poniedziałek, 26 czerwca 2023

26.06.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 205 dni.

WTOREK (20.06)
No i dzisiaj wstałem o 04.00.
 
To świadczyłoby, że wracam na tory. I tak było, skoro dodatkowo, oprócz kaw, po raz pierwszy od kilku dni się porannie gimnastykowałem (dwa pełne cykle) i zrobiłem dla Żony i dla siebie sole. Godzina zeszła. Tedy do zaległości.
 
We wtorek, 13.06, wstałem o 04.38. Smartfona miałem nastawionego na 05.00. Ale od drugiej, do której spałem kamiennym snem i o której się przebudziłem, wszelakie myśli tak mnie nękały, że reakcję mojego biologicznego zegara przyjąłem z prawdziwą ulgą.
Czas do wyjazdu do Metropolii był przyspieszony. Goniły nas dziesiątki drobnych spraw i w tej sytuacji dość późno zjedliśmy I Posiłek, żeby potem dość wcześnie zjeść drugi. 
Oczywiście przed wyjazdem odgruzowałem się. Wypadało.
Przy wyjeździe, przy bramie dopadł nas Justus Wspaniały.
- Gdy wrócicie, zostawcie auto i przyjdźcie do mnie. - Taką sprawę trzeba uczcić nalewkami!
U notariuszki (?) stawiliśmy się o 15.00. Była to u niej nasza czwarta obecność. I jak się okazało, nie ostatnia. Będzie piąta. Bo dzisiaj mogliśmy raptem zawrzeć umowę warunkową i zabulić za to blisko 4 tys. zł, tylko dlatego, że Burmistrz Uzdrowiska ma prawo pierwokupu. Nie wiem, czy sprzedający i notariuszka o tym wiedzieli wcześniej, bo my nie. 
Burmistrz chciał już wcześniej zrzec się tego prawa, ale prawniczka urzędu mu uzmysłowiła, że tak się nie da i że to może zrobić dopiero, gdy pojawi się w urzędzie nasza umowa warunkowa. To się nazywa przemyślny system ściągania pieniędzy dla Skarbu Państwa. Bo, gdybyśmy od razu podpisali umowę ostateczną, te 4 tysiące nie poszłyby się rypać.
Atmosfera spotkania jednak była bardzo sympatyczna. Od Uzdrowiskowej Córki dostaliśmy klucze wraz z instrukcją który do czego, a Żona na miejscu przelała od razu całą należną kwotę. No i umówiliśmy się zgodnie na początek przyszłego tygodnia.
 
Ledwo wróciliśmy i zamknęliśmy bramy, dopadło nas gówno. Pędem trzeba było jechać do Powiatu. Justus Wspaniały trochę się zdezorientował, bo widział nas, gdy wróciliśmy i miał prawo liczyć na to, że zaraz się u niego pojawimy, gdy tymczasem znowu gdzieś pędziliśmy
- Zaraz wracamy i przyjdziemy o 18.30. - krzyknęliśmy przez otwarte okno.
- No trudno, ale wiecie, wtedy tak tylko na godzinkę. - odparł zawiedziony.
- Ok! - i ruszyliśmy z kopyta.
Bertę na ten czas zostawiliśmy na dworze.
- Tylko dlatego się tak zdecydowałam, bo są goście. - wyjaśniła Żona.
Nie było nas pół godziny. To, co wyprawiał Piesek po naszym powrocie przeszło nasze pojęcie. Już czekał pod bramą, wykonywał szaleńcze kółka i nawroty, dawał się głaskać i znów robił kółka, po czym prowadził do domu. Wpuszczony, rączo po schodach wpadł na górę do swojego ukochanego legowiska. Wreszcie poczuł się u siebie, pewny i bezpieczny. Żeby Państwo taki numer zrobili Pieskowi po trzech latach?! Kto to widział. Nie na nerwy Pieska. 
- Na pewno szczekała, żeby ją wpuścić, a jednocześnie nas nie słyszała. - Była kompletnie zdezorientowana. - zanalizowaliśmy sytuację.

U Justusa Wspaniałego siedzieliśmy  na tarasie i degustowaliśmy kolejne nalewki, które przynosił. 
Rozochocona Żona dodatkowo piła cydr przyniesiony przez siebie, więc ją uprzedziłem o skutkach. Następnego dnia właśnie po takich ekscesach ma do mnie pretensje, że ją nie uprzedziłem i jej nie napomniałem. Dzisiaj miałem czyste sumienie.
Justus Wspaniały powoli przesiąka Powiatowstwem, bo ani on, ani my tym bardziej, nie przejęliśmy się "wtedy tylko na godzinkę". Siedzieliśmy trzy. Trzeba powiedzieć, że relaksowaliśmy się ponad miarę, zwłaszcza Żona, która chyba szczególnie musiała odreagować cały dzisiejszy pobyt w Metropolii i to gówno, które nas dopadło po powrocie.
Z pobytu u notariusza Lekarce, która zadzwoniła, i Justusowi Wspaniałemu zdaliśmy szczegółową relację. Z gówna nie. Może przyjdzie na to czas, gdy trochę go minie i gdy nabierzemy do gówna dystansu.
W stanie wskazującym kładliśmy się spać o 22.00.

W środę, 14.06, wstałem o 06.30. Z dużym trudem. Żona o swojej porze, ale jeszcze z większym. 2K+2M miała przedłużone pięciokrotnie, ale o dziwo doszła do siebie. I wtedy zadzwonił Justus Wspaniały dopytując się, jak się czujemy i pękając z naszych opisów.
Gdy już stanęliśmy na nogach, przygotowaliśmy górne mieszkanie i załatwiliśmy dziesiątki drobiazgów.
Dzisiaj wreszcie przyszła paczka z Niemiec. Baliśmy się, że nie zdąży. Wysłał ją kolega ze studiów. On i jego żona (też chemiczka, ale nie od nas) nie wiem, czy nie byli na wszystkich zjazdach. Co zjazd przywozili skrzynki i kartony różnych win Żeby uświetnić zjazd. Teraz wiem, jako organizator, że również poprzednim organizatorom przekazywali co zjazd sporo kasy. Sam się o tym przekonałem, bo gdy zwróciłem się o wsparcie zjazdu i sponsoring, mailem zadeklarowali sporą kwotę, a następnym, za kilka minut, sami siebie podbili i kwotę podwyższyli, że aż mi się zrobiło głupio. Od tego momentu, gdy w długim mailu im podziękowałem, zaczęła się nasza, można powiedzieć, obfita korespondencja. Kolega tekstem i zdjęciami przybliżył mi swoje miasto, mieszkanie, ich życie i rodzinę. Jedno z nich mnie zmartwiło, bo na nim go ujrzałem, a jest po jakiejś chorobie i to widać. Daje się to również zauważyć po treściach maili, chociaż w specyfice treści wyraźnie widać również ponad czterdziestoletnie życie w Niemczech. Przytoczę jeden z nich, ten zapowiadający paczkę:

Witam serdecznie całą waszą Rodzinę.
Dzisiaj wysłałem pocztą na wasz adres, który mi podałeś, conieco łakoci, dla całej waszej rodziny. Przy okazji włożyłem pomiędzy czekoladami trochę Euro, aby ulżyć  twoje staranie się o zjazd. Resztę oczywiście przywieziemy też osobiście gdy przyjedziemy na zjazd. Ciekawy jestem, czy dojdą, bo niekiedy przeszukują to w paczkach jakimiś trickami. Ale bądźmy dobrych myśli i smacznych ciasteczek do kawy, którą też wypiję jak paczka dojdzie. Ja za pomocą Żony nabieram już zdrowia, zachamowała moją demencję i już przypominam sobie sporo, a po polsku już najlepiej. Więc będziemy dużo rozmawiać. Jak mówiłem weźmiemy dodatkowe bumbelki różnego  typu, jak prosecco, i inne wina niemieckie, których mam sporo w piwnicy. Dodatek będzie w proszku Nescafe Gold Espresso z intense aroma7, aby nie brakowało niczego. Pozdrawiamy Was serdecznie. KiŻ. (zmiany moje) 
 
W paczce były różne słodkości i 200 euro...
Z kolegą nie znamy się praktycznie wcale. Jak to się mówi, powierzchownie. Ale coś musiało być na rzeczy, bo na przedostatnim zjeździe długo rozmawialiśmy. Wtedy opowiedział mi całą historię ich wyjazdu do Niemiec i już samo to nadawało się na film fabularny, jeśli nie na serial.
Uzdrowisko znają, byli wiele razy. I się do nas wybierają. No i tak to nieprzewidywalnie się toczy.
 
Po południu poszedłem do Gruzina, żeby się jeszcze raz z nim pożegnać, a przede wszystkim żeby pożegnać się z Gruzinką i Pozytywną Maryją. Wziąłem ze sobą w prezencie butelkę Dębowej w ładnym pojemniku z drewna. Gruzinki nie było. Zdałem im relację ze wszystkiego i opisałem nowych właścicieli. I wróciłem z... Debową, tyle że w drewnianej beczułce. Oboje się zaparli, że tak nie może być i że ja też muszę coś dostać. Zapierałem się jak dziki, ale, no cóż, Nec Hercules contra plures, czyli po naszemu I Herkules dupa, kiedy ludzi kupa.
Żona się zdrowo zdziwiła, gdy zobaczyła, z czym wracam.
Schowawszy Dębową poszedłem do tych gości z dołu i poinformowałem ich, że skończą swój pobyt już nie u nas. Doznali szoku. A gdy z niego wyszli, dopytywali o szczegóły i zadeklarowali, że do nas, do Uzdrowiska, przyjadą. W trakcie rozmowy, z powodu ich afektacji jeszcze bardziej uwypukliło się ich gadulstwo. Ale co tam!

Wieczorem, po długiej przerwie, obejrzeliśmy 17 odcinek Tacy jesteśmy. Jutro, nawet gdybyśmy chcieli i mogli, nie da się oglądać, bo telewizora już nie będzie. Tak więc dzisiaj mieliśmy pożegnanie z wieczorną aurą,  rytuałem i tradycją w Wakacyjnej Wsi.
 
Dwa dni do przeprowadzki.

W czwartek, 15.06, poranek był niby normalny. Ale wyraźnie wisiało nad nami widmo firmy transportowej. 
O 07.45 zadzwoniła pani koordynator zapytać kontrolnie, czy jestem gotów(?) na przeprowadzkę. Dziwne pytanie. Pani zapewniła, jak gdyby nigdy nic, że chłopcy będą o 08.00 Jak się umówiliśmy. Wiedziałem, że to niemożliwe, bo przecież znałem Piękną Dolinę. Nikt nie był w stanie pokonać odległości między ich bazą a Wakacyjną Wsią w 15 minut.
Panowie przyjechali o 09.00 (?).
- Bo ty nie rozumiesz taktyki firmy... - Żona zaczęła wyjaśniać, gdy zacząłem się dziwować. - Na pewno mają takie doświadczenia, że często, gdy przyjeżdżają o umówionej godzinie, to przeprowadzający albo jeszcze śpią, albo są w rosole. - Więc trzeba ich dźgnąć takim porannym przypominającym telefonem, a potem dać kulturalnie czas, żeby się ogarnęli i przygotowali na ich przyjazd.
Przyjąłem do wiadomości.

Panowie byli z mety sympatyczni, więc od razu każdemu zrobiłem Blogową. I trochę porozmawialiśmy.
- Nie chcę się wymądrzać - zacząłem - bo panowie macie doświadczenie, ale wydaje mi się, że wszystko do tego auta się nie zmieści.
Kontener był olbrzymi, ale gdy otworzyli tylne wrota i opuścili windę, zobaczyłem, że z przodu jest on już częściowo załadowany jakimiś paczkami.
- Proszę się nie martwić - odparł Głównodowodzący, taki od gadki - ale szef powiedział, że jeśli się nie zmieści, to przyśle drugie auto, bo to blisko. 
Obeszliśmy cały teren, żeby mogli się zorientować w skali pakowania, po czym panowie przydzielili sobie zadania. Jeden pakował kuchnię i salon, drugi klubownię, sypialnię i balkon (książki), a trzeci dwa Gospodarcze. Od czasu do czasu tylko się upewniali, czy taką, czy inną rzecz pakować, przy czym niczemu się nie dziwili. Do sprawy podchodzili chłodno i zadaniowo. Liczba prostopadłościanów w poszczególnych pomieszczeniach rosła. Bardzo szybko zacząłem podziwiać profesjonalizm i technikę pakowania. 

Na 11.00 zaproponowałem panom przerwę i zrobiłem im oraz nam jajecznicę na smalcu i cebuli. Potem panowie dalej pakowali, Żona wysyłała do wszystkich naszych gości, tych z Naszej Wsi, tych z Wakacyjnej Wsi i tych z Naszej i Wakacyjnej Wsi, informację o naszej przeprowadzce I zapraszamy do nowego miejsca, które oczywiście będzie inne, ale..., ja zaś demontowałem kanapę w salonie, narożnik w klubowni i wywalałem z balkonu wszelkie rzeczy, które jako zbędne nie podlegały przeprowadzce.
Jednocześnie cały czas byliśmy w ogniu pytań.
Za jakiś czas wybrałem się do DINO i kupiłem panom wodę i kilka zgrzewek piwa, a gdy im to wręczałem, każdemu dałem po 50 zł.
- Panowie, drugie 50 będzie jutro, już w Uzdrowisku.
Byli bardzo zadowoleni. Nie było to, co prawda, 200 euro, ale jednak.

O 12.00, godzinę przed czasem Bo nam się coś pomieszało, przyjechali goście do górnego mieszkania.
Dobrze, że chwilę wcześniej udało się zrobić pic.
To była ta sympatyczna para osiemdziesięciolatków, która w trakcie poprzedniego pobytu złorzecząc na kuriera z powrotem wniosła na posesję płaski, ale stary, więc ciężki telewizor, który wcześniej wioząc go taczką wystawiłem przed bramę do zabrania przez kogokolwiek.
Zaczęliśmy pękając ze śmiechu wspominać tę sytuację i okazało się, że ona na stałe weszła do ich towarzystwa w formie anegdoty.
- A co to, państwo się wyprowadzacie?! - bardziej stwierdziła niż zapytała pani. - Widzę samochód, ale przed wyjazdem zdążyłam jeszcze przeczytać maila od żony... - Szkoda...

Gdy wszystko było w kartonach, panowie dopiero wtedy zaczęli pakować optymalizując w ten sposób kubaturę kontenera. Było wyraźnie widać, jak ona się zmniejszała, a maneli było ciągle dużo. Ale skoro szef powiedział...
Sprawa zrobiła się prosta - zapakować wszystko, co jest w kartonach, więc pytań nie mogło być żadnych. Skorzystaliśmy z okazji i uciekliśmy nad Staw. I na ławeczce staraliśmy się choć trochę zrelaksować.
- Bo tak sobie pomyślałam - zaczęła dość szybko Żona, a to mogło oznaczać wszystko - że w tej sytuacji, gdy dzisiaj wszystko będzie spakowane, po co mamy tutaj nocować? - Może już dziś pojechać do Uzdrowiska?...
Ciśnienie mi gwałtownie skoczyło, bo mnie wiele nie trzeba. Nie mogłem już o niczym innym myśleć.
Natychmiast zadzwoniłem do Tematu na Zdjęć i do Polki, żeby przyjechali już dzisiaj na 15.00 celem przekazania kluczy i sporządzenia protokołu zdawczo - odbiorczego. 
Byli punktualnie i to całą rodziną, z dwójką dzieci i bratem byłej partnerki Tematu na Zdjęć.
Nie wiedzieć czemu, ale Temat na Zdjęć myślał, że jesteśmy już po kompletnym zapakowaniu. A tu trafił na pełen rozgardiasz, więc z miejsca i po raz pierwszy ukazał drugą stronę swojej natury, oczywistą i całkiem normalną. Wkurwił się Bo my nie tylko to mamy!!!  i rzucał fochami chcąc wracać. Nie wiedzieć czemu, bo mieliśmy wyjechać jutro o 07.00, o czym mu mówiliśmy grubo wcześniej. 
Nie chciał spisywać stanu liczników i w ogóle nic nie robić Bo jak myślicie, że my nic nie robimy?! 
W końcu, gdy błyskawicznie spisałem przy nim stany liczników (wydruki protokołów miałem przygotowane wcześniej, te fenomenalny) i przekazałem klucze, udobruchał się i był miły mając chyba wyrzuty sumienia. Ale przez cały czas w zasadzie rozmawialiśmy z Polką, bo była spokojna, rzeczowa, bez foch i z niczego nie robiła problemów, choćby z tak istotną sprawą, jak wysprzątanie domu. Głupio nam było, że dom zostawiamy nieposprzątany. Proponowałem jej nawet jakąś kwotę dla sprzątaczki, ale cały czas z uśmiechem odmawiała Ale damy radę.
 
W trakcie, gdy duży kontener odjechał, a za chwilę przyjechał zgrabny transporter, gwałtem zaczęliśmy pakować wszystko to, co zaplanowaliśmy wziąć Inteligentnym Autem, żeby rano nie dać się zaskoczyć brakiem jedzenia dla Berty, porannej kawy dla nas, mydła i innych środków higieny, podstawowych ciuchów oraz pościeli. Chcieliśmy jako tako opędzić dzisiejszy wieczór i jutrzejszy poranek. 
Zeszły dwie godziny, bo w dziwny sposób było tego dużo.
 
Wyjechaliśmy o 17.17 żegnając się na zawsze z Domem Dziwem. Dziwnie, nomen omen, wyglądał, taki pusty, jeszcze z wyraźnie krążącą w nim naszą energią, ale już obcy. Adrenalina, zmęczenie i oczekiwanie nowego spowodowały, że zbytnio się nie roztkliwialiśmy.
Gdy po raz ostatni zamykaliśmy "dziwną" bramę, zadzwoniła szefowa (szefowa w dwójnasób - szefowa, bo szefuje i jest jednocześnie żoną szefa).
- Czy będzie dla państwa kłopot, jeśli chłopaki przyjadą jutro o 14.00 - 15.00, bo mamy niespodziewaną kontrolę i o 12.00 inspektor transportu będzie badał stan windy w tym aucie, które do państwa przyjedzie?
Zapewniliśmy, że kłopotu nie będzie.
Przypomnę - pierwotnie my chcieliśmy, żeby samochód przyjechał do Uzdrowiska o 12.00. Ale firma nas zgwałciła i wymusiła 10.00 Bo się inaczej nie wyrobimy! - I  trzeba jeszcze wrócić taki kawałek drogi!
Jeszcze raz na koniec dopadło nas Powiatowstwo. 

Naszą podróż mógłbym podzielić na dwa mentalne etapy. 
W pierwszym dominowała radość, ciekawość, zniecierpliwienie, oczekiwanie i szereg pozytywnych niewiadomych. Ale już w połowie trasy te pozytywne zamieniły się na negatywne i opanowało nas zmęczenie, niepokój, zwątpienie, a radość gdzieś zniknęła. Sumarycznie czuliśmy się głupio.
Zdominowała nas świadomość, że Wakacyjna Wieś nie jest już naszym miejscem na ziemi i że jedziemy donikąd, chociaż przecież wiemy dokąd. Zdawaliśmy sobie sprawę, że gdybyśmy jechali do Uzdrowiska do naszego hotelu, to paradoksalnie jechalibyśmy do siebie mając z tylu głowy świadomość, że naszym środkiem ciężkości jest Wakacyjna Wieś.
Na miejsce przyjechaliśmy o 19.20. Nie śmieliśmy wysiadać z auta. Tylko patrzyliśmy na dom podziwiając w nim wszystko łącznie z ogrodem na zasadzie, że to jest taki miraż i że za chwilę wszystko może zniknąć Bo to przecież niemożliwe!
 
Nasze zachowanie od momentu wysiądnięcia z auta można by określić trzema (dwoma?) słowami: "ostrożność" i "skradanie się". Tak więc "ostrożnie" otworzyliśmy pilotem wjazdową bramę, a potem "skradając się" wjechaliśmy autem na posesję i znów "ostrożnie" bramę zamknęliśmy. Drzwi wejściowe otworzyliśmy "ostrożnie" i zaczęliśmy "się skradać" do wnętrza domu z uczuciem, jakby za chwilę miało zza każdego rogu coś wyskoczyć albo pojawić się.
Nic nie wyskoczyło, a to, co nam się pojawiało, było nam już przecież znane i przyjazne. 
Niczego nie rozpakowaliśmy, tylko od razu poszliśmy na ogród. Piesek potrzebował, a my potrzebowaliśmy chłonąć ogród. A gdy wróciliśmy, łaziliśmy po całym parterze już się nie skradając. Zaczęliśmy swobodnie podziwiać. Góry i piwnicy nie tknęliśmy.
 
O 20.00 wylądowaliśmy w Lokalu z Pilsnerem I. Po raz pierwszy mieliśmy w nim status tubylców, o czym za chwilę dowiedziała się znajoma kelnerka (znajomość za sprawą naszej Berty i jej doga).
Przy lekkim posiłku i stosownych piwach (PU - ja, Kozel tmavy - Żona) wysłaliśmy do Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, do Byłych Teściów Żony i do Uzdrowiskowej Córki pierwsze smsy z informacją, że już jesteśmy oczywiście ich zaskakując, bo od dawna chlapałem jęzorem, że do Uzdrowiska przyjedziemy w piątek (jutro) przed 10.00.
 
Wracaliśmy do wpółsiebie. Położyliśmy się spać o 22.00 w dolnym mieszkaniu dla gości (górne dopiero powstanie), w którym stały dwa małe tapczaniki (sumaryczna szerokość 137 cm, jak zmierzyła Żona, więc kudy im do naszego pozostawionego w Domu Dziwie łóżka o szerokości 180 cm). Nic więc dziwnego, że w nocy parę razy o mało nie spadłem.
Smartfona nastawiłem na 09.00.
- Rano będziemy już u siebie. - Żona dodała nam obojgu odwagi.

Muszę napisać, że całe poprzednie odliczanie stało się fałszywym. Tak więc to, co było dziesiątym dniem przed przeprowadzką stało się dziewiątym, itd. Stąd dzisiejszy, a nie jutrzejszy, dzień stał się niespodziewanie dniem przeprowadzki.
Podsumowując: DZISIAJ ZACZĘLIŚMY NOWY ETAP NASZEGO ŻYCIA!
Poczucie dość dzikie i obcawe.
 
W piątek, 16.06, wstaliśmy o 09.00. Spaliśmy jak zabici, albo jak niemowlaki. Ja do szóstej, a potem płycej do dziewiątej. Żona do oporu. Byliśmy zachwyceni.
Dom zaczął się stawać naszym za pomocą drobiazgów. Chociażby poranna Blogowa i namiastka 2K+2M. Ale długo nie mogliśmy usiedzieć na miejscu. Nawet bez Berty ciągnęło nas do ogrodu, żeby tam się zachwycać. Piesek jednak chętnie się załapał.
Potem z kawami chodziliśmy jeszcze raz po parterze, by wreszcie obejrzeć górę. Miotaliśmy się tam i z powrotem wiele razy. Prawdziwy onan.
- Toż tutaj będziemy mieszkać niczym Carringtonowie. - wymyśliłem.
- Raczej jak zubożali Carringtonowie! - uściśliła Żona.
Dla mnie mogło być zubożali. Jak zwał, tak zwał, jednak Carringtonowie.
 
Po Blogowych poszliśmy w Uzdrowisko przecierać szlaki. Najpierw prozaicznie robiąc podstawowe zakupy w Intermarche i w Biedronce oraz kupując dwie skrzynki naszej Socjalnej w takim lepszym wydaniu, nie dla biednych górników i hutników. W przyzakładowym firmowym sklepiku dowiedzieliśmy się niespodziewanie o Socjalnej wielu ciekawych rzeczy z cyklu Polak potrafi. Ale od razu byliśmy zachwyceni.
A jeszcze bardziej, gdy na śniadanku znaleźliśmy się w Lokalu z Pilsnerem I. Nigdy nie podawano tam klasycznych śniadań z karty, ale to nam nie przeszkadzało. Bo jak mogło, skoro zamówiliśmy po małym piwie i po tatarze.
Gdy syci dosłownie i w przenośni wracaliśmy do domu, zadzwonił ten Głównodowodzący.
- Będziemy u państwa o 14.00. 
I poprosił smsem adres.
Za jakąś godzinkę zadzwonił ponownie.
- Mamy problemy z kołem. - Będziemy o około 16.00.
- Ciekawe, ile czasu będzie nas jeszcze dotykać to Powiatowstwo. - pomyślałem.
W oczekiwaniu na nich Żona robiła bieżącą pocztę, ja zaś uzupełniałem bloga, o którym nie wiem, czy i kiedy uzyska status "na bieżąco". 
Gdy już go miałem dosyć, w ogrodzie uprawiałem ogrodowy onan. Fajne jest to, że będzie ich bez liku.
 
Przed 16.00 panowie przyjechali. Było ich nadal trzech, a w tym jeden nowy. Od razu zabrali się do roboty. Wszędzie zapanował dym. Cały dom został zarzucony dziesiątkami kartonów (grubo ponad setka), a dwa garaże wszelkim sprzętem ogrodowym, oponami, rowerami i wszystkim tym, co zalegało od trzech lat w Małym Gospodarczym.
My, żeby nie stać bezczynnie, czego i tak nie bylibyśmy w stanie znieść, na bieżąco w kuchni rozpakowywaliśmy kartony opisane "kuchnia".  A gdy wszystko zostało wniesione Głównodowodzący poprosił, żebyśmy obeszli wszystkie pomieszczenia i stwierdzili, czy jest w porządku.
- I w czymś jeszcze państwu pomóc?
Nieśmiało stwierdziłem, że fajnie byłoby zmontować narożnik. Zrobili to w 10 minut. Ja bym się pałował co najmniej 2 godziny. 
Panowie od razu zabrali kartony, jakąś 1/8 wszystkiego, i całą górę papieru w rozprostowanych arkuszach rozłożonych przeze mnie na płask. W Wakacyjnej Wsi były nimi owijane nawet najmniejsze drobiazgi z kuchni. I nie tylko z niej.
Na pożegnanie dałem każdemu obiecane 5 dych i po piwie. Głównodowodzący niechcący rozbił swoją butelkę.
- To na szczęście. - śmiał się.
Zapytałem go, jak by ocenił stopień trudności naszej przeprowadzki w skali 1-10. Liczby nie podał, ale ocenił ją na łatwą.
- Najtrudniejsze są te w Szwajcarii. - Bardzo często trzeba w starych domach krętymi schodami wnosić na poddasze, na przykład, książki. - Poza tym pan nas ujął kawą, jajecznicą... - zawiesił głos. - Pan nie wie, jakich często mamy niemiłych, a nawet wrednych klientów. - dodał.
Mówił to wszystko tuż przed odjazdem, już po wszystkim, gdy dałem im na pożegnanie pieniądze i piwo.  Z Żoną powiedzieliśmy na trzy cztery, że na Google wystawimy im super opinię i napiszemy list pochwalny do firmy. W te pędy podali swoje imiona łącznie z tym wczorajszym nieobecnym.
 
Panowie odjechali, a my zostaliśmy z całym rozgardiaszem. Trzeba było ustalić w co najpierw wsadzamy ręce. Ja od razu zabrałem się za karton z krzakami i wystawiłem go na taras. Pomidory wyglądały, jak siedem nieszczęść i bałem się, że z nich nic nie będzie. Takie obrzępuchy, bidy.
Idąc do Lokalu z Pilsnerem II, stwierdziliśmy, że Carringtonowie sami nie rozpakowywaliby tych kartonów.
- Dlatego zubożali. - zgodziliśmy się z opinią o nas.
Dwie małe pizze i karafka czerwonego wytrawnego pozwoliły nam uciec od tego kartonowego świata, który na nas, bezwzględny, czekał. Zrelaksowaliśmy się.

Wieczorem, już w łóżku, Żona nagle oburzyła się na Carringtonów, to znaczy na mnie.
- Bo wcale tego domu nie uważam za taki sztywny. - Zaraz go wystawię na sprzedaż, jak tak dalej będziesz mówił! - zagroziła.
Zamilkłem w tym momencie i na przyszłość. 
Jeśli dobrze zrozumiałem, wychodziło na to, że o nas jako o zubożałych Carringtonach mogę mówić swobodnie, ale o domu, że jest w stylu carringtonowskim, już nie. Wyraźnie lepiej wyjdę na tym, jeśli słowa Carrington nie będę używał wcale.
Zasypialiśmy z poczuciem, że jesteśmy u siebie na 1/2, czyli na pół gwizdka.

Dzień po przeprowadzce.
 
W sobotę, 17.06, po raz pierwszy całkowicie poczuliśmy się u siebie. Czyli na cały gwizdek. Trzeba powiedzieć, że szybko. Co miałoby to oznaczać?
Rano wstałem o 06.30 i się tłukłem. A to dlatego, że wpadłem w panikę, że nie ma moich Świętych Segregatorów. W końcu je znalazłem, ale jednego - blogowego nie. Żona mnie uspokajała.
W związku z moim stanem była jednocześnie oburzona, że nie chcę z nią przy kawie posiedzieć i porozmawiać, tylko wykazuję ADHD i się wypakowuję. Więc swoją obecność przy niej zmodyfikowałem. Na stojąco piłem kawę i przy niej rozpakowywałem kolejne kartony, a ona siedziała na narożniku z dawnej wakacyjno-wsiowej klubowni. 
- Taka forma rozpakowywania bardzo mi się podoba. - skomentowała ze śmiechem. 
O dziwo, mnie też się podobało. Wyciągałem różne rzeczy i co rusz byliśmy zaskoczeni, albo przyjemnie zaskoczeni w momentach, gdy ta rzecz w zasadzie była potrzebna natychmiast.
 
Po tym porannym zamieszaniu Żona po raz pierwszy uruchomiła zmywarkę, taką małą, spadek po poprzednich właścicielach. Mnie się od razu spodobała, bo zmusi nas do częstego mycia, na bieżąco, i nie będą zalegały stosy wysychających naczyń. 
W tym porannym wyluzowaniu na cały gwizdek notowałem fakty do bloga, a za chwilę zaczęliśmy rozpakowywać kartony. Tak się w tym zapamiętaliśmy, że ledwo zjedliśmy I Posiłek, a już przyjechali, 15 minut przed umówionym południem, Prominent z żoną i Uzdrowiskowa Córka z mężem.
Z tego faktu byłem zadowolony, bo zanosiło się na deszcz, a nam zależało, żeby żona Prominenta podała wszystkie nazwy roślin w naszym, już teraz, ogrodzie.
Wcześniej przygotowałem odręczny schemat posesji i nanosiłem numery, a na drugiej stronie, na bieżąco, wpisywałem nazwy. Wyszło 49 pozycji. Z tyłu i z przodu posesji. Przy czym niektóre rośliny się powtarzały, no i "oczywistych" nie wpisywałem.
Dla Prominenta też przygotowałem, ale listę pytań. 28 pozycji. Rwał się z nudów i z charakteru do odpowiedzi i często wychodził przed orkiestrę wprowadzając pewien chaos. A najbardziej chciał od razu pokazać, jak działa gazowy kocioł. Widocznie oczko w jego głowie. Ale, gdy skończyłem z roślinami, sytuację opanowałem po swojemu i chyba nic mi nie uciekło. To znaczy uciekło, ale z tego akurat byłem bardzo zadowolony, bo Prominent wyjaśnił Żonie cały elektroniczny system sterowania kotłem. A guziki, przyciski i ustawianie nie dla mnie. Nie są to moje ulubione narzędzia proste.
Spraw omawianych z Prominentem i z mężem Uzdrowiskowej Córki wyszło oczywiście więcej tak, że z planowanych dwóch godzin zrobiło się dwie i pół.
W trakcie całego spotkania Prominent co rusz mówił "nasz" dom, w "moim" domu, itd., i za każdym razem albo żona, a przede wszystkim córka zwracała mu uwagę "ale tato, to nie już twój dom". Śmialiśmy się z Żoną i mówiliśmy, że to nam zupełnie nie przeszkadza, co więcej zachęcaliśmy Prominenta, żeby tak mówił. Doskonale go rozumieliśmy.
 
Po przydługim i, było nie było, męczącym spotkaniu my z Uzdrowiskową Córką piechotą poszliśmy do Lokalu z Pilsnerem I, reszta pojechała autem. Piesi byli pie-rw-si.
Było bardzo sympatycznie. Tę część spotkania zaplanowaliśmy ponad rok temu, w maju, kiedy wszyscy spotkaliśmy się drugi raz u nich, już po podpisaniu przedwstępnej umowy i kiedy wszyscy byli pełni optymizmu. Jak się okazało, jakimś cudem sprawdziło się powiedzenie "co się odwlecze, to nie uciecze".
Wznieśliśmy toast za naszą pomyślność w Uzdrowisku i za ich w Metropolii. I zaprosiliśmy ich za jakiś czas do nas, a oni do nich, do Metropolii, z rewizytą. 
Gdy się rozstaliśmy, chwilę jeszcze zostaliśmy sami, żeby przetrawić, nomen omen, spotkanie, a gdy ruszyliśmy w drogę do domu, czuliśmy wyraźnie, że pępowina została odcięta.

Już w domu czekała nas obecna proza. Rozpakowaliśmy sześć kartonów z ciuchami. Swoje Żona chowała do szaf na piętrze po lewej stronie od schodów, ja zaś po prawej. A potem opróżniliśmy jeszcze ileś w kuchni.
Wieczorem wziąłem pierwszy prysznic w nowym domu. W ramach poprawy higieny osobistej, w ramach poprawy samopoczucia, ale chyba przede wszystkim w ramach oswajania kolejnych rzeczy. Udało się, bo ciepła woda była i cała kabina działała bez zarzutu.
Czytanie książki w łóżku zajęło mi może dziesięć minut. Padłem błyskawicznie.
 
Dzisiaj rozmawiałem z Córcią. Przeżywała i rozumiała każdy detal przeprowadzki. I już się wybierała do Uzdrowiska Bo tam jest pięknie i bardzo mi się podoba!
 
Dwa dni po przeprowadzce.

W niedzielę, 18.06, poranek był niespieszny. Dla mnie zaczął się od 06.00.
Zaraz po kawach poszedłem do szklarni. Tylko na chwilę, żeby doń wstawić wybiedzone pomidory. I się zaczęło. Nie mogłem znieść faktu, że na szklarniowej ziemi rosły sobie, jak gdyby nigdy nic, różne chabazie. A potem nie mogłem znieść faktu, że szklarnia, wbrew sztuce w 50.% była zacieniona. Na jej szczytowej ścianie, tam skąd słoneczko mogło najlepiej ogrzewać, rosło wszelakie zielsko osiągające wysokość 2. metrów, a na dachu płożył się winobluszcz i winorośl, która nie miała prawa tam być, tylko wewnątrz szklarni, bo tylko tam według opowiadań byłych właścicieli dawała piękne, duże grona z pysznymi kulkami.
Najpierw posadziłem te największe, oklapłe bidy i je podlałem wodą deszczową zbieraną z tarasu do beczki. A potem zacząłem żmudne wycinanie z tyłu szklarni, na granicy posesji. Posuwałem się niezwykle powoli, bo dżungla, którą zastałem, zupełnie mnie  zaskoczyła. Wszystko rzucałem pod nogi, tak że za jakiś czas stałem zdecydowanie wyżej, niż na początku pracy.
Wobec takiego zaskoczenia wycinanie zaplanowałem tylko do połowy ściany. Ale zadziałał efekt narkotyku. Żona ledwo zdołała mnie wyciągnąć na I Posiłek, a po powrocie dojechałem do końca. Ściana ze szkła mogła pełnić swoją funkcję. 
W trakcie prac poznałem sąsiadkę. Dość wysoka, szczupła, lekko zgarbiona, siwa oczywiście i dziarska w ruchach, na oko mogła mieć spokojnie pod... 90 lat. Przedstawiłem się, ale  w rewanżu nie otrzymałem tego samego. Raczej nie mógł to być taki uzdrowiskowy sznyt. Wyglądało na to, że mogła być lekko głuchawa. 
Podziwiała moją pracę i taką śliczną szklarnię, ale za chwilę zgłosiła pretensję Bo pan Prominent (zmiana moja) tymi tujami zacienił mi całe wejście. Obiecałem, że sprawie się przyjrzę i że powycinam gałęzie, jak tylko się wstępnie wyrobię z przeprowadzką i naszym urządzaniem się w nowym miejscu. Na koniec miło się rozstaliśmy podkreślając wagę dobrosąsiedzkich stosunków.
Gałęzie oczywiście wytnę, na dobry początek, ale trzeba będzie przyjrzeć się, co mówi prawo. Bo gdyby kosmetyka drzew na terenie jej posesji należała do niej, to wcale nie jest mi spieszno z ciągłym lataniem, żeby gałęzie wycinać. Wiem, że może zadziałać dasz palec, a wezmą całą rękę i za jakiś czas usłyszę A mógłby mi pan ściąć jeszcze przy okazji...Hołubienie dwóch ogrodów jest mi nie w smak.
"Status" sąsiadki jest dla nas dość tajemniczy. Praktycznie jej nie ma i brak codziennych, normalnych oznak życia. Od Prominenta wiemy tylko tyle, że mieszka samotnie (dom bardzo duży) i że w Uzdrowisku mieszka jej córka. Do tej pory nie zauważyliśmy żadnych oznak jej bytności, odwiedzania matki, itp. W sumie podejrzana sprawa. A może całkiem normalna, gdy się przyjrzeć różnym skomplikowanym relacjom rodzinnym.

Po walce z dżunglą skończyłem sadzenie pomidorów. Uzyskały wreszcie normalne warunki glebowe po dokładnie jednym miesiącu więzienia ich w przyciasnych doniczkach. Bo 18. maja, gdy byliśmy z Justusem Wspaniałym u Mądrego Leśnika, ten ostatni zostawił dla mnie 20 sadzonek z obietnicą, że będzie na nie chuchał i dmuchał, abym mógł je w dobrej kondycji przewieźć do Uzdrowiska. Nikt wtedy jednak nie myślał, że to potrwa tak długo.
Krzaki podwiązałem sznurkami i podlałem. W szklarni z racji wilgotności i temperatury zapanował prawdziwy tropik. Zabrałem się więc za udrożnianie systemu wentylacji i wietrzenia. 
Boczne okno odzyskało swoją funkcję dość prosto, bo wystarczyło psiknąć WD40 w newralgicznych miejscach i zaczęło się otwierać i zamykać jak ta lala. Będzie jednak wymagało pewnych dopracowań.
Gorzej było z górną, dość długą płaszczyzną, którą należało podnieść, żeby gorące powietrze mogło uciekać. Do tego służył specjalny system linek i bloczków, bo klapa miała swój poważny ciężar. Znowu w ruch poszedł WD40. To jednak nie wystarczyło, bo  we wszelkich zawiasach klapy tkwiły reszki zielska po wyciętym winobluszczu i winorośli, które musiałem wydłubać.
Ciągnąc za specjalne ramię i zapierając się ile sił nogami krok po kroku klapę otwierałem. I znowu smarowałem WD40. Uzyskałem dość przyzwoitą szczelinę, ale dalej bałem się ciągnąć, bo na skutek napięć i naprężeń wszystko mogłoby mi zlecieć na łeb. To akurat pal diabli, ale co bym zrobił z taką dziurą i to na dachu szklarni?
Gdy Żona przyszła, stwierdziła różnicę. Bo nagle szklarnia stała się szklarnią.

II Posiłek zrobiła dość niechętnie, bo musiała się po raz pierwszy zmierzyć z kuchnią indukcyjną, a tej nie cierpi. Ja też za nią nie przepadam. Posiłek jednak był.
Pod wieczór zrobiłem dodatkowe porządki w szklarni i zamykałem temat dzisiejszego dnia z wielką satysfakcją. Pomidory wyglądały, jak wyglądały z wyjątkiem tych trzech przesadzonych swego czasu  do większych doniczek. Byliśmy bardzo ciekawi, co z nich wyrośnie, nomen omen.
Wieczór był sympatyczny i zróżnicowany. Najpierw szukając jakiegokolwiek przedłużacza dla Żony trafiłem na brakujące segregatory, w tym na blogowy. Tedy się uspokoiłem. Potem długo smsowaliśmy z Lekarką wymieniając się informacjami. Nazwała nas pracowitymi misiami. Obśmialiśmy się nieźle.
Na koniec rozmawialiśmy o domu, a przede wszystkim o tym, że jest taki wygodny. Ale nie na kanwie tej cechy powstała jego blogowa nazwa - TAJEMNICZY DOM. Po prostu takim go odbieramy.
W łóżku stać mnie było jeszcze na to, że dość sporo poczytałem.
 
W poniedziałek, 19.06, od rana byliśmy trochę spięci, bo na ten dzień roboczy, tak naprawdę pierwszy wolny, zaplanowaliśmy mnóstwo spraw. Wszystkie poprzednie miały narzucony rytm i byliśmy nim przymuszeni, no może z wyjątkiem niedzieli.
Po moich kawach i w trakcie żoninego 2K+2M (zostało, ale na skutek szeregu prowizorek lekko kuleje) poszedłem do szklarni, żeby zbadać sytuację. Krzaki miały się dobrze, ale tylko o tych trzech przesadzonych do większych doniczek mogłem w tym momencie powiedzieć, że z tej mąki będzie chleb. Wyraźnie górowały nad pozostałymi i emanowały soczystą zielenią.
 
Po I Posiłku ruszyliśmy w drogę. Już w piątek zorientowaliśmy się, gdzie jest Urząd Gminy i nawet zrobiliśmy sobie spacer w tamte okolice, żeby oswoić teren. Sam budynek i jego okolica, a dzisiaj wnętrza i panie urzędniczki (ciekawe, bo były same panie, przynajmniej w tych pokojach, w których byliśmy) zrobiły na nas bardzo dobre wrażenie. Tak się złożyło, że zaczęliśmy od I pietra, od sekretariatu, który  pełnił też funkcję informacyjną, bo punkt obsługi petenta (chyba informacyjny) na dole nie był czynny. Zresztą wszędzie panowały pustki i po korytarzach pętali się nieliczni "pętenci", co tworzyło bardzo przyjemną i swojską atmosferę.
A z sekretariatu najbliżej było do działu... podatkowego. Ciekawe? Ciekawe było też to, że pani, bardzo sympatycznej i kontaktowej, zupełnie nie przeszkadzał fakt, że na razie mamy tylko umowę notarialną warunkową. Bo skoro można ściągnąć kasę od pchających się...
Pani od ręki chciała temat załatwić i obliczyć nam należny podatek (od lipca), ale przy wypełnianiu stosownego druku natknęliśmy się na szereg niewiadomych i nawet konsultacje telefoniczne z byłym właścicielem niewiele pomogły, bo pewne rzeczy trzeba było pomierzyć, zwłaszcza powierzchnie pod skosami Bo te poniżej wysokości 2,20 będziemy państwu inaczej naliczać.
Na parter, do Urzędu Stanu Cywilnego, zeszliśmy bez większej wiary. I rzeczywiście kolejna sympatyczna urzędniczka poinformowała, że może nas zameldować na pobyt stały wtedy, gdy przyjdziemy z notarialną umową ostateczną. W ten prosty sposób odpadło nam wiele spraw na dzisiaj, które zaplanowałem. Nie było sensu startować do MZK (woda i śmieci), do Taurona (energia elektryczna), do PGNiG (gaz), do PSZOK-a i do Urzędu Skarbowego.
Ale jednak do MZK się wybraliśmy. Po worki na papier, szkło, plastik i odpady biologiczne. W czymś to wszystko musimy magazynować do czasu odbioru. Pani, kolejna, i kolejna sympatyczna i uczynna, ale trochę dziwna, dłuższy czas nie mogła nas zrozumieć, że prosimy o worki, które później odstawimy, gdy stosowne umowy będą podpisane. Cały czas i to kilka razy tłumaczyła nam, kiedy będziemy mogli otrzymać specjalne naklejki na worki z odpowiednim kodem gwarantującym odbiór. Trochę byliśmy poza schematami.
- Czy możemy prosić o worki, które wypełnione będą sobie stały i czekały na naklejki, żeby potem można było odebrać segregację?!  - podniosłem trochę ton głosu chcąc zapobiec kolejnym tłumaczeniom, że worków bez naklejek nie odbiorą.
Dostaliśmy "bez problemów" pokaźne zwoje.

Pozostały nam "tylko" zakupy w City.
City to nasz obecny powiat. Całkowicie zasługuje na to miano, zwłaszcza gdy porówna się go do Powiatu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że mieści tyle centrów handlowych. Myśleliśmy, że jest tylko jedno, to widoczne w czasie jazdy obwodnicą, to, w którym w szczątkowej formie byliśmy raz. Okazało się, że w City oprócz standardów sklepowych są: Castorama, Leroy Merlin i inne składy budowlane, Carrefour, Leclerc, Lidl, Aldi i szereg powszechnych tego typu. Z innej bajki tylko wspomnę, że jest kino, dwa dworce kolejowe i autobusowy. I na pewno inne inności, o których na razie nie mamy zielonego pojęcia.
Poznawanie zaczęliśmy z pewnym falstartem, bo od Leclerca, który był pierwszy na naszej trasie. Zrobił na nas fatalne wrażenie. Ciemny i przygnębiający swoim wnętrzem, ze średnio zorientowaną załogą, w całości przypominający pierwsze dyskonty, które pojawiły się w Polsce po ustrojowej zmianie. Ale ucieszyliśmy się w dwójnasób. Bo w przyszłości ...myśl w głowach nie zaświta nam dzika,
żeby tam zaglądać. Za to dzięki niemu odkryliśmy obok firmowy sklep STIHLA.
W Wakacyjnej Wsi zostawiłem Tematowi na Zdjęć, przy stosownych rozliczeniach, kosiarkę i podkaszarkę z trzema akumulatorami i ładowarką. W Uzdrowisku, z racji małej powierzchni posesji i śmiesznej powierzchni trawnika (około 60 m2) oraz totalnego zachaszczenia pięknymi roślinami, sprzęt ten nie miałby racji bytu. Nie byłoby po prostu gdzie się z nim rozpędzić.
Ale piłę STIHLA, dwa akumulatory i ładowarkę zabrałem. W firmowym sklepie okazało się, że będę mógł "dokupić" malutką i zgrabną kosiarkę oraz podkaszarkę bez akumulatorów. Umówiłem się tylko, że za kilka dni przyjadę z akumulatorem, żeby sprawdzić, czy pasuje. 
 
Następnym etapem była Castorama. Przy współpracy z panami kupiliśmy 2 węże 1/2", 25 mb każdy, stosowne króćce i złączki, pistolet do zraszania, rolkę siatki przeciwko kretom i przede wszystkim piękną wkrętarkę firmy Makita. Z listy zakupów w Castoramie zniknęła dopiero połowa pozycji.
Poprzednie węże z akcesoriami zostawiłem Tematowi na Zdjęć. Swoimi rozmiarami - długość i średnica oraz systemem podlewania zupełnie by nie przystawały do małej działeczki. Z powodu tej małości postanowiłem z obecnego trawnika zedrzeć całą darń, położyć siatkę, darń z powrotem nałożyć, ubić i podlać. I tak sukcesywnie przez jakieś trzy tygodnie. Potem pozostanie hołubić - kosić, podlewać i dawać odpór mchowi. Na razie kupiłem jedną rolkę siatki, żeby zobaczyć, czym to się je.
Z wkrętarki byłem dumny i już oczami wyobraźni widziałem, czego to ja nie zrobię - stoły, ławy, krzesła, nie mówiąc o prozaicznym montażu mebli i wieszaniu na ścianach różności.
Można powiedzieć, że za tym narzędziem się stęskniłem, bo nie miałem go jakieś półtora roku ("półtorej", jak mówią niektórzy, że aż zęby zgrzytają). A skoro Makita, to mam nadzieję, że będzie mi służyć długo i dawać komfort pracy powiązany z wielką satysfakcją. Co najmniej jak wiertarka tej firmy - służy mi bez awarii 21 lat i bierze wszystko - beton, granit, o zwykłej cegle nie wspominając. Czasami aż strach nią wiercić, tak błyskawicznie wszędzie włazi.

Zakupy spożywcze zrobiliśmy aż w trzech sklepach, no dobra, niech będzie, w czterech, bo w skisłym Leclercu kupiliśmy osełkę i kawałek sera, żeby się nazywało. W Lidlu czekała mnie miła niespodzianka, bo Pilsner Urquell w puszkach kosztował 5 zł za sztukę. Musiałem się ugiąć. W Biedrze Żona kupiła mielone mięsa, a w Aldi (byliśmy w sklepie tej sieci po raz  pierwszy razem) udało się natrafić na zagrodowego kurczaka. I ostatkiem sił (upał i ilość spraw nas przerosły) poszliśmy do Neonetu, który był obok. Ostatkiem sił i bez specjalnych nadziei (Żona już zdecydowała, że kupi przez Internet), bo po drodze byliśmy w dwóch miejscach i nigdzie nie można było uświadczyć pralki za rozsądną cenę. Tutaj była - bardzo podobny Samsung do tego, którego mieliśmy w Wakacyjnej Wsi.
Nie było co się zastanawiać. Zapłaciliśmy za pralkę, za dodatkowy rok ubezpieczenia i za transport z wniesieniem. Pralka miała być jutro między 12.00 a 16.00. Nie musieliśmy się więc martwić o zapas ciuchów, które wyprane do oporu ostatni raz w Wakacyjnej Wsi, powoli topniały.

Do Tajemniczego Domu wróciliśmy złachani. Była jednak możliwość odpoczynku, bo pan budowlaniec polecony przez poprzedniego właściciela zadzwonił, że jednak dzisiaj do nas nie będzie mógł przyjechać.
- Żona jest na jakimś zebraniu, więc ja muszę pojechać po córkę. - Umówmy się na jutro. - zaproponował.
W łatwy sposób dało się zobaczyć, że jego zachowanie nie było świetnie nam znanym powiatowstwem, tylko, można by nazwać, uzdrowiskowstwem.
 
Wieczór się jednak skisił, bo ujawniły się pewne smrodki. Humory nam siadły, ale jakoś poszło. Mamy nadzieję, że są to ostatnie smrodki po ostatnim wakacyjno-wsiowym okresie.
W łóżku, żeby odpędzić wszelakie myśli, zwłaszcza te ostatnie, Żona słuchała audiobooka, a ja czytałem książkę.

Cztery dni po przeprowadzce.

Dzisiaj, we wtorek, 20.06, wstałem o 04.00. I o brzasku zacząłem pisać. Gdy Żona zeszła na swoje 2K+2M, za jakąś chwilę, jeszcze przed I Posiłkiem, zabrałem się za garaże. Odkopywane rzeczy, niektóre przy okazji odkrywane po trzech latach leżenia w kartonach, umieszczałem w wielu pomieszczeniach piwnicznych starając się temu nadać jakiś sens i logikę składania. Bo później, w bliżej niesprecyzowanej przyszłości, rzeczy te, albo znajdą zastosowanie w domu, albo w ogrodzie, albo zostaną... wyrzucone.
Żona zaś walczyła z kartonami w salonie, bo ambitnie postanowiła się ich pozbyć Bo mnie drażnią! 
Ewidentnie przejrzało, ale tak przejrzewa już pięć dni. 
Upierdliwą, ciężką i znojną pracę starałem się przeplatać pisaniem, ale było nadal ciężko. I w tym momencie zastanowiłem się nad znaczeniem i psychologiczną wymową słowa "nadal". Oczywiście oznacza kontynuację czegoś, ale w moim określonym przypadku ta kontynuacja nie za bardzo mi się podoba. Bo nie czułem w niej optymizmu i sugestii zmian w najbliższej perspektywie. Takiej do ogarnięcia i zaakceptowania. Tak więc przez najbliższe tygodnie z pisaniem będzie po prostu ciężko.

Żona w ramach dywersyfikacji kartonowych prac szukała w Internecie narożnika. Marzyła o nim blisko sześć lat, to jest od czasu, kiedy opuściliśmy definitywnie Dzikość Serca i zamieszkaliśmy w Naszym Miasteczku. Poprzedni narożnik, jej ukochany, został w Dzikości Serca, czego nigdy nie mogła przeboleć. Drzemaliśmy na nim przed dużym kominkiem, nawet razem z Bazysią. Był tak duży, że zapewniał komfort. Cały ze sztruksu, w kolorze brązowym, ze sztruksowymi beżowymi poduszkami. Na jego widok nie dało się nie zalec. Spali na nim oprócz nas Pasierbica i Q-Zięć, Teściowa, Pół Polak Pół Francuz i PostDoc Wędrująca.
Marzenia, zdaje się, że się spełnią, bo Internet oferował całą gamę narożników. Na dodatek można było dobrać rodzaj materiału (będzie ponownie sztruks) i kolor, różny nawet dla bazy i poduszek. Więc Żona była w  swoim żywiole.
 
Przed 16.00 przywieźli pralkę. Dostawa i wniesienie było opłacone, ale wypadało panom dać po piwie.
Od razu ją zamontowałem w pralni. Tak, w pralni... Bo Tajemniczy Dom jest bardzo wygodny.
Żona nastawiła pierwsze pranie i zaczęliśmy się zabierać do II Posiłku, gdy przyszedł Fachowiec polecony przez poprzedniego właściciela, Prominenta. Fachowiec znał doskonale dom, bo praktycznie robił w nim swego czasu całą wykończeniówkę i z tego tytułu oraz z faktu, że mu bardzo dobrze patrzyło z oczu i z adekwatnego stroju, i że z niczego nie robił problemu, chcieliśmy, żeby to on wykonał u nas planowane prace adaptacyjne. Oczywiście w tym wszystkim był jednak jeden haczyk.
- Ale muszę państwa uczciwie uprzedzić, że dostępny będę dopiero za jakieś cztery miesiące. - No chyba, że jakiś klient w międzyczasie zrezygnuje...
Powiedzieliśmy mu, że najbardziej zależy nam na pierwszej, drobnej w sumie robocie, której skończenie umożliwiłoby wynajem dolnego mieszkania i pierwsze zarobkowanie. Dalej niczego nie obiecywał Przecież nie mogę przerwać prac u klienta i tak go zostawić! (idealny antyprzykład Hochsztaplera!) sugerując znalezienie kogoś innego, ale ustaliliśmy, że na pozostałe adaptacje czekamy na niego i Prosimy niczego innego nie planować i nie brać już innych zleceń.
Za to dał nam namiary na ślusarza i hydraulika z uprawnieniami gazowymi. Ślusarz jest nam potrzebny do wykonania zewnętrznych schodów i zapewne wielu drobiazgów, które się pojawią. Hydraulik zaś do wypieprzenia indukcyjnej kuchenki, której Żona nie cierpi (kilka dni temu nie przepadała, potem nie lubiła, teraz już nie cierpi i tylko czekać, jak ją znienawidzi), zrobienia całej gazowej instalacji doprowadzającej gaz do kuchni i wstawienia adekwatnej kuchenki z żywym ogniem, który Żona kocha.

Gdy żegnaliśmy się z Fachowcem, usłyszeliśmy, jak na górze pralka "chodzi". Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Trzeba którąś z nóżek podkręcić... - skomentował. I się rozstaliśmy.
Na górze nie było nam już do śmiechu. Pralka wyszła na sam środek pralni i tylko cudem nie zerwała dwóch węży i kabla elektrycznego. Żona coś tam kombinowała, bo ja się do takich rzeczy nie pcham, ale przy każdej próbie uruchamiania wirowania bardzo szybko wpadała w drgawki, pralka, nie Żona, i chciała dalej "wędrować", pralka, nie Żona.
Żona spokojnie stwierdziła, że pranie w zasadzie jest zrobione, jedno płukanie wystarczy i że jutro zadzwonimy do serwisu Ale najpierw zajrzymy do instrukcji. I wszystko rozwiesiła.
Przez to humory trochę mieliśmy skiszone, zwłaszcza ja, bo nowa pralka, a tu nowy problem. 
Żeby odreagować poszliśmy wreszcie z Pieskiem do centrum. Po raz pierwszy jak prawdziwi Uzdrowiczanie, a nie turyści. Dobrze się z tym czuliśmy. Ja dodatkowo przez fakt, że Żona nakazała mi zastosować gradację wagi problemów i umiejscowić w niej taki pikuś, jak pralka.

Wieczorem oglądałem mecz Mołdawia - Polska (3:2) z cyklu eliminacji do Mistrzostw Europy. Do przerwy prowadziliśmy 2:0, kontrolowaliśmy mecz i graliśmy przyjemny dla oka football. W drugiej połowie po rażących błędach wszystko się zacięło. Przegraliśmy ze 171. drużyną w rankingu FIFA i zajmujemy czwarte (!) miejsce w grupie. Katastrofa i kompromitacja. Nigdy bym się nie spodziewał, że po meczu tak napiszę do Konfliktów Unikającego:
... Nigdy nie pomyślałbym, że mogę tak powiedzieć - chyba przestanę oglądać mecze naszej reprezentacji w piłce nożnej....
 
Przez cały dzień latałem, jak jakiś nienormalny, co pół godziny do szklarni, żeby patrzeć, co się dzieje, zwłaszcza, czy jest przewiew i czy temperatura nie osiągnęła 40. stopni lub więcej. Jakby przez dane pół godziny miało się w niej coś zmienić. Nie zmieniało się nic. Klimat był iście tropikalny - duża wilgotność, temperatura 38 st. Pomidorki (już są pierwsze owoce) to wyraźnie kochają.

Pięć dni po przeprowadzce.
 
ŚRODA (21.06)
No i dzisiaj Żona miała jechać pociągiem do Metropolii, aby u notariusza podpisać umowę ostateczną. 
 
Stąd grubo wcześniej mieliśmy obcykane wszystkie sensowne pociągi, tam i z powrotem. Miałem ją zawieźć na dworzec do City, a potem tamżesz odebrać. Po raz pierwszy zostałbym sam na nowym terenie. Z Pieskiem oczywiście.
Sprawa się jednak odwlokła na następny tydzień, a nawet odwlekła (durnowaty polski), bo pan burmistrz Uzdrowiska okazał się być nieobecnym przez najbliższe dni. Urlop.
 
Po 2K+2M Żona wzięła mnie delikatnie za rękę i zaprowadziła na górę do pralni. Po czym na miejscu pokazała z leciutkim uśmiechem i bez drwiny jedną ze stron instrukcji. Natychmiast zaskoczyłem, bo gdzieś w podświadomości od wczoraj tkwiła we mnie myśl, że w czasie transportu pralki jej bęben powinien być zablokowany. Na rysunku jak byk było pokazane, że przed uruchomieniem należy odkręcić trzy śruby. W tym celu nawet był dołączony specjalny klucz. 
- I nawet coś wspominałeś o takiej blokadzie bębna. - Żona przypomniała.
Odblokowałem w trymiga. Z duszą na ramieniu, zwłaszcza moim, Żona uruchomiła krótki program. Wszystko działało. Normalne pranie (wszystko to "wyprane" wczoraj z powrotem wylądowało w pralce, bo moim zdaniem śmierdziało; Żonę ten nagły przypływ mojej wrażliwości węchowej wręcz zaszokował) odważyliśmy się zrobić dopiero po powrocie z City, żeby móc co chwilę naprzemiennie latać na górę i patrzeć, czy wszystko w porządku. Prało się idealnie.
- Fajnie byśmy wyglądali wobec sprowadzonego serwisanta. - Jeszcze byśmy stracili gwarancję. - skomentowała Żona.
Na koniec można by sparafrazować słynne powiedzenie Billa Clintona - Instrukcja, głupcze!
 
Do City wybraliśmy się inną drogą niż zazwyczaj. Dłuższą, krętą i urokliwo-piekną. Nigdzie specjalnie nam się nie spieszyło. Zaczynam się w terenie poruszać po rozbudowanych trasach, jakbym mieszkał tu od dawna. Stąd jak po sznurku najpierw dotarliśmy na parking kolejowego dworca, z którego Żona w przyszłym tygodniu będzie jechać do Metropolii. Zbadaliśmy topografię terenu i całą dworcową infrastrukturę, żeby przed wyjazdem Żony niczemu nie dać się zaskoczyć. Pozostało tylko dać się zaskoczyć polskiej kolei, ale po pierwsze, na to nie mieliśmy żadnego wpływu, a po drugie byliśmy do kolejowych niespodzianek przyzwyczajeni i traktowaliśmy je jak przysłowiowy dopust boży albo wolę bożą. Przyznaję, nie znam się na różnicy, więc postanowiłem się wesprzeć "autorytetami".
 
Dopust Boży (tak dużą literą piszą "autorytety", chociaż to jest przymiotnik; no chyba że jest to taka specyficzna nazwa):
Z dopustem Bożym mamy do czynienia w sytuacji, w której Bóg dopuszcza nasze (złe czy błędne) działanie, ale sam zaraz usuwa jego skutki. Wtedy np., gdy Piotr przy pojmaniu Jezusa w Ogrójcu obcina mieczem ucho żołnierzowi, a Jezus to ucho natychmiast uzdrawia. O dopuście Bożym możemy mówić również wtedy, gdy pokutujemy dobrowolnie za grzechy innych. Taka sytuacja znana jest z życiorysów św. Ojca Pio, św. Faustyny Kowalskiej i wielu innych. Chodzi tutaj o pokutę zastępczą, która stała się przede wszystkim udziałem Pana Jezusa. Wreszcie o dopuście mówimy wówczas, kiedy Bóg przestrzega nas przed konkretnym złym działaniem, a my pomimo wszystko „wiemy lepiej” i brniemy dalej. Wtedy Bóg pozwala nam w jakimś stopniu doświadczyć skutków tego działania. Chciałeś, to masz. 
 
Wola Boża:
Wola Boża i wola człowieka (przepraszam, podtytuł został rozbudowany bez mojej ingerencji):
Wielu powiada, że w sytuacji dramatycznej dla człowieka Bóg powinien powstrzymać krzywdziciela i złoczyńcę. I tu dotykamy problemu wolnej woli. Bóg nie ma wpływu na ludzi, którzy postępują w sposób karygodny i haniebny, bo szanuje wolną wolę człowieka. A to, co jest dopustem Boga, wynika z tego, że wielu ludzi nie liczy się z Bożym planem zarówno wobec siebie, jak i wobec innych. Bóg traktuje nas poważnie. Dopuszcza spowodowane czy wywołane zło, ale zawsze pragnie nawrócenia. To od każdego zależy, czy pójdzie w dobrą stronę, czy też nie. To zależy od naszej dobrej czy złej woli. Wielu ludzi rozeznaje wolę Boga, a swoje decyzje poprzedza modlitwą i radzi się osób doświadczonych. Nie brakuje jednak tych, którzy w swoim gniewie, żalu, złości czy chorej ambicji podejmują decyzje, które nie są wolą Bożą. Ponieważ Bóg patrzy na człowieka z perspektywy wieczności jako kochający Ojciec, zawsze pragnie naszego nawrócenia. Wszystkie Jego działania są zbawcze i mają cel, którym jest nasze ostateczne zbawienie. I to jest właśnie wola Boża.
 
Ponieważ Kościół Katolicki (chyba to jest nazwa?) jest rozmiłowany w Trójcy Świętej (to na pewno jest nazwa), to nie mogłem odpuścić trzeciego elementu (emelentu) wyjaśnienia "autorytetów". To go dołączam, a nawet dołanczam:
 
Zawierzyć i zaufać:
Byłoby to dla nas niezwykle pomocne, gdyby inni ludzie wiedzieli, co jest wolą Bożą wobec nas. Niestety, wielu tego nie rozeznaje. Dlatego szczególnie tam, gdzie jest dopust Boży, potrzeba wielkiego zawierzenia Jezusowi. Może dopiero po wielu latach odkryjemy, że określone wydarzenia postrzegane przez nas jako nieszczęścia były na daną chwilę opatrznościowe. Bóg naprawdę nas zna i wie, co jest dla nas lepsze. Trzeba Mu całkowicie zawierzyć i zaufać, patrząc na Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego. On, doświadczając skrajnego odrzucenia i osamotnienia, stanął po stronie wszystkich, a zwłaszcza tych, którym przyszło cierpieć. Nie zlikwidował cierpienia ani zła, ale zwyciężył je swoją miłością i obecnością. A przyjmując i wypełniając wolę Ojca, pokazał nam, jaką drogą mamy iść. Dlatego nie powinniśmy w nieskończoność roztrząsać i pytać o przyczyny i cel cierpienia. Powinniśmy raczej pytać o to, co mamy robić, by wyjść z takiej próby zwycięsko, nie poddając się rozpaczy i nie przeklinając Boga i ludzi. Bóg jest z nami, cierpi wraz z nami, rozumie, współczuje, towarzyszy na drodze krzyża. A ostatecznie daje nam nadzieję zmartwychwstania.
 
Podziwiałem i pękałem ze śmiechu z tej lektury. Ale się przydała. Bo z dworca pojechaliśmy wprost do największej galerii w City i żeby ją oswoić, w jedynej "kawiarni" pożarliśmy gałkę lodu bezowego i sok wyciskany z ananasa, jabłka i szpinaku (Żona) oraz bombę kaloryczną w postaci snikersa w pucharku oraz czarną kawę americano (ja). Czyli zrobiliśmy to, czego nie powinniśmy byli robić. Czyli mówiąc krótko, Bóg dopuścił nasze złe działanie, ale sam zaraz usunął jego skutki, bo faktycznie po tym niecnym występku, nie mieliśmy żadnych sensacji. No chyba, że pojawią się one w jakiejś przyszłości, o czym wiedzieć nie możemy, ale Bóg tak. Na pewno nas ukarze, a może nie, bo do końca nie wiem, czy jest litościwy i kochający, czy też srogi i karzący. Zapewne funkcjonuje, jeśli istnieje, tylko w jednej z tych kategorii, ale na użytek i potrzeby "autorytetów", biedny, musi trwać w dwóch i się męczyć miotając się między jednym a drugim obliczem, w zależności od potrzeb "autorytetów".
Tak czy owak, widać było wyraźnie, że to był Dopust Boży.
Od razu poczułem się lepiej, bo wcześniej byłem taki zagubiony...

Po zakupach w tamtejszym Carrefourze pojechaliśmy, Żona do Biedry (nazwa), ja do pobliskiego Stihla. Kupiliśmy mięso i inne drobiazgi (Żona) oraz kosiarkę i podkaszarkę (ja). Oba urządzenia pasowały do mojego akumulatora, który przywiozłem ze sobą.
Obładowani wróciliśmy zwykłą, tirową drogą, do Tajemniczego Domu. I złachani (te cholerne upały) natychmiast rzuciliśmy się na cydra (Żona) i na Pilsnera Urquella (ja). Specjalnie z niczym innym się nie rozpędzaliśmy.
Wieczorem Żona zrobiła mi niespodziankę. Sama, bestia, odpakowała z kartonów monitor i wniosła go na górę. Mogliśmy, jak cywilizowani biali ludzie, wrócić do naszych wieczornych rytuałów. Obejrzeliśmy 18., ostatni odcinek pierwszego sezonu Tacy jesteśmy.
- I koło w jakimś sensie się zamknęło. - Żona do tego faktu podeszła filozoficznie. - W Domu Dziwie rozpoczęliśmy oglądanie serialu, a w Tajemniczym Domu zakończyliśmy pierwszy sezon.

Sześć dni po przeprowadzce.
 
CZWARTEK (22.06)
No i dzisiejszy dzień był takim roboczym do bólu. 

Od samego rana zabraliśmy się za dziesiątki prac. Wymieniane ich oddzielnie nie miałoby sensu z racji ich oczywistości i prozaiczności, ale ich suma zabrała cały dzień. Na uwagę mogłyby tylko zasłużyć w zasadzie tylko dwie. Przetarłem kolejne ścieżki komunikacyjne na terenie ogrodu. Sumarycznie jest ich pięć. Wyciąłem różnorodne plewiące się zielsko, żeby można było swobodnie się poruszać, a nie przebijać oraz "dokopałem" się do grilla, który wmontowany na stałe w rogu ogrodu zaskoczył nas swoimi sprytnymi rozwiązaniami. Przy ciachaniu starałem się pogodzić Żonę ze mną, czyli zachować umiar, żeby nie zniknęła dzikość i tajemniczość, a jednocześnie, żeby z chodzenia po terenie mieć przyjemność, czyli żeby móc chodzić w pozycji całkowicie wyprostowanej bez konieczności skrętów różnych części ciała, a to głowy, a to bioder, rąk, itd. Czyli żeby chodzić nie myśląc za każdym chlaśnięciem zielska, że chodzimy. Ale w niektórych miejscach zachowałem takie zielskie przyjemne smyranie.
Druga grupa prac, tych żoninych, była do bólu prozaiczna. Żona konsekwentnie opróżniała kolejne kartony i trzeba powiedzieć, że w salonie zostało tylko osiem, czy dziewięć, a w kuchni dwa. Więc nawet już nie jest to światełko w tunelu.
Przy takim dziesiątku drobnych prac odkryliśmy pewną prawidłowość. Nic nie szło zgodnie z krótkoterminowym planem i panował pewien chaos. Bo idąc, na przykład, do jakiegoś miejsca, aby tam coś zrobić, po drodze natykaliśmy się na inne, które wymagały równie  pilnego załatwienia tematu i czasami do tego pierwotnego wcale nie docieraliśmy. Zewsząd, z każdego zakątka, kłuły różne różności domagające się,  aby  je podomykać lub uprzątnąć.

Dwa dni temu niespodziewanie zadzwoniła Kobieta Pracująca.
- A bo my jesteśmy na wycieczce rowerowej, akurat w Rybnej Wsi, i tak sobie pomyśleliśmy, żeby do was wpaść, do Wakacyjnej Wsi. - oznajmiła radośnie.
- Jak najbardziej zapraszamy. - Tyle tylko, że my w tej chwili jesteśmy od was oddaleni o jakieś 160 km... - wstrzymałem głos dla zbudowania efektu. - I tam już nie mieszkamy. - dobiłem ich.
Na sekundę zapadło milczenie.
- To gdzie?! 
- W Uzdrowisku.
Wybuch śmiechu był na tyle mocny, że dało się nawet słyszeć z pewnej dali Janka Walskiego.
- I oczywiście was zapraszamy. - Nawet w tym tygodniu, bo warunki dla prywatnych gości są.
Od słowa do słowa, po krótkim zrelacjonowaniu naszych wygibusów, wyszło na to, że ich przyjazd byłby całkiem prawdopodobny. W takiej sytuacji w Uzdrowisku byliby naszymi pierwszymi prywatnymi gośćmi.
Ale dzisiaj Kobieta Pracująca wysłała smsa, że jednak w najbliższy piątek nie przyjadą i Będziemy w kontakcie i na pewno odwiedzimy Was niedługo.

Za to po mojej drobnej smsowej prowokacji zareagowali Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Ustaliliśmy brzegowe warunki. Mają przyjechać pociągiem z Metropolii do City, a stamtąd ich zabierzemy do Uzdrowiska.
Na deser porozmawialiśmy sobie z Justusem Wspaniałym. Dowiedzieliśmy się, jak przebiegł ostatni pobyt Lekarki i jej mamy, jak czuje się Ziutek i przede wszystkim, jak żyje Justus Wspaniały. Czuliśmy, że tamten świat coraz bardziej się od nas oddala. Ale nie ludzie, chociaż przecież są jego częścią.
Staraliśmy się wyciągnąć od niego trochę informacji na temat Domu Dziwa, ale z jego niedużych obserwacji niewiele wynikało. My z kolei przekazaliśmy mu garstkę informacji na temat tego, co się u nas dzieje. Wiedzieliśmy jednocześnie, że żeby był sensowny efekt takiego przekazu i unaoczniania naszego życia, muszą je oboje po prostu zobaczyć. Bo potem obie strony będą wiedziały, o czym się mówi. Na razie tylko my rozumieliśmy i widzieliśmy to wszystko, co nam Justus Wspaniały opisywał. Więc nie pozostaje im nic, jak tylko przyjechać do Uzdrowiska. Zaproszenie ponowiliśmy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu drugiego serialu Tacy jesteśmy.

Siedem dni po przeprowadzce.
 
PIĄTEK (23.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Miałem zamiar o 05.00, ale wtedy byłbym jeszcze bardziej nieprzytomny. Wszystko przez Pieska. Gdzieś o w pół do dwunastej najpierw zaczął chodzić swoimi pazurkami tam i z powrotem kręcąc się w swoim znanym stylu (musi robić kółka - jak mówi Żona), a gdy to nie wywarło na nas żadnego wrażenia (wywarło, bo się natychmiast obudziliśmy i przeczekiwaliśmy , ale Piesek o tym nie wiedział, chociaż cholera go wie), rozdarł paszczę jednoszczekiem, by za chwilę powtórzyć to samo. Domagał się wyjścia, czym nas zaskoczył, bo przecież miał szczekać przy domaganiu się, aby go wpuścić do domu.
Zszedłem ja, tak ustaliliśmy, ale Żona nie wytrzymała i wnet pojawiła się w nocnej koszuli i w nocnej poświacie, a zaraz potem w świetle ogrodowych latarni. To się wycofałem do domu i przysiadłem na narożniku. Za chwilę usłyszałem, jak mnie woła.
- Bo ona wyraźnie chce, żebyśmy byli razem we trójkę. - tłumaczyła zachowanie Pieska, który zachęcająco merdał ogonem i robił kółka wokół Żony.
Coś musiało być na rzeczy, bo, gdy pojawiłem się na dole, Piesek nagle dostał pierdolca i susami, jak nie on, wpadł na górę, na taras przy salwach naszego śmiechu. Myśleliśmy, że wpadnie do domu, ale nie. Gwałtownie zawrócił i jeszcze większymi susami, w oczywistym amoku, zleciał na dół cudem nas nie tratując. Nie zatrzymał się na chwilę, tylko galopem puścił się wzdłuż posesji, zawrócił, jeszcze raz zawrócił, a na końcu o mało się  nie zabił przy kolejnym nawrocie, bo gdy stałem mu na drodze, chcąc się dostać na stopnie tarasu ominął mnie i wykonał bokiem śmiały skok od razu znajdując się w jego połowie. Podziwialiśmy z jednoczesnym przerażeniem.
- A  pamiętasz, że często tak reaguje, gdy po upałach ewidentnie na dworze się ochłodzi. - To chyba sprawia jej przyjemność. - Żona zawsze potrafi zinterpretować sytuację, szczególnie gdy dotyczy Pieska.
- Szkoda że w nocy! - pomyślałem.
Gdy weszliśmy do salonu, Piesek stał koło legowiska i dyszał. Wyraźnie się wypalił psychicznie. A to dawało nadzieję na dalszą spokojną noc.
Nic z tego. Po jakichś 15. minutach, kiedy nie zdążyliśmy zasnąć, bo po takim wybudzeniu jest trudno, znowu usłyszeliśmy pazurki.
- Nie reagujmy... - szepnęła Żona. - Udawajmy, że śpimy.
Piesek zaś niczego nie udawał, tylko rozdarł paszczę.
- Połóż się! - Żona uruchomiła swoje najniższe tony, żeby wyglądało poważnie i groźnie.
- Połóż się! - dodałem swoim basem, bo tamten "bas" nie wyglądał ani poważnie, ani groźnie, tylko komicznie, na czym Piesek niewątpliwie się poznał.
- Nie wtrącaj się! - zostałem skarcony.
- Trzeba ją wypuścić jeszcze raz. - odparłem wściekły.
- Nie wtrącaj się! - Dam radę po swojemu. - Może jej coś dolega i potrzebuje bliskości...
Noż kurwa! Zacisnąłem zęby.
Żona zeszła na dół, jak się później okazało według jej relacji, dała Pieskowi kefirku, potem siedziała z nim i głaskała Bo potrzebował bliskości, aż wreszcie z tymi obrządkami przeniosła się z Pieskiem na górę , do sąsiedniego pokoju. Za jakiś czas wróciła do łóżka, ale Piesek nadal był niespokojny. Najlepszy zaś sleeptime nieubłaganie mijał.
- Wyjdę z nią... - bardziej zapytałem niż stwierdziłem.
- A kto ci broni?! - Żona się oburzyła. - Jak musisz, to wyjdź!
Piesek z góry obserwował mnie, co robię, bo zawsze jest taki analityczny. Jak jego Pani. Nie ruszał się, dopóki nie otworzyłem tarasowych drzwi i zduszonym głosem nie zawołałem, żeby wypadał.
Żona oczywiście za chwilę zeszła i poszła za Pieskiem do ogrodu. To znowu się wycofałem. Gdy za kilka minut zobaczyłem, że obie bezproduktywnie stoją u podnóża tarasu, sprawę wziąłem w swoje ręce. Wyszedłem i Pieska zawołałem wiedząc, że sam  z siebie takiej decyzji nie podejmie i może to trwać jeszcze cholera wie, ile czasu. Rączo wbiegł na górę i od razu wtulił się w legowisko.
- Gdyby się powtórzyło - Żona już pokojowo zagadała, gdy z powrotem znaleźliśmy się w łóżku - to ja z nią pójdę do sąsiedniego pokoju... - Tam jest kanapa, jest się czym przykryć, a tobie zamknę drzwi od sypialni.
Nie powtórzyło się. Smartfona przestawiłem z 05.00 na 06.00. Chyba to coś dało, ale, gdy wstałem, byłem półprzytomny. A gdy taki półprzytomny teraz piszę, słyszę jak bydle sobie spokojnie chrapie. 
 
O 10.00 punktualnie przyjechał Ślusarz. Polecony przez Fachowca. Przyjechał w sprawie zewnętrznych schodów, którymi w przyszłości nasi goście będą się dostawać do górnego mieszkania. Dobrze mu patrzyło z oczu, ale ideałów nie ma, bo straszny gaduła. Połowę czasu strawiliśmy na wstępnych pomiarach i obliczeniach, a drugą na jego gadulstwie. Nie za bardzo wiedziałem, jak to skończyć, ale od czego jest Żona.
- To chodźmy może tą stroną ... - zagadała nagle i ani się Ślusarz obejrzał, a już stał przy wejściowej bramie. A tam już było łatwiej, bo siłą rzeczy podświadomie czuł wylot. Zeszło jeszcze tylko 10 minut i się rozstaliśmy. To znaczy nie do końca, bo umówiliśmy się, że po naszym I Posiłku, po drodze do City, wpadniemy do niego do warsztatu.
Warsztat budził zaufanie dzięki ślusarskiemu sztafażowi i panującemu bałaganowi świadczącemu o tym, że tutaj się pracuje. Poczyniliśmy kolejne ustalenia i było nam łatwiej z rozstaniem się, bo to my wychodziliśmy. Za kilka dni mamy otrzymać kosztorys przedsięwzięcia.

Do City jechaliśmy pod hasłem Bo muszę się zorientować w sklepach meblowych w sprawie mebli dla gości. Żona się do tego przygotowała wynajdując pięć sklepów, ja zaś opracowałem optymalną marszrutę.
Korzyść z faktu, że w niej pierwsze docelowe miejsce zajmował Bodzio, była taka, że pani poinformowała nas, że dwa sklepy z mojej listy już dawno nie istnieją, więc oboje poczuliśmy ulgę. Bo oprócz Bodzia zostały jeszcze tylko dwa. 
Bodzia od lat zwyczajowo omijamy, ale teraz akurat od czegoś trzeba było zacząć. I nie zawiedliśmy się. Bodzio poprawił co prawda ofertę, ale ona w całości i w szczególe nie jest dla nas.
Drugi sklep, trzypoziomowy, zabił nas wielkością, zaduchem na II piętrze i ofertą, która była zdecydowanie bogatsza i lepsza niż bodziowa, ale też nie dla nas. W sklepie żywej duszy i tylko jeden pan sprzedający (właściciel?) na froncie. Współczuliśmy mu.
Trzeci sklep odpadł w przedbiegach.
- Już wystarczająco dużo widziałam, żeby wyrobić sobie opinię. - podsumowała Żona ku naszej obopólnej uldze.
Zajechaliśmy do największej galerii w City tylko po irlandzkie masło (pyszne!) do kupienia tylko w Lidlu, które od pewnego czasu używam do Blogowej dla Żony oraz do Leroy Merlin po różne podpórki bambusowe. Trzeba, na przykład, podeprzeć piwonie, bo z racji ciężaru swoich kwiatów pokładają się na trawie lub gdzie popadnie, a tego widoku Żona znieść nie może. Ja raczej też nie.
I gdy już mieliśmy wracać do Uzdrowiska, zrobiłem drobną woltę i zgodziłem się na sugestię Żony, żeby wpaść do Jyska Bo może tam będą regały na książki. Jysk był nadal zamknięty o kolejne dwa dni, mimo że firma obiecywała wczorajszy termin otwarcia.
Tę moją zgodę i ustępstwo, żeby ostatkiem sił pójść do kolejnego sklepu w sprawie mebli, Pan Bóg mi wynagrodził. Bo gdy zajrzeliśmy obok, do Biedronki, Żona natknęła się na coś cennego. Tuż przy wejściu, na palecie stały czteropaki Pilsnera Urquella. Byłem już głęboko w sklepie i nie rozumiałem, jak mogłem to przeoczyć.
- Chodź z powrotem - Żona zaczęła się śmiać - bo jest chyba promocja Pilsnera Urquella. - Ale te puszki są jakieś takie dziwne... - Może to podróba?
Sprawdziłem. Kod i wszystko inne się zgadzało. Była to jakaś specjalna seria limitowana "limited", może z okazji Dnia Ojca? Zewnętrze puszki było rzeczywiście inne niż standardowe, zaś wnętrze miało się okazać lepsze niż zwykle, ale to mogła już być autosugestia mojego wyczerpanego organizmu po wczorajszej nocy, po dzisiejszym miotaniu się za meblami i po delektowaniu się chłodem Tajemniczego Domu w trakcie degustacji. Dodam, że dla porównania wypiłem wówczas najpierw zwykłą puszkę Pilsnera Urquella.
Tak czy owak informacja w postaci żarówiastych kartek koloru pomarańczowo-fioletowego natychmiast do mnie przemówiła. Na jedną kartę można było kupić dwa czteropaki (osiem puszek - wyjaśnienie dla niezorientowanych) i wtedy puszka wychodziła po 3 zł. Krótko mówiąc, drugi czteropak był za darmo. Czy trzeba dodawać coś więcej?!
Natychmiast się zorganizowałem. My z Żoną mieliśmy dwie karty, a dodatkowo mogłem skorzystać z numerów telefonów Pasierbicy, Kolegi Inżyniera(!), Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Justusa Wspaniałego. Z Biedry wychodziliśmy z 48. puszkami. 
Ta liczba kart na razie wystarcza, ale gdyby nadeszły ciężkie czasy, będę ją musiał poszerzyć. Jestem spokojny, bo możliwości są.
Już w domu zastanowił mnie brak informacji w tej sprawie ze strony Kolegi Inżyniera(!). Mógł nie zauważyć, bo promocja była efemeryczna (trwała tylko dzisiejszego dnia). Ostatnie, co by mi mogło przyjść do głowy, to złośliwość Kolegi Inżyniera(!). Gdyby się jednak pojawiła, to na pewno nie w tak ważnej sprawie. 
Dlaczego o tym piszę i piszę w taki sposób? No cóż, nasze kontakty uległy rozluźnieniu, nad czym bolejemy. I raczej nie z naszej winy. Martwimy się o Kolegę Inżyniera(!), bo nie daje znaków życia, a my nie chcemy się narzucać. Wszelkie nasze propozycje spotykały się z umiarkowanym chłodem i inteligentnymi odmowami, że głupi by zrozumiał. A ponieważ czyta bloga (chyba?!), to tą drogą zapraszamy do Uzdrowiska. Gdy ponad rok temu pojawiła się myśl o przeprowadzce, Kolega Inżynier(!) był bardzo zainteresowany przyjazdami i to częstymi.

Podsumowując całość dzisiejszych zakupów: Gdyby nie Żona!... Złotko nie kobieta!
 
A propos Dnia Ojca.
Zadzwoniła Córcia z życzeniami. Jest już po egzaminach, to dobra wiadomość. A ta zła - remont silnika ich Subaru będzie kosztował 15 tys. zł.
Syn się nie odezwał. Mógł nie sankcjonować takiego "święta". Miał prawo, ale bardziej było prawdopodobne, że się na mnie obraził. Po raz kolejny.
 
W trakcie delektowania się Pilsnerem Urquellem - ja, i francuskim, pysznym (nawet ja to przyznałem) cydrem - Żona, w chłodzie Tajemniczego Domu dochodziliśmy do siebie. Mój stan po był taki, że zabrałem się za udrożnianie kolejnych przejść, tym razem z przodu domu. Żona zaś twardo, co podziwiałem, bo na samą myśl, dostawałem odruchów wymiotnych, opróżniała w salonie kolejne kartony.
I u niej, i u mnie postęp prac był wyraźny. Z tą różnicą, że ja padłem i oznajmiłem, że idę spać i nie będę oglądał kolejnego odcinka, a Żona się ożywiła i jeszcze poszła z Pieskiem na półgodzinny spacer w Uzdrowisko, w tę naszą część, wiejską.
Gdy kładłem się spać, półprzytomny zdołałem zarejestrować, jak mówi do mnie:
- Gdyby Berta szczekała lub piszczała w nocy, to ja wstanę, a ty się zupełnie nie przejmuj. - Dam radę po swojemu. - W razie czego zamknę ci drzwi, a sama z nią będę w pokoju obok.

Osiem dni po przeprowadzce.
 
SOBOTA (24.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Mimo kolejnych prób szantażu, jaki zastosował Piesek. W nocy strzelił trzy razy jednoszczekiem i piszczał, więc wstałem (Żona spała kamiennym snem) i go wypuściłem do ogrodu. Sam zaś słaniałem się na fotelu. Gdy Piesek samodzielnie i z własnej woli wrócił, chciał dalej szantażować stojąc na dole przy schodach i patrzył tęsknie, poprzez blokadę zbudowaną ze stołka ze sterczącymi do góry nogami, ustawionego na pierwszym stopniu, żeby wyglądało groźnie i mocno zniechęcająco do sforsowania, na górę za Panią. Jednocześnie  udawał, że nie słyszy Pana (nie chcę pisać "komend Pana", bo Żona natychmiast się oburza), który kilkukrotnym szeptem z coraz większą irytacją mówił "idź się połóż!" (legowisko było na wyciągnięcie łapy). Więc nadszedł czas poważnych decyzji. Bo Pan też człowiek, swoje prawa ma, zwłaszcza do niezakłóconego snu i regeneracji organizmu.
Po ponad trzech latach wspólnego życia zastosowałem po raz drugi przemoc fizyczną. Pierwszy raz, w pierwszych godzinach pobytu w Wakacyjnej Wsi. Wtedy to był mój odruch. Gdy Piesek chciał jako pierwszy wyjść na dwór nie zważając na Państwa i na hierarchię i gdy wyraźnie chciał ich stratować, przycisnąłem mu kolanem karczycho do framugi. Piesek się oczywiście wycofał, ale długo mi to pamiętał, nie wiem nawet, czy nie do obecnej chwili. I wbił sobie do łba, zresztą słusznie, że z Panem to żartów nie ma.
Odruch ten wyrobiłem sobie przy Bazylu, a potem stosowałem go równie skutecznie przy Bazysi. Żaden z Piesków na Pana się nie obrażał, zaklinowany łeb natychmiast wycofywał, siadał i czekał na komendę, przepraszam, zezwolenie, że można wyjść. Za jakiś czas oczywiście Pieski się nie pchały nawet przy szeroko otwartych drzwiach.
Z Bertą ten numer nie przeszedł. Żeby nie popsuć sobie z nią całkowicie relacji nigdy więcej karczycha nie przyciskałem. Co więcej, nie stosowałem żadnych form przemocy fizycznej, chociaż często ręka albo ręka ze smyczą świerzbiła, żeby przyłożyć w to obłe dupsko.
Ale dzisiaj w nocy miarka się przebrała. Wiedząc, że Piesek jest niezwykle płochliwy, coś podobnie do myszy lub konia, po wielu "prośbach" "połóż się!" lub "idź się połóż!" zrobiłem gwałtowny ruch nogą.
Nawet mnie by to wystraszyło. Piesek gwałtownie zrobił zwrot szorując pazurami o podłogę i w panice zniknął gdzieś w ciemnościach salonu. Spokojnie poszedłem na górę wiedząc, że w końcu wyląduje na którymś z dwóch legowisk i zapadnie w głęboki sen. Nie omyliłem się. Przez drugą część nocy panowała kompletna cisza.
Najlepsza w tym wszystkim była Żona.
- A co to był za straszny jakiś szum, hałas?... - zapytała wybudzona, gdy z powrotem kładłem się do łóżka.
Wyjaśniłem i dodałem, że wcześniej Berta lampucerowato zaszczekała trzy razy i piszczała.
- Aaa... - Nie słyszałam, bo miałam założone słuchawki.
Wprost świetnie, gdy Żona zasypia w drutach!

Do I Posiłku skumplowałem się mocno z WD40. A zaczęło się od tego, że gdy w deszczu wyszedłem do ogrodu, na wszelkich ścieżkach ujrzałem ślimaki, te wredne, bez domków. Skrzętnie je wyzbierałem uważając, żeby ich bezpośrednio nie dotykać. Bo kilka dni temu, gdy na wiele z nich trafiłem, nie mogłem potem żadną miarą usunąć z dłoni paskudnego śluzu. Musiałem użyć mydła, szczotki, papieru toaletowego, a i tak męczyłem się wiele minut.
Z tej racji i z racji że zżerają moje rośliny, postanowiłem im zgotować kiepski los - wyrzucić do Bystrej Rzeki. Ale żeby tam się dostać, musiałem otworzyć furtkę. A ona "chodziła" na zawiasach ciężko.
Potem już się mocno rozpędziłem i sikałem WD40 po wszystkich zamkach, jakie się tylko napatoczyły.
Na końcu dobrałem się do skrzynki na listy i przywróciłem ją do życia oraz dla listonosza.
 
Po I Posiłku zakosztowałem trochę zasranego sportu. Obejrzałem mecz siatkówki mężczyzn z cyklu Ligi Narodów Polska - USA (0:3) i postanowiłem jutrzejszego z Włochami nie oglądać. Nie te emocje, bo Polacy nie muszą walczyć do upadłego, gdyż jako gospodarze mają zapewnione miejsce w finale w Gdańsku.
Popołudnie spędziłem na pisaniu przerywanym drobnymi pracami. Przyjemną - zahamowałem ekspansję kokornaka, który się chamsko pchał na czarną winorośl, tą rosnącą poza szklarnią, chcąc ją zadławić swoimi wielkimi liśćmi, i mniej przyjemną - z salonu do przyszłej klubowni dla gości przeniosłem stertę kartonów (rozłożone i ułożone jeden na drugim dawały zwalisko o wysokości 0,5 m). Jedną ósmą kartonów zabrała od razu firma, te dzisiejsze stanowiły 62,5%, a pozostała jedna czwarta czeka jeszcze na rozpakowanie (takie szczegóły arytmetyczne dla Kolegi Inżyniera<!>, bo zapewne skwapliwie sprawdzi).

Po II Posiłku zadzwonili Lekarka i Justus Wspaniały. Lekarka przyjechała na weekend tym razem z synem. Słysząc z jej opowieści i relacji Justusa Wspaniałego, jak ten nastolatek pozytywnie zmienia się w mężczyznę, chciałoby się go zobaczyć i poznać.
Wszystko, o czym nam mówili i opisywali, co robią, gdzie siedzą, doskonale widzieliśmy i żałowaliśmy, że odwrotnie tak nie jest, bo naszego miejsca jeszcze nie widzieli i wszelkie jego opisy tego nie zastąpią.
Będą je mogli zobaczyć dopiero w drugiej połowie sierpnia. Wtedy bowiem Lekarka będzie miała dwutygodniowy urlop i w związku z tym tyle czasu, że zmieszczą w nim wyjazd do Uzdrowiska.
- Ale musicie przyjechać na dwie noce, bo inaczej będzie bez sensu! - zauważyłem.
- A nie możemy na trzy?!... - Justus Wspaniały zareagował w swoim stylu.

Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek Tacy jesteśmy.
- To gdyby Berta znowu szczekała w nocy, ty się nią zajmiesz? - zapytałem Żonę, gdy kładliśmy się spać.
Pokiwała potakująco głową. Z pełnym przekonaniem.
- Ale gdyby zaczęła, nie reagujmy do oporu. - Bo się może przyzwyczaić... - ustaliła zasady naszego nocnego zachowania.

Dziewięć dni po przeprowadzce.

NIEDZIELA (25.06)
No i Bertą zająłem się ja. 

Gdzieś o północy znowu zaczęła swój teatr. Chodzenie w kółko i zatrzymywanie się w złowieszczej ciszy przerywanej od czasu do czasu jednoszczekiem z wyraźną eskalacją szczeku, bo dwa razy pozwoliła sobie na dwuszczek. Do tego dochodziło irytujące popiskiwanie.
Rozbudzeni od razu trwaliśmy bezszelestnie w łóżku, na zasadzie zobaczymy kto kogo! Mijały minuty.
- A ty byś nie poszedł siku i przy okazji huknął na nią po swojemu? - Bo ona czuje, że ze mną może sobie pozwolić i mnie szantażuje...
Poszedłem. Ale zmieniłem kolejność. Najpierw huknąłem i dwa razy uderzyłem stopami o podłogę.
Efekt był piorunujący. Usłyszałem, jak Piesek w panice stara się uciec w najdalszy kąt salonu, by już w trakcie sikania usłyszeć, że Piesek się odważył i poszedł na legowisko, to najbardziej oddalone od Pana.
Do rana był przyjemny spokój. I trwał nadal po tym, jak wstałem o piątej. Pogłaskałem Pieska, żeby się nazywało i mogłem rozpocząć dzień. 

Bardzo wcześnie, bo jeszcze przed zejściem Żony na poranne 2K+2M, zobaczyłem blogowe światełko w tunelu. Postanowiłem się spiąć na tyle, żeby w poniedziałek publikować bez żadnych zaległości. Więc pisałem i pisałem. 
Tylko dwa razy komputer porzuciłem. Raz, gdy w różnych miejscach powbijałem takie bambusowe podpórki, zwłaszcza pod piwonie, które nagle zmutowały i stały się roślinami płożącymi, a za jakiś czas, po kolejnym siedzeniu przed laptopem, zabrałem się za taki pusty fragment kompostownika. Najpierw go oczyściłem z pokrzyw i z winobluszczu, potem wybrałem drobny gruz, skopałem ziemię i ją rozgrabiłem. Dopiero wtedy wrzuciłem doń różne liście i drobne łodygi, owoc mojej walki z chabaziami, które nie kontrolowane przez rok, wybujały ponad miarę. Na końcu kompostownik użyźniłem wodą.

O 18.00 przyszli do nas Lokalsi. Zaprosiliśmy ich wczoraj. 
Fajnie jest sprowadzić się do nowego miejsca i mieć od razu przyjaznych znajomych. On, brat Tego Który Dba o Auto, starszy o trzy lata, pracuje w firmie produkującej plastikowe okna, ona w Starostwie w City w wydziale... oświaty. Jego już poznaliśmy w Wakacyjnej Wsi w związku z Terenowym, ją widzieliśmy po raz pierwszy. Oboje fajni. Główna cecha rzucająca się na pierwszy rzut ucha, to gadulstwo. Ale mieli o czym opowiadać i robili to z lekkością i z humorem. Główna ich pasja, to podróże, zdaje się po Europie, odbywane motocyklem. Ale nie mogło zabraknąć też tematów oświatowych, w których nadal czujemy się swobodnie oraz Terenowego. Z nim to jest cała epopeja i trzeba dobrze znać się na samochodach w sensie warsztatowym, żeby móc zrelacjonować dotychczasowe jego losy, czyli od czasu, gdy na lawecie opuścił Wakacyjną Wieś.
Gdy się rozstaliśmy, zadaliśmy sobie proste pytanie: Jak mogłoby wyglądać spotkanie w szóstkę, to znaczy w dzisiejszym gronie powiększonym o Nowych w Pięknej Dolinie? Gdyby weszli na konika "Podróże po świecie", a musiałoby niechybnie do tego dojść, to my z Żoną albo poszlibyśmy spać, albo w milczeniu byśmy się upijali, albo ignorowali tę czwórkę nabijając się z nich. Zależałoby to od miejsca, czasu i nastrojów w danej chwili, oczywiście. Ale przede wszystkim od wzajemnych relacji. Musiałyby być już bardzo bliskie?
Zostaliśmy zaproszeni do nowych znajomych. Jesteśmy bardzo ciekawi, jak mieszkają Lokalsi, bo z ich opowiadań wygląda ciekawie. Polubiliśmy ich, a dodatkowo w jakiś dziwny sposób nas wzruszyli, gdy okazało się, że byli swego czasu w Naszej Wsi, którą podziwiali. Od razu inaczej się rozmawiało.
A byli odwiedzić rodzinę, czyli Tego Który Dba o Auto i Szamankę.
 
Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Tacy jesteśmy.
 
Dzisiaj, mimo nacisku blogowego, udało mi się skończyć Serce jak smoła autorstwa Roberta Galbraith'a. Kolejna jej/jego książka z głównymi bohaterami - Cormoranem Strike'em i Robin Ellacott.
Bite 1047 stron czytania.

Dziesięć dni po przeprowadzce. Koniec odliczania.
 
PONIEDZIAŁEK (26.06)
No i Berta znowu w nocy kombinowała. 

Ale wystarczyło wprowadzić sprawdzony już system - huknąć i tupnąć nogami, a zrobiłem to natychmiast po pierwszym jednoszczeku, i było po sprawie. Piesek w popłochu uciekł, a rano spał sobie na legowisku, nawet tym bliższym Pana.
- Ale zrobiłeś to za mocno... - usłyszałem, gdy wróciłem do łóżka. - Nie trzeba tak, żeby Berta się wystraszyła, tylko żeby do niej dotarło...

Od 06.00 pisałem, a konkretnie od 06.30. Dostałem niezwykłej werwy, bo zobaczyłem nie światełko w tunelu, ale potężne światło emitowane przez TGV.
Po I Posiłku zaplanowaliśmy praktycznie cały... lipiec. Wymagało to wielu rozmów telefonicznych. 
Serię wizyt rozpoczną Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Już wcześniej ustaliliśmy, że przyjadą 30. czerwca, a wyjadą 2. lipca.
Pierwszy tydzień zarezerwowany jest dla Wnuka-III i IV. Rozmawiałem dzisiaj w tej sprawie z Wnukiem-III, który chyba w ich całej rodzinie jest najbardziej rozgarnięty. Zaraz po Synowej. 
Przy okazji Wnuk-III mnie przyszpilił i zapytał, czy rozwiązałem zagadkę, którą mi zadał, gdy byłem u nich ostatnim razem. Zapomniałem na śmierć. Więc mi ją od nowa podyktował:
Arbuzy ważą jedną tonę i zawierają w sobie 99% wody. Składowane były długo i po jakimś czasie  okazało się, że obecnie zawierają w sobie 98% wody. Ile teraz ważą arbuzy?
Siadłem natychmiast do rozwiązania i Wnukowi-III wysłałem wynik. Odpisał tak. Obciachu więc nie było.
Drugi tydzień zarezerwowaliśmy dla Byłych Teściów Żony. Mieli zaplanowany pobyt tydzień później, ale wmieszało się Krajowe Grono Szyderców. Z tym nowym terminem, jak i z terminem w ogóle, sprawa jest niepewna, bo Były Teść Żony ostatnio źle  się czuje, ma zawroty głowy I nawet miałem do was napisać, że nie przyjedziemy i podziękować, że tak zawsze o nas pamiętacie.
W rozmowie z nim udało mi się przynajmniej uzyskać tyle, że ustaliliśmy, że jeśli nawet uprzedzą nas o swoim przyjeździe dwa dni wcześniej, to nie będzie żadnego problemu.
Trzeci tydzień jest zarezerwowany dla Ofelii i Q-Wnuka. Być może będzie to musiało się wiązać z naszym jednorazowym wypadem do Metropolii. Może da się też z niej skorzystać w jakimś innym aspekcie. 
Czwarty tydzień zarezerwowaliśmy dla Zaprzyjaźnionej Szkoły. Rozmawialiśmy najpierw z Mężem Dyrektorki, który akurat przebywa na plenerze i wyżywa się artystycznie i nie tylko, a potem z Żoną Dyrektora, którą dopadliśmy na jej dyżurze w szkole. Termin ogólnie jest przez nich potwierdzony, a szczegóły dogramy, gdy przyjdzie na to czas.
Tak więc lipiec zapowiada się ciekawie i bogato.

W  ramach dywersyfikacji obciążeń organizmu zabrałem się tylko za jedną pracę fizyczną. Wyciągnąłem elektryczny rozdrabniacz zostawiony mi w spadku przez Prominenta i postanowiłem nim rozdrobnić "bez lik" gałęzi i gałązek. Naklejka na nim ostrzegała, że to bydle wydziela podczas pracy 113 dB, czyli poziom hałasu mieścił się gdzieś między motocyklem bez tłumika a startującym odrzutowcem. To mnie przekonało na tyle, że poszedłem szukać moich profesjonalnych słuchawek.
Oczywiście ich nie znalazłem. Stan rozpakowania w obu garażach oceniłbym na jakieś 50%, a one ewidentnie były w tej drugiej nierozpakowanej pięćdziesiątce.
Specjalnie się tym nie przejąłem zakładając, że rozdrabnianie będę sobie dozował i robił przerwy, żeby nie ogłuchnąć. Gdy maszynę włączyłem, rzeczywiście wydzielała sporo decybeli, na tyle że za chwilę pojawiła się Żona.
- Przecież to słychać na pół Uzdrowiska! - zirytowała się jak diabli. A jeszcze mocniej, gdy zobaczyła efekty i moje pałowanie się z maszyną.
- Przecież to nie ma sensu! - Tych kilka wiórów, a łomotu i pałowania!... - Wrzuć to zielsko do worków, odbiorą je i będzie spokój. - Bardzo cię proszę... - patrzyła błagalnie z tlącą się gdzieś w oczach resztką irytacji.
No, jak Żona mnie tak prosi...
- Ale będę musiał wszystko pociąć sekatorem na małe gałązki, żeby sensownie zmieściły się w worku... - stawiałem opór pro forma.
- Bardzo cię proszę...
To chętnie zarzuciłem system elektryczno-mechaniczno-akustyczny na prosty i cichy - siły moich mięśni.
I gdy tak spokojnie i po chińsku sobie ciąłem, zadzwonił Brat z informacją, że Siostra przyjeżdża z Niemiec do niego na dwa tygodnie i jeśli chcę się z nią i z nim razem spotkać, to pozostaje tylko 9. lipca, niedziela, bo wtedy Brat nie pracuje. Więc pojadę, bo chcę się z nimi zobaczyć, zwłaszcza z Siostrą.
Tak więc lipiec zapowiada się ciekawie i bogato.
 
Od 18.00 czekałem na pierwszy w tym roku mecz Igi Świątek na trawie z Niemką Tatjaną Marią. Iga na trawie jest zdecydowanie słabsza i wcale nie byłem pewien jej zwycięstwa. W trakcie czekania Żona mnie niepokoiła, bo wyszła na zewnątrz, do ogrodu przy ulicy, oglądała dom i coś kombinowała. Nie wytrzymałem i w którymś momencie wyszedłem za nią. Dziwnie się uśmiechała i dopytywała o mecz chcąc odwrócić moją uwagę. Niczego z niej nie mogłem wyciągnąć.
W końcu meczu nie obejrzałem. Z nieznanych bliżej powodów nie rozpoczął się planowo. A gdzieś wyczytałem, że mecz zostanie odwołany z winy Niemki. Dałem sobie spokój.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa smsy, w tym jednego nudnego, a drugiego mocno debilnego.
W tym tygodniu Berta miała nie zaszczekać ani razu. Bo po pierwsze, na co tu szczekać w tym Uzdrowisku, a po drugie jeszcze nie nauczyła się stać pod tarasowymi drzwiami i domagać się wpuszczenia do domu, zwłaszcza że są one otwarte specjalnie, gdy Piesek jest na dworze, żeby się nie stresował. Jednak na wszystkich naszych planach i domniemaniach się nie poznała i rozkręciła się w nocy z czwartku na piątek, potem z piątku na sobotę, z soboty na niedzielę i z niedzieli na poniedziałek. Zdaje się, że tak jak my, czuje się już u siebie, chociaż  Żona uważa, że właśnie wręcz przeciwnie. Ale ona ma empatię.
Godzina publikacji 19.03.
 
I cytat tygodnia:
Jeśli chcesz iść szybko, idź sam. Jeśli chcesz zajść daleko, idźcie razem. - przysłowie afrykańskie