poniedziałek, 23 października 2023

23.10.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 325 dni.
 
WTOREK (17.10) 
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Rano długo cyzelowałem poprzedni wpis.
Wczoraj przegapiłem smsa od Syna. Donosił w stylu odkrywania Ameryki Drugi dzień nie łącze picia z jedzeniem plus wieczorem nie jem i drugi dzień zero zgagi. Pierwszy raz od miesięcy. (pis.oryg.)
A dzisiaj zapytałem Synek, jak dalej zgaga? Odpowiedział Mjut ultramaryna:) I, gdy tylko sugerowałem mu kolejne kroczki, od razu zaczął fikać. Nie za dużo szczęścia naraz? - zaznaczył. Myśli, że po trzech dniach wszystko jest ok. Musisz w sobie ugruntować pewne rzeczy i nawyki. Ale bardzo się cieszę. - ulżyło mi. Doskonale go rozumiałem, bo wiem, przez co sam przechodziłem, a to nie było zabawne.
Zaraz po tym uprawiałem oczywiście polityczny onan.

Przed I Posiłkiem przyszedł facet ze swoim pracownikiem przekonserwować gazowy kocioł. Pora była najwyższa, bo owszem kominek i kuchnia załatwiały bez problemów grzanie na dole, trochę na górze, ale już w dolnym mieszkaniu gości, całkowicie oddzielonym od nas i zamkniętym, nie.
Fachowiec należał do tej nielicznej grupy, spokojnej i uspokajającej inwestora. Nie wymyślał, nie straszył, spokojnie o wszystkim opowiedział i poinstruował. Zrobił, co trzeba i pojechał. Ale mu powiedzieliśmy o naszych wrażeniach względem niego. Zwłaszcza, że mieszka w Uzdrowisku.
Po raz pierwszy kocioł grzał w centralnym obiegu. Więc od razu zaczęliśmy latać po całym domu i dotykać wszystkich kaloryferów. Stwierdziliśmy, że damy mu szansę, żeby pracował i się zobaczy. Ale mocno się rozochocił, więc zaczęliśmy przykręcać zawory na poszczególnych kaloryferach, a w końcu na głównym sterowniku ustawiliśmy zdecydowanie mniejszą temperaturę, bo ikonka wiatraczka kręciła się na nim, jak zwariowana, a to oznaczało, że kocioł pożera kolejne metry sześcienne gazu, a to oznaczało...
Systemu w ogóle, a naszego w szczególności, musimy się nauczyć. Bo sterownik z czujnikiem temperatury usytuowany jest na pograniczu kuchni i salonu, a tam panują wyższe temperatury spowodowane grzaniem kominka i/lub kuchni. I trzeba "wymyślić", jak ogrzewać górę i dolne mieszkanie gości, a za jakiś czas i górne. 

Jeszcze wczoraj postanowiliśmy, że dzisiaj, po I Posiłku, będziemy tapetować, ale "na szczęście" zrobiło się na tyle późno, że rzecz odłożyliśmy na jutro Bo przecież, gdyby wyskoczyły niespodzianki, trzeba mieć na nie czas, a nie zostać z nimi w udręce aż do wieczora! Jednak jakiś mały kroczek w kierunku tapetowania zrobiłem, bo przetarłem wszystkie zaszpachlowane miejsca i wyszło gołym okiem, że trzeba doszpachlować. Do jutra wyschnie, przetrze się ponownie i będzie można przystąpić do nieuniknionego.
Dodatkowe alibi wymyśliliśmy w ten sposób, że skoro musimy wybrać się do City, to lepiej zrobić to dzisiaj, skoro dzień i tak jest "stracony". Więc z prawdziwą przyjemnością pojechaliśmy.
Od razu przyjęliśmy taktykę rozdzielenia się.
- Wiesz, ja bym trochę pochodziła po sklepach, bo muszę kupić sobie jakiś płaszczyk, to może ty byś w międzyczasie... - pytająco zawiesiła głos.
Obojgu było to nam na rękę.
W Leroy Merlin kupiłem trzy styropianowe płyty, trójki, bo chcę nimi wyłożyć drzwi do spiżarni, od tamtej strony, bo w niej panuje zawsze logiczny chłód, a teraz zwłaszcza, a płyn był już niezbędny do brudnych kominkowych i kuchniowych(?), bo przecież nie kuchennych, szyb. Błyskawicznie sprawiłem się też w Biedronce i natychmiast zawitałem do sklepu Medicine, żeby samodzielnie dokupić sobie drugą bluzę (sweterek), w której czuję się świetnie. To chyba dzięki przede wszystkim niej Kolega Inżynier(!) nie mógł wyjść z podziwu nad ogólnym moim wyglądem, gdy był u nas z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym.
- No, wiesz, trudno mu się dziwić, skoro ostatnio i wcześniej widywał cię w Wakacyjnej Wsi, zawsze w szarych, przybrudzonych, wypchanych na kolanach dresach i obszarpanej bluzie oraz polarze z wypalonymi dziurami i w roboczych, obłoconych i zakurzonych butach... - Żona trafiła w punkt.
Nawet przeszedł obojętnie nad faktem, że na nogawkach spodni miałem dwie chamskie tłuste plamy po golonce, która spadła w trakcie uroczystego urodzinowego obiadu, a o których zupełnie zapomniałem.
Już poprzednio chciałem kupić od razu dwie takie bluzy, ale Żona zaoponowała.
- Trzeba sprawdzić, jak ci się będzie nosiło i jak będziesz się w niej czuł.
Ponieważ nosiło mi się bardzo dobrze, a czułem się świetnie, to tym razem nie protestowała. Zresztą, skoro podobała się Koledze Inżynierowi(!)!...
Bluzę wybrałem błyskawicznie, bo nie było się nad czym zastanawiać, no może nad innym kolorem, więc jednak trzeba było przymierzyć. I na to przyszła Żona z tych innych sklepów. Załamana.
- Wiesz, nic nie ma... - To znaczy są płaszcze, ale wszystkie fasony bez wyjątku w kolorach beżowym, czarnym i popielatym. - A co najgorsze, bo widocznie teraz to topowe, tylko z jednym guzikiem do zapinania, pośrodku! - patrzyła na mnie ze zgrozą. - A ja bym chciała w trakcie mrozów zapiąć się od góry do dołu!
- Trzeba pojechać do Metropolii...
- A co ty myślisz - przerwała mi - że tam będzie inaczej?! 
Zosowiała, a potem w aucie zapadła się w sobie na tyle, że pozwoliła mi samemu wpaść do drugiej Biedronki i do Lidla, żeby dokupić brakujące spożywcze. Korzyść z tego była taka, że wiedząc co, gdzie jest, będąc zdecydowanym co do towaru oraz ilości oraz korzystając z samoobsługowych kas, sprawiłem się błyskawicznie.

Po II Posiłku poszliśmy z Pieskiem do lokalu wyborczego. W końcu uczestniczył w wyborach strzygąc za Panem i Panią uszami, bo w dziwny sposób mu znikali z oczu i z nosa.
W Uzdrowisku wygrała KO i nie tylko dlatego, że staliśmy się jego mieszkańcami. Drugie miejsce zajął PiS, trzecie Trzecia Droga, potem Lewica i Konfederacja. Idealnie jak w całej Polsce biorąc pod uwagę, kto powinien rządzić. Takie nasze małe New Hampshire (ten mały stan odgrywa co 4 lata dużą rolę w amerykańskim życiu politycznym; mają w nim miejsce jedne z pierwszych prawyborów w procesie wybierania kandydata na prezydenta przez główne amerykańskie partie polityczne; wyniki pokrywają się z tymi z całego kraju - wyjaśnienie moje). Analizowaliśmy każdą kartkę wspólnie z jakąś parą, która akurat nadeszła i było widać i u nich, i u nas poważne zainteresowanie, u nich prawie na pewno niepisowskie. Z aury tworzonej przez nich dawało się wyczuć, że mogli głosować na KO, ale żadna strona się nie wychyliła. Nawet ja.
 
Wracając poznaliśmy kolejną mieszkankę Uzdrowiska. Oczywiście przez pieski. Szła z jamnikiem. Berta chciała go obwąchać i zapewne się pobawić, a ten za każdym jej podejściem starał się ją uharatać w nos. Wiadomo - wredne jamniki. Ostatecznie staliśmy i rozmawialiśmy, a pieski nie były już sobą zainteresowane. Jamnik okazywał to ostentacyjnie zwrócony dupą do Berty, a ta stała oklapła, zrezygnowana i pogodzona z losem.
Okazało się, że pani jest lekarzem weterynarii i pracuje w citizańskiej inspekcji weterynaryjnej. Dokładnie tak, jak Szamanka w Sąsiednim Płd Powiecie. Stąd tej pani oczywiste zainteresowanie psami. Ale nie tylko dlatego. Dowiedzieliśmy się, że po Uzdrowisku krąży już fama, że pojawiła się w nim od jakiegoś czasu sunia rasy cane corso o pięknym umaszczeniu i niezwykle łagodnym usposobieniu. Daje się wszystkim głaskać, prowadzić na smyczy małym dzieciom i nie ma w sobie grama agresji. Można by ją określić względem jej masy i wyglądu, z którym przecież mogłaby robić sensowny użytek, na przykład, przynajmniej warknąć na natrętów, że jest pierdołowata, którego to określenia Pan chętnie używa. I gdy tak staliśmy, Berta ugruntowywała swoją postawą i całokształtem zachowania opinię o niej.
Na koniec przedstawiliśmy się sobie i obiecaliśmy, że razem, z innymi psiarzami, stworzymy wspólny front, napiszemy do burmistrza petycję, żeby pomyślał o takim ogrodzonym miejscu dla piesków, takim wybiegu, z którego korzystałyby i one, i mieszkańcy, i na pewno turyści, którzy licznie przyjeżdżają z pieskami. My już dawno takie miejsce znaleźliśmy.
 
Pod wieczór nadeszły dwa smsy.
Pięćdziesiąt lat temu, 17 października 1973 roku, na Wembley odnieśliśmy zwycięski remis 1:1 nad Anglikami. Dał on nam przepustkę do Mistrzostw Świata w 1974 roku w RFN-ie, w których drużyna Kazimierza Górskiego zdobyła trzecie miejsce wygrywając z Brazylią.
Mecz oglądaliśmy we czterech, u kolegi, u niego w domu, w mieście, w którym pracowałem przez trzy lata odpracowując stypendium fundowane. On, drugi kolega i ja, chemicy z jednego miotu,  pracowaliśmy w tym samym zakładzie. Czwartym oglądającym był... Ojciec, który przejechał szmat drogi z Rodzinnego Miasta. Wtedy się dziwiłem, że mu się chciało, bo miał przecież 50 lat.
Wracaliśmy w nocy piechotą przez całe duże miasto do naszej stancji (za "chwilę" mieliśmy z kolegą otrzymać z zakładu pracy spółdzielcze mieszkania) i przez całą drogę przeżywaliśmy to, co się stało na Wembley.
Od wielu lat cała trójka, wówczas mi towarzysząca, nie żyje.
O rocznicy przypomniała mi... Pasierbica. Cholera, inaczej, zapomniałbym!
Przy okazji nienachalnie dopytywałem, kiedy przyjadą. Są tak zajęci na różnych płaszczyznach i na różne sposoby, że nic nie wiadomo, czyli dupa blada!

Drugiego smsa wysłał Kolega Inżynier(!)'
- A jednak nie wytrzymałeś! - A miałeś nie naciskać! - skomentowała Żona, gdy jej czytałem. 
Napisałem trzeźwo rozsądkowo, skoro ostatnio wspominał, że może przyjedzie z Modliszką. I raczej niewinnie.
- Czy mamy planować weekend w związku z Waszym przyjazdem?
No, nikt nie miałby podstaw do czepiania się, nawet Kolega Inżynier(!). Mocno się przejął, stąd długo i wyczerpująco odpowiedział przedstawiając różne niuanse, w tym najbliższe pogodowe, a z nich wynikało, że nie przyjadą, albo że przyjadą w niedzielę albo w... poniedziałek, ale raczej wpadną tylko na chwilkę, na kawkę ... ale broń Boże nie ustawiajcie się przypadkiem pod nas.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy
 
ŚRODA (18.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Smartfona miałem nastawionego na 06.00, ale nagle, pośrodku nocy, jakby powiedziała Żona, przypomniałem sobie, że o 04.00 miał się rozpocząć pierwszy mecz Huberta Hurkacza w Tokio z Chińczykiem Zhizhenem Zgangiem, z którym Hubi kilka dni temu wygrał w Szanghaju.
Transmisji na dostępnych mi stacjach nie było. Zdany byłem na relację tekstową. Ale nie złorzeczyłem.
Tym razem Hubi przegrał 1:2.
Dość długo rano... pisałem. Przerwy robiłem tylko na polityczny onan, na sportowy również i żeby od czasu do czasu latać po całym domu i macać kaloryfery przy nabijaniu się Żony. Zwłaszcza w tych momentach, kiedy ze zgrozą w oczach patrzyłem na sterownik i obserwowałem uważnie wirujący wiatraczek pokazujący, jak ulatują złotówki.

Po I Posiłku dłużej się nie dało odwlekać. Chyba już nie mógłbym sobie spojrzeć w twarz, gdybym dalej szukał wykrętów i pilniejszych prac. Trzeba było rozpocząć tapetowanie.
Jak zwykle sporo czasu zeszło na przygotowania - pomiary, dyskusje z Żoną, jak najlepiej sprawę ugryźć, a potem ucięcie sześciu taśm tapety, bo tyle wychodziło z pomiarów. Każda z czynności wydawała się oczywista i prosta, ale ich suma już nie. Pierwsza taśma, dziewicza, przysporzyła trochę problemów, ale wspólnie z Żoną daliśmy radę. Została przyklejona. Po dwóch kolejnych, kiedy to w każdym pierwszym etapie przyklejania Żona mi pomagała, żeby idealnie dopasować krawędzie, zdałem sobie sprawę, że po tych trzech będę mógł sobie klejenie odłożyć do jutra, żeby odsapnąć, ale zmusiłem się do czwartej i w jej trakcie stwierdziłem, że ponowne uruchamianie kombajnu nie będzie miało sensu. Poza tym już wiedziałem, że ta kolejna zdobywana przeze mnie sprawność harcerska nie będzie moją ulubioną. To ciągłe pieprzenie się z klejem, na szczęście bezzapachowym, wyłażenie jego nadmiaru przy wygładzaniu tapety i usuwaniu spod niej bąbli powietrza i konieczność ciągłego czyszczenia narzędzi, bo oklejał wszystko czego się "dotknął", raczej nie przekona mnie do tych czynności. Tak jak Konfliktów Unikającego.
Ostatnio, gdy byli u nas, udzielili nam wielu pomocnych wskazówek, zwłaszcza Trzeźwo Na Życie Patrząca, bo tapetowanie lubi z całą jej klejącą dłubaniną. U nich w mieszkaniu usytuowanym w bloku wybudowanym w czasach komuny, a może na pograniczu z kapitalizmem, kiedy jeszcze nie przebiły się pewne profesjonalne nawyki (chociaż i teraz, ponad 30 lat później, chyba się do końca nie przebiły), nigdzie nie ma kątów prostych i występują różne inne niespodzianki, które przez lata idealnie poznali, więc malowanie nie ma ponoć sensu, bo nie ukryje dziesiątków ścianowych (ściennych?) i sufitowych mankamentów. A tapetowanie, znowu ponoć, tak. Będąc u nich w jakiejś nieokreślonej bliżej przyszłości na ich ściany i sufity spojrzę innym okiem, bo zdaję sobie sprawę, że ogólnie rzecz biorąc tematu tapetowania nie zamknąłem, bo ... spodobało się Żonie.
Zeszło mi 5 godzin. Upieprzyłem się zdrowo, pomijając klej, bo tapetowanie zafundowało mi sporą gimnastykę. Efekt niezły - ja, bardzo dobry (a to niepokoi) - Żona. Mógłbym powiedzieć, że jak na pierwszy raz w życiu sroce spod ogona nie wyskoczyłem, ale ostatecznie do sprawy się odniosę, po całkowitym wyschnięciu kleju i wszystkich maziug. I żeby ocenić efekt, po sprzątnięciu i ustawieniu mebli.
Jedno wiem - nie będę już do sprawy podchodził, jak pies do jeża. Więc, gdyby się tak nieszczęśliwie złożyło, że w domu trzeba byłoby znowu coś tapetować, zademonstruję wobec Żony spokój, profesjonalizm i temat wezmę po męsku na klatę.

Żona po tak wypalającej moją psychikę pracy, stwierdziła, że najlepiej ją zregeneruje golonka. Zaserwowała ją na II Posiłek. Od razu odkleiła się u mnie klisza "golonka-wódka" i ze sporym zdziwieniem skonstatowałem, że przecież ja wódki w Uzdrowisku jeszcze nie piłem. To znaczy piłem, jako restauracyjny gość-turysta, do śledzia, czy tatara, ale to przecież się nie liczyło. Nawet nie wiedziałem, czy wódka w domu jest. Ale szczęśliwie była, a i pepysy znalazłem bez problemu. Znowu szczęśliwie. Były chyba od razu wypakowane z morza kartonów i stały sobie wyczekująco w szafce kuchennej.
Grzecznie walnąłem jednego, a nadmiar golonki zostawiłem, chociaż nie była taka duża, jak ta, co mi spadła na spodnie (oddałem wreszcie Żonie do prania), mimo że w konsumpcji pomagał mi od samego początku Piesek stojąc obok i cierpliwie wpatrując się w podłogę, bo od dawna wiedział, że golonki z niej wyrastają.

Chętnie z Żoną i z Pieskiem, mimo mojej plecowej (plecnej?) obolałości, poszedłem na wieczorny spacer. Mimo że klej był bezzapachowy, to widocznie musiał coś wydzielać, bo lekko pobolewała mnie głowa.
Ubrałem się po naszo-wakacyjno-wsiowemu. W stylu, który przeważnie u mnie oglądał Kolega Inżynier(!), gdy przyjeżdżał. Nie dość, że nie miałem ze zmęczenia ochoty na jakieś przebieranki, to przecież mieliśmy zamiar iść tylko na obrzeża, do Parku Samolotowego, a poza tym było ciemno.
- Mam nadzieję, że nikt mnie nie zobaczy, bo jest ciemno... - zagadałem ujrzawszy lustrujące spojrzenie Żony.
- Ale pamiętasz, że wszędzie jest oświetlenie? - Żona się podśmiechiwała.
W Samolotowym tak się wieczorną aurą rozochociłem, że poszliśmy ostatecznie do samego centrum, do Zdrojowego, żeby zobaczyć, czy toczy się życie. Toczyło się i było urokliwie. I nie zauważyłem, żeby ktoś na mnie zwracał uwagę. 
Gdy wracaliśmy, na początku Pięknej Uliczki Żona od razu przeszła z Pieskiem na drugą stronę, a ja nie zdążyłem, bo akurat wjechał na nią elegancki SUV, na citizańskich blachach, który nie dość że sygnalizował natychmiastowy zjazd w pierwszą posesję, to jeszcze się zatrzymał, żeby mnie przepuścić, chociaż to wcale nie było przejście dla pieszych. Stałem i mu machałem, żeby jechał dalej. W stylu tych pijaczków, którzy na różnorakich parkingach zbierają na flaszkę i "pomagają" kierowcom wskazując im, gdzie znajduje się wolne miejsce.
Auto ruszyło i za chwilę zniknęło na posesji, a ja dołączyłem do Żony i Pieska.
- Ale wiesz, że wyglądasz jak menel?...
Wyraźnie musiała mieć takie samo skojarzenie, jak ja w wyobraźni, widząc za wypasionym autem małego, biednego człowieczka.
- O, masz rację! - To ja pójdę do nich po 2 zł. - pociągnąłem temat. - I wiesz, gdyby mi dali, to wziąłbym wyjaśniając za chwilę całą sytuację.
Ostatecznie dałem sobie spokój, bo chyba dobrze założyliśmy, że ich poczucie humoru może być inne od naszego, no i mieszkaliśmy na tej samej ulicy.
Przed domem Żona przypomniała mi, że w poniedziałek, 16-go rozpoczęliśmy piąty miesiąc naszego życia w Uzdrowisku. Trochę się zirytowałem na siebie, bo wcześniej pamiętałem, ale gdy trzeba było...
- A wydaje mi się, że to już z rok... - Nawet nie pamiętam Wakacyjnej Wsi... - westchnęła.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. To znaczy jego znaczącą część...
 
CZWARTEK (19.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Spałbym dłużej. 
Od razu poszedłem obejrzeć ścianę z tapetą. Dolna część złośliwie wyschła, ta, którą i tak zasłoni narożnik, i tworzyła swoją jednolitością pożądaną przeze mnie całość, góra zaś wyraźnie dalej wskazywała połączenia wstęg.
- Ale daj jej szansę! - Żona przytomnie zauważyła jeszcze przed 2K+2M.
 
Zaplanowałem dzisiaj zafoliować drewutnię, czyli położyć na niej prowizoryczny dach z folii. Ale padało i plan spalił na panewce. To po I Posiłku rzuciłem się do czegoś przyjemnego. Na drzwiach spiżarni, na ich wewnętrznej stronie, przykleiłem styropian. Idealnie starczyły trzy kupione płyty. Gdy minęło pierwsze, ciche pół godziny pracy, Żona była pewna, że wszystko jest już gotowe. Ale do drzwi podszedłem organicznie, dogłębnie i najpierw postanowiłem zrobić wreszcie porządek z zamkiem. 
Drzwi się owszem zamykały i na klamkę, i na zamek, ale trzeba je było zawsze mocno docisnąć, żeby wszystko zaskoczyło z charakterystycznym, głośnym kliknięciem. Bo tarło. I nie drzwi o futrynę, tylko sam zamek o główki wkrętów, którymi było przykręcone do futryny metalowe okucie z otworami na klamkowe i zamkowe rygle. Jakiemuś "fachowcowi" nie udało się wkręcić wkrętów prostopadle do futryny i główki wystawały. Przez lata siłowego zamykania metal zamka nawet się trochę im poddał, czego dowodem były wyrobione w nim przez tarcie dwa ślady. Poza tym okucie nijak nie było wpuszczone w futrynę, więc siłą rzeczy wystawało poza nią w każdą stronę.
Po pomiarach i zaznaczeniach na futrynie położenia rygli okucie wykręciłem i w ruch poszła gumówka. A tego Żona nie lubi. Najpierw tarczą do drewna wybrałem jego nadmiar w futrynie i przesunąwszy okucie względem jego pierwotnego położenia, żeby uniknąć poprzednich gniazd po wkrętach, porządnie zamontowałem pilnując, żeby główki wkrętów ładnie schowały się w swoich gniazdach. A skoro zmieniłem miejsce ułożenia okucia, to w ruch musiał pójść młotek i dłuto, żeby rygle mogły swobodnie wchodzić, no i metalową część okucia też musiałem podszlifować do momentu, w którym małe dziecko swobodnie by te drzwi zamknęło. 
- Chodź Bertuś na górę, bo Pan się strasznie tłucze!... - usłyszałem, gdy uruchomiłem dłuto i młotek.
Bertuś też tego nie lubi.
Po sprzątnięciu zabrałem się za pracę właściwą. Sama radość, panie kochany! Jedyną upierdliwością był fakt, że po cięciu styropianu jego drobinki z łatwością się elektryzowały i przyczepiały do wszystkiego, do czego przyczepić się dało. A więc do ubrania, rąk, nożyka, wszelkich narzędzi, do drzwi i do futryny. A zbieranie tego rękami było bez sensu, bo strzepywanie rąk nad workiem z plastikiem nic nie dawało i mogło co najwyżej rozśmieszyć postronnego widza. Nawet jak taką drobinkę mocno strzeliłem, że odskakiwała na centymetr, to i tak błyskawicznie wracała i się "przyklejała". Dopiero odkurzacz dawał sobie z nimi radę bez problemów, co mnie miło zaskoczyło. Oczywiście było tyle odkurzania ile cięć, ale to mi nie przeszkadzało.
Płyty przyklejałem na taśmę dwustronną zamknięty w spiżarni. Musiały być idealnie dopasowane do framugi, a lekkie o nią ocieranie styropianu przy otwieraniu i zamykaniu drzwi tylko świadczyło, że jest szczelnie. Przy krawędzi skrzydła, tej przy klamce, ujawniła się tylko przekątna płyty, związana z jej trzycentymetrową grubością, więc nożykiem musiałem zlikwidować kant i przekątna się zmniejszyła.
Drzwi w nowym układzie chodziły idealnie. Duża satysfakcja, nie tak, jak przy tapetach.
Żona stwierdziła, że wygląda profesjonalnie, że ma nawet swoją ciekawą estetykę przez styropianowy wzór Ale, gdyby kiedyś trzeba było go czymś pokryć, pomalować, to zawsze będzie można i nie ma potrzeby tych płyt odrywać na ciepłą porę roku. 
 
Ponieważ w Uzdrowisku trzeba było załatwić drobiazgi (Biedra, paczkomat i poczta), był idealny pretekst, aby wybrać się na II Posiłek do Lokalu z Pilsnerem II. Ale większym był fakt, że należało uczcić wyniki wyborów. Znani nam kelnerzy i kelnerki, którzy mieli luz, bo to środek tygodnia i nie sezon, mogli z nami porozmawiać, a raczej my z nimi, oczywiście się dziwili, że jesteśmy mieszkańcami Uzdrowiska.
Pod wieczór zadzwoniła Policjantka. Prawie, prawie udało im się zaplanować i zorganizować wcześniej ten zbliżający się weekend, żeby móc do nas przyjechać, ale jak wiemy z reklamy Prawie czyni różnicę! Bo gdzieś tam w sobotę i/lub niedzielę Q-Wnuk ma trening, czy sparing, i Przewodnik w to będzie organizacyjnie wplątany, a poza tym Q-Wnuk zaparł się, że w sobotę chce iść wieczorem na mecz naszej ekstraklasy, a w tej sytuacji na pewno Przewodnik, Q-Zięć i być może jego brat skorzystają z takiej "konieczności".
- Ja będę z Ofelią w domu. - poinformowała Policjantka.
Nawet się nie zdziwiłem, skoro wcześniej Pasierbica pisała Ja mam też teraz wyjście z pracy w sobotę :) Co prawda dotyczyło to tej soboty, która właśnie minęła, ale co stało na przeszkodzie i w zbliżającej się, skoro Ofelia miała być u babci. Z życia trzeba umiejętnie korzystać i wycisnąć, co się da, bo mija migusiem.
- Ale wiesz - kontynuowała Policjantka - wcale nie jestem zachwycona tym, że Q-Wnuk jest tak obciążony i nic tylko piłka i piłka!... - Żeby się to nie nie odbiło na jego zdrowiu i nauce!
Żona była też tego zdania.
- Ale to chyba jednak lepiej, niż gdyby miał non stop ślęczeć nad smartfonem. - skomentowała.
Umówiliśmy się z Policjantką, że nie będą ustawać w próbach przyjechania do nas.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. To znaczy dokończyliśmy poprzedni i obejrzeliśmy ostatni sezonu piątego. Pozostał sezon szósty - 18 odcinków.
 
PIĄTEK (20.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.

Pół godziny przed alarmem.
Wygląd tapety się poprawił, ale kilka połączeń w górnych częściach nadal było widocznych. Może to być wina kleju, którego ślady tam pozostały. Będę próbował powalczyć i mokrą gąbką spróbuję je usunąć. Jeśli się uda, czego w tym momencie nie będę wiedział, trzeba będzie znowu czekać do wyschnięcia.
Nie będzie to moja ulubiona sprawność harcerska.
Jeszcze przed I Posiłkiem ścierałem klej na łączach, a po nim zabrałem się za żmudne wycinanie nadmiaru tapety na wszystkich czterech krawędziach ściany. Teraz jeszcze będę musiał dwie krawędzie, do których nie chciałem się dostawać z zapasem kleju, żeby po przyklejeniu za dużo nie odcinać, delikatnie podkleić.
Nie będzie to moja ulubiona sprawność harcerska. 
W międzyczasie łącza wycierane z nadmiaru kleju powoli zaczęły wysychać i może być tak, że będą one... jaśniejsze niż reszta. Żona zawołana przeze mnie, żeby jej to pokazać, stwierdziła, że są takie specjalne taśmy o różnych kolorach i wzorach, które się właśnie na te łącza przykleja.
- Wtedy zmienią tę monotonię jednej tapetowej barwy. - trochę poprawiła mi nastrój.
Tak, czy owak, nie będzie to moja ulubiona sprawność harcerska. 
Żeby samemu poprawić sobie nastrój, postanowiłem wyregulować drzwi, tym razem te przy schowku w salonie. Charakteryzowały się one tym, co poprzednie, i jak jeszcze wiele w Tajemniczym Domu, że, żeby je zamknąć, trzeba było użyć trochę siły licząc się z charakterystycznym hałasem, gdy skrzydło pokonując siły tarcia przy framudze w nią uderzało. 
Tu sprawa była prosta. Razem z Żoną zdjęliśmy skrzydło, górny zawias ręcznie wkręciłem o jeden obrót, przy okazji nasmarowałem oba i z powrotem drzwi na nich osadziliśmy. Zamykały się i otwierały szokująco idealnie. Gdy tylko koło nich przechodziłem, musiałem sobie parę razy pootwierać i pozamykać, taka to była przyjemność. Żona się musi przyzwyczaić, bo co tylko je otwierała, to za chwilę zamykała z mocnym dociskiem i... łomotem. Trudno się dziwić. W końcu przez cztery miesiące zdążyła się przyzwyczaić do poprzedniego stanu.
Chyba te tapety zmęczyły mnie na tyle, że na godzinę zaległem. 

Po II Posiłku poszliśmy do paczkomatu i na spacer z Pieskiem. Znowu ubrałem się na menela. Gdy tylko wracając weszliśmy na Piękną Uliczkę, Żonie musiała się odkleić poprzednia sytuacja, bo się odezwała;
- Jak ci będą dawać pieniądze, to  bierz! - I najlepiej się nie odzywaj, bo od razu się zorientują, że coś jest nie tak! - Po co wprowadzać biednych ludzi w konsternację?!

Wieczorem zadzwonił mój były uczeń ze Szkoły, już wtedy w wieku około trzydziestu lat, mieszkaniec Uzdrowiska-II, u którego swego czasu, jeszcze przed zamieszkaniem w Uzdrowisku, byliśmy raz w jego mieszkaniu, a raz spotkaliśmy się w kawiarni, też w Uzdrowisku-II.
Ze dwa miesiące temu umawialiśmy się na spotkanie, ale wtedy, jako lokalny działacz i przede wszystkim dziennikarz, był mocno zajęty. Umówiliśmy się na październik.
Październik mijał, a tu nic. To napisałem do niego smsa.
- Już po wyborach! :)) To może masz trochę luzu? My głosowaliśmy na KO, a Ty? Piszę uczciwie, bo może nie będziesz chciał się z nami w tej sytuacji spotkać. Takie życie.
- Ja też na KO. - śmiał się.
- To skoro warunek brzegowy został spełniony, to może spotkajmy się u nas?... - zaproponowaliśmy.
Umówiliśmy się na przyszłą sobotę w Tajemniczym Domu.

Potem rozmawiałem z koleżanką z dawnych lat szkolnych, ze szkoły, w której rozpoczynałem swoją nauczycielska przygodę. Znajomość utrzymujemy do dzisiaj i swobodnie możemy rozmawiać o wszystkim. Ostatnio, poprzez swoje kontakty (jest już na emeryturze) pomogła Córci w realizacji dość trudnego zadania na jej podyplomowych studiach. A teraz znowu zwróciłem się o pomoc, ale nie wiadomo, czy to coś da, bo kontakty z biegiem lat jednak się pourywały.
I w tej sprawie, i nie tylko tej, zadzwoniłem do Córci. Długo rozmawiałem, przede wszystkim o jej pracy w szkole. I zacząłem się martwić. Bo zaczęła podpadać dyrektorowi. Nie dość, że rodzice skarżą się na nią, że szykanuje ich ukochane latorośle, bo wymaga, żeby się uczyły angielskiego, czyli przedmiotu, który prowadzi, to jeszcze, żeby w tym języku rozmawiały, przynajmniej na lekcjach, to ostatnio nie wypędziła z klasy uczniów na przerwę na korytarz (tak nakazuje regulamin) i dała się im ubłagać, bo chcieli się pakować przed wycieczką. Skończyło się tym, że jakiś gnojek z innej klasy maznął sprayem po klasowych drzwiach, ci, co błagali, nakablowali na Córcię, że to ona nie zamknęła klasy, a dyrektor się wściekł i na dywaniku oznajmił jej, że w tym miesiącu potrąci jej wszystkie dodatki.
- Nie dyskutowałam, bo o czym! - Ale zobaczę, co mi potrąci i ile, bo chyba przecież nie wolno mu za moje wykroczenie potrącić dodatku wychowawczego?! - Zwrócę się do niego oficjalnie na piśmie, gdy zobaczę wypłatę na koncie, żeby mi wyjaśnił, jakie dodatki mi potrącił i dlaczego?!
Nie chciałem Córci tłumaczyć z własnego doświadczenia, że dyrektorzy bardzo nie lubią takich pism. Ale wspierałem ją w tym zamiarze, bo wiedziałem, że inaczej nie można.
- Bo, tato, przecież nie mogę sobie dać wejść na łeb?! - Bo co będzie potem?!
Wysłuchałem tej samej kwestii, każda prawie toczka w toczkę, jak poprzednia, sześć razy, bo Córcia była mocno rozemocjonowana, a z kim ma porozmawiać na ten temat, jak nie z ojcem? Ale przy trzecim razie zacząłem wzdychać, bo to powtarzanie zaczęło mi doskwierać. Dokładało się również moje zmartwienie sytuacją.
- Tato, ale dlaczego ty tak wzdychasz?! - czujnie wyłapała mimo swojego rozemocjonowania.
Nie tłumaczyłem jej uwarunkowań rodzinnych i pewnych cech. I nie mogłem jej hamować, bo wiedziałem, że wygadanie się da jej pewną ulgę.
- Słyszałaś - pytałem Żonę, która słyszała. - Mówiła o tym sześć razy! - Już nie wiedziałem, jak reagować!...
- To przecież rodzinne, a ty się dziwisz! - Przypomnij sobie twoją siostrę.
Córcia głosowała na Lewicę, Zięć na KO, Teściowie również.
- A myślałem, że oni na PiS...
- Coś ty, tato! - rozbawiłem ją. - W tej rodzinie tego nie uświadczysz. - Gdy usłyszą PiS, natychmiast toczą pianę!
Dla rodzinnego porządku - Syn głosował na Konfederację. Więc jednak wszyscy na opozycję.
- To dlaczego wygrywa PiS, skoro nikt na nich nie głosuje? - przypomniało mi się, gdy po kolejnych wyborach siedzieliśmy razem z Kobieta Pracującą i z Janko Walskim u nich w domu.
- My głosujemy. - odpowiedzieli. Po czym zapadła niezręczna cisza.
Teraz też na pewno głosowali na PiS. Szkoda. Ale kontakty nadal utrzymujemy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu szóstego Tacy jesteśmy.
 
SOBOTA (21.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Ale już od 05.20 przewalałem się z boku na bok. 
Po I Posiłku miałem zamiar wreszcie zabrać się za kładzenie folii na drewutni. Była tak piękna pogoda, że grzechem byłoby nie popracować na świeżym powietrzu. Ale Żona uznała, że większym byłoby, gdybym z nią i z Pieskiem nie poszedł na spacer do Uzdrowiska. A skoro to miał być większy grzech, to błyskawicznie przystałem. Trochę tylko marudziłem, że muszę się przebrać, bo przecież za dnia i przy pięknej pogodzie nie mogłem się wybrać jak menel. Wiedziałem, że będą turyści z całej Polski, a jak się później okazało, dało się słyszeć różne języki. Nie mogłem swoim menelowskim wyglądem szargać dobrego imienia Uzdrowiska.
Żona słysząc moje kwękanie sugerowała, żebym się wybrał jako półmenel, to znaczy porządnymi ciuchami przypudrował tylko swój zewnętrzny wygląd Bo kto zauważy, co masz pod spodem! Ale nie dałem rady. Całkowitym wyglądem chciałem dorównać Żonie, żebyśmy oboje wyglądali, jak turyści, by w swoim ulubionym stylu patrzeć na twarze potencjalnych adwersarzy po My tutaj mieszkamy... - W Uzdrowisku?! albo My mieszkamy w Uzdrowisku... - Tutaj?!
Uzdrowisko nas nie zawiodło. Wszędzie panowała tak przez nas ulubiona jego atmosfera. Zaczęliśmy korzystać z niej zaczynając od kawiarni (po 2 gałki najlepszych lodów), by niespiesznie przejść przez Park Samolotowy, Uzdrowiskowy, Szachowy, zatoczyć duże koło i wrócić do Samolotowego. Zajęło nam to sporo czasu, bo Żona korzystając z oczywistych uroków jesieni wszystko fotografowała, żeby mieć materiał na przyszłe strony naszej oferty.
 
Piękna pogoda dalej trwała, więc po powrocie zabraliśmy się za zadaszenie drewutni folią. We dwoje poszło nam to całkiem sprawnie. Folię napinaną przez Żonę przymocowywałem do konstrukcji odpadowymi listwami z dostarczonych nam szaf, żeby w ten sposób zwiększyć powierzchnię docisku. Przybijałem je gwoździkami. Mocowanie nimi samymi nie miało sensu, bo przy pierwszym lepszym wietrze folia by się natychmiast poprzerywała na ich ostrych łebkach. 
Mogłem zacząć układać drewno, ale bardziej mi pasowało usunięcie wszystkich pomidorowych krzaków ze szklarni. Straszyły swoją schyłkowością. Kilka ostatnich zielonych pomidorów zerwałem i postawiłem na parapecie kuchennego okna. Nie miałem pojęcia, czy jeszcze dojrzeją.
W szklarni nagle zrobiła się pustka. Ale to była inna pustka niż ta, którą zastałem w czerwcu. Była moja. Wiszące sznurki, które jeszcze niedawno trzymały krzaki, były tego najlepszym dowodem.
Gdy wróciłem do domu, usłyszałem, jak Żona podśpiewywała Addio pomidory addio ulubione...a może utracone...Nie dosłyszałem.

O 17.30 oglądałem mecz naszej ekstraklasy. Nasza metropolialna drużyna, rewelacja sezonu i lider tabeli, grała ze stołeczną, a to gwarantowało emocje i liczną publiczność.
- Niechby nasi wygrali... -  Żona odniosła się do meczu. Zaznaczyła, że normalnie byłoby to jej obojętne I nawet nie wiedziałabym i nie chciałabym wiedzieć, że coś takiego się odbędzie, ale Q-Wnuk będzie z tatą i z dziadkiem na stadionie, to niechby się cieszył!.... Zresztą na pewno inaczej patrzyła na to wydarzenie,  bo musiały zaowocować liczne mecze z Q-Wnukiem rozgrywane przy jej udziale w roli świetnego bramkarza.
Do przerwy wynik brzmiał 0:0, a Stołeczni grali lepiej. Zaś po przerwie nastąpiła rzeź i demolka, którą urządzili im nasi. Po 20 sekundach gry było już 1:0, a za jakiś czas w ciągu dwóch minut padły dwie kolejne bramki i zrobiło się 3:0, by ostatecznie dobić przeciwników czwartą. Wszystkie padły po naszych świetnych akcjach. Żadnego przypadku.
Przy trzeciej i czwartej pękałem ze śmiechu i z radości.
- No, właśnie się zastanawiałam, co może być śmiesznego w meczu?... - Żona zrobiła okrągłe oczy, gdy zdjąłem słuchawki i podałem jej wynik.
Czekaliśmy na telefon Q-Wnuka. Wiedzieliśmy, że to potrwa, bo po pierwsze opróżnienie stadionu z blisko czterdziestu tysięcy widzów nie jest proste i trwa, a potem dojście do zaparkowanego daleko auta tym bardziej.
Q-Wnuk w swoim stylu musiał nam wszystko zrelacjonować, mimo że wiedział, że mecz oglądałem w telewizji. A Babcia zadawała pomocnicze pytania, bo się przecież znała, i była szczęśliwa.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
 
NIEDZIELA (22.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Jakoś nie mogę się dobić ze snem do tej szóstej. 
Rano ze zdziwieniem stwierdziłem sprawdzając pocztę, że przyszedł mail od Po Morzach Pływającego.
Bym się nie dziwił, ale na pasku widniała godzina 05.42. Dalej bym się nie dziwił, ale obok widniał napis "sobota". A ja pocztę sprawdzam codziennie i to kilka razy. Jaki czort?! Dalej też było tajemniczo.
Tytuł brzmiał "Smaug"
Mam nadzieje, ze zgodnie z ostatnimi opisami Emeryta juz wstales😀
Wybacz brak polskich liter. Wyjasnie to jak moj telefon trafi z powrotem do moich rak.
Tytul maila tez ma swoje uzasadnienie😀
Do uslyszenia w przyszlym tygodniu. Nadal jestem w pracy
PMP (zmiana moja)
Starałem się dotrzeć, co to takiego ten (ta, to) Smaug? I wyszło mi, że to jakaś moc, chyba z obszaru fantasy. I chyba z obszaru Zła. Fantasy czyta Po Morzach Pływający, a rozkochana jest w nim Czarna Paląca. Niestety, ja tego nie rozumiem. Ale mailem zostałem zaintrygowany.
 
Jeszcze przed I Posiłkiem zacząłem układać drewno. Woziłem je taczka za taczką. Miałem przed sobą 10 kubików. Ale znając dostarczycieli i ich metody ta liczba nie powinna mnie aż tak straszyć.
W siąpiącym deszczu udało mi się ułożyć10 taczek. I po nich, i po I Posiłku musiałem horyzontalnie zregenerować ciało. A potem w trochę lepszych warunkach pogodowych ułożyłem jeszcze trzynaście. Sumarycznie celowałem w oczko, a ta nadwyżka wzięła się stąd, że nie mogłem ścierpieć patrząc jak góra drewna napiera na Inteligentne Auto. Ostatnio widocznie za blisko zaparkowałem i z racji śliskości okrągłych bierwion (padał deszcz) góra się trochę osunęła opierając się nieprzyjemnie o zderzak.

Dla relaksu  zrobiłem sobie onan sportowy zwłaszcza w kontekście wczorajszego meczu. Skrót dotyczący wyłącznie strzelonych bramek pokazałem Żonie, żeby w razie czego mogła czuć się swobodnie w rozmowie z Q-Wnukiem.
A potem obejrzałem filmik tej pani od nalewki i syropu z owoców czarnego bzu, tym razem dotyczący  pigwowca. Zmartwiłem się trochę, bo część owoców, żółciutkich, dojrzałych leżała pod krzakiem, kilka niedojrzałych na nim i pod nim, i jak to zsynchronizować, kiedy piszą, że najlepiej zebrać po pierwszych przymrozkach. A tu ostatnio temperatury 18-20 stopni. Dojrzałe schowałem w spiżarni, niedojrzałe położyłem nad kaloryferem zakładając, że to może przyspieszyć proces dojrzewania, chociaż wcale nie jestem tego pewien i będę czekał, nie za bardzo wiem na co, żeby zebrać te pozostałe. Ale zaparłem się. Według filmiku tak naprawdę nalewka będzie dobra po roku. Tym bardziej muszę ją zrobić.

Żona od kilku dni nosiła się z zamiarem rozprawiczenia żelazka i deski do prasowania. Wiedziałem, gdy o tym mówiła i patrzyła na mnie w charakterystyczny sposób, że do tematu podchodzi, jak pies do jeża. Ta sfera nigdy nie była jej domeną i mieściła się w grupie czynności Nie cierpię tego robić! Więc "od zawsze" prasowałem ja, jej i moje ciuchy - bluzki, koszule, itp. Aż w końcu i ja przestałem wygodnie zgadzając się z nią, że w zasadzie jest to robota głupiego.
Jednak po latach prasowanie niespodziewanie nas dopadło przy urządzaniu mieszkania dla gości.  Zasłony, sztuk 6, kupione w wielkim wybieralnym trudzie przez Żonę, już fabrycznie pogniecione, a dodatkowo przepuszczone przez ręce Krawcowej, wymagały prasowania. Można by je oczywiście gdzieś oddać, ale już w słowie "gdzieś" kryła się pułapka logistyczno-organizacyjno-kosztowa. Poza tym ciekawe, w jaki sposób wyprasowane "gdzieś" zasłony przetransportowalibyśmy do Tajemniczego Domu, żeby z powrotem się nie pogniotły.
Żona siadła przede mną z miną Podchodzę do tego jak pies do jeża i oznajmiła, że pójdzie na górę uruchamiać żelazko wyczekując z nadzieją na moją właściwą reakcję. Była. Zabroniłem jej kategorycznie samej to robić znając jej nastawienie, a to prosta droga do dwuleworęczności, i obiecałem, że za 15 minut pójdziemy oboje.
O, to fajnie! - ucieszyła się. - Bo ja już przeczytałam instrukcję obsługi!...
Ja też się ucieszyłem, bo tego robić nie cierpię. To u nas jedna ze zgodności małżeńskich.
W pralni z pewnym namaszczeniem rozpakowaliśmy żelazko i deskę, obejrzeliśmy wszystko dookoła i całość podłączyłem. 
Zacząłem prasować podwyższając stopniowo temperaturę, żeby uzyskać efekt.
- Nawet dobrze ci to idzie... - Żona przyglądała się z uwagą stojąc w pewnym dystansie za mną i zaglądając mi przez ramię. - Ale prasuj lewą stronę, bo gdyby coś się stało... - A nie zostawisz włączonego żelazka na zasłonie?... - A żelazko odstawisz na tę podstawkę?...
Rozumiałem jej emocje i chęć uczestnictwa, żeby w ten sposób oswoić w sobie to urządzenie. Ale granice przecież są.
- To ja wyprasuję już całą zasłonę, a ty może idź szykować II Posiłek... - zaproponowałem.
- Naprawdę?... - zdziwiła się z lekkim fałszem, co wyczułem po delikatnym przeciągnięciu drugiej samogłoski "a". - To ja pójdę, a wyprasowaną zasłonę zostaw na desce.
Zasłona przyjęła formę gładką na tipes topes. Chyba jeszcze sobie trochę poprasuję, bo jest to czynność z gatunku step by step, a takie mnie relaksują. Ale muszę wziąć pod uwagę mój kręgosłup, bo przy takich pozycjach może nieprzyjemnie zareagować, mimo ergonomicznego ustawienia deski, no i trzeba dać Żonie szansę oswoić się w końcu z tą czynnością, zwłaszcza że ja w tym czasie mogę układać drewno.
A propos układania. Pod koniec dnia mocno się dziwiłem, że mimo tych 23 taczek w ogóle nie czułem zmęczenia. Może dlatego, że nie robiłem tego non stop i nie zajechałem się robiąc sobie horyzontalną przerwę.
 
Gdy tak sobie prasowałem, w dziwny sposób przypomniał mi się dom rodzinny. Ojciec niewiele w nim robił, praktycznie nic, ale prasował sam. Nie chciał tej czynności oddawać Mamie, poniekąd słusznie, bo ona mając na głowie dom, troje dzieci i wszystko z tym związane, podchodziła do spraw racjonalnie i zadaniowo. Szybko wyprasować, bo nie ma czasu na zabawy. I tak się przecież pogniecie. Ojciec zaś robił z tego całe przedstawienie, celebrę, koszulę czy spodnie cyzelował w nieskończoność, ale wtedy przynajmniej mieliśmy chwilę oddechu.
Jednego mu zazdrościłem przy prasowaniu. Po mistrzowsku nawilżał prasowany materiał, bo wtedy nie było współczesnych wynalazków. Ze stojącej obok szklanki nabierał wodę w usta, nomen omen, i precyzyjnie wypluwając/wydmuchując rozprowadzał taką mgiełkę z charakterystycznym dźwiękiem. Słyszę go do dzisiaj. Nigdy tej sztuki nie opanowałem, więc prasowaną rzecz nawilżałem chlapiąc ją namoczoną ręką albo kładąc nań nawilżoną i wyżętą ściereczkę.
 
W trakcie II Posiłku zadzwonił Justus Wspaniały. Uprzedził mnie, bo za chwilę miałem dzwonić do Lekarki. Wiedząc, że w swojej starej pracy wzięła zaległy urlop i się z nią ostatecznie rozstała, wolałem do niej, bo przecież od Justusa Wspaniałego "specjalnie" byśmy się niczego nie dowiedzieli.
Ale dobrze się stało, bo nie dość że Lekarka była w Pięknym Miasteczku raptem dwa dni i właśnie wyjechała, to jeszcze Justus Wspaniały sam z siebie, bez wyciągania za włosy, wszystko opowiedział.
Lekarka po kilkudziesięciu latach pracy pożegnała się ze swoimi koleżankami i kolegami lekarzami, z całym personelem i z pacjentami. Łzom i westchnieniom nie było końca, to oczywiste, ale wzruszenia nabrały dodatkowego charakteru, bo Lekarka po prostu taka jest. Łatwa do... wzruszeń. A "musiała" to robić dwa razy, bo pracowała w dwóch przychodniach. Nowe zawodowe życie zacznie już 2. listopada w przychodni w Sąsiednim Płd. Powiecie. Sami z Żoną tym faktem się przejmujemy i rozumiemy jej stan, chociaż jesteśmy nomadami.
Pierwszy raz w historii Pięknego Miasteczka Lekarka była ze swoją córką, też lekarką, ale weterynarii. Przyleciała specjalnie z Turynu, żeby swoje rzeczy dotychczas trzymane w mieszkaniu matki przeflancować do jej nowego domu.
- To nie jest najlepszy pomysł... - skomentował Justus Wspaniały. - Bo uważam, że skoro pewne rzeczy, zwłaszcza ciuchy, leżą nieużywane dwa lub więcej lat, to chyba nie są potrzebne. - Ale postanowiłem się tym nie przejmować, najwyżej w tych kartonach myszy porobią sobie gniazda.
- Ale wiecie - kontynuował - było nad podziw sympatycznie. - Zwłaszcza dla Lekarki było to ważne, bo mogła sobie długo i sympatycznie porozmawiać z córką.
Z kolei jej syn bryluje na sinologii. Po pierwszych kolokwiach okazało się, że jest najlepszy na roku. a Lekarka, jako że wrażliwa, jest bardzo dumna.
- Uuu - zagadałem - to nie opędzi się od bab!... - Ma jakąś?
- To jest pies na baby! - Justus Wspaniały wybuchnął śmiechem. - Ostatnio przygruchał sobie... Chinkę, która studiuje razem z nim.
- A mówi po polsku?
- Skądże! - Porozumiewają się po angielsku. - Zresztą on wszystkie potrzebne podręczniki, słowniki ma w wersji angielsko-chińskiej, bo w polskiej oferta jest mizerna.
Zbliżający się tydzień będzie dla obojga specyficzny i trudny. Przeprowadzka to raz, ale Wszystkich Świętych, lepiej Dzień Zmarłych, swoje dołoży. Justus Wspaniały natrzaska tysiące kilometrów, objedzie pół Polski, żeby być na grobach swoich najbliższych, w tym tej części paczworkowej, przy której nasza się chowa. 
Wszystko w towarzystwie Ziutka. Ten ostatnio zmądrzał.
- Wyobraźcie sobie, że po raz pierwszy odmówił spaceru. - Zatrzymał się po 300. metrach i patrzył na mnie wymownie Facet, czyś ty zgłupiał?! - Nie widzisz, że leje?!
On to widział, a jego pan nie.
Omówiliśmy też sprawę zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia.
- Wszyscy zjadą do nas, jedenaście osób. - Znając Lekarkę, to się zajedzie.
Też tak uważaliśmy, zwłaszcza że będzie jej mama, a to jest oddzielna historia. I cholernie trudna. Sami od dawna się tym przejmujemy.
Nagabnąłem Justusa Wspaniałego o Sylwestra, bo od jakiegoś czasu cisnę ich, żeby przyjechali.
- Nic z tego nie będzie, bo z dwoma psami nie da rady. - Zwłaszcza Lekarka tak uważa.
Lada moment będą brali ze schroniska drugiego psa, żeby Ziutuś miał towarzystwo. W tym celu od dawna w weekendy, kiedy Lekarka była w Pięknym Miasteczku, za każdym razem jeździli do Sąsiedniego Powiatu, żeby się wzajemnie poznawać i oswajać.
- Teraz w weekend, gdy Lekarka będzie już na miejscu, bierzemy go po raz pierwszy do domu, żeby zobaczyć jak się będzie zachowywać. - I on, i Ziutek, i obaj naraz.
Od dawna Justus Wspaniały się zarzekał, że ten krok zrobią dopiero, gdy Lekarka sprowadzi się na stałe.
- Nie chciałem się zajechać.
Na koniec zrobił się bardzo tajemniczy.
Może do was przyjedziemy w listopadzie... - zawiesił głos charakterystycznie przeciągając ostatnie słowo.
Byłoby fajnie. Sprawa wydaje się być o tyle łatwiejsza, że Lekarka będzie na miejscu, a to oznacza inną gospodarkę czasem. Oznaczałoby to również, że w tym momencie nie będą mieli drugiego pieska, jeśli w ogóle.

Pod wieczór, gdy wybieraliśmy się na spacer do Samolotowego Parku (ja w wersji menelowej, menelarskiej? - w niej nawet doszliśmy do Parku Zdrojowego) nadszedł mms. Syn przysłał zdjęcia ze wspólnego z Synową trzydniowego pobytu w Ustce. Inne klimaty, których nie doświadczamy już od trzech lat bodajże.
A gdy się położyliśmy do łóżka, przyszedł do Żony sms od Kolegi Inżyniera(!). Już po obejrzeniu kolejnego odcinka Tacy jesteśmy. Do mnie zapewne też, ale ja zwyczajowo o tej porze telefon mam wyłączony. Dopytywał Czy będziecie jutro w Uzdrowisku za jasnego popołudnia?... obiad wstępnie planujemy zjeść właśnie w Uzdrowisku.
Żona jakoś się z nimi umówiła. Nie wnikałem. Swój stosunek do przyjazdu Kolegi Inżyniera(!) i do całej sytuacji dobrze określił we wcześniejszym smsie Konfliktów Unikający.
- Szacun, ma Was pod butem :)))
 
PONIEDZIAŁEK (23.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Mimo, że chciałem o 06.00. Nic na to nie mogłem poradzić. 
Rano sprawdziłem. Sms od Kolegi Inżyniera(!) był. Spotkanie z nimi, oczywiście przede wszystkim z racji towarzyskiej, miało i tę zaletę, że był pretekst do porządnego odgruzowania się. W końcu, nomen omen, mieliśmy poznać Modliszkę.
I sprawdziłem pocztę za wczorajszą wieczorną sugestią Żony. Byłem świadkiem drobnego historycznego wydarzenia. Przysłała mi maila z nowego adresu dotyczącego naszej nowej uzdrowiskowej oferty, który samodzielnie i żmudnie uruchomiła.
Jeszcze przed I Posiłkiem ułożyłem 7 taczek drewna, żeby sumarycznie było do pełnych dziesiątek. A potem zabrałem się za siebie. I w gotowości do wyjścia wyprasowałem trzy zasłony. Drugą do pary z wczorajszą. Z Żoną od razu powiesiliśmy je w sypialni gości. A potem jeszcze dwie, w saloniku. Tu prasowanie szło trudniej, bo nie dość, że zasłony były znacznie dłuższe, to jeszcze wykonane z trudniej prasowalnego materiału.
 
Kolega Inżynier(!) trzymał nas pod butem do 16.30. Sprawdziła się mądrość, że człowiek uczy się przez całe życie. Nie wiedziałem, że jasne popołudnie to właśnie ta godzina.
Samo spotkanie opiszę w następnym wpisie. Było zbyt istotne, ważne, przełomowe, ciekawe, intrygujące i wyzwalające, a nawet przynoszące ulgę na wielu płaszczyznach, żebym teraz, funkcjonując na ostatnich wieczornych i poniedziałkowych oparach mógł je opisywać po łepkach.
Ale po rozstaniu z Modliszką Wegetarianką i z Kolegą Inżynierem(!) natychmiast z domu zadzwoniliśmy do Konfliktów Unikającego, bo mu się to należało. Odebrał, ale był na kręglowych zawodach, więc rozmowę i wieści przełożyliśmy na jutro wieczór.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. To znaczy jego znaczącą część...
 
Dzisiaj po długim ociąganiu się (rok, trzy?) i ostatnimi kłopotami z zębowiskiem, których nie będę opisywał, a które lada moment mogą zakończyć się horrorem i/lub śmiercią głodową, zadzwoniłem do stomatologicznego centrum, które wynalazła mi w Uzdrowisku Żona. Udało mi się umówić na wizytę na jutro, na godzinę 12.00.
- Mam nadzieję, że pozwolą mi wejść do gabinetu razem z tobą. - Żona natychmiast się przejęła.
Nie miałem nic przeciwko temu. Przeciwnie lepiej się poczułem. Ale oprócz dodawania mi ducha,  miała inne intencje uzupełniające, co za chwilę wylazło.
- Bo ty dasz sobie wszystko wcisnąć, wszystkie możliwe naświetlanie, zdjęcia, implanty i Bóg wie co jeszcze! - Znam cię, wystarczy, że młoda pani doktor się do ciebie uśmiechnie i zagada!... - Przecież słyszałam, jak rozmawiałeś z panią z recepcji! - dodała, gdy zobaczyła mój fałszywie oburzony wzrok.
- Poza tym niczego nie spamiętasz i nie będziesz w stanie mi powtórzyć, co ci mówili!...
Pani z recepcji, bardzo sympatyczna, stwarzała pewne problemy ze znalezieniem terminu, ale podparłem się faktem, że mój trzonowy ząb się rusza i ćmi, i nie trzeba specjalisty, żeby wiedzieć, że trzeba go wyrwać. To omawiając ten fakt na różne sposoby, medyczne i organizacyjne, ciągle używała
słowa "ekstrakcja" mydląc mi oczy. Wiadomo, że chodzi o brutalne wyrwanie. Takie współczesne pudrowanie rzeczywistości. 
Żona słuchała, więc nie wyjaśniałem młodej dziewczynie, że nie musi tego robić, bo Ja to, proszę pani, jestem pochodzenia robotniczo-chłopskiego i u mnie ząb się wyrywa,  a nie ekstrahuje, za przeproszeniem, tak jak migreny to przed wojną mieli książęta, hrabiowie, a was, towarzyszu Siwak, łeb zwyczajnie napierdala!
Na jednym wyrwaniu, przepraszam, ekstrakcji, chyba się nie skończy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W środę, gdy Pani wypuściła ją na ogród i o niej zapomniała.
Godzina publikacji 19.27.
 
I cytat tygodnia: 
To właśnie wtedy, gdy wszyscy gramy bezpiecznie, tworzymy świat najwyższej niepewności. - Dag Hammarskjold (szwedzki polityk, dyplomata, ekonomista i prawnik, od 10 kwietnia 1953 do 18 września 1961 sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych, przyczynił się do rozwiązania kryzysu sueskiego 1956; laureat Pokojowej Nagrody Nobla).