16.10.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 318 dni.
WTOREK (10.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Od razu rozpaliłem w kominku i rozpocząłem kulawy poranek.
W kuchni można było o tyle normalnie funkcjonować, że dało się chodzić, ale w specyficzny sposób uważając, żeby nie zahaczyć o specjalne "dydki", które poziomowały płytki i dociskały je do podłoża.
A było ich mnóstwo. Zahaczenie o którąkolwiek groziło jej wyłamaniem, co niczym więcej mogłoby nie skutkować, ale znając życie jednak skutkowałoby nadkruszeniem krawędzi płytki, moim przewróceniem się, wyłamaniem przez to kolejnych "dydek" i wykruszeniem następnych krawędzi płytek pomijając pewne i oczywiste uszczerbki na moim zdrowiu.
Dość szybko załapałem system wysokiego podnoszenia nóg i wszystko się udało. Nawet przygotować I Posiłek przed przyjazdem fachowców, by potem móc uciec na górę i uzupełniać wpisowe braki.
W niedzielę, 08.10, wstałem przed 08.00, ale po Koledze Inżynierze(!).
- To tak wygląda twoje wstawanie, które opisujesz? - Piąta, szósta?! - zagadał na "dzień dobry" strasząc mnie, bo siedział nieruchomo i cicho, a ja zdawałem sobie sprawę, że gdzieś jest na dole, bo słyszałem na górze, jak uruchamiał ekspres.
Gdy dołączyli Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający można było niespiesznie uskuteczniać poranne gadki. A z nich wynikało, że Modliszka nadal istnieje. Wiele z Kolegi Inżyniera(!) wyciągnąć się nie dało, ale z jego skąpych słów potwierdzająco-niepotwierdzających należało wnioskować, że, na przykład, był z nią na urlopie w Chorwacji. I nadal się upierał, żeby miała takie, a nie inne blogowe imię, chociaż z Żoną protestowaliśmy. Przy tym wszystkim świetnie się bawił, gdy staraliśmy się nadal dojść, kto zacz i snuliśmy różne domysły ku jego sadystycznej radości.
W trakcie przygotowywałem I Posiłek - dwuetapowy. Najpierw wszystkim zrobiłem "mój" twarożek z pomidorami nie cierpiąc zbytnio z tego powodu, chociaż się powoli kończą, a potem jajecznicę na pomidorach.
A ponieważ pogoda dopisywała zrobiliśmy sobie długi spacer z przystankiem w Panoramicznej. Wszyscy wystawiali twarze do słońca, bo zaczyna się taka pora roku, a gdy chmurki zbyt długo go nie zasłaniały, trzeba było nawet zdejmować cieplejsze okrycia. Gdy jednak to robiły, natychmiast trzeba było wracać do ogacania się. Taka pora roku - zdradliwa.
W drodze powrotnej coś mnie podkusiło, żeby najpierw zajrzeć do Hotelu z Lat 80., a za chwilę do jego restauracji. Wszystko oczywiście w kontekście kolejnego zjazdu. I ciężko pożałowałem, bo nie dość, że towarzystwo na mnie nie czekało wiedząc, co potrafię, i nie mogłem im mieć tego za złe, to jeszcze w obu miejscach zszargałem sobie nerwy. Bo dwie młode idiotki nie potrafiły w prosty sposób odpowiadać na moje pytania. Odpowiadały, ale na pytania, których nie zadawałem. Mniej więcej tak, jak ten kretyn z Leroy Merlin, który przywiózł nam towar i stwarzał problem z jego rozładunkiem. Jedna, ta z restauracji, to się nawet na mnie obraziła i odeszła bez słowa "przepraszam" lub "pocałuj mnie w dupę", ale znalazła się o tyle, że przekazała pałeczkę młodszej mówiąc do niej Rozmawiaj ty, bo ja nie mogę!...Ciekawe, że to się często powtarza, gdy słysząc odpowiedź mówię Ale ja nie o to pytałem!, patrzę na nierozumiejąca twarz i zadaję ponownie pytanie. A słysząc poprzednią odpowiedź, "toczka w toczkę" taką samą, jak przed chwilą, pytam, chyba z wrednym wyrazem twarzy Czy pani (pan) słyszała (-ał) moje pytanie?!
Ta obrażona była przynajmniej na tyle inteligentna, że nie chciała nadal powtarzać tę samą odpowiedź i się zmyła.
Pałeczkę przejęła młodsza. Zaczęła od tych samych odpowiedzi, co starsza, ale przyszpilona przeze mnie wyznała A ja i tak tutaj jestem jeszcze miesiąc! i podała mi w końcu kartkę, na którą wpisałem numer telefonu i usłyszałem Szefowa do pana zadzwoni.
Wyszedłem sporo rozdygotany.
- Ty to masz jednak zdrowie! - usłyszałem Żonę, gdy jej zdałem relację z pobytu w naszym ulubionym hotelu i przyległościach. - Że też ci się za każdym razem chce... - Przecież wiadomo, że te panienki niczego nie wiedzą i klepią po ileś razy to samo, byleby coś powiedzieć. - Tyle razy się to powtarza, a ty nie wiesz, że od razu trzeba rozmawiać z szefostwem.
Wiem, ale...
W domu udało mi się obejrzeć końcówkę ostatniego meczu, w którym wygraliśmy z Chińczykami 3:2 po niespodziewanie trudnym boju. Byliśmy więc jedyną niepokonaną drużyną w kwalifikacyjnym turnieju.
W kolejnych towarzyskich gadkach wyszło, że być może, w kierunku "na tak", bo przecież Kolega Inżynier(!) nie mógł złożyć jasnej deklaracji, żeby mieć nadal się czym bawić, za dwa tygodnie przyjedzie do nas z Modliszką. Zapraszaliśmy.
Po skromnym posiłku Goście wyjechali. Patrzyłem ze zgrozą, jak najpierw Konfliktów Unikający, a zaraz po nim Trzeźwo Na Życie Patrząca usiłują zmieścić się obok Kolegi Inżyniera(!) w luku pasażerskim. Widocznie dotarli jednak bez specjalnych szkód na zdrowiu, bo Konfliktów Unikający wysłał nawet dość wesołego smsa, gdy dojechali.
Żona natychmiast znalazła mi retransmisję finałowego meczu w Pekinie Igi Światek z Ruską Ludmiłą Samsonową. Iga wygrała 2:0, grała bardzo dobrze, spokojnie i konsekwentnie, ale nie wiedziałem, czy fenomenalnie, bo Samsonowa zagrała słabo.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
W poniedziałek, 09.09, dość wcześnie rano przyjechał ze swoim pracownikiem Szef Fachowców. Ale udało mi się zdążyć z przygotowaniem I Posiłku. Z jego zjedzeniem było już trochę gorzej.
Panowie zaczęli układać płytki, ale po wielu konsultacjach z nami, bo co chwilę wychodziły drobne kwiatki, na przykład, brak kątów prostych w niektórych miejscach (Tajemniczy Dom), co powinno być raczej istotne w przypadku takiego tworu, jak płytki, funkcjonujące w koncepcji właśnie kątów prostych, przynajmniej w tych, które kupiliśmy.
Drugi kwiatek wyszedł zaraz po tym, gdy kilka płytek zostało położonych na granicy z uciętymi panelami. "Objawił się" uskok rzędu 10-13 mm. I nie za bardzo było wiadomo, czy panowie dolali za mało wylewki samopoziomującej, czy też zrobili to półświadomie słuchając Żony, która ciągle powtarzała, że tych paneli nie cierpi, że je zerwie, żeby dostać się do pięknej dębowej klepki. A wtedy oczywiście poziomy by się zgadzały.
Nikt się tym faktem jakoś specjalnie nie przejął, ale do City musieliśmy natychmiast pojechać. W Leroy Merlin kupiliśmy specjalne listwy, które są w stanie zniwelować taką różnicę poziomów w podłodze zapewniając chodzenie po niej bez potykania się, worek kleju dzięki mojej czujności A wie pan, zabrakłoby!... i gniazdko podtynkowe, bo Szef Fachowców odkrył, że to, że zmywarka kopie, zwłaszcza Żonę, to musi być przez nie.
Już prawie kończyliśmy, gdy zadzwonił, że płytki w jednej paczce mają rozmiar 59,5x59,5 cm, a nie deklarowane 60. A płytka nie z gumy, no i te kąty proste... To dokupiliśmy paczkę mierząc przy panach ich wielkość z założeniem, że tę felerną zwrócimy.
Przy okazji będąc w City zrobiliśmy spożywcze zakupy.
W domu okazało się, że po zamontowaniu nowego gniazdka nadal kopie. Bardzo śmieszne. Szef Fachowców coś tam zmostkował A teraz?! - Przestało! - A widzi pan!, ale stwierdził, że to mogą być ostatnie chwile tej zmywarki Bo gdzieś są przebicia.
Po 13.00 przybył stolarz. Ten, u którego w warsztacie w skrzynce zostawiliśmy namiary do nas. Okazało się, że dom i jego byłych właścicieli doskonale zna, i wiele rzeczy w nim robił, a nawet ostatnio u nich, w ich nowym mieszkaniu w Metropolii.
My dla niego mieliśmy do wykonania cztery - blat na wannę w łazience gości, żeby nie korzystali z wanny, żeby nie puścili nas z torbami i żeby było gdzie złożyć kosmetyki i takie tam różne, framugę przełożonych drzwi, przeróbkę drzwi wejściowych do Klubowni od strony ogrodu, żeby prześwit po ich otwarciu zwiększył się o jakieś 10 cm, żebym mógł swobodnie kursować z taczką, zwłaszcza z drewnem, i montaż płyty OSB (oriented strand boards, czyli ukierunkowane wióra płaskie - UWP, co brzmi nijako) w drewutni, która by stanowiła podstawę zadaszenia.
- Blat zrobię za dwa tygodnie, gdy wrócę z sanatorium...
Nie omieszkaliśmy się zdziwić, że wyjeżdża, skoro w Uzdrowisku są sanatoria. Nie pierwszy raz się okazało, że, żeby wypocząć i dobrze się wykurować, trzeba wyjechać.
Ustaliliśmy, że framugę i drzwi będzie robił z doskoku Bo mam dużo zleceń, ale u niego w warsztacie, zaś płytę dopiero na wiosnę na miejscu.
- Muszę przywieźć swoje narzędzia i tu będę przymierzał i przycinał, bo inaczej się nie da.
- Ale ta konstrukcja jest do dupy! - nagle usłyszałem satysfakcję w jego głosie.
Zmartwiałem. Moje dzieło, moja chluba!
- Ale dlaczego?!
- Za słaba!
- Jak to za słaba?!
- Nie wytrzyma! - Gdy pan ułoży drewno, boki będą rozpierane!... - Nie wytrzymają!
Odetchnąłem z ulgą. Wiedziałem, że wytrzyma. A myślałem, że czepi się, jako stolarz, całej idei.
- Niech pan zobaczy... - pokazałem ażurową drewnianą siateczkę, taki płotek pod zadaszeniem, pod którym złożyłem pierwszą partię drewna, wygiętą pod naporem drewna przez dziesiątki lat, wybrzuszoną - ... takie badziewie wytrzymało, a to nie wytrzyma?!...
Przytkał się. Wiedziałem, że to on musiał ją skonstruować, jak wiele rzeczy z drewna w tym domu, na przykład obecne, drugie już schody, takie trójczłonowe, do których nie mamy żadnych zastrzeżeń.
Płytki były nadal układane, a my pozamykaliśmy się na górze. Żona w Pokoju Berty, ja u Córki.
W końcu jednak nie dało się tak dłużej wytrzymać i fachowców zostawiliśmy, sami zaś poszliśmy do Lokalu bez Pilsnera III. Znowu na kartacze i na rozgrzewającą herbatę z rumem, tym razem.
Gdy wróciliśmy, podłoga była upstrzona "dydkami" i oczywiście nie wolno było po niej chodzić. To w dziwny sposób spowodowało, że schyłkowość dnia wyraźnie przyspieszyła. Jeszcze walczyłem, jeszcze pisałem, ale w końcu musiałem jej ulec. I tygodnia nie domknąłem.
Żona była równie zmęczona. A przecież nic takiego specjalnego nie robiliśmy.
Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Troszeczkę tylko poczytaliśmy, żeby się zrelaksować.
Dzisiaj, we wtorek, 10.10, fachowcy przyjechali w te pędy. Byli już o 09.00.
A wszystko przez dydki. Gdyby klej zastygł na amen, nie można byłoby ich wyciągnąć. Trzeba byłoby wyłamywać, a są wielokrotnego użytku i w związku z tym kosztują, to raz, a dwa, nadkruszanie płytek na ich krawędziach byłoby pewne. Po wszystkim panowie sprzątnęli i umyli podłogę. Nawet do takiego trybu postępowania zdążyłem się u nich przyzwyczaić.
Pracownik Szefa Fachowców ponownie zaczął obróbkę ścian i sufitu, pozostałości po rozwalonej ściance, bo to trzeba robić stopniowo, etapami, czekając aż poprzednia warstwa wyschnie, a sam szef, ku mojemu zaskoczeniu i natychmiastowej mojej nerwacji, zaczął się przymierzać do wniesienia kuchni do domu. We dwóch! 240 kg!
Razem zdjęliśmy folię, która skutecznie przez cały czas stania kuchni na dworze ją chroniła przed deszczem i oczom naszym ukazał się pakunek, cały zabezpieczony drewnianymi ramami. Szef Fachowców ramy odbił i we dwójkę się przymierzyli. Czy w ogóle jest sens startować do takiego ciężaru. Na moich oczach unieśli całość na jakieś 10 cm, po czym padły słowa No, kurwa, jest co dźwigać!, co wcale nie zmniejszyło mojej nerwacji, wręcz przeciwnie.
- Ale nie jest źle... - usłyszałem niespodziewanie. Ale to nadal mnie nie uspokoiło.
Szef Fachowców zdjął z zewnątrz i wyjął z wnętrz wszystko, co się dało zdjąć i wyjąć, i na moje oko zrobiło się z kuchni 160 kg. 160 kg!!! Po czym wyjechał busem, żeby udrożnić jak najkrótszą trasę transportu. I znowu na moich oczach we dwóch ją podnieśli i zaczęli iść kolebiąc się i dysząc. Widok, naprawdę, był przerażający!
Rzuciłem się przed nich usuwając z drogi wszelkie dywaniki i kartony, zdając sobie sprawę, że każde pół centymetra czegoś wystającego ponad ich ledwo podnoszone stopy może grozić katastrofą.
- Nic nie ma pod nogami?! - wysapał rychło w czas Szef Fachowców, gdy pojawili się w salonie i mu się przypomniało.
- Nie! - ryknąłem.
I za sekund pięć kuchnia stała na płytkach, przy kominie. Nie wierzyłem własnym oczom! Więc zawołałem Żonę, żeby mi to potwierdziła. Szef Fachowców padł na fotel i ciężko oddychał, bo dźwigał tę cięższą część, z paleniskową żeliwną komorą. A obaj mieli wygniecione palce do krwi. Masakra!
Musiałem odreagować. Uciekłem do Klubowni i od razu zabrałem się za rozbrajanie drewnianego opakowania. Włosi (chyba o tym wspominałem, że to ich produkt) nie żałowali gwoździ ani zszywek wbijanych takerem głęboko w drewno. Odzyskane drewniane listwy bez metalu ciąłem na kawałki, które sukcesywnie będę łupał na szczapki do rozpalania. Wyszło mi, że starczy na dwa miesiące. A to już coś.
Gdy wróciłem do domu, w kominie, w cegle, wyrąbana była dziura, a w nią wsadzona rura zakończona kolankiem.
- To trzeba rozprawiczyć kuchnię... - usłyszeliśmy ku swojej zgrozie.
Co było robić? Wymyśliliśmy przecież i trzeba było się z tym zmierzyć. Rozpaliłem ja pod nadzorem Żony, a potem przewodnictwo objęła ona. Paliło się pięknie. Ale...
Ale przy otwieraniu komory, aby wrzucić kolejne bierwiono, dym się cofał do wewnątrz i zaczęliśmy razem z Szefem Fachowców szukać przyczyny. Otwieraliśmy i przymykaliśmy różne okna, zamykaliśmy i otwieraliśmy kominek (wspólny komin), przymykaliśmy i otwieraliśmy anemostat doprowadzający do niego powietrze i ciągle się dymiło. Stwierdziliśmy, że kuchni trzeba dać szansę, ale jeśli dalej będzie dymić, to się wyrąbie w ścianie, na wprost kuchni, dziurę, żeby dostarczać jej na bieżąco powietrze.
Panowie zaczęli kłaść fugę, a my ciągle staliśmy nad kuchnią, która powoli i w sposób nieunikniony zaczęła wypalać to coś, czym było nasączone żeliwo. Znad płyty unosił się siwy dym, nomen omen.
Żona postanowiła, że na dzisiaj dymienia i smrodu wystarczy, i zaczęła kuchnię wygaszać.
Za jakiś czas panowie wyjechali umawiając się na jutrzejsze popołudnie na kładzenie cokolików. A ja, niespodziewanie sam dla siebie, postanowiłem malować drugi raz konstrukcję drewutni. Nie spodziewałem się, że to może być tak relaksujące. Piwko i pogoda dopełniły reszty.
Gdy tkwiłem w drewutni, pojawiła się sąsiadka. Ta głuchoniema. Jak zwykle ostatnio popołudniami pracowała w ogródku, zresztą jak jej mąż. Chciałem z nią porozmawiać, ale zawsze problem jest ten sam - nie da się zawołać, można strzelać z armat i nic. Trzeba więc machać i cierpliwie czekać, aż któreś z nich zauważy ruch.
W końcu się udało. Chciałem się dowiedzieć, skąd biorą taki piękny naturalny nawóz i biały ser, bo tak mi nakablował ich kilkunastoletni syn. Można się z nimi porozumieć mówiąc wolno i patrząc im w twarz, bo czytają z ruchu warg. Sami zaś odpowiadają w charakterystyczny dla głuchoniemych sposób. No i okazało się, że to wszystko od cioci, która mieszka niedaleko i ma gospodarstwo rolne - krówki, ale kurki nie.
Dostałem numer telefonu i zadzwoniłem. Na nic to się zdało. Pani poinformowała mnie rzeczowo i asertywnie, że ona do sera to ma od lat wielu stałych klientów I przecież ich nie porzucę!, a Nawóz potrzebuje mąż na pole, może coś zostanie, to proszę zadzwonić za jakieś dwa tygodnie...
Tak się teraz porobiło. Kiedyś to "specjalna", tzw. baba, przyjeżdżała w określonych terminach do miasta i handlowała serem, mlekiem, masłem i jajami za bezcen. A teraz? Chłop to panisko.
Wieczorny spacer z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi był trzecią rzeczą, która mnie dzisiaj zrelaksowała po pełnych napięcia dniu.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. No może z siedmiominutową niedoróbką z powodu głębokich i rytmicznych oddechów Żony.
ŚRODA (11.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Dziesięć minut przed alarmem.
Fajnie było poruszać się w kuchni bez "dydków" i w ogóle w niej funkcjonować, chociaż wszystko w niej było przewrócone do góry nogami i wymagało powrotu do naszego pierwotnego stanu.
Po I Posiłku z chęcią zabrałem się za jego przywracanie, byleby tylko nie mieć do czynienia z instrukcją obsługi kuchni, którą sprzedawca przesłał nam mailowo w wersji polskiej. Bo wszelkich instrukcji obsługi nie cierpię z wyjątkiem tych, które pokazują, jak coś montować.
- To ja wysprzątam chętnie całą kuchnię, wszystkie blaty, powycieram urządzenia z kurzu i od nowa je poustawiam, dotrę do wszelkich zakamarków, wyładuję zmywarkę, a na końcu odkurzę posadzkę i zetrę ją na mokro, a ty spokojnie rozszyfruj instrukcję...
Żona nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
Ale to ja byłem pierwszy, żeby z kuchni skorzystać. Tym bardziej, że przy ładowaniu bierwion już się nie dymiło, a smród z wypalania się żeliwnych blach był znikomy. Korzystając z oczywistego, czyli z jej dwufunkcyjności, zalałem patelnię zimną wodą i ustawiłem ją na płytach, żeby podgrzać, a potem "za darmo", bez gazu, umyć i jednocześnie nastawiłem gar z wodą, żeby za chwilę gorącą wodę użyć do zmywania posadzki. Też "za darmo".
Żona, nie to że mi pozazdrościła, ale też miała zaplanowane gotowanie. Więc na trzy gary pichciła dla Pieska i dla nas. Pięknie w garach pyrkało, a w domu było ciepło. I gdy tak sobie pisałem, wydawało mi się, że kuchnia jest od zawsze i odklejały mi się obrazy z Naszej Wsi, Dzikości Serca i z Wakacyjnej Wsi, kiedy to Żona gotowała w charakterystyczny dla siebie sposób, z charakterystycznymi, żwawymi ruchami i cała rozogniona.
- Myślę, że już w sporym stopniu rozgryzłam tę kuchnię ... - zakomunikowała z satysfakcją przesuwając co rusz gary i regulując w ten sposób siłę pyrkania.
Ciekawe, że Piesek błyskawicznie zorientował się w nowej sytuacji. Zszedł do kuchni, cielsko złożył bez problemów na nowym podłożu i ustawił je pyskiem w kierunku nowej kuchni bezszczekowo wywierając presję.
II Posiłek spodobał się i jemu, i nam.
Gdy się ściemniało, poszliśmy z Pieskiem po paczki i zrobiliśmy koło do Parku Samolotowego. I w tym czasie porozmawialiśmy z Policjantką. Nie będą mogli do nas przyjechać z powodu jej teściowej, która w lutym osiągnie 90 lat, ale jest w takim stanie, że wymaga ciągłej opieki.
Wieczorem obejrzeliśmy siedem minut wczorajszej niedoróbki i kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
CZWARTEK (12.10)
No i dzisiaj o 06.00 obudził mnie smartfon.
Byłoby nieźle, gdyby nie fakt, że wybudziłem się o 04.00 z powodu durnowatych, męczących snów. I te dwie godziny były przeplatane nimi i snem. Smartfon trafił akurat na sen.
O ósmej miała przyjechać nasza szafa, ta która będzie stała w holu, we wnęce idealnie dopasowanej do niej, a raczej na odwrót. W ostatnich tygodniach wnęka stała się taką swoistą rupieciarnią, kłującą swoimi rupieciami w oczy, ale co tydzień coraz mniej, bo się przyzwyczajaliśmy.
Stanowiły one dowód na przeprowadzone w tej części domu roboty adaptacyjne, żeby mogło powstać do wynajęcia dolne mieszkanie.
Czego tam nie było? Jakieś resztki oświetlenia z dawnego pomieszczenia biurowego, przedłużacze, wieszaki na ubrania, farba, która została po malowaniu, stara ościeżnica z przerobionych drzwi i kotwa chemiczna. Odkryłem w tym bajzlu wykładzinowy cokół, przysposobiony specjalnie swego czasu, aby położyć go na nowo powstałej ścianie zakrywającej dawne wejście do biura. Stwierdziłem, że dzisiaj nadszedł ten czas. Opróżnioną całość dokumentnie odkurzyłem i cokół przykleiłem taśmą obustronnie klejącą. I wtedy okazało się, że kurier przyjedzie między 08.00 a 11.00. To z rozpędu sprzątnąłem przedpokój i z kurzu powycierałem wszystkie sąsiadujące z nim drzwi, w tym wejściowe otoczone urokliwymi pajęczynami.
Kurier przyjechał kwadrans po jedenastej. Do tego czasu czekaliśmy z I Posiłkiem, a Żona trzymała go na kuchni "pod parą" topiąc powoli boczek do sadzonych i powodując we mnie nieznośną produkcję śliny.
Kurier bez żadnych problemów wniósł ze mną do domu trzy paczki. I wykazywał się empatią.
- Jak panu będzie ciężko, to proszę powiedzieć... - Zatrzymamy się, nie ma problemu...
Nie zatrzymywałem się, żeby nie robić obciachu i wsi. I dałem mu dwie dychy.
- To co jest ważniejsze?! - Żona się wkurzyła. - Twoje zdrowie, czy obciach?!
To było pytanie z gatunku Panie sędzio, czy przestał już pan brać łapówki? Żadna odpowiedź nie była dobra. Toteż milczałem.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. W strategicznym jego miejscu w końcu skończyli przebudowę dwupasmówki i ronda i niespodziewanie dla nas można było wjechać autem i nawet zaparkować niedaleko Starego Miasta, od tej strony, której nie znaliśmy. A była bardzo urokliwa. Toteż w ramach oswajania City zasiedliśmy na tarasie bardzo sympatycznej kawiarni, z równie sympatyczną obsługą, przy wyciskanym soku, herbacie i pysznych bezach. I obgadywaliśmy różne puste nieruchomości w Uzdrowisku, które mogłyby na nie zarabiać (kafejki, sklepiki), gdyby nie wygórowane ceny za wynajem. Żona zdążyła z ciekawości zbadać temat i podzwonić, gdzie trzeba. Tak dla sportu. Bo fajnie byłoby prowadzić taką kafejkę. Z naszych obliczeń wyszło, że będąc we dwoje całkowicie z przedsięwzięciem związani, bez zatrudniania kogokolwiek, o jakimkolwiek czasie wolnym należałoby zapomnieć. Poza tym finansowo by się to nie spięło i oczywiście w gorszych momentach roku czynsz za wynajem trzeba byłoby płacić, a to by nas zżarło psychicznie. Ale fajna była taka umysłowa gimnastyka.
Tuż obok kawiarni był ten sklep z różnymi cudeńkami, które wykupiłbym wszystkie. Tym razem ograniczyłem się do ośmiolitrowego słoja na nalewkę i czterech malutkich, zgrabnych, na syrop. Wszystko oczywiście z czarnego bzu. Jutro wyjeżdżam i chyba już nie zniósłbym psychicznie ciągłego łamania receptury i przedłużania czasu macerowania. Dlatego postanowiłem, że temat wieczorem zakończę.
W Leroy Merlin bez problemów oddaliśmy cztery paczki paneli i paczkę specjalnej podkładki, tych, co to fachowcy w pierwszej wersji mieli kłaść na zrytej podłodze w kuchni. Skończyło się na targaniu ciężkich paczek w tę i we w tę, czyli wte i wewte.
Kupiliśmy też pistolet do zraszania wodą i do podlewania, chociaż to już koniec sezonu i będzie on dopiero w użyciu na wiosnę. Bardzo poręczny, Fiskarsa. Ale wolałem to zrobić teraz, żeby rozliczyć się za poprzedni, zniszczony przez Szefa Fachowców, który, gdy go dopadł swoimi mocarnymi łapskami, żeby nalewać wodę ze szlaucha do kani, w której przygotowywali wylewkę, przekręcił pokrętło, w którym najpierw należałoby wykręcić śrubkę, żeby się doń dostać, zresztą nie wiedzieć po co i wyłamał plastikowe bebechy w środku. Było po pistolecie. Ciekło w tym miejscu, jak cholera.
Kupiliśmy też sztucer do kuchni. Palenie w niej jest już opanowane i wyszło nam, że należy ją od ściany odsunąć, żeby ona sama nagrzewając się swoimi kaflami (będą dopiero położone) oddawała ciepło, poza tym, żeby tylna ściana kuchni robiła to samo, a poza tym Żona wyczytała w instrukcji, że tam z tyłu, zdaje się, jest zasysanie powietrze, żeby się lepiej paliło. Trzeba czekać na fachowców, żeby kuchnię trochę odsunęli, sztucer założyli na kolanko i go wsadzili do komina.
Po drobnych zakupach spożywczych wróciliśmy do domu. Od razu dopadłem trzy walające się po salonie i holu rozbebeszone paczki, bo przy kurierze, który nam pomagał z empatią, szukaliśmy szafowego lustra, czy jest całe. Lustra nie było wcale, bo Żona zamówiła inny typ szafy, o czym sobie po rozbebeszeniu przypomniała. Ale nic się nie stało, jak podsumował kurier, a dla mnie było oczywiste, że tak Żony przez trzy dni nie zostawię. Za jakiś czas po paczkach nie było śladu, a wszystkie elementy (emelenty) szafy stały we wnęce tworząc pewną specyficzną estetykę, absolutnie do przyjęcia względem poprzedniej.
- Ale jak myślisz, że ty będziesz montował szafę sam... zaczęła z wdzięczności. - Pamiętam, jak się męczyliśmy przy tamtej, dla gości!...
To pokazało nasze różne podejście do tego typu spraw. Jeśli jest coś do wykonania, to nie da się tego zrobić bez męczenia. Mniejszego lub większego. Jest zima, pani kierownik, to musi być zimno!...
Żona chciałaby mi narobić wiochy i angażować kogoś do montażu głupiej szafy, podejrzewam, że Szefa Fachowców i jego pracownika. A ja bym nie chciał oddawać tak delikatnej materii w czyjeś łapska, zwłaszcza Szefa Fachowców.
Gdy dokopałem się do instrukcji montażu, ogarnął mnie pusty śmiech. Powiedzieć, że to instrukcja, to nic nie powiedzieć. Tak była oszczędna. Dwie strony w zasadzie niczego nie pokazywały, najmniejszego etapu, więc ktoś, kto nigdy nie montował, nie miał szans. Swoją oszczędnością wyraźnie była skierowana do wytrawnego montera takiego, jak, na przykład, ja.
Dzisiaj z Żoną zrobiliśmy deal. Obiecałem jej, że jeszcze przed wyjazdem zaszpachluję wszystkie dziury po kołkach rozporowych na ścianie, którą mieliśmy tapetować, a ona w zamian porozmawia z facetem od konserwacji kotła gazowego, bo ja nie mam do tego zdrowia, a jej, kobiecie, będzie łatwo.
Po południu zabrałem się więc za szpachlowanie. Poszło mi nawet w miarę zgrabnie, chociaż za taką mokrą i kleistą dłubaniną nie przepadam. Ale jeszcze jutro rano będę musiał powtórzyć, bo trzeba szpachlować małymi etapami, żeby każda kolejna warstewka zdążyła wyschnąć.
I gdy skończyłem, mogłem się wreszcie zabrać za porządną pracę wytrawnego przerobowca. Zawartość dwóch słojów przelałem przez sito i piękny, ciemny płyn zlałem do dzisiaj kupionego. Na oko wyszło z 3,5 litra nalewki. Jeszcze przed trzymiesięcznym jej staniem w chłodzie i w ciemności musieliśmy z Żona spróbować. Była pyszna. Zupełnie niesłodka, smaczna, a na koniec smakowania na kubkach smakowych pokazywała swoją moc. Rewelacja! Oficjalna degustacja nastąpi w połowie stycznia 2024 roku. I już mnie gnębi fakt, że coś trzeba będzie odpalić Justusowi Wspaniałemu. Wypada.
Z mokrych owoców, po dodaniu pewnych składników i po przegotowaniu, udało mi się uzyskać jeden mały słoiczek syropu. Dobre i to. W przyszłym roku będę bogatszy o doświadczenia, ale i tak uważam, że się sprawdziłem jako chemik spożywczy.
Pod wieczór zadzwonił Wielki Woźny. Z naszym Naczelnikiem jest bardzo źle. Leży w śpiączce i nie reaguje kompletnie na otoczenie. I chyba nic z tym nie można zrobić.
Postanowiliśmy z Wielkim Woźnym wymyślić jakiś system finansowego wsparcia żony Naczelnika. Bo możliwości są. Kolega wziął na siebie rozmowę z nią. Nie wiadomo, jak zareaguje, bo sprawa jest delikatna.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
PIĄTEK (13.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
Piętnaście minut przed alarmem.
Już przed czwartą się obudziłem i nie mogłem spać. Może dlatego, że dzisiaj jest piątek, trzynastego. Nie żebym był przesądny.
Rano zerknąłem na wynik meczu Wyspy Owcze - Polska. Ale tylko zerknąłem. Wygraliśmy u nich 2:0. Kolejnego meczu za kilka dni, z Mołdawią, też nie będę oglądał. Wrócę do reprezentacji, gdy zagramy jakiś mecz normalnie, bez męczarni. Żeby oczy nie bolały i zęby nie zgrzytały.
Żeby dobrze się czuć na wyjeździe i nie mieć wyrzutów sumienia, ponownie zaszpachlowałem dziury w ścianie i naniosłem Żonie zapas drewna. A potem się odgruzowywałem i pakowałem.
W Wnuków miałem być w południe, a byłem 12.05. Gdy na powitanie wyszedł mi Wnuk-II raczej stwierdziłem, niż zapytałem Tata śpi! Uśmiechnął się tylko i pokiwał głową. To obszedłem teren z przodu i z tyłu domu, żeby zobaczyć, co się stało, bo doznałem szoku. Wszędzie było wykoszone, aż miło było popatrzeć. Oczywiście po takiej jednej incydentalnej akcji nie udało się uzyskać zielonego trawnika, bo wszędzie dominował kolor siana, ale dobre i to. Wnukowie mi opowiedzieli, że był pan i to on kosił. A gdy Syn zaraz niedługo potem wstał, dowiedziałem się, że to kosztowało 550 zł. Wiele się nie pomyliłem, bo chwilę przedtem powiedziałem, że ja za taką robotę wziąłbym pięć stów. To mi nawet podsunęło drugi pomysł na dorabianie do emerytury w Uzdrowisku. Oczywiście tylko wtedy, gdy będę wyrobiony z naszymi sprawami. Czyli, tak szacuję, za dwa lata.
Pierwszy wynikał z ogłoszenia w Amfiteatralnej wiszącego od wielu miesięcy Poszukuję kelnerki! Oczywiście jest to jawna dyskryminacja, to raz, a po drugie kelnerką nie jestem, ale kelnerem mógłbym być i w ten sposób zrealizować jedno z moich ostatnich drobnych marzeń. Wyobrażam to sobie tak, że kelnerowałbym dwa razy w tygodniu nie sprawiając szefowej (poznaliśmy ją osobiście) żadnych problemów z ZUS-em i tym podobnymi bzdurami czyniącymi dla obu stron poważną nierentowność przedsięwzięcia.
Gdy byli Trzeźwo Na Życie Patrząca, Konfliktów Unikający i Kolega Inżynier(!), na którymś spacerze zwróciłem im uwagę na to ogłoszenie i przedstawiłem im swój pomysł. Za inspiracją Żony wszyscy zgodnie stwierdzili, że nic bym z tego do domu nie przynosił, bo wynagrodzenie pobierałbym w Pilsnerze Urquellu. Cały problem jednak polegałby na tym, że w tym lokalu podają go wyłącznie z beczki. No chyba, że do domu przywoziłbym raz na miesiąc taką beczkę.
Drugim źródłem utrzymania mogłyby być drobne usługi pielęgnacyjne uzdrowiskowych prywatnych posesji. Co prawda właściciele sami je picują w sposób niemożebny, ale myślę, że na jakąś lukę bym trafił, a potem bardzo szybko wyrobiłbym sobie markę. Drobnych, czyli koszenie trawy, przycinanie żywopłotów, grabienie suchaczy, itp., czyli wszystko praktycznie na poziomie, nomen omen. Prace na wysokościach by odpadały, bo Żona by mnie nie puściła.
Oczywiście cała piątka "dawno" była spakowana, a teraz należało się tylko... spakować. Skoro jechałem na krótki urlop, to byłem całkowicie wyluzowany i spokojnie, przy piwku, czekałem.
Nawet udało nam się ruszyć w drogę już o 13.40. Najpierw po Teścia Syna. Od początku wiedział, że mamy być po niego nawet trochę wcześniej, ale to w niczym mu nie przeszkadzało i, gdy przyjechaliśmy, spokojnie jadł obiad. Nadal byłem wyluzowany i wszyscy również, nawet Syn.
Do kampusu jechaliśmy, na moją prośbę, starą setką, której nazwa w rozwinięciu brzmiała "Droga 100. zakrętów i 500. dziur" ("stu" i "pięciuset", gdyby ktoś miał problem). Pokonywaliśmy ją setki razy z Metropolii do Naszej Wsi i z powrotem od momentu jej kupna do roku, jakoś tak, 2017., kiedy to zaistniała schyłkowość Dzikości Serca i nastało Nasze Miasteczko, a więc środki ciężkości zostały przeniesione. Po Biszkopciku mieszkaliśmy przejściowo w bloku, w trzypokojowym mieszkaniu, które zresztą w obszarze kuchni i łazienki też remontowaliśmy, a wybraliśmy je z tej strony Metropolii, żeby do Naszej Wsi było jak najbliżej, jakieś 60 km jazdy.
Trasę podzieliliśmy na kilka odcinków różniących się między sobą krajobrazem i jakością dróg. A więc były A i A', B, C i D. I im dalej w las tym więcej było lasów, a jakość dróg była adekwatna do odcinka i pogarszała się w trakcie zbliżania się do C i D, które charakteryzowały się właśnie tymi 500. dziurami. Tak jeździliśmy od 2005 roku, od momentu kupna Naszej Wsi, i trzeba powiedzieć, że odcinek C i D przetrwał do tej pory w niezmienionym stanie i oparł się planom i pisowskiej propagandzie ogólnego dobrobytu w każdym elemencie (emelencie) gospodarki zachowując przez to w sobie duże i wzruszające ślady tamtych pionierskich czasów.
Droga ta robiła niezwykłe wrażenie na różnych naszych znajomych nas odwiedzających. Od stanów protestu i oburzenia Nigdy was więcej nie odwiedzimy, no chyba że jest inny dojazd! do pełnego podziwu i zafascynowania Że też jeszcze są u nas takie drogi i to ponad 60 lat po wojnie! A gdy kiedyś wieźliśmy dwóch znajomych facetów poznanych przez Żonę poprzez Muratora, jeszcze na początku remontu charakteryzującego się tym, że główny dom znikał i akurat, gdy z nimi przyjechaliśmy, przypominał warszawskie domy po Powstaniu Warszawskim, z kikutami murów i oczodołami okien, bez dachów, zwrócili właśnie uwagę na jeszcze inną rzecz.
- Specjalnie nas wieźliście taką krętą drogą, żebyśmy nie mogli w przyszłości do was trafić.
Faktycznie, cała trasa robiła swoimi stoma zakrętami wrażenie i nie było nikogo, kto by twierdził, że powtórnie trafi sam.
A wtedy, gdy ich przywieźliśmy, bodajże pierwszych naszych prywatnych prawdziwych gości, poczęstowaliśmy ich kiełbasą z grilla. W taczce rozpaliliśmy ogień, położyliśmy na nią siatkę i można było piec. Wody nie było, trzeba było przywieźć w butelkach, bo ta ze studni nie nadawała się do picia, tak była zażelaziona. Poprzedni właściciele mieli beczkowóz z wodą pitną, a tej ze studni używali do podlewania ogródka, do pojenia zwierząt i do higieny osobistej, ale z rzadka, bo oprócz faktu Częste mycie skraca życie, to jeszcze umyte włosy śmierdziały żelazem.
Za potrzebą wszyscy chodziliśmy wtedy do pobliskiego lasu, mimo że dawałem do dyspozycji godne warunki w postaci sławojki przylegającej do budynku gospodarczego i obory, przyszłych trzech apartamentów dla turystów (przed nimi trzymaliśmy w tajemnicy, że de facto mieszkają w oborze). Piszę "dawałem", a nie "dawaliśmy", bo Żona pierwszego dnia ujrzawszy ten sanitarny przybytek, a przede wszystkim mnie w akcji, kiedy starałem się dotrzeć do środka wyważając walące się drzwi trzymające się tylko chyba dzięki skobelkowi oraz z powodu smrodu, gdy dotarł do niej po sforsowaniu przeze mnie tychże, nie podeszła na milimetr, mimo że ją szczerze zachęcałem Masz jedyną okazję, bo czegoś takiego w życiu nie widziałaś! I cofając się natychmiast o kilka metrów chyba nieodwracalnie taką okazję straciła, bo dość szybko podczas naszej nieobecności pierwsza ekipa budowlana sławojkę rozebrała, a olbrzymi, wypełniony po brzegi, dół zasypała. Nie zdążyłem uprzedzić, żeby tego nie robili. Bo względem niej miałem poważne plany i swoisty biznes plan. W ofercie dla gości chciałem zawrzeć punkt proponujący przynajmniej zobaczenie tego przybytku bez przymuszania, żeby to zrobili z bliska, za opłatą 10 zł od turysty polskiego i 20 zł od zagranicznego, tego bardziej zachodniego, bo dla wschodnich to raczej nie mogła być żadna atrakcja.
Inwestycja byłaby niezwykle opłacalna, niewymagająca żadnych nakładów z naszej strony. I tylko, żeby podtrzymać stan miejsca, musiałbym ja i wyłącznie ja, jako chemik, bo nikt inny by się nigdy nie odważył, od czasu do czasu skorzystać z "toalety", żeby ją odświeżyć, nomen omen i w ten prosty sposób uwiarygodnić. Ale, jak wiele biznesów, i ten nie wypalił.
Dzisiaj pokonaliśmy tylko odcinki A, A' i B. Ale i tak chłonąłem wszystko. Bo przez te 6 -7 lat (PiS rządzi nieprzerwanie od ośmiu lat, więc czyżby było coś na rzeczy) wiele odcinków drogi, mimo że były całkiem znośne i o niebo lepsze od tych z C i D, zostało gruntownie zmodernizowanych, oznaczonych liniami, z dobudowanymi poboczami z rowerowymi ścieżkami. I mocno zmienił się krajobraz, nie wiem, czy to dobrze, czy źle, bo za sprawą człowieka. Przy drogach, powstało kilka potężnych baz transportowo-logistycznych, pojawiły się Biedronki i Dino, a na obrzeżach wiosek całe osiedla w stylu prostym architektonicznie, w odcieniach szarych, wszystkie na jedno kopyto. Chyba jednak, mimo moich wewnętrznych uwag, podziwiałem. No i odklejały mi się wspomnienia.
Na miejscu, pod recepcją kampusu, byliśmy w punkt, o 16.00, czyli w momencie rozpoczęcia hotelowej doby. Przyjął nas sympatyczny recepcjonista, pan którego wcześniej z Żoną poznaliśmy robiąc sobie wycieczkę w to miejsce po to, żeby je po latach zobaczyć i spotkać się z jego właścicielem bez umawiania się, a który uraczył nas wtedy kawą, rozmową i mieliśmy okazję poznać partnerkę właściciela. Bo jego samego nie było. I teraz powołałem się na tamten moment, żeby od razu nabić sobie punktów.
Okazało się, że właściciel jest, więc poprosiłem, że gdyby miał ochotę się ze mną spotkać, to wie, w którym domku mnie szukać.
Recepcjonista dał nam do wyboru dwa domki.
- Ale chciałem uprzedzić, bo zawsze gości uprzedzamy - odezwał się do Syna, jako do organizatora naszego przyjazdu - że w sobotę, w tej dużej restauracji, będzie wesele.
Syn się wściekł, ale nie przy nim, a przy nas, już w domku I co mi ta informacja teraz da?!, bo było oczywiste, że drugą noc będziemy mieć zrąbaną. Podchodziłem do tego spokojnie, chociaż oczywiście to mi się nie podobało i tylko mi się sprawdziło, że takie ośrodki to nie dla mnie i dla Żony, ale przecież przy naszej, męskiej specyfice wyjazdu, jedna taka noc nie mogła zaszkodzić.
Syn dalej złorzeczył, nic mu się nie podobało i nagle nas opuścił ze słowami A w ogóle to jestem strasznie głodny i idę do restauracji! Jego Teść, żyjący w swoim świecie, zadekował się w domku przy telewizorze (wybraliśmy położony względem drugiego do wyboru o jakieś 50 m dalej od wesela; zawsze to coś), Wnukowie doszlusowali do ojca, a za chwilę dołączyłem i ja. Syn siedział na jednym końcu stołu, ciągle z miną chmury gradowej, ja po drugiej, pogodny niczym słoneczko.
- Dziadek od razu zadowolony, gdy ma już piwko! - prawidłowo i ze śmiechem Wnukowie ocenili sytuację podświadomie chcąc rozładować atmosferę wywołaną przez naburmuszonego ojca.
Piwkiem, co prawda był Litovel (nieźle), ale we mnie atmosferę rozładowywał całkowicie.
To jako dziadek, najstarszy z rodu, starałem się im wytłumaczyć, skąd takie zachowanie ojca.
- Bo niestety, macie takie nazwisko i geny. - Najwięcej tych cech miał wasz pradziadek, ja mam ich mniej, wasz tata jeszcze mniej, a wy posiadacie najmniej, ale posiadacie!... - patrzyli na mnie w milczeniu, ale jednak z zainteresowaniem, bo sprawa dotyczyła ich. - Przyjrzyjcie się czasami sobie i swoim zachowaniom, zobaczcie podobieństwa i spróbujcie z tym walczyć. - Bo trzeba je zwalczać, ale, uprzedzam, będzie to trudne.
Patrzyli na mnie sporo nierozumiejącym wzrokiem Ale to o co w zasadzie, dziadek, ci chodzi?!, ale wiedziałem, że to jakoś im zapadnie w świadomości i kiedyś, w najmniej spodziewanym momencie wykiełkuje. Syn chyba też zdawał sobie z tego sprawę, bo jak nie on, nie odezwał się ani słowem. Zresztą akurat już jadł.
- A poza tym, chłopaki, powiedzmy sobie szczerze, wasz tata to Polak! - A gdy Polak głodny, to zły! - Spójrzcie na niego, jaką ma już inną twarz, gdy trochę zjadł!...
Wybuchnęli śmiechem, nawet Syn uśmiechnął się półgębkiem. Jadł fileta z kurczaka, ja zamówiłem schabowego saute z gnatem.
- A ty co chcesz? - młoda dziewczyna zwróciła się do Wnuka-I.
- Poproszę pierogi ruskie.
- A ty (do Wnuka-II) - Też poproszę pierogi ruskie. - A ty (do Wnuka-III) - Też poproszę pierogi ruskie. - A ty (do Wnuka-IV) - Też poproszę pierogi ruskie.
Naprawdę, te wyjazdy mimo całego skomplikowania związanego z nazwiskiem i genami, są niezwykle w swojej strukturze proste.
Jedynie Wnuk-I trochę skomplikował sprawę, bo dodał: - Tylko proszę bez żadnej omasty.
I tak jadł, takie saute, że patrzeć na to nie mogłem. Ale słowem się nie odezwałem.
Synowi po posiłku humor wrócił całkowicie, a na dobre się ugruntował, gdy w piątkę (Teść w domu, Wnuk-II nie był zainteresowany takimi głupotami) graliśmy "mecza" na małe bramki. Dwójka dorosłych przeciwko trzem leszczom. Wygrali młodzi 6:5 i dobrze, że graliśmy tylko do sześciu, bo z Synem pod koniec funkcjonowaliśmy na ostatnich oparach.
- Ale to, rozumiem, dopiero I połowa?... - dopytywał zjadliwie Wnuk-III widząc nasz dyszących i nie mogących złapać tchu.
Gdy było już mocno ciemnawo przenieśliśmy się pod kosz i graliśmy w króla. A ponieważ ktoś z obsługi widząc nas na boisku zapalił nam lampy, to grę pociągnęliśmy przy wrzaskach i kłótniach oraz szantażowych płaczach Wnuka-IV.
O 19.30 musiałem po ponad ośmiu latach pierwszy raz obejrzeć, a raczej wysłuchać, wiadomości TVP1. Ogląda je regularnie Teść Syna Bo trzeba wiedzieć, co się dzieje na świecie! Nawet nie chciało mi się mu nie tyle tłumaczyć, ile nawet wzmiankować, że owszem, ale to co widzi i słyszy, to jest świat przygotowany i spreparowany na modłę PiS-u.
Teść Syna jest na tyle głuchy, że telewizor zwyczajnie ryczał i nie dało się przed tym uciec. To znaczy można było. Syn to zrobił przenosząc się do pokojów Wnuków, ale ja zostałem zamknąwszy się w sypialni. Delikatna ścianka, którą raczej należałoby nazwać drewnianym przepierzeniem, nie na wiele się zdała. Dokładnie więc słyszałem i w wyobraźni widziałem, jak po ekranie naprzemiennie ścieka gnój, jad, nienawiść, prymitywna manipulacja i wyciąganie specjalnie przed wyborami, na ostatnią chwilę, tzw. haków na opozycję mających działać na ciasne i pozbawione refleksji mózgi wyborców PiS-u oraz jak spływa ambrozja pochodząca z kraju mlekiem i miodem płynącego przez ostatnie 8 lat, bo wcześniej to..., i że jedynym jego mężem opatrznościowym jest PiS, który zapobiegnie i uratuje nas przed zdradą, utratą niepodległości, wyprzedażą majątku narodowego i utratą naszych wartości religijnych, kulturowych i tradycji.
Parafrazując słowa piosenki: Do porzygania jeden krok, jeden jedyny krok, nic więcej...
O 21.00 postanowiłem wprowadzić rytm uzdrowiskowy i z książką zaległem w łóżku. Nawet udało mi się usnąć mimo warunków - hałasów i światła.
SOBOTA (14.10)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
I blisko godzinę czytałem książkę. Prawie po ciemku, bo Syn w końcu jako tako spał, a lampki nocnej nie było.
Byłem mocno połamany i niewyspany.
Te stany wynikały z faktu, że wyposażenie domków było takie minimalistyczne. Oczywiście, gdyby było takie za komuny, to wyłbym z zachwytu. No, ale od momentu jej upadku, co nieco widziałem i zakosztowałem. Co nie oznacza, że nie zdarzyło mi się za jej trwania. Ale wtedy, byłem ubogim krewnym Zachodu i czy to kupienie gałki loda za 3 marki, czy desperackie zamówienie obiadu w hotelu, niedaleko Manchesteru, za 13 funtów, równało się wyrwaniu trzonowego zęba (lody) lub wątroby (obiad). A później stałem się obywatelem świata, chociaż z tego stosunkowo mało korzystam, bo z Żoną zawsze wolimy Polskę. Ale liczy się wolność i możliwość wyboru.
Minimalizm kłuł mnie w oczy zwłaszcza, że od czasów Naszej Wsi przykładamy naprawdę wielką wagę do szczegółów i w każdym wynajmowanym pomieszczeniu, a to w sypialni, a to w salonie, w kuchni, czy łazience staramy się wczuć w sytuację gości, którzy w danej sytuacji i momencie mogą potrzebować haczyka na drzwiach, czy na ścianie, półeczki, szafek nocnych i lampek, jakiegoś lokalnego, nieżarówiastego oświetlenia, tylko takiego, które dawałoby ciepło i klimat, mebli nie z dykty, na dodatek wąziutkich i twardawych, twardością nieprzyjemnie działającą na kręgosłup, sztućców nie wyginających się pod naciskiem, żeby ukrajać kawałek mięsa i naczyń nie z zestawu od Sasa do Lasa z patelniami z wyrypanym teflonem, szkodliwym dla zdrowia, pogiętym dnem, że nawet trudno zrobić jajecznicę, bo dno nie przylega do płyty kuchenki elektrycznej.
W sypialni z dwoma tapczanikami węższymi od tych naszych, które otrzymaliśmy w spadku w Uzdrowisku, na których spaliśmy jedną noc my, i dalej, ku naszemu dyskomfortowi, dwie noce Krajowe Grono Szyderców, dwie Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, trzy Wnuk-III i IV (tu bez naszych oporów), jedną Lekarka i Justus Wspaniały oraz ostatnio jedną Kolega Inżynier(!) (tu też bez naszych oporów), była tylko jedna szafka nocna, żadnej lampki nocnej, a jedynym oświetleniem do czytania albo i nie, jeśli druga osoba chciała spać, było zimne, nieprzyjemne światło z góry kojarzące się z oświetleniem w prosektorium. Zresztą nie wiem dlaczego, bo nigdy w nim nie byłem, na szczęście.
W głównym, wejściowym pokoju-kuchni oświetlenie było dokładnie takie samo, jak w sypialni, przy narożniku stał stolik-ława, ale już przy nim nie można było uświadczyć żadnego krzesła. Piszę wyraźnie "krzesła", bo fotel by zupełnie do wnętrza nie pasował. Poza tym zajmowałby za dużą przestrzeń, a poza tym też go nie było. O kuchni już wspomniałem wyżej, w stylu "na opak", to przejdźmy do łazienki. Zawsze irytują mnie wentylatory włączane w momencie włączania głównego włącznika światła. Nieprzyjemnie szumią i swoim wydzielanym dźwiękiem nieprzyjemnie ingerują w prywatną, często intymną przecież przestrzeń osoby tam przebywającej. Ten akurat charakteryzował się tym, że miał zrypane łożysko, więc chodził jak traktor i było wiadomo w całym domku, że ktoś jest w tym momencie w łazience. Miało to oczywiście swoje dobre strony, bo nikt się nie do niej wybierał. Przecież nie po to, żeby usłyszeć "Zajęte!" Bezsens takich wentylatorów potwierdzał fakt, że cała uszczelka łazienkowego okna była pokryta czarnym nalotem, zdaje się specyficznym grzybem.
Sensownych haczyków nie można było uświadczyć, półeczki to w ogóle, więc trzeba było korzystać z "naturalnej", jaką tworzyła deska klozetowa. Ale, gdy się już ją otworzyło, żeby skorzystać, należało się wykazywać sporą gibkością, żeby dostać się do toaletowego papieru usytuowanego w dziwny sposób z tyłu delikwenta. To akurat stanowiło dla mnie bułkę z masłem, bo nie po to codziennie rano się gimnastykuję i kocham fizyczną pracę, żebym nie mógł, w razie potrzeby, sięgnąć do głupiego toaletowego papieru.
Czy o drewnianych ściankach, a raczej przepierzeniach, wspominałem?
- A wiesz tato, co mi powiedzieli chłopacy, gdy im opowiedziałem o twoich uwagach i zastrzeżeniach?!
Chyba wiedziałem.
- Ale o co chodzi dziadkowi?! - Przecież tu jest pełen wypas!
I chyba był dla chłopaków i Teścia Syna, który z niczego nie robi problemu, a nawet dla nas - Syna i dla mnie, bo przecież wiedzieliśmy, na co się piszemy, z wyjątkiem wesela, i staliśmy się jednak adekwatną klientelą.
Moje poranne połamanie wynikało z faktu, że tapczanik, gdzieś w okolicach moich obojczyków, lekko poniżej, wzdłuż linii kręgosłupa, posiadał wyraźnie odczuwalną poprzeczkę, twardą, chyba konstrukcyjną. A niewyspanie, oprócz tego faktu, również z powodu szerokości tapczanika. Zanim się jej nauczyłem tak, żeby mi jedna z nóg permanentnie nie "spadywała" poza jego obrys, co każdorazowo mnie wybudzało, zużyłem 3/4 nocy. Poza tym poduszka była jakaś taka mała i flakowata, i tylko jako tako ratował mnie jasiek przezornie przeze mnie zabrany. Ponadto po Synu krążyła jakaś przeziębieniowa franca, więc to też się dokładało. To jego sympatyczne wydobywanie piguł ze skrzypiących i trzaskających opakowań... Ja zaś mu się odwdzięczyłem nocnym wstawaniem do łazienki, ale jednak bez włączania światła, to znaczy wentylatora. Słowem upojna noc.
Na 09.30 poszedłem do restauracji, tej mniejszej, nieweselnej. Na zamówione przeze mnie śniadanie.
Później Syn miał o to do mnie pretensję A mówiłeś, że rano się dopasujesz! Ale przecież są granice. Ostatecznie poszedłem po rozum do głowy i musiałem się wyalienować z rozentuzjazmowanego tłumu, który potrafił spać nawet do 10.00, a potem żaden z jego członków nie był zainteresowany robieniem śniadania, ba, nawet udzielenia przy jego robieniu jakiejkolwiek pomocy. I w tym wszystkim na pewno nie było mojej porannej kawy. Nawet sypanki.
Śniadanie dodatkowo skusiło mnie tym, że wczoraj młoda kelnerka na moje dociekania na temat charakteru śniadania odpowiedziała, że będzie szwedzki stół. A to dobrze rokowało.
Muszę powiedzieć, że takiego szwedzkiego stołu po upadku komuny, to jeszcze nie widziałem. Na stole, może szwedzkim, ale raczej z powodu jego wykonania przez Szwedów, chociaż na pewno nie, ale o tym młoda kelnerka nie mogła raczej wiedzieć, ujrzałem na talerzu moją śniadaniową porcję, a dokładniutko - cztery plastry zwykłego żółtego sera, ładnie zawiniętego w fikuśne ruloniki, na pewno z plastikowego opakowania, cztery plastry szynki w formacie prostokąta, na pewno z plastikowego opakowania, dwa kawałeczki, takie 1/12 okręgu, serka typu camembert, dwie duże łyżki sałatki a la warzywnej, trzy plastry zielonego ogórka, takiego półsztucznego, bo na pewno ze szklarni i z folii oraz 1/6, więc nie 1/4, ale też nie śmieszną ósemkę pomidora, też ze szklarni, półsztucznego oraz dwa kawałki masła, dla mnie całkowicie w tej sytuacji bezużytecznego i mały pojemniczek z jogurtem podejrzanie opisanym i zachwalającym, że są kawałki owoców, tu truskawek. Szwedzkość stołu polegała poza tym na tym, że miałem do woli pieczywa - bułek i jednego rodzaju chleba, których nie jadam, trzy rodzaje musli czy płatków, czy jak to się teraz nazywa, ale było to obojętne, bo też nie jadam, mleka (nie piję i nie używam) i do woli herbat oraz kawy sypanki. Pani z obsługi zapytała, co trzeba jej i restauracji oddać, czy życzę sobie jajecznicę. Pomyślałem, że nie jest tak źle i "tą ofertą" postanowiłem się najeść. Zacząłem od talerza, gdy nadeszła jajecznica, a raczej produkt jajecznicopodobny. Z wyglądu przypominał, jako żywo, jajecznicę, ze smaku tak bardziej z daleka. Należało uruchomić wyobraźnię. I gdy wszystko zjadłem, stwierdziłem, że żartów nie ma i że trzeba przeprosić się z masłem i z pieczywem. Całą bułkę posmarowałem masłem (akurat starczyło) i od czasu do czasu zapijając sypanką ze smakiem zjadłem. Przypomniałem sobie dzieciństwo, kiedy to gdzieś do 20-go każdego miesiąca stać było rodziców, aby na śniadanie zapewnić dzieciom bułki z masłem i z mlekiem. Potem, do końca miesiąca, to już było różnie. I oczywiście tamte bułki, masło i mleko były inne.
Ostatecznie byłem wdzięczny restauracji, że się najadłem i że wydobyła ze mnie wspomnienia. W tym z komuny. Gdybym taką ofertę otrzymał na śniadanie na wczasach, to wyłbym z zachwytu. Zdaje się, że to już drugi raz dzisiejszego dnia. I doszedłem do wniosku, że człowiek, który przeszedł komunę, potrafi dać sobie radę w znacznie trudniejszych sytuacjach, żeby nie powiedzieć w ekstremalnie trudnych.
Ledwo wróciłem do domku, pojawił się przed nim capo di tutti capi, czyli nasz, z Żoną, znajomy, właściciel tego wszystkiego. I od razu zaciągnął mnie do knajpy. Była zamknięta, ale on był przecież szefem. Weszliśmy od zaplecza, po drodze pokazał mi przygotowania do wesela, a już w samej restauracji mnie i sobie nalał z nalewaka Litovela i powspominaliśmy. To rozumiem. I umówiliśmy się na wieczór, bo chciał mi pokazać prezentację nowych obiektów, które chce postawić na terenie kampusu.
Przed zaplanowanym naszym wyjazdem wszyscy złożyliśmy Synowi, ojcu i zięciowi urodzinowe życzenia. Dzisiaj skończył 46 lat. Użyję wyświechtanych frazesów Kiedy to się stało?!, Jak szybko zleciało!, itp., ale taka jest prawda.
O 12.00 wyruszyliśmy w taką sentymentalną podróż, chyba po jakimś posiłku pozostałych, ale nie wnikałem, żeby nie wsadzać kija w szprychy lub jak mówiła pewna posłanka PiS (to ciągle a propos wyborów), nie sypać piasku w szprychy.
- A powiedziałeś szefowi, twojemu koledze, o twoich uwagach i zastrzeżeniach? - zapytał Syn, gdy ruszaliśmy.
- Oczywiście, że nie.
Syn pokiwał głową i zdawał się naprawdę wiedzieć, dlaczego tego nie zrobiłem.
Pojechaliśmy do wsi, w której Teść Syna do 14-go roku życia wraz ze swoją starszą siostrą i mamą, a z tatą tylko w soboty i niedziele, bo pracował (wtedy nie było weekendów), spędzał co roku wakacje, takie przedłużone, trzymiesięczne. Opowiadał ciekawie o ówczesnych realiach i jak ludzie dawali sobie radę ze wszystkim, na przykład z podróżą. Pięćdziesiąt kilometrów pokonywało się pociągiem z przesiadką, a potem jeszcze z bagażami trzeba było iść od stacji 4 kilometry. Tak było i już. Nikt z tego nie robił żadnego problemu. Oczywiście Teść nawiązał wówczas szereg przyjaźni i to było jego istotne drugie życie. Ale od tamtego czasu, czyli od 60. lat, w tym miejscu nie był.
Niesamowite było to, że po przyjeździe na miejsce pamiętał każdy dom, każde obejście i każdy szczegół łącznie z imionami i nazwiskami tamtejszych dzieci, z którymi się bawił i przeżywał wspólny czas. A jeszcze bardziej było niesamowite to, że trzy babinki, starowinki, jedna o kulach, które odwiedziliśmy, go pamiętały z imienia i nazwiska. Ich mężowie, dawni koledzy Teścia Syna, już pomarli. Z Synem byliśmy zafascynowani całą sytuacją, a nawet Wnukom, każdemu według starszeństwa, udzieliła się aura tych spotkań i opowieści dziadka.
Ja dodatkowo z sentymentem podchodziłem do tej wsi, bo to ta, do której wielokrotnie z Żoną przyjeżdżaliśmy dla jej niesamowitej atmosfery i po to, żeby odwiedzić nieżyjącego już Sama Radość, Panie Kochany!
W drodze powrotnej panowie zrobili chaotyczne zakupy pod tytułem Ja zrobię obiad. A tym "ja" był Wnuk-I. Ale zaraz po przyjeździe do kampusu na wszystko elegancko się wypiął i obiad zrobił Teść Syna - makaron oblany tuńczykiem z kukurydzą, ostatnie dwa składniki z puszki. Taka męska jałowizna.
Dwaj starsi Wnukowie rozwalili się na łóżkach z książkami, Teść Syna zasiadł przed telewizorem, chociaż obowiązywała cisza wyborcza, ale przecież trzeba było wiedzieć, co dzieje się na świecie, a Syn, dwójka młodszych i ja wylądowaliśmy w knajpie. Oni na lodach, ja na Litovelu. Idealnie w tym momencie padało. Wykorzystaliśmy pobyt i odwołaliśmy jutrzejsze śniadania, na które wcześniej zdecydował się Syn. Ale po tym dzisiejszym moim, szwedzkim, sam mu odradzałem. Trzydzieści pięć złotych za łebka?... I w sytuacji, kiedy Wnukowie coś by tam poglamali, coś poprzewracali widelcami i pomarudzili...
Gdy tylko błyskawicznie zjedli desery i akurat się wypogodziło, poszli na boisko. Ja zostałem. Dwa razy nawiedzał mnie Wnuk-III i gnębił mnie informacją Ale my już jesteśmy na boisku! i zadawał pytanie-pretensję Ale dziadek, kiedy przyjdziesz?! Spokojnie dawałem mu odpór wskazując na piwo i tłumacząc, że ja też jestem na urlopie, że muszę spokojnie wypić i się podelektować i że przyjdę, gdy skończę. Za każdym razem ciężko wzdychał, przewracał oczami i wychodził.
Znowu graliśmy na małe bramki. Tym razem w składzie Syn, ja i Wnuk-III, a przeciwnicy - Wnuk-I, II i IV. Przegraliśmy 6:5. Ostatnią bramkę przeciwnicy zdobyli w dziwny i niespotykany na żadnych boiskach sposób. Mieliśmy przy stanie 5:5 rzut rożny, który egzekwował Wnuk-III. W jakimś dziwnym amoku, a może był przekupiony przez braci, obrócił się i kopnął piłkę tak, że ta przeleciała przez całe boisko i... wpadła do naszej pustej bramki.
Potem znowu graliśmy w króla. Szczęśliwie kolejny deszcz nas przegonił, zanim wybuchły awantury.
W domu zagraliśmy w kierki - ja, Syn, Wnuk-III i IV. Dosłownie tuż przed metą wygrałem, rzutem na taśmę, w ostatnim rozdaniu, w loteryjce. Syn był mocno zawiedziony, skomentował ten fakt Loteryjka jest bez sensu!, a zaraz potem poprosił mnie o delikatną jajecznicę, bo kończył grę czując się bardzo źle. Dokuczał mu refluks, a chroniczne zapalenie krtani ma już od sporego czasu i zdaje sobie sprawę, czym to grozi i nawet o tym głośno mówi. Ale na gadaniu się kończy, bo żeby coś z tym zrobić, najlepiej zmienić diametralnie sposób odżywiania, a na to już go nie stać Bo tato, ja tak lubię słodycze! Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać?!
Miałem swego czasu podobnie i wiedziałem, że po zjedzeniu samopoczucie mu się poprawi, ale to było działanie na króciutką metę, żeby nie powiedzieć doraźne.
Wieczorem z Synem się ocknęliśmy i nawet doznaliśmy pozytywnego szoku, bo prawie wcale nie było słychać wesela. Wnuki tym bardziej nie reagowały, a miałyby to w nosie, gdyby nawet z tego powodu trzęsło domkami, a Teść z racji swojej głuchoty się nie liczył. Nie liczył się również, gdy zamiast wesela z dużą nawiązką hałas nadrobiło towarzystwo z sąsiedniego domku, które na zewnątrz ostro dymiło i darło ryja. Z tego też powodu Syn zarządził, żeby w każdym domku był po jednym dorosłym, czyli on i ja, bo można się było spodziewać wszystkiego ze strony sąsiadów. Miał ku temu podstawy, bo w pewnym momencie do domku z Wnukami (nie wiem, czy w tym momencie był tam Syn) wpadła jakaś wyraźnie pijana kobieta z tamtej imprezy i zażądała od zszokowanego Wnuka-I, który był pod ręką Daj chochlę! I wcale nie zraziła ją naturalna i bezwiedna odpowiedź Ale ja nie mam!, tylko kategorycznie zażądała jeszcze raz. Chyba jednak był tam Syn. Zdawał sobie sprawę z towarzystwa, z ciemności i z prostego faktu, że domki były identyczne pod każdym względem.
Z powodu rozdzielenia dorosłych po domkach, do spania bez swoich braci, czyli do spania z dziadkami, z kompletnym wapnem, zostali wytypowani Wnuk-III i IV. Miał spać albo jeden, albo drugi. Żaden nie chciał, więc od razu wybuchły protesty i wrzaski. Po czym nagle, nie wiadomo z jakiego powodu, obu im odbiło, bo teraz i jeden, i drugi chciał z dziadkami spać. I znowu wybuchły kłótnie i wrzaski. Syn zadecydował, że tym szczęśliwcem będzie Wnuk-IV. Nawet mi to odpowiadało, bo to ostatnia krew, która jeszcze do mnie lgnie.
Czytaliśmy sobie książki, obśmialiśmy na trzy cztery drugiego dziadka, który przyszedł powiedzieć dobranoc, ale z racji swojego słuchu zrobił to na tyle dziwnie, że po zamknięciu drzwi obaj się zaśmialiśmy, ja nie mogąc wytrzymać, bo w lot i bezsłownie na drodze oczywistego porozumienia sprowokował mnie wnuk, a musiałem śmiech tłumić, bo takie naśmiewanie się jednego dziadka z drugiego było niewychowawcze, Wnuk-IV zaś się specjalnie nie krępował doskonale wiedząc, że tamten dziadek i tak nic nie słyszy. Ale nad tematem się nie rozwodził, zachował się zwyczajnie, adekwatnie do sytuacji i to mi zaimponowało, bo było takie inteligentne i ... dorosłe.
Gdy zaproponowałem zgaszenie światła, nie stwarzał żadnego problemu. Obrócił się od razu na drugi bok, zawinął się porządnie w kołdrę i zapanowała specyficzna cisza z dobiegającymi wrzaskami towarzystwa z sąsiedniego domku. Ale, o dziwo, to nam nie przeszkadzało.
Zanim nastąpiła cała sesja wieczorno-nocna, z capo di tutti capi spotkałem się ponownie w knajpie.
- A wiesz, nie chce mi się uruchamiać beczki z piwem i butli z gazem, to wybierz sobie jakieś piwo z lodówki.
Opowiadał o ciekawych rzeczach, jakie przedsięwziął w związku ze swoją działalnością. A potem pokazał kilka wizualizacji swojego zamierzenia, na które szuka inwestora, bo sam finansowo nie da rady. Plany, wizualizacja robiły wrażenie, zwłaszcza że cały obiekt w swoim gatunku był zaprojektowany ze smakiem.
Siedzieliśmy stosunkowo krótko, bo on i jego partnerka jutro w południe jechali do Metropolii, by stamtąd polecieć do Turcji na tygodniowy urlop. Zaprosiłem ich do Uzdrowiska.
NIEDZIELA (15.10)
No i dzisiaj dzień wyborów.
Ciekawe, co nam przyniesie. Wiadomo, że każdy z Polaków ma z nim związane swoje nadzieje.
Obudziłem się o 08.00 i do 09.30 "po ciemku" czytałem książkę. A potem, po odsłonięciu żaluzji jeszcze pół godziny robiłem to z Wnukiem-IV obserwując wcześniej jak długo i jak hecnie się wybudza. W końcu spojrzał na mnie ze słowami Cześć dziadek! Nie powiem, było to miłe.
Śniadanie zrobił Teść Syna - jajecznicę na maśle, taką sprężynę, której nie dotknął Wnuk-II, a Syn i ja też nie chcieliśmy dotknąć. W nocy i od rana Syn czuł się bardzo dobrze, więc tym bardziej bez żadnych protestów słuchał wskazówek ojca, co i kiedy ma dzisiaj jeść i pić, i w jakiej kolejności. I potem, gdy mu zrobiłem luźną jajecznicę na maśle (sam zjadłem na smalcu) cały czas dopytywał, czy teraz może zjeść to lub wypić tamto. I na kanwie tego "cudotwórstwa" postanowił, że chętnie przyjedzie do nas, sam lub ze starszymi chłopakami i ze szczegółami przedyskutuje z Żoną swój stan zdrowia i omówi zmianę sposobu odżywiania się.
Ponieważ wyraźnie się ochłodziło, popadywało i wiało, zasiedliśmy do kierek w składzie Syn, Wnuk-I i III oraz ja. Znowu wygrałem, a Syn był ostatni i nie mógł przeżałować jednego swojego błędu w rozbójniku, który od razu i na trwale ustawił go na przegranej pozycji.
A gdy przestało padać i gdy pani recepcjonistka odpowiedziała nam, że możemy być w ośrodku do 13.00, poszliśmy grać w piłkarzyki. Takie mega, w których jest się żywym piłkarzykiem właśnie. Fajna zabawa.
Syn przeparkował zapakowane auto przed recepcję, zostawił w nim Teścia, który miał okazje się przespać, a my na boisku zrobiliśmy sobie konkurs rzutów karnych. Na bramce cały czas stał Wnuk-IV, na rękach miał założone profesjonalne bramkarskie rękawice i bronił bardzo dobrze, ale czasami dawał plamy, co nie mogło się obyć bez złośliwych komentarzy, w tym moich. Na wszystkie się odszczekiwał na różne sposoby i żadnej okazji nie przepuścił.
- Bo, ty dziadek, nigdy nie stałeś na bramce, to nie wiesz!
Pękaliśmy z Synem ze śmiechu.
Potem do czasu wyjazdu zaplanowanego na 14.30 znowu graliśmy w króla. Pierwszy odpadł Wnuk-II i bez protestów poszedł do auta, by zatopić się w książce. Zaraz po nim odpadł Wnuk-IV i od razu wybuchła awantura z jego wrzaskami Bo to niesprawiedliwe! Usiłował zabrać nam piłkę i uniemożliwić dalsza grę, więc zainterweniował Wnuk-III. Dopadł brata, ale w szarpaninie obaj nawzajem się walnęli, więc od tego momentu był wrzask i płacz na dwa głosy. Znosiliśmy to spokojnie biorąc na przeczekanie. Pierwszy zebrał się Wnuk-III, bo miał szansę zostać królem, a Wnuk-IV, zaraz potem, gdy się zorientował, że nikt na niego nie zwraca uwagi. Stwierdził że darmowe beczenie mu się nie opłaca, że niczego nie wskóra i dołączył do dziadka i do starszego brata.
W drodze powrotnej do Sypialni Dzieci długo rozmawiałem z Konfliktów Unikającym. Sprowokował mnie smsem Oglądał? Nie za bardzo wiedziałem, o co chodzi. A okazało się, że w Szanghaju, w finale tysięcznika, Hubert Hurkacz wygrał 2:1 z Ruskim Andriejem Rublowem po bardzo dobrym meczu. Naprawdę super! I przy okazji przypomniałem, że meczu Polski z Mołdawią programowo oglądać nie będę i kategorycznie poprosiłem, aby mi nie wysyłał w jego trakcie żadnych komentarzy i aktualnego wyniku.
Na miejscu byliśmy o 16.00, a już o 16.20 wyjeżdżałem do Uzdrowiska. Takiego zjawiska, jakie mnie spotkało w trasie, nigdy nie doświadczyłem. W kierunku mojej jazdy ruch był płynny, bo jechały nieliczne samochody. Za to w przeciwnym kierunku, do Metropolii, już od niej samej na odcinku jakichś 30. km przesuwała się kawalkada aut, jedno za drugim, z maksymalną prędkością 40-50 km, czasami zmuszona jakimiś drogowymi warunkami do zatrzymywania się. A później były również kawalkady aż od samego City, ale z przerwami pomiędzy nimi. Wszyscy wracali z weekendu do Metropolii na wybory. Widok był budujący, ale byłem szczęśliwy z tego powodu, że jadę w przeciwną stronę.
W domu byłem tuż po osiemnastej. Ledwo zjadłem pyszny Posiłek II, w skromnych ilościach ze względu na późną godzinę, a już szliśmy na wybory. Z Pieskiem. Lokal wyborczy mieścił się w Urzędzie Gminy, więc stosowne wyborcze zadęcie było. Głosowaliśmy na zmianę, bo któreś z nas musiało zostawać z Pieskiem.
Piesek cały czas stał centralnie w drzwiach do sali wypatrując usilnie albo Pana, albo Panią blokując przejście swoim zwalistym cielskiem. Ale ani głosujący, ani członkowie komisji przechodzący do i z nic sobie z tego nie robili. Ci ostatni tylko dopytywali, czy piesek też przyszedł głosować.
- Tak - odpowiadałem niezmiennie - chętnie by zagłosował paszczą albo łapą, ale nic z tego nie będzie, bo nie ma go na liście.
Ostatecznie głosowaliśmy na KO. Piszę "ostatecznie", bo miałem taki moment zawahania, czy nie głosować na lewicę.
Wieczorem postanowiłem dotrwać do zamknięcia lokali wyborczych, żeby zobaczyć wstępne, prognozowane wyniki wyborów. Czas oczekiwania starałem się trochę wypełnić pisaniem i tylko raz, w przerwie meczu, zajrzałem, żeby zobaczyć wynik. Do przerwy przegrywaliśmy 1:0. Czy to mnie zaskoczyło?
Wyniki wyborów mnie niezmiernie ucieszyły i tchnęły we mnie pewną wiarę. Bałem się tylko, że nie wiadomo, co jeszcze może się zdarzyć, bo te pisowskie żłoby mogą w najbliższym zamieszaniu wiele wymyślić.
Zaimponowały mi dwie rzeczy - frekwencja, najwyższa od słynnych wyborów z 1989 roku i fakt, że polskie społeczeństwo nie dało się ogłupić tym prymitywnym quasi-referendum. Ostatecznie zostało ono przez niewystarczającą frekwencję unieważnione.
Tedy kładłem się spać z wieloma ulgami.
PONIEDZIAŁEK (16.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Od razu, przy Blogowych, rzuciłem się do laptopa.
Zrobiłem dość dogłębny onan powyborczy starając się dalej cieszyć, a nie niepokoić, i pobieżny sportowy, zwłaszcza w obszarze wczorajszego meczu. Ostatecznie padł remis 1:1, a to by oznaczało dwie rzeczy. Że nasze szanse na zakwalifikowanie się na Euro 2024 zmalały do minimum i bardzo dobrze oraz że nadal nie będę oglądał meczów naszej piłkarskiej reprezentacji. Ale się na nią nie obraziłem. Muszę tylko być w zgodzie sam ze sobą, czyli się nie męczyć.
Cały dzień pisałem w zasadzie tylko z jedną poważną przerwą na naniesienie bierwion i na narąbanie szczap.
Do polityki nie wracałem. Za to Żona zrobiła to z nawiązką. A to ewidentnie świadczyło o tym, że też czuje, że po wyborach może się wiele zmienić. Spędziła więc przed laptopem ze 2/3 dnia czytając wszystko, co tylko czytać się dało. Analizowała od czasu do czasu różne teksty i wypowiedzi i podsyłała mi różne smaczki. Chyba nigdy czegoś takiego nie doświadczała, a ja na pewno u niej czegoś takiego nie widziałem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego nudnego smsa. Ciągle idealnie takiego samego. Godne podziwu.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Pod moją nieobecność, na górze. Żona aż poszła zobaczyć, co się stało, ale żadnej rozsądnej przyczyny nie było. Widocznie po balkonie przedefilował kot, a takiej bezczelnej prowokacji Piesek nie mógł znieść.
Godzina publikacji 22.49.
I cytat tygodnia:
Oczy są bezużyteczne, gdy umysł jest ślepy. - anonim