poniedziałek, 9 października 2023

09.10.2023 - pn - dzień publikacji 
Mam 72 lata i 311 dni.

WTOREK (03.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
- Jeeezu! - usłyszałem, gdy odpowiedziałem Żonie na pytanie, która godzina. - Będziesz poprawiał bloga? 
- Tak.
To mnie rozśmiesza niezmiennie. Reakcja na moje wczesno-normalne wstawanie, a przede wszystkim pytanie w punkt, np. "kto wygrał?", mimo że jest przecież wybudzona ze snu i, zdawałoby się, nieprzytomna. To znaczy nieprzytomna jest, ale... I to mnie najbardziej rozśmiesza. Zawsze wtedy odpowiadam krótko i na temat, żeby Żony dalej nie "rozbudzać".
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. A potem w ramach przesuwania momentu mojego zasypiania czytałem książkę. To znaczy usiłowałem, bo od razu, w połowie strony, traciłem wątek. Cofałem się z czytaniem, walczyłem, gdy w końcu dotarło do mnie, że to bez sensu. O 20.30 już spałem. Nawet nie wiem, czy to jest paranoja, czy nie?!

Rano spokojnie cyzelowałem ostatni wpis. Aby był gotowy na czytanie Żony. I dość wcześnie, bo o 09.30 zadzwoniłem do Justusa Wspaniałego.
- Czyś ty zwariował! - oburzyła się Żona. - Przecież on jeszcze może spać.
Rozśmieszyła mnie. Justus Wspaniały o tej porze?... No, ale ona ciągle tkwiła w swoim 2K+2M.
Przelecieliśmy całe spektrum spraw, tych z niedawnej przeszłości i tych najbliższych, zwłaszcza całkowitego sprowadzenia się Lekarki do Pięknego Miasteczka. A fakt ten pociągnie za sobą lawinowo cały zestaw zdarzeń, tych, które w taki czy inny sposób się zamkną, i takich, które permanentnie będą się ciągnąć szarpiąc wszystkim, zwłaszcza Lekarce, nerwy.
W trakcie I Posiłku oglądałem mecz Polska - Kanada, dwóch drużyn do tej pory niezwyciężonych. Wygraliśmy tie-breakiem. 
Dopiero o 13.00 zabrałem się za życie. Całkowicie, z lekką prowizorką dotyczącą tymczasowego mocowania folii jako dachowego pokrycia, skończyłem montaż całej konstrukcji drewutni. I zacząłem wszystkie nagie krawędziaki malować drewnochronem. Malowania pod każdą postacią nie lubię, a gdy do tego roznosi się zapach farb, nie znoszę. A tutaj zostałem miło zaskoczony. Malowało mi się super. Nie dość, że nie cierpiałem, to jeszcze przybywanie brązu na konstrukcji sprawiało mi przyjemność. Do tego stanu dokładała się świadomość, że drewnochron był kompletnie bezzapachowy, pędzel można było po wszystkim umyć bezzapachową wodą, pogoda była piękna, no i łyk piwa od czasu do czasu też miał znaczenie (wyraźnie zaznaczam - "piwo").
Puszki starczyło na 2/3 konstrukcji. Zakładając konieczność dwukrotnego malowania będę musiał dokupić jeszcze dwie.
Nagle i niespodziewanie zrobił mi się czas wolny. To zwyczajnie siedziałem w ogrodzie i chłonąłem to wszystko, co działo się dookoła, a w zasadzie to wszystko, co się nie działo. Piękne uczucie. Dodatkowo było pełne przez fakt, że miałem alibi i nic mnie nie uwierało. Farby więcej nie miałem, a do II Posiłku było jeszcze trochę czasu.
Zjedliśmy na tarasie. Ostatnio, od kiedy zmontowaliśmy meble, korzystamy gwałtownie, bo przecież pogoda to umożliwiająca, wręcz zachęcająca, niedługo się skończy. 
Wczesnym wieczorem poszliśmy z Pieskiem do Uzdrowiska Uzdrowiska. I sporo go zakosztowaliśmy. Jakoś tak cyrklujemy teraz z wychodzeniem, że w parkach trafiamy już na palące się lampy tworzące urokliwy, nostalgiczny klimat, a gdy wracamy, akurat na Pięknej Uliczce zapalają się te nasze, te nowe.
W taki więc też sposób odczuwamy powolne wchodzenie w jesień, a potem to już tylko... Święta Bożego Narodzenia.

Wieczorem obejrzeliśmy 1/2 kolejnego odcinka Tacy jesteśmy. Miałem książkę na górze, ale nawet do niej nie zajrzałem.
Gdzieś o 21.15 (?!) obudziło mnie charakterystyczne drapanie-szuranie psich pazurów po schodach. Wychodziło na to, że Piesek musi wyjść. Problem był taki, że rozszalała się burza z błyskami, co prawda bez grzmotów, ale lało okrutnie. I od uderzeń strug wody o dach roznosił się po domu jeden wielki szum. 
Na dole się zdziwiłem, że Pieska nie ma, bo przecież szurał po schodach, gdy nagle w prześwicie górnych ujrzałem jego obły kształt, który schodził, widocznie z Pokoju Córki. Stanął przed swoją sypialnią i spojrzał na mnie. I gdy tylko usłyszał Pana No chodź, pójdziesz na dwór!, natychmiast dał dyla do środka. I jeszcze dobrze nie zasnąłem, a już słyszałem z sąsiedniego pokoju głębokie chrapanie.
Nawet Piesek potrafił ustalić sobie priorytety. Burza i cała otoczka z nią związana Pieskowi przeszkadzała i starał się przed nią schować, dlatego łaził po różnych zakamarkach. Ale natychmiast przestała mu przeszkadzać, gdy ujrzał Pana i jego okrutne nawoływanie. Psa by przecież nie wygonił na taką pogodę, a Pieska chciał.

ŚRODA (04.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Całkiem przyzwoicie. 
Przypomniało mi się, że kilka dni temu miałem lekki kryzys. Wszystko przez Żonę. Powiesiła przy schodach taką metaloplastykę z miedzi przedstawiającą piękną czaplę. I wszystko byłoby dobrze, bo bym jej oczywiście nie zauważył, ale Żona zwróciła mi na nią uwagę Piękna, prawda? I natychmiast odezwała się we mnie tęsknota za Piękną Doliną, co ciekawe bardziej nawet za Naszą Wsią. Potrafiłem to sobie wytłumaczyć - bo byliśmy 18 lat młodsi, gdy rozpoczynaliśmy z nią przygodę, bo to były zupełnie inne czasy (pomijam PiS, o co trudno), ciągle takie pionierskie i romantyczne, w wielu aspektach nam zupełnie nieznane, w taki fajny sposób, że nie baliśmy się ryzyka Bo wszystko musiało się udać!, bo wszędzie panowała sielskość i tamtejsza przyroda.
A tu czapli nie uświadczysz. Wiem, głupie to trochę, ale nic na to nie mogłem poradzić oprócz zwykłego, zbawczego przeczekania. A rozum mi mówił, że zadziałał też klasyczny mechanizm idealizowania, wypierania trudnych i ciężkich spraw z tamtego okresu. A było ich przecież mnóstwo.
Tedy show must go on!
 
Przed 10.00 przyjechał Szef Fachowców z pracownikiem. I od razu zaczęli kontynuować demolkę podłogi w kuchni i wycinać panele koło kominka, tam, gdzie ma stanąć żeliwna kuchnia. To z Żoną uciekliśmy na górę. Ona siedziała z Pieskiem w Pokoju Berty, a ja w sypialni. Dobiegał nas wizg działających pił i smród ciętych paneli. Mimo tego udało mi się obejrzeć jako tako mecz Polska - Meksyk (3:0) w siatkówce i zaraz potem pierwszy polski tenisowy pojedynek w historii, w którym Iga Świątek wygrała z Magdą Linette 2:0.
Piszę "jako tako", bo co jakiś czas byliśmy wołani na dół, żeby skonsultować pewne rzeczy. A często konsultacje trwały długo, bo mieliśmy z Żoną odmienne zdania na temat niektórych rozwiązań. Ich maksymalna odmienność nastąpiła w momencie (na szczęście po wszystkich meczach), gdy Szef Fachowców ściągnąwszy nas kolejny raz na dół oznajmił, że te stare płytki w kuchni ledwo się trzymają I nie jest tak, jak zakładaliśmy! A zakładaliśmy, że stare płytki będą się trzymać dobrze, że wystarczy wylać wylewkę samopoziomującą i będzie można kłaść nowe.
Ja optowałem, żeby zrobić raz, a porządnie, czyli wypruć wszystko do gołego betonu, położyć nowy, potem wylewkę i płytki. To jednak generowało znacznie większe koszty - materiałów i robocizny i wydłużało czas demolki.
Żona decydowała się na drugie rozwiązanie podsunięte przez Szefa Fachowców.
- Starych kafli nie zrywamy, posmarujemy je specjalną żywicą, potem wylejemy wylewkę i na to położymy wodoodporne panele. - Są elastyczne i nic im nie będzie tak, jak w przypadku nowych płytek, które położone na stare na pewno za jakiś czas by popękały.
Panele mi się nie podobały, więc iskrzyło na linii Żona - ja.
- To państwo się spokojnie zastanówcie, my teraz mamy co robić, posprzątamy i zabierzemy się za te dziury pozostałe po demontażu działowej ścianki. - Szef Fachowców z niejednego małżeńsko-remontowego pieca chleb jadał.
Żeby się zastanowić, musieliśmy natychmiast pojechać do City do Leroy Merlin, żeby przyjrzeć się, czym są tak naprawdę te panele. Czytaj - zwyciężała powoli opcja Żony.
- Wiesz, to naprawdę będzie dobre rozwiązanie z tymi panelami... - zagadałem do Żony, gdy już jechaliśmy. Widziałem, jak jest nieszczęśliwa z tego powodu, że musiała je wybrać, bo przecież za nimi nie przepadała, bardziej zgodne z prawdą - nie cierpiała.
Żona spojrzała na mnie z mieszanką niedowierzania, zainteresowania i nadziei.
- Ciągle mnie uwierał fakt - kontynuowałem - że pod szafkami, których teraz nie możemy przecież wymienić, zostanie to coś starego. - I ta świadomość nie robiła mi dobrze. - A tak, za jakiś czas, gdy będziemy szafki wymieniać, wypieprzymy panele i wszystko zrobimy tak, żeby na całości położyć płytki. - Będzie zrobione porządnie.
To się nazywa empatia. Jeszcze kilka lat temu...
Żonie natychmiast, o 180 stopni (nie o 360, jak mówią niektórzy dziennikarze z TVP1), odwrócił się humor. I już na miejscu była w stanie konstruktywnie i z pełnym zaangażowaniem dyskutować ze mną i z panami z obsługi na temat najlepszego dla nas panelowego, nomen omen, rozwiązania. Nawet skończyło się tym, że od razu kupiliśmy cztery paczki i specjalny elastyczny podkład. Tak więc z etapu H prac zrobi się H', a dokładnie G'.
 
W domu zamocowałem karnisz w łazience gości (mimo paneli nie zeszły nam w Leroy Merlin z oczu inne sprawy).
- To ja teraz nie za bardzo mam co robić. - zakomunikowałem Żonie. - Nie ma atmosfery... - Wiem!... - nagle mnie ocknęło. - Zacznę montować biurko. - Wszystkie elementy, znaczy się emelenty, zagraciły Pokój Córki, i, gdy przyjadą goście, nie będą mieli gdzie spać!
- A to ja idę z tobą na górę! - Żona natychmiast zareagowała.
Biurko stało się solą w jej oku, mimo że sama je "wymyśliła". Więcej, wymyśliła, że ma stać w Pokoju Córki.
- Ale nie może tak być... - zaczęła na górze - ... że tutaj w naszej przyszłej sypialni zrobi się biuro!...
- A będę mogła z niego korzystać od czasu do czasu? - trochę spuściła z tonu. 
- Będziesz, pod warunkiem, że nie zapanuje na nim bajzel! - wolałem od początku ustalić zasady.
- Ale ja tylko będę tutaj przychodzić z laptopem! - zaprotestowała.
Jakbym jej nie znał. A tylko patrzeć, jak za chwilę zostanie jakiś kubeczek, szklanka Ojej! Miałam właśnie sprzątnąć! lub istotny kalendarz lub inny drobiazg Naprawdę, takie coś ci przeszkadza?! I oburzona będzie teatralnie sprzątać.
Zaczęliśmy planować, jak to biurko ma stać. I tu wyszła prawdziwa sól w żoninym oku, z czego zdawałem sobie sprawę od samego początku, gdy je wybierałem. Bo jest bardzo duże, a w związku z tym zapewnia mi komfort mojego(!) "bajzlu", ale w każdej przestrzeni dominuje Więc nie może tak być, że w naszej przyszłej sypialni będzie biuro! Blat był na tyle duży, że oczywistym stawał się fakt, że drzwi balkonowych nie będzie można całkowicie otworzyć i że biurko będzie sporą swoją częścią wyłazić na sypialnię.
Żona niby się godziła z tym faktem, ale cała jej postać wyraźnie mówiła, że nadal kombinuje.
- Przecież ta sypialnia stanie się naszą sypialnią za jakieś trzy-cztery miesiące, gdy będzie robione górne mieszkanie dla gości, a przez ten czas wiele się może wydarzyć, powstaną nowe koncepcje... - starałem się przeforsować swoje. Chociaż dominacja biurka też zaczęła mi się gryźć z ogólną koncepcją pomieszczenia.
- A nie chciałbyś tego biurka mieć tutaj, na korytarzu, pod oknem?... - Popatrz jaki przy okazji i zawsze przy pracy miałbyś widok... - Żona ewidentnie brała mnie pod włos.
Nie trzeba było, bo pomysł spodobał mi się od razu. Poza tym pod ręką miałbym małe, suchutkie poddasze z gotowymi licznymi półkami, na których mógłbym złożyć moje Święte Segregatory poniewierane przez, będzie już z sześć lat, po różnych Naszych Miasteczkach i Małym Gospodarczym.
Wystarczyłoby się tylko po nie fatygować na górę po kilku stopniach, a to tylko dla zdrowia.
- A jak by się tak przyjrzeć tej części korytarza, to gdyby nie te szafy, to zrobiłby się z niego taki mały pokoik. - kontynuowała.
Nadal nie trzeba było argumentować. Natychmiast przyniosłem odpowiednie narzędzia - młot 5 kg i drugi, mniejszy, ale solidny, brechę, przecinak i piłę łańcuchową oraz śrubokręty i kombinerki.
- A to na co?! - Żona się wystraszyła nie na żarty widząc ten brutalny zestaw.
- Jak to na co?! - Będę demontował szafę.
- O Boże! - Tobie to nic nie można powiedzieć, bo zaraz się zabierasz do roboty!...
- A na co tu czekać?! - Pomysł dobry, zaraz przyjeżdżają goście, nie ma czasu!...
Żona uciekła i zamknęła się z Pieskiem w Bertowym Pokoju.
Na tym korytarzu prowadzącym do pralni i do Pokoju Córki są cztery szafy. Raczej nie godziny, ani tygodnie, może nawet nie miesiące, ale ich dni są policzone. Kiedyś znikną bezpowrotnie, ale teraz muszą pozostać ze swoją wątpliwą estetyką. Bo spełniają ważną rolę przy swojej głębokości i wysokości, sumarycznie kubaturze. Trzymamy w nich nasze ciuchy, a w przepastnych dołach i górach pościele, kołdry, poduszki i diabli wiedzą, co jeszcze tam Żona powpychała. Ale dzięki nim od razu w Tajemniczym Domu mogliśmy się jako tako zagospodarować i polikwidować ileś tam przeprowadzkowych kartonów. A szafy są na tyle olbrzymie, że w tej "mojej", na którą się czaiłem z młotem i brechą, na dole i na jednej półce leżało ledwie kilka zasłon, a po reszcie kubatury hulał wiatr.
Miała więc być pionierską do jej demolki. Wiedziałem, bo to było widać od samego początku, że jest wykonana na 300 %, ale dobitnie miałem się o tym przekonać za chwilę. System montażu, z tamtej epoki, na potężne drewniane wpusty wzmacniane gwoździami, których łby były specjalnie po ich wbiciu poucinane, żeby nie było ich widać, a ja żebym nie mógł się do nich dostać, jak najbardziej uprawniał do brutalnego użycia młota i brechy. Dodatkowo był taki, że szafy (dwie w parze) były montowane od lewej do prawej albo odwrotnie, a ta moja była pośrodku, między sąsiadką a ścianą. Nijak do boków nie mogłem się dostać. Musiałem zastosować działanie na "chama" z dodatkiem odrobiny pomyślunku. Wszystkie narzędzia były w ruchu, bo na przykład, plecy szafy trzeba było odciąć, żeby połowa została na tej niedemontowanej.
No cóż, oczom ukazał się dość nieciekawy widok. Pod szafą, której już nie było, nie było też paneli, które wyraźnie musiały być kładzione po zmontowaniu szaf. Była zaś pierwotna podłoga z mozaiki dębowej. Skutkowało to takim uskokiem i coś z tym trzeba będzie zrobić. A poza tym, co gorsza, od dołu ściany odpadał tynk. Przez lata widocznie nie było tam cyrkulacji powietrza i wilgoć zrobiła swoje. Ciekawe, jak jest za pozostałymi trzema szafami? Skułem go sporo, żeby cegła pod nim mogła schnąć i na więcej już nie było mnie stać. Cały ten syf został do jutra.

W międzyczasie fachowcy sprzątnęli dół kuchni "do czysta", żeby stare kafelki można było posmarować specjalną żywicą, która miałaby ułatwić później przyczepność wylewki, czy jakoś tak. 
- A ile ona będzie schnąć? - zapytałem.
- To różnie, może dwie godziny, ale może też całą dobę. - To zależy od różnych czynników. - wyjaśnił Szef Fachowców.
Nie wnikałem od jakich, ale trzeba było się z tym zmierzyć i założyć najgorsze, czyli całą dobę. Do salonu pownosiliśmy niezbędne talerze, kubki, sztućce i inne takie, jedzenie i miski dla Pieska, a podstawowe wiktuały do I Posiłku wsadziliśmy do dużego gara, przykryliśmy i wsadziliśmy na noc do schowka na tarasie. Nie ruszaliśmy ekspresu, bo wychodziło nam, że, co prawda dość ekwilibrystycznie, ale jednak dostaniemy się do niego i poranną Blogową da się zrobić. Po czym uchyliliśmy wszystkie okna i drzwi na dole, żeby się wentylowało. Piździło jak w Kieleckiem. A gdy już żywica została rozsmarowana teren zagrodziliśmy drabinami i krzesłami, żeby zabezpieczyć się przed Pieskiem. W nocy mogłaby go zżerać ciekawość, co też tam na dole się stało, i nie uśmiechał się nam potencjalny widok żywicznych śladów jego łap w całym domu, a zwłaszcza na wykładzinach. Zresztą, ponieważ w pierwszej fazie rzeczywiście żywicznie cuchnęło, drzwi do jego pokoju przymknęliśmy, takoż nasze do sypialni i do łazienki. 
Zanim zaczęliśmy zasypiać, cuchnięcie wyraźnie zelżało, a to dobrze rokowało.
 
Wieczorem obejrzeliśmy bez problemów 1,5 odcinka Tacy jesteśmy. Ja chciałem tylko pół, ale Żona stwierdziła, że ten był taki dziwny i odrealniony, że trzeba obejrzeć kolejny. Więc o czytaniu książki mowy być nie mogło.
 
CZWARTEK (05.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Znowu przyzwoicie.
Od razu, półprzytomny, rzuciłem się do podłogi w kuchni. Wyschła. Było pięknie. Odbarykadowałem przejście i można było normalnie funkcjonować. W tej sytuacji nie przeszkadzał widok rozrytej podłogi i ogólnego kipiszu na dole. Z wielką przyjemnością zrobiłem pierwszą Blogową korzystając z dobrodziejstw cywilizacji - lodówki, blatów kuchennych na normalnych wysokościach, zlewu i ekspresu oczywiście. Jak zwykle działał efekt kozy, a wtedy człowiek docenia bardziej to, co ma, a co go wcześniej uwierało. Natychmiast też napisałem do Szefa Fachowców, żeby mógł sobie zaplanować dzisiejszy dzień.
Dzisiaj Żona miała urodziny. Oczywiście o nich z rana zapomniałem, chociaż pamiętałem i wczoraj, i wcześniej. Gdy zeszła na dół, zrobiła od razu to samo, co ja. I też była szczęśliwa, że żywica wyschła na wiór. I jakoś tak, nie pamiętam z jakiego powodu, wspomniała coś o starości.
- A propos, wszystkiego najlepszego z okazji Twoich urodzin. - skorzystałem natychmiast z okazji, bo mi się odkleiło, co to za dzień. Po czym oboje wybuchnęliśmy śmiechem.

W okolicach 09.30 zadzwonił Szef Fachowców.
- Będziemy gdzieś o 11.00-11.30, bo jeszcze muszę się spotkać z innym inwestorem. - A dzwonię, żebyście państwo mogli spokojnie zjeść śniadanie.
Fachowiec i empatia? Z tym się chyba jeszcze nie spotkaliśmy. Gdy przyjechał, nie omieszkałem mu podziękować i powiedzieć, jak to doceniamy.
Nie było sensu nad nimi stać, o czym wiedzieliśmy od rana. Mieli wylewać wylewkę i woleliśmy przy tym nie być. Zresztą już dawno Żonę zaprosiłem na uroczysty dzisiejszy wyjazdowy obiad, bo zaplanowałem, że w tym i w celach poznawczych odwiedzimy Uzdrowisko-III.
Po drodze w Uzdrowisku załatwiliśmy kilka spraw - poczta i wniosek o zwrot nadpłaconego podatku od nieruchomości za Wakacyjną Wieś, ponownie krawcowa oraz odbiór kodów na wywóz odpadów. A potem w sąsiednim miasteczku szukaliśmy jeszcze stolarza. Mamy dla tego typu fachowca kilka prac do zlecenia. Jego barak znaleźliśmy, ale jego samego nie było. Trzeba będzie próbować.
I w ramach wycieczki zboczyliśmy z głównej trasy, żeby obejrzeć kolejne miasteczko. Ciekawe, ale co można byłoby tam robić? Chyba tylko pić. 

W końcu dotarliśmy na miejsce. Zaczęły nam się odklejać w pamięci miejsca, kiedy to w tym uzdrowisku wspólnie z kolegą, który kilka lat pracował w Szkole, odwiedziliśmy jego partnerkę będącą wówczas przez trzy tygodnie w sanatorium. Wtedy to była dość intensywna znajomość i w związku z nią mamy wiele wspomnień - miłych, humorystycznych, ciekawych i kontrowersyjnych. Wiele by można o tym czasie napisać, ale jakoś tak temat sam się nie pcha. Jak z Q-Gospodynią. Ale ich lubiliśmy.
W 2012 roku, w okresie ciężkim dla Szkoły, gdy musieliśmy zmienić miejsce działalności, a to nas kosztowało wiele w każdym aspekcie sprawy, ostatecznie z kolegą musiałem się rozstać, czyli, mówiąc brutalnie, zwolnić go. Nie byłem w stanie udźwignąć związanego z nim obciążenia finansowego. No i znajomość nie przetrwała, jak wiele innych, gdy zatrudniałem kogoś ze znajomych i wtedy było fajnie, ale gdy już musiałem zwolnić, niekoniecznie tylko z przyczyn finansowych, to już byłem BE! I w zasadzie w takim momencie nigdy nie pomagała końcowa, po wszystkich innych, tłumaczących, moja argumentacja, że jako pracodawca mam prawo kogoś zatrudnić i dokładnie takie samo prawo zwolnić. W tę stronę to już nie działało.
Od razu zaczęliśmy szukać jakiejś sensowej knajpy, w której moglibyśmy uroczyście zasiąść. Z tym, czyli z knajpami, mamy zawsze problem. Bo takowe nie dość, że muszą mieć odpowiadające nam menu, to jeszcze musi w nich panować odpowiednia atmosfera. A ciekawe w tym wszystkim jest to, że te dwa czynniki, menu i atmosfera, jakoś dziwnie ze sobą współgrają. Poza tym znamy w Polsce kilka takich miejsc, nie szukając daleko, w Uzdrowisku (trzy), i daleko, w Pucusiu (też trzy). To nam trochę przeszkadza, bo każde nowe porównujemy do tych sześciu i przeważnie w porównaniach wypadają marnie.
Odrzuciliśmy więc wszystkie, które usytuowane były przy głównej, ruchliwej ulicy (takich w Uzdrowisku-III jest z 90%). Ponadto miały one albo industrialne wnętrza, z chłodnym dołem i gorącą górą, z głośną, ni przypiął, ni przyłatał muzyką, nieciekawym menu i reklamami na każdym stoliku zbliżającego się Halloween, zwyczaju równie durnowatego i sztucznego jak Walentynki, przeszczepianych na nasz grunt dla durnowatej młodzieży i dla kasy, oczywiście, co mnie z tego lokalu, a za mną Żonę, natychmiast wywiało, albo wnętrza świetlicowe lub pubowe, w których, gdy ledwo otworzyliśmy drzwi, w oczy pchały się sylwetki młodzieży, w tym młodzieńców w kurtkach i kapturach, w charakterystycznych pozach - półleżących z rozwalonymi nogami na połowę sali lub przejścia, z genitaliami na wierzchu, prawie, wyraźnie trendy, ale na tyle mocno, że nie musiało nas wywiewać, bo nawet nie zrobiliśmy do środka pół kroczku.
W końcu znaleźliśmy restaurację mocno przypominającą nam Lokal z Pilsnerem I, a ponieważ menu było sensowne, to tam się z ulgą zatrzymaliśmy.
- Ale popatrz - zwróciłem się do Żony - lokal ładny, trochę oddalony od tej ulicy, jest atmosfera, a za szybami, tuż pod nosem, co widać?!...
A było widać dwa zaparkowane auta. Nie do pomyślenia w Uzdrowisku lub w Pucusiu.
Żona zamówiła żeberka, miękkie i dobre, ja golonkę. Z lekkim przerażeniem, ale świadomie. Bo obok  jakieś małżeństwo wspólnie takową spożywało, a była ci ona ogromna. Chciałem cztery razy mniejszą, ale pan kelner, po konsultacji z kuchnią, poinformował, że wszystkie są takiego sznytu. Zamówiłem  jednak z założeniem, że nadwyżkę zabierzemy ze sobą. Do picia zamówiliśmy małego ciemnego Kozela - Żona, ja dużego jasnego, bo w tej restauracji i w innych, które obeszliśmy, Pilsnera Urquella nie było można uświadczyć. Nie to co w Uzdrowisku. Nawet Żonę ten fakt mocno zniesmaczył No wiesz, tak blisko granicy i...
Lokal opuszczaliśmy z 75.% golonkową nadwyżką. I wybraliśmy się do zdrojowego parku. 
- Czy ty może zauważasz starodrzew, taki jak u nas?! - dopytywałem tendencyjnie Żonę, bo w parku stały tylko pojedyncze stare drzewa? - A te ławki? - Niby ładne, ale kudy im do naszych?!... - No i ten park zdrojowy!... - jedna prosta aleja, jakieś tam odnóża, no ładnie, ale oka nie ma na czym zawiesić i się czymś zachwycić. - Albo ten główny sanatoryjny budynek?... - Uzdrowiskowo ciekawy i charakterystyczny, ale jakiś taki dorabiany po kawałku, żeby było więcej i ładniej... - I porównaj go - mówiłem dalej do Żony - do naszego głównego - gustownego, z szykiem i ze smakiem.
Ale, gdy tak sobie spacerowaliśmy, tak naprawdę ubawiła mnie główna fontanna.
- Porównaj ją do naszej - nie ustawałem w odniesieniach. - Przecież ta nawet w skali bezwzględnej wygląda, jak by ją wykonało dwóch szwagrów na zetpetach.
Ostatecznie Żonę to moje czepialstwo najbardziej rozśmieszyło przy tej fontannie. Ale miejsca jednak broniła Bo mam do niego sentyment, jeździłam tutaj na kolonie...
- Zaprosiłeś mnie na obiad, a cały czas mi je obrzydzasz!... Żona podchodziła do tego z humorem nie chcąc przyznać, ile w tym moim czepialstwie jest racji.
W końcu poszliśmy do takiej uzdrowiskowej kawiarni, w stylu i założeniach podobnej do naszej usytuowanej niby podobnie, w parku zdrojowym.
- Wiesz - Żona nagle się odezwała - ta kawiarnia, to miejsce, kojarzy mi się z basenem... - Ta kolorystyka ścian i sufitu, wysokość oraz charakterystyczny pogłos...
Wiedziałem! Moja krew!
- A mnie z poczekalnią dworcową. - Wystrój, meble, wszystko ok, fajne, ale jak przystało na poczekalnię.
I dalej już nic nie musieliśmy mówić.
Wracaliśmy z pewną ulgą, przynajmniej ja. I będziemy wiedzieli, co mówić gościom. 

Po drodze szybciutko odebraliśmy paczki z paczkomatu, zarejestrowaliśmy, że wylewka jest wylana, że jest zabarykadowana przed Pieskiem i że wszystko jest ok i natychmiast z nim poszliśmy do naszych uzdrowiskowych parków, żeby na gorąco porównać. Dla Uzdrowiska-III w moich oczach wypadło to blado, z czym się nie kryłem pokazując natychmiast Żonie różne rzeczy i porównując je do tamtych.
Żona jednak nadal broniła Uzdrowiska-III Bo tam, jako dziecko, tyle czasu spędziłam na koloniach... - wzdychała.
Fakty jednak brutalnie mówiły same za siebie. 
Gdy wróciliśmy, zadzwonił Szef Fachowców z pytaniem, jak tam wylewka, i czy oddaliśmy już nadmiar płytek i się bardzo ucieszył, gdy usłyszał, że jeszcze nie.
- Bo, gdy wylaliśmy wylewkę i zobaczyliśmy, ile jej poszło i jak się zachowuje, to stwierdziłem, że płytki położymy na całej powierzchni i w tej sytuacji kupione panele i podkład pod nie trzeba będzie oddać.
Bardzo nam to odpowiadało. Mimo że na dole wszystkie meble, w kuchni, Pokoju Żony i w salonie były pokryte charakterystycznym, znanym nam od 21. lat pyłem. Byliśmy u siebie.
Umówiliśmy się na poniedziałek Bo niech ta wylewka dobrze wyschnie, a poza tym w sobotę mieliśmy mieć gości i jakiś standard musieliśmy im zapewnić.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. I nawet trochę poczytałem.
 
PIĄTEK (06.10)
No i dzisiaj wstałem o 04.25. 

Tym razem kazał mi rozum. Bo czekały mnie dwie poranne tury zasranego sportu i oczywiste obowiązki. A odpowiedzialny jestem.
W pierwszej Iga Świątek wygrała 2:1 z Francuzką Caroline Garcią. Mecz stał na niezwykle wysokim poziomie, zwłaszcza dwa pierwsze sety, które można by określić słowami "genialne", "kosmiczne", itp.
Godna podziwu była odporność psychiczna obu pań, zwłaszcza Igi, która po pierwszym przegranym w tie-breaku secie, drugi musiała wygrać, żeby pozostać w meczu. Wygrała go również w tie-braku, ale był taki moment, że Francuzka była dwie piłki od wygrania meczu. W trzecim secie Iga pokazała moc wygrywając 6:1. W końcu wróciła do swojej najlepszej gry.
Miałem malutko czasu, żeby zrobić I Posiłek, ale With a little help from my Wife zdążyłem. Z Argentyną wygraliśmy 3:1. Bałem się, że będzie ciężko, ale Konfliktów Unikający starał się mnie uspokoić pisząc Będzie luzik, zobaczysz. Po meczu odpisałem Był luzik. Ale trochę ciężki :)
 
Po zasranym sporcie zabrałem się za życie. W Uzdrowisku załatwiłem kilka drobnych spraw i po powrocie zabrałem się za malowanie pozostałej części drewutni. A potem musiałem podołać nieprzyjemnemu - zebrać gruz z odpadającego tynku ujawnionego przez rozebraną szafę, odkurzyć górę z pyłu i zetrzeć na mokro. Żona zrobiła to samo na olbrzymich połaciach dołu.
I od nowa mnie naszło, ale teraz w sposób niezwykle przemyślany i skrupulatny, żeby zmontować biurko i wstawić je w miejsce usuniętej szafy. I po pomiarach wyszło mi, że nijak się nie da, bo biurka z racji swojego ciężaru i innych gabarytów, zwłaszcza dwóch przekątnych, po blacie i po wysokości, nie będzie można w obecnej sytuacji wstawić. Przeszkadza... druga szafa. Ale gdyby i ją skasować, nie wiadomo, czy biurko by się zmieściło.
Do konsultacji potrzebowałem Żony. I wespół w zespół, wespół w zespół, By żądz moc móc wzmóc wymyśliliśmy, że biurko stanie na korytarzu, pomiędzy szafami i że będę miał tam lampkę i będę siedział tyłem do schodów. Ale po jakimś czasie, bo Żonie wyraźnie to usytuowanie tkwiło zadrą w oku, no i bała się znając mnie, że ani chybi odsuwając od biurka krzesło, spadnę razem z nim tyłem na schody, znalazła dla biurka inne miejsce, dla mnie mniej niebezpieczne i takie bardziej honorowe, nie na wygnaniu, przystające moim siwym włosom.
- Pomyślałam, że przecież ten salon jest olbrzymi i czymś należałoby go "złamać". - A tu jest taka fajna wnęka z oknem na szklarnię... - Można by biurko postawić tutaj, a tę część odgrodzić od reszty salonu regałami z książkami, których przecież mamy dużo i tak właśnie mieliśmy je poukładać. - Żeby cieszyły oko.
Ucieszyłem się i na tym stanęło. Biurko nadal leży w częściach. Poupychałem je tylko w Pokoju Córki po kątach, żeby Kolega Inżynier(!) mógł spać w jakim takim komforcie.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
 
SOBOTA (07.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.10.
 
I od razu rozpaliłem w kominku. Po raz pierwszy tak na poważnie z zamiarem palenia przez cały dzień, bo w domu zrobiło się chłodno. W końcu to już zaawansowany październik. 
Mimo żoninej standardowej porannej nieprzytomności na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, gdy zeszła na dół.
- Stęskniłam się już za tym... - Ten dźwięk...
I jakiś czas siedziała tuż przy kominku, jak wszystkie nasze pieski - Bazyl (Biszkopcik, Nasza Wieś i Dzikość Serca), Bazylia (Nasza Wieś i Dzikość Serca) i Berta (Wakacyjna Wieś, Uzdrowiska jeszcze nie zdążyła załapać)). Ale i ona, i one w jakimś czasie musiały się ewakuować w chłodniejsze miejsca, bo nie szło wytrzymać.
O 08.30 rozpoczął się mecz Igi Świątek z Amerykanką Coco Gauff. Stawką był jutrzejszy finał w Pekinie. Iga zagrała fenomenalnie i wygrała 2:0.
Jeszcze przed tym meczem przygotowałem sobie wszystkie składniki do I Posiłku. I dzięki temu obejrzałem prawie cały mecz Polaków z Holendrami. Wygraliśmy 3:1 i w ten sposób jedziemy, tak jak nasze panie, na igrzyska do Paryża.

O 13.00 przyjechali goście.
- Ty, to chyba nie oni?! - Takim jakimś budowlanym badziewiem?... - Usługi remontowe, czy coś?!...    - zauważyła Żona, gdy oboje w bojowej gotowości czekaliśmy na nich na Pięknej Uliczce i z dala ujrzeliśmy dziwny pojazd.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy z brzegu, przyciśniętą do drzwi, ujrzeliśmy Trzeźwo Na Życie Patrzącą, która kulturalnie, na widok gospodarzy z wyraźną ulgą przyoblekła na twarz coś na kształt wymęczonego uśmiechu, za nią równie ściśniętego Konfliktów Unikającego i dalej, swobodnie rozpartego Kolegę Inżyniera(!). Nawet wykazałem zrozumienie, bo kierowca swoje prawa ma, ale ci biedni pasażerowie...
Konfliktów Unikający nie omieszkał, gdy tylko otworzyłem drzwi i pomogłem wyjść z "auta" Trzeźwo Na Życie Patrzącej, zwrócić moją uwagę na swoje nogi ułożone w czasie jazdy pod dziwnym kątem.
- O matko! - przeraziłem się teatralnie. - Nie masz zakrzepicy?!
Nie miał. Nawet dość swobodnie wysiadł.
Za to Kolega Inżynier(!) nie chciał od razu odpowiedzieć na narzucające się oczywiste pytanie Co z twoją wypasioną służbową Toyotą?!, tylko mnie spławiał To jest długa historia i później! Ale musiał natychmiast ulec w kwestii parkowania.
- Proszę cofnąć, żebyś poczuł opór kół na krawężniku! - zakomenderowałem.
- Ale wtedy ktoś mnie zablokuje i nie będę mógł wyjechać! - zaprotestował.
- Nie ma takiej opcji! - Ja tak robię i nikt mnie nie blokuje! - Może w Metropolii parkuje się wieśniacko na dwóch miejscach, ale nie tutaj, w Uzdrowisku, zwłaszcza na Pięknej Uliczce, zwłaszcza przed Tajemniczym Domem.
Przeparkował patrząc na mnie z niesmakiem. I od razu wchodząc do domu znalazł się i nas nie zawiódł szukając dziur w całym i przepowiadając, co najgorsze. A to czepiał się bramy, że na pewno zaraz się zepsuje, a to schodów prowadzących do domu o dziwnym wyprofilowaniu i braku przy nich bariery Ani chybi, ktoś spadnie! i by wreszcie po różnych, sobie tylko wiadomych oznakach, na przykład chociażby po wielkości grzejników w łazienkach i w kuchni, oznajmiać, że zimy tutaj muszą być srogie, co zresztą stało się Leitmotivem całego pobytu. Bo chcieliśmy dorównać Koledze Inżynierowi(!), który dostrzegając chociażby niezwykłą stromość dachów nie omieszkał zauważać kolejny raz Zimy to tutaj muszą być srogie!, i przy byle jakiej, często błahej, okazji staraliśmy się też tak mówić.
Od razu więc wszyscy poczuli się w domu. 

Zabraliśmy się za oprowadzanie gości po domu i ogrodzie. Mimo że dla Trzeźwo Na Życie Patrzącej i dla Konfliktów Unikającego był to drugi raz, chętnie ponownie skorzystali. Być może wyłącznie dlatego, żeby posłuchać ciekawych i wiele wnoszących komentarzy Kolegi Inżyniera (!). 
W końcu, przy lekkiej odsapce, opowiedział nam sagę o swoim służbowym, niezawodnym aucie, o Toyocie. A z niej wynikały ciekawe historie dotyczące akumulatorów, alternatorów, lawet, serwisów i wszelkich warsztatów. A smaczkiem był fakt, że sprawa się ciągnie bodajże dwa tygodnie i nadal jest rozwojowa. Stąd przyjazd tym budowlanym badziewiem.
Odpocząwszy wszyscy chętnie wybraliśmy się do Uzdrowiska. Jako kulturalno-oświatowy starałem się w krótkim przecież okresie, pokazać całe jego spektrum, zróżnicowanie terenu, architektury dużej i małej, różnorakich klimatów wynikających z atmosfery parków - Samolotowego, Uzdrowiskowego i Szachowego, różnych pasaży, knajp i knajpeczek. Stąd prowadziłem wszystkich dość zawiłą i dłuższą drogą w zasadzie ciągle oddalając się od restauracji, w której polecaliśmy kartacze i do których udało się nam gości namówić, z wyjątkiem Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Wyłamała się i tu nie umiałem sobie wytłumaczyć tego kroku trzeźwo na życie patrzeniem.
Po drodze wskazywałem mnóstwo miejsc, w których przez 20 lat w naszym wspólnym z Żoną życiu nocowaliśmy.
- O, tu nocowaliśmy dwa razy, ale śniadań nie jedliśmy, bo były kiepskie. - A tu nawet z piętnaście razy, ale śniadań nie jedliśmy, bo były kiepskie.
I potem wystarczyło tylko zacząć O, tu nocowaliśmy trzy razy, żeby Kolega Inżynier i/lub Konfliktów Unikający skwapliwie wchodzili w słowo...Ale śniadań nie jedliśmy, bo były kiepskie. A za jakiś czas wystarczyło, żebym popatrzył na jakiś budynek i nabrał powietrza w płuca, a już słyszałem A tu nocowaliśmy raz, ale śniadań nie jedliśmy, bo były kiepskie.
I tak zeszło do naszej restauracji nazwaną od tej pory przeze mnie Lokalem bez Pilsnera III. Bo jest jeden właściciel I, II i III.
Jak wspomniałem, wszyscy zamówili kartacze, a Trzeźwo na Życie Patrząca wyświechtany placek po węgiersku. Ale dobrze się stało, bo wszystkim dała spróbować i w przyszłości będzie się nad czym zastanawiać. Bo placek był chrupiący, wołowina smakowa i miękka.
Żeby sobie przedłużyć knajpiano-kawiarnianą część dnia, a w zasadzie już wieczoru, zaprosiłem wszystkich na lody do tej głównej uzdrowiskowej kawiarni, do której porównywaliśmy tę podobną z Uzdrowiska III.
- A chloru tam czuć nie było?... - Kolega Inżynier(!) odniósł się do naszych wrażeń, tu konkretnie żoninych, gdy wszystkim opowiadaliśmy.
Wieczór spędziliśmy w domu na gadkach. Jakimś cudem dotrwałem do 22.00. A już 15 minut później twardo spałem. To na pewno zadziałało demoralizująco na pozostałych, bo stosunkowo szybko, jak na nich, się zebrali.
Smartfona nastawiłem na... 08.00. Dawno tak nie było.

PONIEDZIAŁEK (09.10)
No i dzisiaj wstałem o 04.50.
 
Dziesięć minut przed alarmem. 
Rozpalenie w kominku, poniedziałkowe wystawianie worków z odpadami, onan sportowy  po weekendzie oraz pisanie wymagały czasu i zmieszczenia wszystkiego w dniu publikacji. Ale, jak widać, nie do końca się to udało. Wieczorem byłem na tyle zmęczony, zapewne sobotą i niedzielą, ale i dzisiejszym dniem, że się poddałem. Tedy będzie fajnie jeszcze powspominać wizytę gości w następnym wpisie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał dwa smsy - jednego nudnego, drugiego obiecującego.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.55.

I cytat tygodnia:
Motywacja sama w sobie to za mało. Jeśli masz idiotę i zmotywujesz go, to masz po prostu zmotywowanego idiotę. - Jim Rohn (amerykański przedsiębiorca, autor i mówca motywacyjny)