02.10.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 304 dni.
WTOREK (26.09)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.
Pierwszy raz "próbnie" o 04.20.
- Możesz wstać, bo na dole chyba złapała się mysz i się tłucze. - usłyszałem nagle Żonę.
Sam niczego nie słyszałem.
- Oczywiście... - odparłem zrywając się zadowolony, bo dwa dni temu odkryłem, że to małe cholerstwo szarogęsi się w kuchni. A tego bardzo nie lubię. Swoje doświadczenia miałem po Naszej Wsi i Wakacyjnej Wsi, w których obecność i ich pchanie się zimą do domu uważałem nawet za naturalne. Ale żeby w Uzdrowisku?!...
- Ale, gdy wrócisz, niczego mi nie opowiadaj!... - zastrzegła całkiem przytomniejąc.
Drugi raz normalnie o 06.00. Przy czym przez tę godzinę i 40 minut raczej się wierciłem i przewracałem z boku na bok jednocześnie śniąc jakieś durnowate sny, w tym jeden z kategorii horroru.
W rogu jakiegoś starego pustego pokoju z podłogą z desek stały nieruchomo, jakby na warcie, cztery myszy. Każda na pyszczku miała taką czarną, wojenną maskę, coś jakby kaganiec. Wszystkie otaczały kota, który zwinięty w kulkę spał w najlepsze. Nawet się temu we śnie mocno dziwowałem. Nagle jedna z nich na niego wlazła budząc go i łapką obróciła jego łeb tak, żeby na nią patrzył. Ten jej złowieszczy wyraz pyszczka, wredny "uśmiech" połączony z chichotem i przerażone kocie oczy natychmiast mnie wybudziły.
Kara z zaświatów?!
Wczoraj wieczorem dokończyliśmy przerwany odcinek Tacy jesteśmy. I dalej nie kontynuowaliśmy.
A dzisiaj rano ku swojemu zaskoczeniu, odkryłem, że wczoraj o 16.33 przyszedł mail od Po Morzach Pływającego.
Ja zakupy i remonty załatwiam tak.
" Kochanie, za tydzień wyjeżdżam to będziesz miała dużo czasu na decyzję co kupić lub wyremontować lub zbudować. Ty wiesz jak najlepiej to zrobić."
" Kochanie, za tydzień wyjeżdżam to będziesz miała dużo czasu na decyzję co kupić lub wyremontować lub zbudować. Ty wiesz jak najlepiej to zrobić."
I po bólu z chodzeniem po sklepach ( wielu ), dyskutowania o tym co jest lepsze, a co gorsze lub nie pasuje kolorystycznie czy też stylistycznie.
Różnica między nami jest taka , że ja mogę wyjechać,a Ty najwyżej wyjść 😁.
Czas Was odwiedzić.....P
Różnica między nami jest taka , że ja mogę wyjechać,a Ty najwyżej wyjść 😁.
Czas Was odwiedzić.....P
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
To od razu podałem adres, chyba powtórnie, nie pamiętam, i ponownie zaprosiłem.
Nie zgodziłbym się jednak z tym, że mógłbym "najwyżej wyjść"...
Po Morzach Pływający jest aktualnie w... Gdańsku.
Dzisiaj sypnęło paczkami. Najpierw przyszła z mięsem i z warzywami, potem z rurami do żeliwnej kuchni, dalej z elementami (emelentami) szafy do gości, wreszcie opakowana kuchnia (240 kg!), a na końcu, wieczorem, odebraliśmy z paczkomatu przeciery pomidorowe i coś tam jeszcze.
Do czasu nadejścia szafy załatwiałem nieliczne sprawy pozjazdowe, pociąłem na prośbę Żony worek zieleniny, która wcześniej ścięta straszyła swoją wyschniętą brunatnością, i natychmiast przerzuciłem się na szafę. Od razu zabrałem się za rozpakowanie (40 minut) i rozpocząłem montaż. Długo to nie trwało, bo chcieliśmy sobie z Pieskiem zrobić dłuższy spacer po Uzdrowisku zahaczając o paczkomat. Chodziło o to, żeby załapać się jeszcze na słoneczko.
Rano, gdy już było pięknie, zastanawialiśmy się nad fenomenem pogody w Uzdrowisku. Od czerwca do teraz praktycznie cały czas było słonecznie i pięknie. Oczywiście były upały, ale to normalne. A jeśli padało, to w nocy. Idealnie.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
ŚRODA (27.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Zupełnie bez potrzeby. Ale nic na to nie mogłem poradzić, skoro organizm nie chciał spać do 06.00.
Ale dzięki temu na tarasie dałem się zaskoczyć pięknym gwiaździstym niebem. Chyba po raz pierwszy w Uzdrowisku aż tak zwróciłem na nie uwagę.
I tak rano, jeszcze w zewnętrznych ciemnościach, dotarło do mnie, że wrzesień wcale nie był taki napakowany, jak pierwotnie się wydawało. Odpadła przecież wizyta Q-Wnuków, a męski wyjazd dziadków, Syna i Wnuków przesunięty został na połowę października.
A propos Syna.
W ostatnią niedzielę pochwalił się w smsie, że wygrał turniej ich klubu brydżowego.
To że gra bardzo dobrze, to wiadomo od dawna i się do niego nie umywam. Ale, gdy zdarza się zagrać u Wnuków w składzie Syn, ja, Wnuk-I i Wnuk-IV, który się wszędzie pcha i daje radę, co zawsze powoduje moje skryte duszenie się ze śmiechu (reszta się nie pcha - Synowa nie ma czasu, Wnuk-II woli książki i zamknąć się w swoim pokoju, a Wnuk-III nie lubi, bo chyba brydża nie czuje, chociaż intelektualnie spokojnie dałby radę), to zawsze wrzucam swoje trzy grosze. I swojemu partnerowi, któremuś z Wnuków, przypominam, jakby grali po raz pierwszy, zasady - progi odzywek, itd., wszystkie rodem sprzed ponad pięćdziesięciu lat, kiedy to zacząłem się uczyć tej gry. Była to zasługa nieżyjącego już kolegi z klasy, Tego Trzeciego, u którego w domu z jego rodziną robiłem pierwsze kroki, wówczas, w moim mniemaniu, ale ono i teraz się nie zmieniło, dostąpiwszy zaszczytu. Stan ten był jedną z kilku drobnych, ale ważnych, cegiełek wychodzenia z mroku mojego nastoletniego życia. A potem przez pierwszy rok studiów (1968/69), czyli przed wojną, jak chętnie przypomina szerokie grono szyderców, nie tylko Krajowe, szlifowałem umiejętności. Wtedy regularnie spora nasza grupa wyjeżdżała w niedziele wieczorem z Rodzinnego Miasta do Metropolii i ta sama grupa w soboty wracała. Przede wszystkim po wałówkę (słoiki, kiełbasy i co kto miał i na co jego rodzinę było stać), no i po jakąś kasę, bo student był zawsze biedny. Podróż trwała mniej więcej półtorej godziny i w tym czasie cięliśmy w karty. Gdy udało się zdobyć miejsca w przedziale, natychmiast na kolana kładliśmy taką moją charakterystyczną prostopadłościenną brązową walizeczkę i stolik już był. To były takie czasy, że nic nam nie przeszkadzało. Teraz młodzież ma "trochę" inaczej.
Ażeby grono szyderców miało używanie, to dodam, że wówczas na peron zajeżdżała lokomotywa napędzana parą i to wrażenie pojawiania się takiej "żywej" materii nie da się porównać z niczym, a na pewno nie z bezdusznymi, zimnymi, wymuskanymi dzisiejszymi lokomotywami, jeśli je jeszcze można tak nazwać.
Ale wracając do Syna. Irytuje się zawsze, gdy zaczynając grać się wymądrzam, i podaję partnerowi, jego synowi(!), jakieś przedpotopowe zasady mieszając mu w głowie. Upieram się przy swoim mając złośliwie ubaw i słysząc Nie słuchajcie dziadka!
Okazało się, że Syn, od 5. lat jest wiceprezesem tego amatorskiego klubu założonego przez jego przyjaciela i że regularnie grają raz w miesiącu, a dwa razy w roku mają turnieje wyjazdowe. No i Syn opisał mi campus, w którym byli - Tak fajne miejsce, że się zastanawiam nad zmianą na wyjazd z dziadkami :)
Wyszło, po raz n-ty, że świat jest mały. Bo było to miejsce, do którego z Żoną, jeszcze przed Naszą Wsią, się przymierzaliśmy. Oczywiście wyglądało inaczej niż obecnie i, gdybyśmy się na nie zdecydowali, wyglądałoby inaczej, niż obecnie. Mieliśmy wówczas poważny dylemat, bo cena była sensowna, a w ofercie był 7.-hektarowy teren wraz ze sporym lasem. Dlatego byliśmy tam wielokrotnie, w tym kilka razy z różnymi osobami w celach konsultacyjnych. Była więc Pasierbica i Przyjaciółka Pasierbicy, Dzidek i Tańcząca z Kulami, a przede wszystkim Budowlaniec.
Sprawę rozstrzygnął sen Żony (chyba już o tym wspominałem) zainspirowany na pewno faktem, że dom tej nieruchomości stał przy dość ruchliwej drodze, którędy, między innymi, śmigały TIR-y z towarem z pobliskiej fabryki mebli. Otóż Żonie przyśniło się, że ta droga urosła do jakiejś przerażającej arterii, po której jeździły nie tylko samochody, ale i tramwaje, i w ten prosty sposób na nieruchomość został postawiony krzyżyk. A za jakiś czas nastała Nasza Wieś.
Ale nowego właściciela poznaliśmy osobiście. Był u nas, gdy objeżdżaliśmy Piękną Dolinę za sprawą Lokalnej Grupy działania, potem kilka razy byliśmy u niego, a nawet kilkoro naszych słuchaczy fotografowało ten campus w ramach potężnego pleneru Szkoły, który zaowocował kilkoma tysiącami zdjęć wszystkich usługowych podmiotów Pięknej Doliny i albumem. Do tej pory, po tylu latach, Lokalna Grupa Działania korzysta z nich przy różnych okazjach.
Nowe miejsce docelowe naszego męskiego wyjazdu zaakceptowałem bez problemu. I zrobię to przy każdym kolejnym. Bo podstawowa zasada z Synem przy takich, ale i przy wielu innych sprawach, brzmi Nie przywiązywać się! Do wspólnego wyjazdu pozostało ponad dwa tygodnie, wiele może się zmienić, co zapewne nastąpi.
Od razu po Blogowych rzuciłem się do szafy. I doszedłem do etapu, w którym potrzebne były dodatkowe dwie ręce, a za jakiś czas okazało się, że i piąta by się przydała. Chyba z powodu jej braku szybko zaczęło iskrzyć.
- To może ustalmy - gwałtownie zareagowałem w którymś momencie, gdy Żona podsuwała mi kolejne pomysły i reagowała uwagami na moje - kto tu jest mistrzem, a kto pomocnikiem!
A gdy opadły moje emocje, bo stale nad sobą pracuję, przychyliłem się do wielu pomysłów Żony, na tyle, że daliśmy sobie radę bez piątej ręki. Szafa stała, a właściwie jej obrys, i konstrukcja była już na tyle stabilna, że można było ją zostawić samą sobie bez groźby wyłamania z niej czegokolwiek.
Przy I Posiłku oglądałem mecz Igi Świątek z Japonką Maią Hontamą w turnieju WTA 500 w Tokio. Igę widziałem po raz pierwszy od US Open. Wygrała 2:0, ale to nie była ta Iga z tamtego roku. I może już nigdy nie będzie. Dzisiaj grała słabo, ale może się rozkręci. Tak czy owak - sztuką jest grać słabo i wygrywać. Coś jak ostatnio nasze siatkarki.
Przez mecz dość późno wybraliśmy się do City.
Najpierw odebraliśmy moje biurko, w trzech paczkach. Nareszcie! Nic tylko zmontować i przenieść się z całym moim majdanem na górę, do Pokoju Córki.
Gdy jechaliśmy do kolejnego sklepu, Żona się wzruszyła po jej propozycji kolejności załatwiania spraw.
O, matko! - Co prawda od razu powiedziałeś "nie!", jak zawsze, ale natychmiast się zreflektowałeś i się zgodziłeś!
Zapatrzyła się gdzieś w dal zaszklonymi oczami.
W Leroy Merlin zabawiliśmy długo, a nawet dłużej, co ostatecznie nas wykończyło. Bo postanowiliśmy nie zwlekać, bo nie było po co, i kupić kafle na podłogę do nowej-starej kuchni uwzględniając wszystkie prace wymienione wcześniej, ale już "tylko" te od etapu B do H, czyli do G.
Poszło zgodnie i szybko. Trochę gorzej było przy fudze. Żona wybrała taką, na którą ostatecznie się zgodziłem, bo zgodziłem się z jej uwagą Bo wszyscy z pietyzmem wybierają i wybierają, a potem i tak wszystkie będą szare!, a której nie było akurat w sprzedaży i trzeba ją było ściągać I będzie 19. października. Ale to się okazało w następnym dziale, kiedy kupowaliśmy kolejny towar zbierając wszystko na piątkowy transport, bo w tym, kafelkowym, młody, sympatyczny, uczący się młodzian, nie uważał za stosowne, żeby nas o zwłoce poinformować.
Moja była, ale ostatecznie po tych organizacyjnych perturbacjach w Leroy Merlin wybraliśmy trzecią, to znaczy wybrała Żona, bo skoro ... wszyscy z pietyzmem...
Do transportu dokooptowałem 20 krawędziaków potrzebnych do skończenia konstrukcji drewutni, a Żona trzymetrowy pręt, który po przycięciu stanie się karniszem w dolnej gościnnej łazience. Resztę drobiazgów - węglarkę z szufelką, rękawice robocze do kominka i do kuchni, długie wkręty, jeszcze jedną kotwę oraz kolejne zasłony do wspomnianej łazienki - wzięliśmy własnym transportem.
Myślałem, że po 23. latach uda mi się Żonę wziąć, nomen omen, z zaskoczenia, ale się nie udało, nomen omen. Chciałem kupić tarczową piłę, taką dla amatora, za trochę powyżej 300. zł, bo już taka, wolnostojąca, za ponad 700 byłaby przesadą. Żona się przeraziła, bo wychodziła z założenia, że czy mała, czy duża, mogłaby mi, za przeproszeniem, coś uciąć. Zdaje się, że tego urządzenia boi się jeszcze bardziej niż gumówki.
Pomysł więc spalił na panewce i dalej będę się musiał z przycinaniem pałować ręcznie albo używać piły łańcuchowej. A to wszystko nie to.
Jakieś drobne zakupy spożywcze tylko nas dobiły. A swoje dołożyła konieczność odebrania od krawcowej skróconych zasłon i paczki z paczkomatu.
Jednak po powrocie do domu werwę do szafy miałem. Do jej pleców przybijałem dwie płyty, plecy właśnie. A wyginanie się, wspinanie, schylanie, klękanie w ilości kilkuset(!) pozornie drobnych ruchów musiało zrobić swoje.
- Zostaw resztę na jutro! - nakazała Żona, gdy przyszła zobaczyć efekt pracy i gdy zobaczyła, że jestem półprzytomny.
- Kończę i będę za chwilę...
Ale nie mogłem przestać. Zamontowałem jeszcze zawiasy i uchwyty do drzwi. Jutro pozostanie je już tylko zamontować. I... podkleić filcem dwie boczne, prostopadłe względem podłogi, ściany szafy, na których ona stoi. Po co ten cały cyrk, skoro producent przewidział ten oczywisty fakt i dołączył w zestawie dwie plastikowe nóżki, które, nota bene, zamontowałem?
Otóż wymyśliliśmy z Żoną ciekawo-debilny patent. A może lepiej - nieszablonowy. To, że w wyposażeniu dla gości szafa musi być, to oczywistość. Z kolei konstrukcja mieszkania narzucała jej jedyne usytuowanie - w korytarzyku prowadzącym do naszej prywatnej części, tym zamykanym przez przełożone drzwi. A to by oznaczało, że żeby się do mieszkania dostać (sprzątanie, itp.) należałoby wyjść z domu na zewnątrz, w słotę i mróz targać tam różne rzeczy (odkurzacz, pościel, płyny, itd), a to się nam nie uśmiechało.
W pierwszej wersji wymyśliliśmy takie tajemne przejście przez szafę. Mieliśmy po prostu nie zamontować jednej płyty, tej zamykającej jej połowę z wieszakiem, i po wyjeździe gości tamtędy dostawać się do mieszkania. Ale myśl o przeciskaniu się ze sporym pochyleniem (półka), z manelami, z ostrożnym wielkim wykrokiem, na dłuższą metę wydawała się nie do przyjęcia. Zwłaszcza, że kwestią czasu byłoby niechcące stanięcie na dół szafy i oczywiste jej wyłamanie z ewentualnym przecięciem sobie tętnic lub żył, czy co tam jest, przy kostce którejś z nóg.
Pomysł ostatecznie zarzuciliśmy, ale gimnastyka umysłowa była i zabawa też. Twardo jednak optowaliśmy za tym, żeby domu w słotę i mróz nie opuszczać. Powstał więc pomysł na przesuwanie szafy. Najpierw, już w Leroy Merlin, wspólnie z panem z "działu kółek" rozważaliśmy przymocowanie takowych do spodu szafy, żeby ta sama "jeździła". Ale za każdym razem wychodziło nam, że bardzo szybko szlag trafi kółka, albo, co było bardziej oczywiste, szafę. I pan nam właśnie podsunął pomysł z filcem.
Do łóżka kładłem się połamany, ale ostatni, osiemnasty odcinek sezonu czwartego Tacy jesteśmy obejrzeliśmy. Jeszcze "tylko" (nie męczymy się!) dwa sezony, 36 odcinków, więc do Świąt Bożego Narodzenia zejdzie.
CZWARTEK (28.09)
No i dzisiaj obudziłem się o 04.10.
Po jaką cholerę?!
Jakoś dodrzemałem do 05.00, potem sam siebie sennie, nomen omen, okłamywałem i w końcu zwlokłem się o 05.20.
- O, matko! - sennie i przerażenie Żona skomentowała, gdy usłyszała moją odpowiedź na pytanie o godzinę.
Sam się sobie dziwowałem, bo przecież wczoraj szafa dała mi nieźle w kość i "powinienem był" spać dłużej, żeby organizm się zregenerował. Może rację ma Syn i może się doczekał?
- Ale tato, przecież starsi ludzie nie potrzebują tyle snu!... - zareagował kiedyś z pewną pretensją w głosie na moje dziesięciogodzinne spanie.
Tak to przynajmniej odczytałem. I starałem się tę pretensję zinterpretować. Raczej chyba nie zabraniał mi snu, chociaż w sytuacji przyjazdu do nich trochę tak Bo przecież nie przyjechałeś do nas, aby spać! "Pretensja" ta mogła także wynikać z poddawania się danym statystycznym, które mówią, że starsi ludzie potrzebują zdecydowanie mniej snu. Jak zwykle mnie szufladkował.
No, ale od tego czasu minęły trzy-cztery lata i może rzeczywiście stałem się starszy. To znaczy dla statystyk i dla snu, bo tak w ogóle to na pewno. Więc chyba jest coś na rzeczy. Najprawdopodobniej z opóźnieniem wszedłem w statystyczny etap wieku, czyli Tyle mówią statystyki i tyle będę spał! parafrazując słowa męża skierowane do żony z rysunku Mleczki Tyle mówią statystyki i tyle będę pił!
Biedna Żona!
Jeszcze przed I Posiłkiem zamontowałem przy pomocy Żony drzwi do szafy i dół można było podklejać filcem. A po przerwie szafę ustawiliśmy na swoje miejsce. Idealnie zagradzała przejście.
Zaczęliśmy próby z jej przesuwaniem. Ja pchałem od strony domu, Żona asekurowała od strony gości. I tylko dzięki temu, że tam była, szafa nie padła na zbitą mordę i się nie uszkodziła, co by nastąpiło ani chybi, bo pchało się do dupy. Ciężko i długo, po 10 cm za każdym ruchem.
Stwierdziliśmy, że jest to poroniony pomysł i postanowiliśmy wrócić do tego z tajemnym przejściem. Ale gdy i jemu się przyjrzeliśmy, wyszło na to, że jest równie głupi, a ponadto demontaż części pleców osłabiłby konstrukcję szafy.
- Będziemy tu docierać wychodząc na zewnątrz domu. - Żona nie bała się powiedzieć tego głośno. - A jak było w Naszej Wsi? - Musieliśmy wyjść na dwór, a droga była znacznie dłuższa niż tutaj!... - A w Wakacyjnej Wsi? - To samo! - I co?! - Dało się?!...
Po I Posiłku dla rozrywki i przyjemności powiesiliśmy skrócone zasłony w saloniku i w sypialni gości. Pomieszczenia od razu zyskały. A potem na raty nosiłem z Inteligentnego Auta do Pokoju Córki elementy (emelenty) biurka. Inaczej się nie dało. Każda z trzech paczek była zbyt ciężka. Od razu wszystko przygotowałem do montażu i prawie bez instrukcji wiedziałem, co jest do czego. Ale sam montaż musiał poczekać.
W tym wszystkim ocknąłem się, że już dawno powinienem był zajrzeć do nalewki. To znaczy zaglądałem codziennie każdym ze słojów wstrząsając i mieszając zawartość, ale okazało się, że ten pierwszy etap, macerowanie, przeciągnąłem o tydzień. I z dwóch zrobiły się trzy. Z chemicznego punktu widzenia nic nie powinno się zadziać, może to nawet i lepiej się stało, ale nic nie wiadomo.
Postanowiłem zabrać się za etap drugi, przygotowanie syropu i połączenie go z dotychczasowymi roztworami. I okazało się, że zupełnie nie jestem do tego przygotowany. Brakowało specyficznych składników. A to był świetny pretekst, żeby wyjść do Uzdrowiska Uzdrowiska i zachowywać się w nim jak tubylcy. Ograniczyło się to, co prawda, w pierwszej fazie wyjścia do pobytu na poczcie, ale zawsze coś. Wysłałem Przewodniczącej okulary, takie specjalne lecznicze, przyciemniane, które byłem jej podpieprzyłem w ogólnym zamieszaniu na klasowym spotkaniu z okazji 75-lecia naszego ogólniaka. Po prostu zamieniliśmy się torbami z różnymi suwenirami i dopiero po powrocie do domu odkryłem nie swoją rzecz. Od razu do Przewodniczącej zadzwoniłem, która już poprzez osobę Kapitana zdążyła narobić alarmu.
- A nie mogłeś tego zrobić w Żabce? - Wydrukowałabym ci naklejkę i by poszło... - Żona dla treningu po czasie zaproponowała inne rozwiązanie wiedząc, jaka będzie moja reakcja. I widząc moją minę oraz brak słów sama sobie odpowiedziała.
- No, tak, na poczcie będzie kolejka, to sobie pogadasz, potem to samo z panią w okienku...
Kolejki nie było, ale z panią, i owszem, sobie pogadałem. Najpierw, gdy chciałem to wysłać jako list.
- Ale to będzie drożej, a jeśli to będzie paczka, to taniej.
Wypełniłem stosowny druk.
- A gdzie mogę napisać na kopercie "Ostrożnie, nie gnieść!"
- Nigdzie, proszę pana, musi pan wypełnić inny druk!
To wzdychając od nowa wypełniłem.
- A jaka będzie adnotacja na paczce?! - żywotnie się zainteresowałem.
- "Ostrożnie!"
I za to zapłaciłem 32 zł. Pokarało mnie podwójnie. Bo nie dość, że "niepotrzebnie" zapieprzyłem koleżance okulary, to jeszcze wszystko (dołączyłem list przepraszający napisany według starej szkoły, czyli odręcznie, z zachowaniem wszelkich starych form obowiązujących w tej formie komunikacji - miejscowość, data, wstęp, rozwinięcie, zakończenie, podpis i Ps.) mogłem wysłać w Żabce, na pewno taniej. Ale przeszedłem obok sprawy mimo. W Żabce bym sobie nie pogadał, jak z tą panią na poczcie. I nie powzdychał.
Wracaliśmy już jako turyści, chociaż nie do końca, bo ta nasza tubylczość wyłaziła. I za każdym razem adwersarze się mocno dziwowali i... podziwiali.
Najpierw, dzięki pieskom, nie pierwszy raz oczywiście, poznaliśmy parę, która przyjechała tutaj z rubieży Polski. I bardzo sympatycznie sobie porozmawialiśmy oraz nawet się trochę ubawiliśmy.
- Ale jak to się stało, że się państwo tutaj przeprowadziliście?! - zapytali wyraźnie sugerując, że się musiało to nam jakimś cudem udać.
I się trochę podłamali, gdy usłyszeli, że to jest już nasza ósma poważna przeprowadzka i że tutaj żadnych cudów nie ma. Oni, kulturalnie, a my, normalnie, nikt z nas nie zaznaczał, że jest to nienormalne.
Później z kolei, dzięki Pieskowi, w Amfiteatralnej poznaliśmy Polkę i Czeszkę. Siedziały obok przy stoliku i nadawały po czesku. I w pewnym momencie jedna z nich zagadała do nas po polsku, oczywiście w prawie Pieska. I tak się zaczęło. Okazało się, że to Polka, z Górniczego Miasta, która ponad trzydzieści lat temu wyszła za mąż za Czecha i od tej pory mieszka w Czechach.
- A wie pani - zagadaliśmy - ciągle myślimy o tym, że gdy będziemy mieć naprawdę dosyć tego, co się dzieje w Polsce, żeby się wynieść do Czech?!...
- A to radziłabym się zastanowić, bo to wcale nie byłoby takie łatwe wbrew pozorom.
Nie da się ukryć, zdziwiliśmy się niepomiernie i chyba swoje wiedzieliśmy, bo braliśmy pod uwagę różne osobiste uwarunkowania. Tym bardziej, że w trakcie przedłużającej się rozmowy wychodziło nam, że z tą panią, wobec której nie mieliśmy przecież żadnych uwag, specjalnie nie byłoby nam po drodze. Za to Czeszka była zupełnie normalna, zwłaszcza że okazało się, że jest emerytowaną nauczycielką, dyrektorką specjalnego ośrodka wychowawczego i krzywiącą się na słowo "katolik".
Z Amfiteatralnej poszliśmy do restauracji, obok której przechodziliśmy setki razy, ale dzisiaj w końcu postanowiliśmy tam coś zjeść. A konkretnie kartacze, które wypatrzyła Żona. Każde z nas otrzymało po pięć sztuk i trzeba powiedzieć, że były pyszne. Piesek zupełnie nie wybrzydzał, obojętnie czy mu skapnęło mięsne nadzienie, otoczka z tartych ziemniaków, czy surówka z kiszonej kapusty.
W drodze powrotnej zachowywaliśmy się już całkowicie jak tubylcy. Najpierw w Biedronce, a potem w Intermarche kupiłem brakujące składniki do syropu do nalewki. I wracaliśmy do domu nie mogąc się nadziwić, że to był taki niesamowity dzień.
Dzisiaj Konfliktów Unikający smsem potwierdził, że przyjadą pociągiem 7. października, na jedną noc, bo Trzeźwo Na Życie Patrząca akurat w sobotę rano ma klasowe spotkanie, więc przyjazd w piątek odpada. A według dalszej relacji Kolega Inżynier(!) też miałby przyjechać, ale w sumie to nie wiadomo, bo może w tym czasie pojedzie do mamy. Trudno to nawet komentować, bo sprawa jest złożona i wcale nie tak oczywista.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu piątego Tacy jesteśmy.
PIĄTEK (29.09)
No i dzisiaj obudziłem się o 04.17.
I niestety męczyłem się w łóżku. Dokładał się durnowaty sen. Z okien, chyba mojego mieszkania, które w śnie było mi zupełnie obce, ale bardzo podobne do tego w Naszym Miasteczku, w ciemności rozjaśnianej ulicznymi latarniami widziałem budynek mojego ogólniaka, jego oświetlone korytarze i poranny ruch uczniów i nauczycieli. I nagle w tym tłumie ujrzałem Syna i czterech Wnuków. Zdziwiłem się niezmiernie, szybko się zebrałem i poszedłem na drugą stronę ulicy, do szkoły. Syn i Wnuki ucieszyli się ze spotkania i na nie liczyli, bo po to przyszli do mojej(?) Szkoły(?) zrobić mi niespodziankę. Tłumaczyłem im, że nie mogę ich zaprosić do mnie Bo jestem nieprzytomny, bo wstałem o 04.17! Syn patrzył się na mnie z troską w oczach.
Wstałem z ulgą kwadrans przed szóstą, przed alarmem, na tyle idealnie, aby trafić na sam początek meczu. Iga Świątek grała z Ruską Veroniką Kudermetovą. Grały ze sobą chyba cztery razy i Ruska nigdy nie wygrała. Iga przegrała 1:2 i odpadła z turnieju. Grała fatalnie popełniając w całym meczu kilkadziesiąt niewymuszonych błędów. Być może nastał czas, aby zmienić trenera i cały sztab, z szacunkiem za ich prawie dwuletnią pracę i niesamowite osiągnięcia. Chyba nastąpiło klasyczne wypalenie. Tak to się dzieje. Skądś musi przyjść impuls i świeżość.
Jeszcze przed I Posiłkiem zrobiłem porządek z pomidorami. Ostatnio, co tu dużo mówić, porządnie je zaniedbałem. Kontakt ograniczał się tylko do zrywania pysznych owoców i do sporadycznego, jak mi się przypomniało, podlewania. Ta pomidorowa demoralizacja i demobilizacja wynikała na pewno z nadmiaru innych prac, ale, nie oszukując się, przede wszystkim z faktu, że w kościach i w przyrodzie czułem powolną schyłkowość lata.
Ale pomidory sobie nic z tego nie robiły i nie czekając na moje zlitowanie się powypuszczały potężne łodygi przechodzące w stan płożenia się i wszystkie dalej kwitły nie czując, że już te poprzednie kwiaty psu na budę się zdały. Nie zapyliły się, bo niby czym lub kim? I takie zwiędłe kikuty tylko wisiały strasząc swoją niemocą.
Wyciąłem brutalnie zbędne łodygi nie przejmując się kwiatami, trzy krzaki wyrwałem z ziemi i uzbierał się z tego prawie cały wór zielska. Po czym podlałem, żeby się nazywało, i pozostaje tylko liczyć, że spore owoce jeszcze zdążą jako tako dojrzeć.
Zaraz po I Posiłku przyjechał transport z Leroy Merlin. Kafle, klej, fuga, krawędziaki i trzymetrowa rura-karnisz. Dawno nie miałem do czynienia z kierowcą, którego zadaniem był rozładunek, takim debilo-cyborgiem, albo cyborgo-debilem. Chciał wszystko rozładować na chodniku przed bramą Bo usługa wniesienia nie była opłacona! I pierwszą ciężką paczkę kafli oparł o słupek bramy, na granicy posesji.
- Usługa wniesienia nie jest opłacona! - usłyszałem, gdy to zobaczywszy interweniowałem tłumacząc, że przecież nie będę mógł zamknąć bramy.
- Usługa wniesienia nie została opłacona! - usłyszałem ponownie.
- To chce pan powiedzieć, że cały towar wyładuje pan na chodniku?!...
- Usługa wniesienia nie była opłacona!
- To proszę wjechać tyłem do krawędzi posesji i wyładować towar już na niej.
- Nie da się! - Za wąska brama!
- Da się! - Nie takie auta tu wjeżdżały! - musiałem zachować zimną krew.
Było widać, że chyba chcę mu wyrwać wątrobę Bo usługa wniesienia nie była opłacona!
Manewrował i męczył się jak potępieniec (zresztą chyba takim był) przesuwając auto metr w przód, metr w tył, na tyle długo, że zablokował ruch na Pięknej Uliczce, który jest śmiesznie mały, a to mogło świadczyć o jednym. I wjechał na posesję na metr Bo usługa wniesienia nie została opłacona!
Szybko się zorientowałem, że paczki z kaflami chce ułożyć na środku wjazdu, żeby żadna z nich swoją krawędzią nie wystawała poza linię wyznaczoną przez burtę jego dostawczaka Bo usługa wniesienia nie była opłacona! No ja pierdolę!
- A nie może pan położyć te paczki metr dalej, żebym za chwilę mógł wjechać z powrotem autem na posesję?!
- Usługa wniesienia nie została opłacona!
Musiałem się na niego wydrzeć i to poskutkowało. Paczki układał metr dalej.
Gdy odjeżdżał, z wielki trudem walczyłem ze sobą, żeby na do widzenia nie powiedzieć Spierdalaj, debilu!!! Że tego nie zrobiłem, jest to wyłącznie zasługa Żony i jej 23.-letniej pracy nade mną.
- I tak się niepotrzebnie zdenerwowałeś... - podsumowała, gdy wyszła zobaczyć, jaka sytuacja. Przy czym to było za drugim razem. Bo za pierwszym natychmiast zobaczywszy z kim ma do czynienia po prostu uciekła do domu. Ja nie mogłem. - ... przecież taki typ sprowadzi cię do swojego poziomu, po nim to jak woda po kaczce, a ty?!... - Aha, zaraz będzie jeszcze jeden kurier, z paczką. - ubawiła się patrząc na mnie. - Zamówiłam meble tarasowe, w promocji, ostatni zestaw. - Bo będzie się fajnie siedziało na tarasie przy posiłkach, książce... - Pamiętasz tarasy w Biszkopciku i Naszej Wsi? - Jak były wykorzystywane?
Żona nosiła krawędziaki do Klubowni, a ja po jednej paczce woziłem dwukołowym wózkiem kafle, tym kupionym od Sąsiada Filozofa za 30 zł, gdy przyjechał następny kurier. Olbrzymią paczkę ustawił bez żadnego zająknięcia się na wskazanym przez nas miejscu, mimo że Usługa wniesienia nie była opłacona!
Gdy po debilu ochłonąłem, na zimno musiałem mu przyznać, że nawet był elokwentny, bo zamieniał "nie była" na "nie została" i odwrotnie.
Całe szczęście, że na dzisiaj zaplanowałem wycieczkę, taką pierwszą z wielu przewidzianych po Citizańskiej Dolinie, która jest kompletnie inna niż Piękna Dolina, ale również piękna. Mogłem zregenerować nadszarpnięte siły psychiczne.
Postanowiliśmy zwiedzać, po pierwsze dla siebie, a po drugie żeby przyszłym gościom móc opowiadać o różnych miejscach w sposób nieszablonowy, nieprzewodnikowy Byliśmy tam i polecamy... lub ...nie polecamy. Chciałem Żonie pokazać kolejne miasto z powiatu citizańskiego i piękną, malowniczą i urokliwą trasę dojazdową, którą już cztery razy się przemieszczałem jadąc do Rodzinnego Miasta i wracając.
Samo Górnicze Miasto jest drugim po City w powiecie pod względem liczby mieszkańców. Do stolicy brakuje mu tylko trzech tysięcy, co akurat stanowi dokładnie połowę mieszkańców Uzdrowiska. Razem z Zasikanym Miastem, w trzy takie miejskie podmioty, mogłyby stanowić perełki doliny. Ale nie stanowią. Komuna, brak pieniędzy i mentalność społeczeństwa zrobiły swoje. Chociaż w Górniczym Mieście były enklawy, których wstydzić się nie można było. To, plus zaniedbane miejsca, jakieś uliczki, kamienice, do których wnętrz się zapuszczaliśmy, zakamarki, wszystko podobne do miejsc, w których się wychowałem, a które to klimaty Żona i ja bardzo lubimy, zapadły nam w pamięć.
Dodatkowo zapadł nam w pamięci fakt, że na dobrą sprawę nie było gdzie odsapnąć (był upał i się schodziliśmy mocno, żeby wyrobić sobie pogląd), napić się czegoś, spróbować deseru. Bo nie można było liczyć na standardy - miejsca zalatujące domowymi obiadami lub podejrzanymi pizzami, wszędzie do wypicia produkty Cola Company. Jedyna kawiarnia, polecana przez tubylców, gdy im określaliśmy nasze skromne oczekiwania, i którą w końcu znaleźliśmy, była... zamknięta. Bez żadnej informacji. Po co, skoro tubylcy i tak nie przychodzili i było po sezonie?
Spragnieni i zmęczeni gwałtem wracaliśmy do Uzdrowiska, ale bez pretensji do Górniczego Miasta. Wiemy już, co mówić gościom: Polecamy, ale...
W Uzdrowisku rzuciliśmy się na picie (ja) i na pyszne tutejsze smakowe, esencjonalne... lody - my. Chłonęliśmy europejską atmosferę i odpoczywaliśmy. A było po co, bo po odebraniu paczki z paczkomatu, całe popołudnie strawiliśmy na montażu tarasowego zestawu. I znowu schylania się, prostowania było bez liku. Ale przez fakt, że Żona sama montowała i mi pomagała, pod wieczór temat zamknęliśmy. Stać nas jeszcze było na wspólny spacer z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi. I w drodze powrotnej poznaliśmy tubylca, można powiedzieć sąsiada, bardzo sympatycznego, który się bardzo ucieszył, gdy usłyszał, że się sprowadziliśmy do Uzdrowiska.
Dzisiaj otrzymałem dwie informacje organizujące nam dwa najbliższe weekendy.
Syn zadzwonił, że zaklepał campus. I że jego teść bardzo zapalił się do tego pomysłu, bo to są jego rodzinne strony, w których nie był bodajże... 60 lat. Z Metropolii to godzina jazdy. Bywa i tak.
Z kolei Konfliktów Unikający smsem poinformował, że 7. października jednak przyjadą z Kolegą Inżynierem(!) jego samochodem.
- Wielkie nieba! - odpisałem. - Nie może być! - Fantastycznie!
- Też się cieszymy :)
- Ale my bardziej! :)
- Niech będzie... - Konfliktów Unikający był w pracy, czyli w domu i nie miał czasu, tak jak ja, na durnowate akademickie licytacje, o których wiedział, że mogę je trochę pociągnąć.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek sezonu piątego Tacy jesteśmy.
SOBOTA (30.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
I czułem się wyspany i wypoczęty, mimo że znowu obudziłem się o 04.00. Ale widocznie organizm miał dość tego swojego durnowatego zegara biologicznego, więc przez dwie godziny przewalał się z boku na bok zdecydowanie mniej niż ostatnio.
Wczoraj kładąc się spać przedyskutowaliśmy kwestie przestawienia tego biologicznego zegara.
- Może bym zasypiał, na przykład o 22.00, albo nawet trochę później i nie musiałbym tak durnowato w "międzyczasie" się budzić? - zadałem pytanie-propozycję.
Żona uważała to za sensowne posunięcie. Od razu więc postanowiłem wprowadzić pomysł w czyn. Po obejrzeniu serialu czytałem książkę. Po jakichś 10. minutach zaczęła wypadać mi z rąk, mimo tego walczyłem dalej zdając sobie sprawę, że niczego nie pamiętam z tego, co czytałem. I już o 21.00 się poddałem. Więc na razie sytuacja jest patowa. Trzeba poczekać, jak się rozwinie.
Gdy tylko wstałem, zaczęło lać. To znaczy padało już w nocy, bo wszystko na tarasie było mokre, ale wtedy niczego nie słyszałem. Tak mocny deszcz moja pamięć zarejestrowała dawno, wiele tygodni temu. Robił to falami - cisza, mocny stukot i szum, znowu cisza, itd. A potem, jak to w Uzdrowisku, zaczęło się przejaśniać i pojawiło się słońce. Pisałem korzystając najpierw z barowej pogody, a potem z dobrego, pogodnego, nomen omen, nastroju. Do 10.00, bo w tym momencie rzuciłem wszystko, nawet robienie I Posiłku (dokończyła Żona) i zacząłem oglądać pierwszy mecz, z Belgami, w ramach kwalifikacji do igrzysk olimpijskich. Tych, do których niedawno zakwalifikowały się nasze panie.
Belgowie sprawili nam sporo problemów, ale wygraliśmy 3:2.
Więc w jeszcze pogodniejszym nastroju zabrałem się za robotę. Najpierw prostą. Miałem zamiar zamontować w łazience gości karnisz, a potem zasłonę, żeby była ciepła atmosfera, bo istniejąca żaluzja nadawała pomieszczeniu raczej charakter biurowy. Dlatego też kupiliśmy pręt o długości 3. metrów, do stosownego przycięcia oraz dwa gniazda. Przycięcie musiało być precyzyjne, bo pręt miał biec od ściany do ściany. Laserowym dalmierzem zmierzyłem co do milimetra i postanowiłem dodatkowo o dziesięć skrócić, żeby końcówki bez problemów weszły w gniazda.
- Lepiej dwa razy zmierzyć, bo potem... - wygłosiłem znaną sentencję mierząc dalmierzem dwa razy.
Cięcie gumówką przed wejściem do domu trwało sekund pięć. Żona trzymała drugą końcówkę schowana za róg Bo tego narzędzia nie cierpię!
Gdy ucięty pręt przymierzyłem w łazience, najpierw się mocno zdziwiłem, by natychmiast doznać szoku Jak to się stało i jak to możliwe?! Żona się chyba tylko zdziwiła. Pręt był zdecydowanie za krótki. Jeszcze raz zmierzyłem dalmierzem. Wynik był taki sam jak poprzednio, co do milimetra. Ale ponieważ nie ufam takim wynalazkom, to zmierzyłem porządną taśmową miarką. Wyszło to samo. I wtedy mnie olśniło.
- Wiem - radośnie i z entuzjazmem odezwałem się do Żony, bo rozwiązałem zagadkę - jak to się stało?!
- Zamiast pręt skrócić o10 mm, to go skróciłem o 10 cm.
Po czym natychmiast zacząłem złorzeczyć i wyzywać siebie od zasranych inżynierów i inżynierów z bożej łaski!
- Kupimy jeszcze raz trzymetrowy, a ten się przyda... - Mało mamy okien?!
- Ale po co?! - Ten niech zostanie, wymienimy tylko uchwyty... - Tylko teraz trzeba go przyciąć jeszcze bardziej... - Żona patrzyła na mnie badawczo.
Przyciąłem bez stresu, bo w "nowym" systemie mocowania pręt można będzie swobodnie przesuwać na uchwytach w lewo lub w prawo, żeby uzyskać symetrię.
Cięcie gumówką przed wejściem do domu trwało sekund pięć. Żona trzymała drugą końcówkę schowana za róg Bo tego narzędzia nie cierpię!
I tak mocno doświadczony, bogatszy o "nową" wiedzę, z pewną pokorą zabrałem się za drewutnię.
Postanowiłem z wielkim rozmysłem tworzyć jej pionowe zręby. A to wymagało mocnego pomyślunku, nie takiego jak przy pręcie. Dodatkowo miałem świadomość, że różne kantówki i krawędziaki będę musiał przycinać na wymiar, na dodatek pod skosem, bo przyszły dach nad drewutnią miał mieć oczywisty spadek, żeby woda mogła spływać w kierunku od budynku, do rynny, a stamtąd do beczki. A miałem do dyspozycji tylko piłę łańcuchową, bo na kupno tarczowej Żona się nie zgodziła. Do sprawy, o dziwo, podchodziłem bez stresu, na luzie.
- Mam takie wrażenie, że szybciej wszystko robisz, niż pomyślisz. - Żona pamiętająca pręt musiała profilaktycznie skomentować. To mnie nawet rozbawiło. A jej obecność była niezbędna, bo potrzebne były cztery ręce, a czasami to by się przydała i piąta.
Znowu doznałem szoku i nie mogłem wyjść z podziwu, że przy tak skromnych możliwościach i narzędziach (piła!), i przy zupełnym braku doświadczenia zręby wyszły idealnie i z sensem. Natychmiast zacząłem siebie chwalić od inżynierów I sroce spod ogona przecież nie wyskoczyłem!
Dzisiaj wreszcie zamknąłem drugi etap robienia nalewki. Specjalnie przygotowanym syropem zalałem zawartość dwóch słojów i po zamieszaniu odstawiłem na kolejny tydzień. Z ciekawości wąchaliśmy zawartość, gdy słoje trzeba było otworzyć. Dawało mocą! Nie wiadomo, czy nie za dużą. Jak to mówią pierwsze koty za płoty, a rozcieńczyć zawsze będzie można. Byleby nie przesadzić, jak z tym prętem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek sezonu piątego Tacy jesteśmy. Wziąłem ze sobą na górę książkę, żeby mieć alibi, ale nie byłem w stanie do niej zajrzeć. Już o 20.40 spałem.
NIEDZIELA (01.10)
No i dzisiaj wstałem o 04.40.
Po ośmiu godzinach snu.
Rozbudzonej Żonie nakłamałem, gdy zapytała o godzinę, że jest piąta. Nie chciałem jej szokować i nadmiernie rozbudzać. Bo piątka z przodu to już jednak ranek, a czwórka noc. Bez problemów zaakceptowała fakt, że przecież się wyspałem i mogła być spokojna.
Do I Posiłku pisałem, a potem, gdy znowu się pięknie rozjaśniało, obejrzałem mecz Polska - Bułgaria. Wygraliśmy 3:0.
Przy pięknej pogodzie z przyjemnością zabrałem się za drewutnię. I strawiłem na niej całe pełne popołudnie. Żona stwierdziła, że konstrukcja wygląda profesjonalnie, bo wcześniej według niej to były zetpety (zpt - zajęcia praktyczno-techniczne w dawnych czasach w szkołach). Zabrakło mi kilku krawędziaków i wkrętów, ale zakończenie pracy zajmie już niewiele czasu.
Mam ambitne plany, aby samemu położyć zadaszenie - odpowiednia płyta OSB, blachodachówka i obróbka oraz zamocowanie rynny i rury spustowej. Robiłbym to pierwszy raz w życiu, więc potrzebny jest czas, aby prace wykonać porządnie, z namaszczeniem i bez pośpiechu. A to oznacza, że teraz, na zimę, będę musiał na wierzchu położyć folię, żeby chronić drewno przed deszczami i śniegiem, i ten niezbyt urokliwy widok trzeba będzie znosić do wiosny.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek sezonu piątego Tacy jesteśmy. A po nim troszeczkę poczytałem.
PONIEDZIAŁEK (02.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Całkiem nieźle zważywszy, że wczoraj spałem już o 20.20.
Od razu zostałem zaskoczony spotkaniem Igi Świątek z Hiszpanką Sarą Sorribes Tormo w ramach WTA 1000 China Open. Mecz rozpoczął się dopiero przed siódmą, więc spokojnie porannie zdążyłem się ogarnąć. Wygrała Iga 2:0, ale najważniejsze było to, że grała zdecydowanie lepiej niż ostatnio, a jej mowa ciała mówiła wiele.
Po I posiłku pojechaliśmy do City. Zakupy - różnorodność i wielość sklepów plus upał nas wykończyły.
Najbardziej w Leroy Merlin, w którym musieliśmy podołać dziesięciu asortymentom. Każdy z innej bajki, a na koniec ten debilny fakturomat. Spędziliśmy chyba przy nim 1/3 całego leroymerlinowego czasu. A nasze wykończenie uzupełniły Lidl, Carrefour, Euro AGD (deska do prasowania i żelazko), Jysk i Biedronka.
W domu znaleźliśmy spokój i zbawienny chłód.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.06.
I cytat tygodnia:
Zmiana jest trudna na początku, chaotyczna w trakcie i wspaniała na końcu. - Robin S. Sharma - pisarz kanadyjski, z wykształcenia prawnik.