25.09.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 297 dni.
WTOREK (19.09)
No i dzisiaj wstałem po 7. godzinach snu.
Półprzytomny.
Ciekawe, kiedy skończy się ten system nieprzytomnego wstawania? Zimą? Specjalnie się nie łudzę znając o takiej porze roku życie w Biszkopciku (drewno plus odśnieżanie chodnika), w Naszej Wsi (drewno do potęgi trzeciej i olbrzymie tereny) oraz w Wakacyjnej Wsi (drewno do potęgi trzeciej i... olbrzymie tereny). Nie inaczej będzie w Uzdrowisku - drewno i wszystkie bieżące sprawy, w tym kolejna koegzystencja z fachowcami.
Czy narzekam? Nie!
Rano Żona po przeczytaniu poprzedniego wpisu trochę się zasmuciła i zasmuciła mnie.
- Przecież ten zjazd udał się świetnie, wszystko wypaliło, była piękna pogoda, tyle ludzi, a ty go opisałeś jakoś tak, że czytający może mieć zupełnie inne wrażenie. - Może trzeba było go opisać tydzień później, a nie tak na świeżo, kiedy zawsze ci żal, że już się skończył?
Coś w tym niewątpliwie było, ale nie wiem i nigdy się nie dowiem, co bym i jak napisał z pewną zwłoką czasową, gdy opadłby już kurz bitewny.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. Jysk był głównym miejscem zakupowym, ale i Biedronka sporo dołożyła. Kupiliśmy w niej, przy 50.% promocji, dwa... kapsułkowe ekspresy do kawy i trzy paczki kapsułek. Skoro goście nie będą mieć w zasadzie kuchennego aneksu, nie wspominając o kuchniach, jak to było w Naszej Wsi i w Wakacyjnej Wsi, gdzie mogli gotować, ile fabryka dała, bo to przecież poważne Uzdrowisko i zupełnie inne potencjał kulinarny i nastawienie turystów, to chcemy jednak dać im możliwość zrobienia sobie kawy, herbaty oraz zimnego śniadania, czy kolacji, bo oprócz podstawowego wyposażenia (talerze, kubki, szklanki, sztućce, itd) będą mieć do dyspozycji niewielką lodówkę.
Po powrocie do domu robiłem to, co lubię, chociaż mam różny stosunek do poszczególnych faz tej pracy. Zmontowałem jedną z dwóch szafek. A faza pierwsza, kiedy trzeba rozpakować setki śrub i śrubeczek, poukładać je w należytym porządku i porównać z instrukcją oraz dojść, co jest co w elementach (emelentach) szafki, jest najbardziej upierdliwa i nieefektowna. Ale za to efektywna, bo potem jest już łatwo w tej drugiej fazie, twórczej, kiedy widać jak dany mebelek powstaje.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. Wcześniej niż zwykle. Trochę przed 20.00 już spałem. Pomijając ilość i jakość snu w niedawnym czasie (zjazd, Wnuki) w ostatnich dniach dawał mi się we znaki żołądek (zjazd, wizyta w Pięknym Miasteczku, Wnuki), który nie wyrabiał przy tej różnorodności potraw, mimo że pilnowałem ilości i w żadnym momencie nie czułem przejedzenia.
Kulminacja niewyrabiania miała chyba miejsce dzisiaj w nocy, bo żołądek nie chciał się zastosować do starej reklamy Łagodnie przeczyszcza nie przerywając snu!
ŚRODA (20.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Pospałbym jeszcze, skoro w nocy wstawałem "tylko" dwa razy. Ale zdaje się kulminacja niewyrabiania się przeszła. Może dzięki zaordynowaniu mi przez Żonę wczoraj wieczorem, jeszcze przed pójściem na górę, wodnej zawiesiny aktywnego węgla. Przed drugą porcją, którą mi Żona chciała wcisnąć za jakiś czas, stawiałem opór, bo nie cierpię jałowości tej zawiesiny oraz trzeszczenia i skrzypienia w zębach po jej wypiciu, ale szybko poległem po pierwszej nocnej wizycie w toalecie. Druga była już taka "wyciszająca", więc do szóstej spałem, jak niemowlę.
Jeszcze przed I Posiłkiem zmontowałem drugą szafkę. Poszło błyskawicznie. Wszystko pamiętałem z poprzedniej, praktycznie nie zaglądałem do instrukcji, no i ta nie miała drzwi, więc ileś roboty odpadło.
Zaraz po I Posiłku facet przywiózł drewno - 4 metry przestrzenne dębu. I to nie był Ten Co Ma Gadane.
Postanowiłem sprawdzić drugiego. A potem może i trzeciego, bo muszę wiedzieć, który z nich jest najuczciwszy, a raczej, który najmniej oszukuje i wciska kit.
Dzisiaj postanowiliśmy być pełną gębą mieszkańcami Uzdrowiska i pozałatwiać kilka spraw, jak tubylcom przystało. Pomijając takie drobiazgi, jak kupno Socjalnej i odbiór paczek z paczkomatu odkryliśmy nowe sfery naszego uzdrowiskowego życia. Do Krawcowej zawieźliśmy 7 zasłon do skrócenia i w ten sposób nawiązaliśmy współpracę na przyszłość. Pani w wyglądzie (trochę młodsza i bardziej pulchna) oraz w sposobie bycia oraz miłego usposobienia okazała się taką samą, jak ta "nasza" z Pięknego Miasteczka. Można było odnieść wrażenie, że krawcowe tak mają.
A ponieważ sprawa trochę trwała przede wszystkim za sprawą niekorporacyjnych gadek, tylko takich fajnych, gdzie można się poznać, pogadać o dupie Maryni i mieć świadomość, że żadna ze stron się nie spieszy, a to lubimy, musiałem opłacić parking. A w Uzdrowisku samo trzaśnięcie drzwiami kosztuje minimum 4 zł. Czułem się, jakby mnie, mieszkańcowi, włodarze miasteczka wyrywali wątrobę. Żeby być traktowanym jak pospolity turysta?! Tego już dłużej nie mogliśmy zdzierżyć! Natychmiast pojechaliśmy do Uzdrowiskowych Usług Miejskich (zmiana moja), a potem, po fakcie, poczytałem sobie o nowej inicjatywie naszego(!) samorządu.
Władze samorządowe kurortu zdecydowały o powołaniu do życia nowego podmiotu, przypisując mu bardzo ważne zadania. Chodzi o spółkę Uzdrowiskowe Usługi Miejskie, która rozpoczęła działalność z początkiem tego roku.
- Nasz Miejski Zakład Komunalny już był tak obciążony szerokim wachlarzem usług, że doszliśmy do wniosku, iż musimy coś zmodyfikować w naszej przestrzeni, aby go nie dociążać - mówi burmistrz XY. - Stąd pomysł na UUM, czyli spółkę która zajęła się obsługą wszystkich parkingów gminy oraz obsługą całej miejskiej infrastruktury sportowej i rekreacyjnej systematycznie rozbudowywanej. Dojdzie jej inwestycja w postaci farmy fotowoltaicznej o mocy 5MW, którą zamierzamy wybudować i niezbędny jest operator.
Nowo powstałemu podmiotowi przypisano zadania natury estetyczno-porządkowej m.in. z zakresu drogownictwa gminnego. Z tym wiąże się np. poprawienie oznakowania na ulicach będących w zarządzie gminy.
Do końca czerwca br. pełniącym obowiązki prezesa spółki UUM jest AB, który wcześniej w Miejskim Zakładzie Komunalnym kierował jednym z działów. Później szefa firmy wyłoni się w drodze konkursu. (zmiany moje).
Muszę dociec, czy ten facet, którego zaczepiłem swego czasu przy jakiejś tablicy informacyjnej, gdy szliśmy z Q-Wnukami na boisko, a którą studiował dokładnie, po prezesowsku, to ten z konkursu. Bo tamten okazał się być właśnie prezesem. Wtedy skorzystałem z okazji i wiele się dowiedzieliśmy. Na przykład, że czas bezpłatnych parkingów na Pięknej Uliczce w końcu minie i że we wrześniu nowe latarnie zostaną zamontowane i będą świeciły. Ale przede wszystkim poinformował nas o całym systemie zakupu rocznych biletów parkingowych dla mieszkańców i różnych, terminowych dla turystów. A to było dla nas istotne w świetle planowanego przyjmowania gości i całej logistyki ich i naszego parkowania.
W UUM młoda dziewczyna była trochę zaskoczona, że teraz taki bilet chcemy kupić.
- Bo to jest bilet na cały rok i jeśli państwo go teraz kupicie, to będzie kosztował 80 zł, czyli tyle samo, gdybyście go kupili w styczniu.
Chciałem kupić, bo wychodziło mi, że jeden dzień(!) mijającego już roku będzie nas kosztował 80 groszy, więc oczy mi się świeciły, żeby panoszyć się na płatnych parkingach.
- Ale to jest bez sensu! - zaprotestowała Żona. - No, ile my jeździmy po Uzdrowisku i parkujemy?!
Musiałem sobie odpowiedzieć, że niewiele. A gdybym nawet się uparł, że będę parkował raz w tygodniu, to wyszło, że do końca roku kosztowałoby to nas 56 zł.
Bilet za 80 zł (może być trochę drożej w 2024) kupimy natychmiast w styczniu, a najlepiej pod koniec grudnia, bo zdaje się będą takie możliwości. Wychodziło mi, że przez cały 2024. rok za dzień(!) parkingu będziemy płacić niewiele więcej niż 20 groszy. Oczy mi się nadal świeciły.
Nie dopytywaliśmy o okresowe bilety dla turystów. Na to przyjdzie czas.
Ledwo wróciliśmy do Tajemniczego Domu, a już przyjechał Szef Fachowców ze swoim pracownikiem.
Miał być od rana, potem smsowo przekładał przyjazd na piątek, by ostatecznie przyjechać o 13.00.
- Proszę cię, żebyś przy Żonie nie używał słowa "demolka", bo jest na nie wrażliwa. - Kilka razy go używałem sugerując co zrobicie, gdy przyjedziecie, i za każdym razem protestowała.
- Jaka demolka?! - To będzie zwykły demontaż. - patrzył na mnie porozumiewawczo.
Trochę go poznaliśmy. Ma tę dobrą cechę, istotną dla znerwicowanego i najczęściej przestraszonego inwestora, że z niczego nie robi problemu, wszystko da się w prosty sposób zrobić i Po jak najmniejszych kosztach.
Dzisiaj miał "tylko" przełożyć drzwi prowadzące do gości z jakichś tam na jakieś tam (lewe/prawe) i "zdemontować" ściankę działową oddzielającą dość debilnie kuchnię od reszty dołu. Od razu oboje uciekliśmy. Żona na górę do Pieska, a ja na dwór zabrać się za kolejny etap przygotowania miejsca pod składowanie drewna.
Oczywiście miałem lepiej, bo ze ścianką pałowali się obaj niesamowicie (wykonana na 300%), a ja nie musiałem słuchać powtarzanych w nieskończoność młotkowych stukotów, wkrętarkowych pisków, brechowych zgrzytów i ciarkowych dźwięków pękającego szkła. A Żona i Piesek musiały to znosić.
Gdy się wykonuje takie prace, nazwijmy je A, to w mig pojawiają się B. Chamskie ślady po ściance na ścianach i suficie w oczywisty sposób wymagały obrobienia i malowania. Ale to nie było wszystko.
Ponieważ w końcu dzisiaj, tam na górze w Pokoju Pieska, Żona i ja ostatecznie zdecydowaliśmy się na określony typ żeliwnej kuchni, to ona natychmiast pociągnęła za sobą C, D, E, F, G i H.
C było oczywiste - postawienie kuchni przy kominie wymagało wybicia w nim otworu do spalinowego ciągu oraz położenia na nim kafli nad kuchnią na całej jej szerokości. Bardzo szybko pojawiło się D.
Bo przed kuchnią powinno leżeć coś niepalnego na wypadek wylatujących z paleniska iskier albo kawałków rozżarzonych bierwion, co na pewno się zdarzy, bo tak nauczyło nas doświadczenie. Można by położyć kawałek jakiejś blachy, ale natychmiast powstawał problem wielkości, rodzaju materiału, możliwości kupna i funkcjonowania przy kuchni, żeby się nie potykać i nie przewrócić z gorącym garem lub się zwyczajnie nie zabić.
Szef Fachowców optował za położeniem kafli Przynajmniej ja tak bym zrobił u siebie! A ponieważ Żona od początku nienawidziła paneli w kuchni, zdecydowanie dziadowskich względem reszty całego dołu domu, to błyskawicznie znaleźliśmy się w dziale E. Ten był mocno rozbudowany.
Panowie błyskawicznie zerwali kuchenne panele, ale żeby to zrobić, musieli najpierw wykonać prace z obszaru F. On obejmował demontaż ciągu szaf, szafeczek i półki, które stały na jednej ścianie kuchni, od naszego początku puste i nieużywane, do których Żona natychmiast po wprowadzeniu się zapałała nienawiścią, bo tylko zagracały przestrzeń i ją ograniczały oraz spuszczenie wody z grzejnika stojącego prostopadle do ściany przy tych szafach, który to grzejnik w przyszłości wymagał przeróbki swoich podłączeń, żeby mógł być usytuowany przy ścianie. To nadal mieściło się w dziale F, jak również zrobienie czegoś (malowanie, tapetowanie?) z ordynarną ścianą, której prawdziwe oblicze zostało odsłonięte przez zdemontowane meble.
Panowie mogli wrócić do działu E. Skończyli demontaż paneli i oczom wszystkich ukazała się brzydka, gruba płyta pilśniowa. Żona zdecydowała, żeby ją natychmiast zerwać. Udało się prawie w całości, bo te resztki przy meblowym ciągu kuchennym wymagały odcięcia, a panowie czegoś takiego się nie spodziewali i stosownego narzędzia nie mieli. I znowu oczom wszystkich ukazała się "ciekawostka", tym razem cały czterdziestoletni przekrój działań jego poprzednich właścicieli. W części pierwotnej, wtedy niekuchennej leżał parkiet, a w kuchennej kafle z czasów komunistycznego niedostatku. Pod nimi zaś był już beton. Wszystko do zerwania z wyjątkiem betonu oczywiście. Szykował się etap G, ale tu akurat i Żona, i panowie go nam oszczędzili, bo nie szłoby przez najbliższe tygodnie żyć. Ostatecznie umówiliśmy się, że etap G będą robili z doskoku, bo najpierw chcieli w styczniu (bardzo śmieszne), kiedy mieli do nas zlądować na stałe, żeby na górze przerabiać jeden z pokoi na łazienkę i w ogóle przysposabiać górę na jedno mieszkanie dla gości. Od razu etap ten (G) został poszerzony o wycięcie części paneli z salonu tych, które Żona toleruje, tych przy kominie, żeby było można porządnie wykonać etap H. A on będzie obejmował zrobienie na całej odkrytej powierzchni wylewki samopoziomującej i położenie na niej kafli wraz z cokolikami. W tej sytuacji D zniknie, skoro pojawi się H, a to spowoduje, że stanie się ono G, więc nie będzie tak źle.
Na terenie pod przyszłą drewutnię, części B (część A była gotowa i jest już tam złożone drewno od Tego Co Ma Gadane), ciężko pracowałem. Piszę "ciężko", bo akurat tak było. Z całego terenu żmudnie wykopywałem korzenie po roślinach, które tworzyły tam jeszcze niedawno dżunglę. Zebrało się tego dwa wory. Kubaturowo wszystko by się zmieściło do jednego, ale uniemożliwiał to ciężar.
Najlepsze mnie czekało. W rogu, przy rurze spustowej, gdy jakiś czas temu zlikwidowałem dżunglę, odkryłem metalową beczkę wkopaną w ziemię, a w niej potężny plastikowy wazon(?). Początkowo myślałem, że to był taki specyficzny system zbierania wody, ale okazało się, że rury spustowe były sobie, a beczka sobie. Z wazonu zacząłem wybierać kleistą czarną maź, która w dużej ilości mogłaby stanowić idealne bagno, nomen omen, tak się kleiła. Trudno ją było oderwać od szpadla, a potem pozbyć się jej z taczki. No i jak na bagno przystało, cuchnęła. Gdy osiągnąłem dno, nomen omen, udało mi się wazon oderwać od beczki z charakterystycznym sykiem, po pod nim dalej było bagno. Wazon rozlatywał mi się w rekach i na jego przykładzie mogłem sobie unaocznić, ile czasu może upłynąć, aby plastik rozłożył się całkowicie. Bo upłynęło 40 lat (zakładam, że poprzedni właściciele od razu w tym rogu posesji ustawili takie piękne puzderko na kwiaty; lepszym określeniem byłaby kadź) od czasu wybudowania domu.
Z beczki małą ogrodową łopatką dalej wybierałem breję, aż, ku mojej radości, dotarłem do litego piasku, mokrego co prawda, ale praca z nim stanowiła już samą przyjemność. A jeszcze większa była moja radość, gdy łopatka metalicznie brzęknęła o dno beczki. Dziwny przypadek, bo po raz pierwszy bodajże w życiu świadomość osiągniętego dna bardzo dobrze podziałała na moją psychikę.
Teraz już tylko wystarczyło obkopać beczkę znając jej "denny" wymiar i zastosować podstawowe, moje ulubione narzędzie, to najprostsze z prostych, łom. Beczka wylazła jak z masła. Lej po niej zasypałem i było fertig.
Trzecim etapem było wyciąganie z terenu wszelakich płytek betonowych, które 40 lat temu tworzyły ścieżkę w wiadomym wówczas celu. Były kompletnie niewidoczne, zasypane ziemią i obrośnięte mchem. Chodziłem po terenie niczym saper, tylko że zamiast szpikulca do wykrywania min, posługiwałem się szpadlem. Uderzając nim co kawałek czekałem na charakterystyczny dźwięk i już taką płytkę miałem. Uzbierało się kilkadziesiąt sztuk. Każdą czyściłem z ziemi i z mchu i układałem we wdzięczne słupeczki.
Do domu wróciłem wykończony. Kuchnia i salon stanowiły już inną przestrzeń i było pięknie, mimo ruinacji podłogi i zatrzymania tego procesu w połowie.
- A wytnie pan sam otwory w metalowej futrynie, żeby drzwi mogły zamykać się na klamkę i na zamek? - Bo my już dzisiaj nie zdążymy. - zapytał Szef Fachowców. - Bo drzwi zdążyliśmy przełożyć.
Faktycznie, zaczęło się ściemniać.
- Oczywiście! - Nie ma problemu! - dodałem, żeby podkreślić, że sroce spod ogona nie wyskoczyłem.
Poza tym propozycja samego Szefa Fachowców, który potrafi zrobić wszystko z wyjątkiem bodajże tapetowania Bo jakoś ta robota mi nie leży!, i potraktowanie mnie, jak chłopa, który też potrafi zrobić fachową rzecz, była nie do odrzucenia i w jakimś stopniu mnie podbechtała Ja nie zrobię?! Poza tym to miało być jakieś wyzwanie, jakaś finezja, a nie prymitywne babranie się w błocku.
Wieczorem obejrzeliśmy 2/3 kolejnego odcinka Tacy jesteśmy.
- Śpisz?! - zapytałem w połowie.
- Nie! - Żona zaprotestowała gwałtownie.
Ale wiedziałem, że nie chciała się przyznać i walczyła ze sobą.
- Śpisz! - w moim głosie za jakiś czas nie było już pytania.
Patrzyła na mnie półprzytomnie i z twarzy wyczytałem, że została "przyłapana" na gorącym uczynku. Zacząłem się dusić ze śmiechu wiedząc, co będzie.
- Ale nie będziesz na mnie krzyczał? - tym razem wybrała taką wersję tekstu. - Bo wiesz, ten dzisiejszy pobyt fachowców spalił mnie psychicznie...
Wiedziałem. Skoro zamiast demontażu była demolka.
Cały dzień czułem się żołądkowo świetnie. Nówka nieśmigana. To było ważne oczywiście z różnych względów, chociażby z tak błahego, jak spokojne wyjście we troje na spacer (wczoraj w panice musiałem zawrócić w jego jednej piątej, jeszcze pod koniec Pięknej Uliczki), ale najistotniejszy był sobotni wyjazd do Rodzinnego Miasta, aby spotkać się z moją klasą, żeby uczestniczyć w obchodach 75-lecia powstania naszego ogólniaka i żeby zobaczyć się z Bratem.
CZWARTEK (21.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Rano nie mogłem się nadziwić nowej przestrzeni. Gdy siedziałem przy stole przed laptopem, wzrok biegł daleko, aż do kuchennego okna.
Do I Posiłku pisałem. A po nim Żona z Pieskiem uciekły do Uzdrowiska Uzdrowiska na długi spacer.
- Najbardziej nie znoszę ze wszystkich prac, które wykonujesz, tych z gumówką! - Ten dźwięk i smród ciętego metalu!...
Drugą, ale o tym nie wspominałem, jest cięcie drewna piłą łańcuchową. Co tu dużo mówić - Żona po prostu mocno się niepokoi o mnie, gdy używam tych narzędzi.
- A zadzwonisz do mnie, gdy skończysz?
Obiecałem.
Zadzwoniłem wcześniej, niż myślałem. Bo ledwo Żona wyszła z Pieskiem, a zadzwonił Szef Fachowców. Długo rozmawialiśmy na temat szykowanej przez niego umowy, o rozpoczęciu prac gdzieś w połowie stycznia oraz tych, z doskoku.
- Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że nie tyle, że nie zakończyłem pracy z gumówką, to nawet jej nie zacząłem. - zadzwoniłem do Żony i wszystko wyjaśniłem.
Zabezpieczony okularami i rękawicami ciąłem metal aż iskrzyło, nomen omen. Dziury wyglądały tak, że żaden fachowiec by się ich nie powstydził, ale najważniejsze, że drzwi zamykały się idealnie, i na klamkę, i na zamek.
- Możesz wracać! - zadzwoniłem do Żony.
- Właśnie jestem u wlotu Pięknej Uliczki. - Zjadłam sobie galaretkę w Uzdrowisku Uzdrowisku.
Żona galaretki lubi, ale tutaj przede wszystkim świadomość, że może do niej dotrzeć na piechotę, w każdej chwili i do swojego ulubionego Uzdrowiska Uzdrowiska.
Całe popołudnie aż do zmierzchu układałem palety i je poziomowałem. A to była aptekarska robota. Ponadto pozostałe trójkątne miejsca też musiałem zapaletować, więc przycinanie i poziomowanie otrzymanych paletowych trójkątów nadal mieściło się w kategorii aptekarstwo.
W końcu płaszczyznę, na której zalegnie drewno miałem gotową. To dla rozrywki ciężkim młotem powbijałem duże kotwy i powsadzałem do nich krawędziaki. Wizualnie zrobił się zarys przyszłej drewutni.
Oceniłem, że jestem z nią w połowie drogi licząc od pierwszych kroków przy wycinaniu wszystkich roślin z tego poletka.
Wieczorem obejrzeliśmy bez problemów 1 i 1/3 odcinka Tacy jesteśmy.
PIĄTEK (22.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Alarm miałem nastawiony na szóstą.
Na tarasie "musiałem" się gimnastykować w jego rogu, bo stąd miałem najlepszy widok na niebo i na kolory, które wschodzące słońce kładło na delikatne pierzaste chmury. Do tego wokoło zielenina, śpiew ptaków i szum rzeki oraz... cisza. Bajka.
Przed 08.00 zdążyłem telefonicznie dopaść Córcię, która akurat wchodziła do szkoły. Wymyśliłem, że w niedzielę, po śniadaniu u Brata, wpadnę do Dziury Marzeń bez zapowiedzi, na godzinkę, dwie. Zdawałem sobie sprawę, że ani chybi natknę się na Zięcia, ale co jest do jasnej cholery!...
- To nie jest najlepszy pomysł... - skomentowała Żona, gdy się nim podzieliłem czując przez grube warstwy skóry, że to nie jest najlepszy pomysł. - Sam wiesz, jak jest... - A poza tym chyba nie chcesz uzyskać wiadomego efektu po twoim Hurrra! Tatuś niespodziewanie przyjechał! Cieszycie się?! - Lepiej zadzwoń i uprzedź.
Argument przekonał mnie w trymiga.
Córcia nie miała nic przeciwko i się śmiała.
- Ale, tato, uprzedzam, że Wnuk-V ma gorączkę, kaszle i dzisiaj, za chwilę, Zięć idzie z nim do lekarza. - A Wnuczka już zaczyna... (zmiany moje)
Gwałtownie zrezygnowałem. Wiadomo, jak to, co przechodzi z dzieci na dorosłych, jest wredne i złośliwe. Umówiliśmy się, że gdy będzie wracać ze szkoły, zadzwoni, bo poprzednio, małpa, miała mi zrelacjonować swoje spotkanie z rodzicami i tego nie zrobiła.
- Żona zawsze mądrze doradzi! - wygłosiłem sentencję na cały głos i na cały otwarty dół.
- Żeby tylko mąż był zawsze gotów tych rad posłuchać... - usłyszałem z oddali. I wydawało mi się, że dobiegło mnie delikatne westchnienie.
Niczego fizycznego praktycznie nie robiłem. Nie chciałem się tak czuć, jak wczoraj, "połamany", w kontekście wyjazdu do Rodzinnego Miasta i czekających mnie radosnych uroczystości, a przede wszystkim spotkania z klasą.
Zabrałem się wreszcie za selekcję zjazdowych zdjęć, żeby ten galimatias uporządkować i do koleżanek i kolegów wysłać te najważniejsze. Udało się wybrać 13 reprezentatywnych, ale i tak całość ważyła 45 MB. Nic dziwnego, że kilka adresów mi odbiło, za przeproszeniem, ale Żona mi poradziła, żebym to zrobił w ratach. Zabiorę się za to dopiero w poniedziałek, wtorek.
Ciężar spadł mi z serca. Dzięki pomocy Żony temat w zasadzie został zamknięty. To mi dodało tyle energii, że jednak postanowiłem wyjść na dwór i popracować, ale krótko. Wiedziałem, że w większości będę miał do czynienia z myśleniem i finezją, więc tym bardziej chciałem. Rzecz dotyczyła wypionowania krawędziaków na tyle trwale, żebym mógł je później połączyć ze sobą mniejszymi, konstrukcyjnymi, i dopiero wtedy na stałe umocować do kotew. Bo pion to podstawa.
To sformułowanie natychmiast skojarzyło mi się z naszym ostatnim zjazdem. Imprezowicz, ten kolega, który załatwił dla nas kapelę i kupił odpowiednią ilość szampana, przywiózł ze sobą mnóstwo zdjęć przedstawiających afisze z obszaru bhp i edukowania klasy robotniczej z czasów siermiężnego gomułkowskiego socjalizmu. Wybraliśmy kilka i udało się nam je wydrukować w kolorze w recepcji hotelu, po czym poobwieszać nimi wszystkie toalety, salę bankietową i wejścia do miejsc noclegowych.
Zacytuję tylko dwa:
ALKOHOL SZKODZI
ZDROWIU
TYLKO CZŁOWIEK
NA POZIOMIE
TRZYMA SIĘ W PIONIE
Uważałem, że ten akurat był zbyt finezyjny, jak na klasę robotniczą i bardziej pasował do inteligencji pracującej, takiej jak, na przykład, my. Natomiast drugi był uniwersalny, pasował i tu, i tu, bo przekaz był jasny i czytelny.
OSOBY NIEPOTRAFIĄCE
TRAFIĆ DO SEDESU
PROSIMY
RZYGAĆ PRZEZ OKNO
(kolor czcionki jak w oryginale)
W pionowaniu pomogła mi Żona. Trzymała pion krawędziaka za pomocą poziomicy, a ja je blokowałem wcześniej przygotowanymi zastrzałami, które z kolei blokowałem wkrętami wkręcanymi wkrętarką (czarna krowa w kropki...). A że miałem niedopasowany bit, a właściwego w bałaganie nie udało się znaleźć, to wkręcanie szło ciężko z przewagą bezsensownego tłuczenia bitem po główce wkręta. Do tego stopnia, że gdy któryś musiałem wykręcić i na końcu wziąłem go w palce lewej ręki... oparzyłem sobie palec wskazujący. Bardzo śmieszne. A miałem sobie niczego złego przed uroczystościami jubileuszowymi ogólniaka nie zrobić. Żona zniwelowała ból smarując sokiem z żyworódki i bardzo szybko przeszło i mogłem dalej funkcjonować, ale bąbel powstał. Od wkręta oparzenie II stopnia? Chyba rekord świata!
Gdy zmierzchało, odgruzowałem się i spakowałem na jutrzejszy wyjazd. A potem od 17.30 zacząłem oglądać mecz naszych pań z Niemkami w ramach kwalifikacji do igrzysk olimpijskich Paryż 2024. Oczywiście byłem w stałym kontakcie z Konfliktów Unikającym. Siatkówki kobiecej nie oglądałem dawno i trudno było mi się z powrotem przyzwyczaić. Ponadto nasze grały słabo, ale jakimś cudem wygrały 3:2. A miały nóż na gardle po wpadce i przegranej z Tajkami. Mimo wszystko moja nadzieja na zakwalifikowanie się omawiana w smsowej komunikacji była większa niż u Konfliktów Unikającego.
Wieczorem obejrzeliśmy 1/2 kolejnego odcinka Tacy jesteśmy. W trakcie oglądania wysyłaliśmy do siebie na różne sposoby dziwne sygnały (ziewanie, dziwne wiercenie się, wzdychanie) będące w jawnej sprzeczności z pozytywną energią oglądania i zainteresowania akcją.
SOBOTA (23.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Nawet wypoczęty mimo że żołądek kazał mi w nocy wstawać dwa razy.
A gdy wstałem, zmusił mnie do trzeciej wizyty w toalecie. Wizyta w Rodzinnym Mieście i na uroczystościach zapowiadała się ciekawie. Ale o dziwo, nie panikowałem, jak w podobnych razach, które potrafią się zdarzać. Tak miałem, mam i będę miał, i musiałbym od nowa się urodzić. Ale to co było przedtem a teraz to ziemia a niebo. Trzeba powiedzieć krótko - dzięki Żonie. Ona oczywiście jeszcze lepiej by mnie naprostowała względem szeroko pojętego mojego układu pokarmowego, czy trawiennego, ale się nie daję. Z tylu rzeczy musiałbym zrezygnować, więc bez przesady. Tych, z których zrezygnowałem, zupełnie nie żałuję, zaś ta jedna, z której niby miałbym zrezygnować, została jako opoka. Nietrudno zgadnąć co to takiego, bo czytający świetnie się orientują.
W Rodzinnym Mieście, w ustalonym miejscu, wskazanym przez Kapitana, byłem idealnie punktualnie.
Mimo objazdowych niespodzianek po drodze i konieczności zaparkowania Inteligentnego Auta w sporej odległości od miejsca uroczystości. Po Kapitanie byłem drugi. Od razu przypiął mi do klapy okolicznościowa plakietkę i czekaliśmy na maruderów. Schodził się tłum ludzi, a wiekowy przekrój, dwudziestokilkulatkowie do osiemdziesięciolatków, budził mieszane uczucia, od podziwu, radości do zgrozy. Nas było jedenaścioro.
Przy każdym wejściu budynku, na każdym rogu korytarzy, przy wszelkich schodach i w newralgicznych punktach stali uczniowie i nauczyciele kierujący ruchem, gotowi natychmiast pomóc w najdrobniejszej sprawie.
- A którędy do toalety? - zapytałem młodego sympatycznego człowieka, bo uważałem, że po podróży mi się należy, a poza tym było wiadomo, że uroczystość potrwa.
- Pójdzie pan prosto, przy szatni proszę skręcić w lewo, a potem w prawo i tam już pan zobaczy... - Zaprowadzić pana? - dodał po chwili.
Widocznie musiał dostrzec w moich oczach delikatną dezorientację, a może coś w postawie starszego absolwenta, a może był po prostu niezwykle grzeczny i uczynny.
- Nie dziękuję! - Jeszcze dam radę... - roześmiałem się, bo mnie ubawił. Wcale się nie spłoszył, odczytał intencję mojej reakcji i też się uśmiechnął.
Uroczystość w reprezentacyjnym miejscu Rodzinnego Miasta była przygotowana z pompą, pietyzmem i adekwatnie do jubileuszu. Wszystko zostało przewidziane i przeprowadzone, każdy szczególik programu idealnie i to należało podziwiać. Tu nie mogło być nic pozostawione przypadkowi przy świadomości napiętego całodziennego programu obchodów. Ale oczywiście rozpoczęła się z klasycznym opóźnieniem jednego kwadransa, o 11.15.
Prowadziła ją świetnie dobrana para naszych absolwentów, ona rocznik 2019, on 2016. Śmiech pusty ogarniał takich, jak my, gdy to słyszeliśmy. Patrzyliśmy na siebie, wzdychaliśmy i przewracaliśmy oczami. Oboje szczupli, ona ładna i zgrabna, on przystojny, ubrani galowo w jednolitej czarnej tonacji, bez żadnych ekscesów kostiumowych, ze świetnymi głosami i dykcją oraz znawstwem języka polskiego, inteligentni. Podołali całości idealnie. Szacunek.
Najpierw zostały wprowadzone poczty sztandarowe (ok. 10) naszej szkoły i wszystkich innych średnich z Rodzinnego Miasta. A potem padło hasło (rozkaz, polecenie?) "Do hymnu!". Zaintonował go świetny szkolny chór, a cała sala się dołączyła. Dawno nie śpiewałem czterech zwrotek. Sam siebie zaskoczyłem, bo znałem wszystkie.
I nastąpiło to, co musiało przy takich okazjach - morze przemów. Wystąpiło chyba z dwunastu mówców, jeśli nie więcej. Rozpoczęła pani dyrektor, to oczywiste, potem sekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji i Nauki, jedyna kobieta na tym szczeblu, co odnotowałem temu przytłuszczonemu pisowskiemu discopolowcowi, ministrowi Czarnkowi, na plus, dalej prezydent miasta, kilku posłów i posłanek oraz jeden senator, a potem niezliczona rzesza szefów różnych organizacji oświatowych i innych współpracujących i wspierających naszą szkołę. Kuria też musiała być w osobie naszego, młodego, ale już dość spasionego, absolwenta, księdza dr jakiegoś tam. Każdy mówca poczuwał się do wręczenia pani dyrektor bukietu kwiatów oraz okolicznościowego prezentu.
Wytrzymałem wszystko. Plus Kapitan i jeszcze kilkoro z nas. Reszta się zmyła z różnych powodów.
U Kolegi Lekarza, tego, który opiekował się Córcią w trakcie pierwszej ciąży, powód był prosty.
- Kurwa! - Nie mogę znieść tych pisowskich gąb i tego ich pierdolenia! - Do zobaczenia w szkole! - szepnął mi do ucha i zniknął.
Jak mi później wyjaśnił, będąc mieszkańcem Rodzinnego Miasta, wszystkich znał i wiedział o nich sporo i dlatego nie mógł wytrzymać. Ja zaś nie wiedziałem nic, oprócz tego, że byli z PIS-u, więc było mi łatwo.
Dwa przemówienia zapadły w pamięci.
Jedno naszej absolwentki, lat około pięćdziesięciu, powszechnie znanej dziennikarki telewizyjnej i internetowej, która mówiła lekko, ze swadą i dowcipem ciągle humorystycznie odnosząc siebie do swoich lat szkolnych, różnych nauczycieli będących na sali i wspominając różne sytuacje, zwłaszcza te w otoczce zgrozy, czyli z chemii i matematyki. Nie czuło się zupełnie tych pięciu minut jej wystąpienia. Na koniec w bardzo inteligentny, subtelny i wyraźny sposób wspomniała o zbliżających się wyborach i dała PiS-owi lekkiego prztyczka w nos.
Drugi mówca, też kobieta, zajęła nam raptem minutę. Jako przewodnicząca ZNP (Związek Nauczycielstwa Polskiego; były też dwie przedstawicielki - NSZZ "Solidarność" Nauczycieli oraz Forum Związków Zawodowych) w imieniu całej trójki krótko i na temat życzyła pani dyrektor i szkole tego, co należało życzyć.
- Musi być nauczycielką matematyki. - wymieniliśmy między sobą nasuwające się spostrzeżenie.
Gdy godzinna faza mów minęła, nastąpiła część poświęcona wręczaniu specjalnych nagród-medali osobom szczególnie zasłużonym dla naszej szkoły. W slajdowym pokazie mogliśmy zobaczyć nazwiska wszystkich tych, którzy do tej pory takie wyróżnienia otrzymali. A dzisiaj wśród nich był Kapitan oraz nasza koleżanka, Anglistka, która po maturze i studiach wróciła do szkoły, aby pracować w niej aż do emerytury, a teraz nadal się udziela na jej rzecz.
Organizatorzy przygotowali jeszcze jedną niespodziankę. Na specjalnym slajdowym pokazie widownia mogła zobaczyć zdjęcia i nazwiska wszystkich dyrektorów szkoły od początku jej istnienia z podanymi latami ich działalności, wicedyrektorów oraz nauczycieli, w tym osób zmarłych. Na sali zapanowała cisza, bo wszyscy nagle cofnęli się do swoich lat i wspomnień. A potem jeszcze w podobny sposób przedstawiono całą historię ogólniaka. Trudno było być obojętnym wobec tego, co widzieliśmy przez kilka minut.
Ostatnią częścią uroczystości był występ chóru. Zróżnicowany repertuar i profesjonalizm spowodował, że trud dwóch godzin siedzenia został złagodzony. A dodatkowo złagodził go drobny poczęstunek w kuluarach budynku. I tak minęło dwie i pół godziny.
Pozostała część jubileuszowych obchodów odbyła się w budynku szkoły. A to już była ta faza, która całkowicie wymykała się wszelakim ramom organizacyjnym. Bo tłum był dziki i różnorakim powitaniom i rozmowom w każdym z zakamarków szkoły nie było końca. Organizatorzy starali się wcześniej zapanować nad sytuacją zdając sobie sprawę, co może być, więc do obsługi całego zamieszania oddelegowano mnóstwo aktualnych uczniów zwijających się jak w ukropie, w sali gimnastycznej zaproponowali jakieś występy, a na I piętrze odsłonili pamiątkową tablicę. Dodatkowo starali się zgromadzić wszystkich w poszczególnych salach lekcyjnych według roczników.
No cóż, nasza klasa zawsze była krnąbrna i tak zostało. Z żadnej z propozycji nie skorzystaliśmy, nawet z siedzenia w jakiejś klasie twierdząc, że z leszczami młodszymi od nas o 2 lata nam nie po drodze, a tylko włóczyliśmy się po korytarzach przywołując różne wspomnienia, by potem zasiąść w jakiejś sali, pełniącej akurat rolę q-kawiarni, wszyscy przy jednym stole i gadać bez końca nie mogąc sobie za Chiny przypomnieć, jaką ta sala pełniła funkcję za naszych czasów.
Przed 16.00 ze szkoły się wynieśliśmy. Mieliśmy zaplanowane nasze stałe klasowe spotkanie. Już w naszej historii dwudzieste drugie. Jak zwykle ostatnio był to ten sam hotel z restauracją, gdzie zamawiamy obiady, siedzimy, gadamy, śpiewamy i sprawdzamy w naszym dzienniku obecność odnotowywaną zawsze przez Przewodniczącą. Frekwencja się poprawiła względem uroczystości formalnych, bo ostatecznie było nas piętnaścioro. Na monografii szkoły przygotowanej i wydrukowanej przez organizatorów, którą każdy z nas otrzymał, wzajemnie sobie złożyliśmy
podpisy. Żegnaliśmy się do następnego razu, a ja wszystkich zapraszałem, w tym Kanadyjczyka I i II, (chciało im się przejechać, a raczej przeleć taki kawał świata) do Uzdrowiska.
Przed 19.00 byłem już u Brata. Miał czas tylko do 20.00, bo do tej godziny zgodził się go zastąpić w pracy jego kolega. Udało się wspólnie obejrzeć drugą połowę meczu Polska - USA (pierwszą część relacjonował mi na bieżąco smsowo Konfliktów Unikający), w którym nasze dziewczyny miały kolejny raz nóż na gardle. Wygrały 3:1 i mi zaimponowały.
Brat przed wyjściem dał mi kilka wytycznych - jak postępować z kotami, co mogę sobie zjeść na kolację, mimo że mu mówiłem, że jeść nic już nie będę, jak włączać i wyłączać telewizor, mimo że mu mówiłem, żeby wyłączył, bo już niczego oglądać nie będę, jak rano mam sobie zrobić kawę i Uważaj z gazem! I rozstaliśmy się do rana, do 08.00, przy jego zdziwieniu, że w niedzielę wstaję o 06.00.
Najpierw na laptopie zrobiłem sobie onan sportowy, a potem do 21.30 czytałem. I padłem pamiętając, żeby oba koty przeflancować z sypialni, bo inaczej ze spania nici.
W tym przeflancowywaniu konsekwentnie tkwiłem dopóki, dopóty obu jednocześnie(!) nie ujrzałem w przedpokoju. Wtedy z ulgą natychmiast zamknąłem drzwi. Bo przeflancowywanie trochę trwało. Gdy jednego udało mi się pozbyć, a nie było łatwo, bo w końcu były u siebie i swoje przyzwyczajenia miały, to nagle odkrywałem, że ten wcześniej przeflancowany nie wiedzieć kiedy znajdował się z powrotem w "mojej" sypialni. Wyraźnie na ten temat miały inne zdanie.
NIEDZIELA (24.09)
No i dzisiaj wstałem o ...06.00.
Sypankę zrobiłem sobie bez problemu i zasiadłem przed laptopem. A gdy wszystko wyczytałem i obejrzałem, niezwykle wyluzowany czytałem sobie książkę.
Brat przyszedł o dziewiątej.
- Nie mogę się nadziwić, że od ósmej ani razu do mnie nie zadzwoniłeś?! - stał nade mną nie mogąc się nadziwić.
- A po co miałem dzwonić? - Gdyby było coś poważnego, to byś przecież mnie powiadomił.
- No, tak, ale nasza siostrunia na twoim miejscu to by dzwoniła do mnie z pięć razy i by na mnie wrzeszczała.
Od razu zrobił mi śniadanie, bo się zawsze przejmuje gośćmi, a poza tym tak ma.
- Ty to jesteś dziwny facet... - znowu stał nade mną nie mogąc się nadziwić, gdy jadłem dwie kiełbasy na gorąco, mnóstwo fasolki szparagowej, bo bardzo lubię, i ogórki kiszone. - ... Że to wszystko jesz bez pieczywa?!...
Dziwi się tak od dobrych kilku lat, kiedy u niego jestem.
Pożegnaliśmy się o 11.00. Ja chciałem być wcześnie w domu, a Brat po nocce musiał pójść spać.
Drogę, piękną zresztą, z Rodzinnego Miasta do Uzdrowiska znam już całkiem dobrze, więc jechało mi się bardzo przyjemnie i niesmutnie, jak po ostatnim zjeździe. Nie dość, że czekała na mnie Żona, to z moją klasą widuję się co roku i z większością koleżanek i kolegów mam kontakt i telefoniczny, i mailowy.
W domu byłem tuż przed 13.00. Przy cydrze i Pilsnerze Urquellu zrelacjonowałem cały pobyt, bo nie dość, że Żona Brata zna i wszystkie z nim związane smaczki, to dodatkowo zna wiele osób z mojej klasy, które poznała i polubiła, gdy dwa razy mieliśmy spotkanie u nas, w Naszej Wsi.
Bardzo szybko wyszło nam, że jest niedziela i że "trzeba" pójść w Uzdrowisko Uzdrowisko, a na dodatek do Lokalu z Pilsnerem II. Było super.
O 20.30 rozpoczął się ostatni mecz Polek, tym razem z Włoszkami. Ponownie mieliśmy nóż na gardle, bo chcąc się zakwalifikować "znowu" musieliśmy wygrać. Takie warunki postawiły i sprawę ukonkretniły Amerykanki, które we wcześniejszym meczu z Niemkami wygrały i tym samym awansowały. A kwalifikowały się tylko dwie drużyny.
Wielu rzeczy z tego meczu z Konfliktów Unikającym nie rozumieliśmy. Bo jak, na przykład, można go było wygrać, skoro pierwsze dwa sety graliśmy źle, a pierwszy fatalnie?! A jednak wynik ostatecznie brzmiał 3:1. Sumarycznie dziewczyny mi zaimponowały swoją determinacją, wolą walki i odpornością psychiczną. Brawo! Po 16 latach zagrają na igrzyskach.
A jakie podsumowanie wrażeń i emocji? Moja nadzieja zwyciężyła!
PONIEDZIAŁEK (25.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30, chociaż po wczorajszym meczu chciałem o 07.00.
Wyszłoby na to, że cały dzień pisałem, ale to nieprawda. Bo sporo się obijałem, a gdy tylko kurier przywiózł z IKEI wiklinowy fotel do łazienki, naczynia, a przede wszystkim ławo-stolik do salonu oraz lampę stojącą i dwie nocne lampki, z przyjemnością rzuciłem się do montażu. U gości przybyło kolejne wyposażenie mieszkania.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i napisał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.51.
I cytat tygodnia:
Żałuję, że trzeba całego życia, żeby nauczyć się żyć. - Jonathan Safran Foer (amerykański pisarz pochodzący z rodziny polskich Żydów z Bielska Podlaskiego)