18.09.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 290 dni.
WTOREK (12.09)
No i dzisiaj wstałem przed 07.00.
Nawet nic specjalnego mnie nie budziło - żadnych śmieciarzy, stukotu szpilek o betonowe schody i pogaduszek przy windzie. Może dlatego, że na zewnątrz promieniowała moja podświadomość niedzieli i świadomość dzisiejszego dnia, święta, jakim miał być początek naszego zjazdu, dokładnie 50 lat po zakończeniu studiów.
Przy sypance z rozwalonych ostatnich ładunków kawowych, pozostałości po ekspresie na naboje, bo innej kawy w Nie Naszym Mieszkaniu nie było, przepisywałem na czysto moją mowę-trawę, którą miałem zamiar zaprezentować drugiego dnia zjazdu, na początku balu.
Kwadrans przed dziewiątą w lekkich nerwach wyruszyłem na oficjalną część zjazdu. Żona została z Pieskiem. Miałem wrócić w okolicach 14.00.
Godzinę przed rozpoczęciem byliśmy na posterunku we trzech - Wielki Woźny, Profesor Noblista i ja. Każdy z nas przygotowywał swoją część, żeby nie dać się niczym zaskoczyć. I wszystko wypaliło w punkt.
Koleżanki i Koledzy stanęli na wysokości zadania. W ogólnym rozgardiaszu powitań, rosnącym w miarę przybywania kolejnych osób, dyskretnie przekazywali mi zadeklarowane kwoty, które miały uświetnić nasz zjazd. Spociłem się przy tym z emocji, bo wszystko działo się spontanicznie bez żadnych moich pokwitowań i tylko z moim odhaczaniem na wcześniej przygotowanej liście. Całe podsumowanie miałem dokonać dopiero po powrocie do Nie Naszego Mieszkania.
Gospodarzem spotkania był Wielki Woźny, a oprócz nas (trochę ponad 70 osób) byli Rektor Alma Mater i Dziekan naszego wydziału, którzy, co tu dużo mówić, uświetnili uroczystość.
Rektor w krótkim wystąpieniu przedstawił imponujące dokonania uczelni w ostatnich latach, a chwilę potem Dziekan zrobił to samo przedstawiając nasz wydział.
Później atmosfera kompletnie się rozluźniła, bo przyszło do wręczania nam dyplomów. Szata graficzna, kolorystyka, elementy plastyczne oraz treść były w większości dziełem Kolegi Plastyka, a Wielki Woźny i ja dorzuciliśmy tylko swoje 5 groszy.
Dyplom w tonacji wrzosowej dla koleżanek wyglądał tak:
Śmiało Starcy! stańmy na głowie!
Ziemia młodym. Lecz niebo jest nasze!
RADA STARCÓW
Absolwentów'73
Wydziału Chemicznego Alma Mater
ostatkiem sił swoich postanawia
WZNOWIĆ
..................................................................................................
kobiecie licznych zalet i cnót (w tym niewieścich),
nadgryziony zębem czasu po półwieczu używania*
DYPLOM MAGISTRA INŻYNIERA CHEMIKA
z nadzieją, że w dalszym ciągu będzie nieść kaganek,
krzewić, wdrażać, oświecać, trwać przy wartościach
etc.
Niniejsze własnoręcznym podpisem potwierdzają:
Starszy Starzec Abs. 73 Młodszy Starzec Abs.73
..................................... ......................................
.
ZATWIERDZAM
Dziekan Wydziału Chemicznego Alma Mater
prof.dr hab....................................................
* - wznowiony dyplom ważny będzie następne 50 lat
z możliwością (odpłatnego) przedłużenia
Metropolia, wrzesień 2023
Dyplom dla kolegów miał tonację zieloną i różnił się oprócz koloru tekstem pod nazwiskiem dyplomowanego. Brzmiał on: mężowi wielu talentów, również niewykorzystanych,
Kilka słów wyjaśnień. Pod "Starszy Starzec Abs.73" widniał podpis Wielkiego Woźnego, a pod "Młodszy Starzec Abs.73" podpis Profesora Noblisty, który jako zdolny (i tak mu zostało) poszedł rok wcześniej do szkoły. Oczywiste zmiany zostały naniesione przeze mnie.
Po wszystkim dyplom otrzymał od nas Dziekan. Nie jestem w stanie przytoczyć nawet fragmentu tekstu, ale dyplom zawierał panegiryk i wskazania, jak powinien prowadzić wydział ku chwale chemików oraz kluczowe słowo PRZYTULIĆ. Anegdota zasadzała się na takim samym wieku - my 50 lat temu kończyliśmy studia, a on dokładnie 50 lat temu się urodził. Stąd Rada Starców postanowiła Dziekana przytulić do naszego grona. Procedura odbyła się dosłownie i natychmiast zgodnie z zapisem w dyplomie. Dwie nasze oddelegowane koleżanki, każda po kolei dziekana w naszym imieniu przytuliły. W ten sposób stał się nasz.
No cóż, ubawu było co nie miara.
Jeszcze tylko Profesor Noblista przeprowadził wykład, raczej prezentację łącząc to co stare, co pamiętaliśmy, z nowym, zupełnie już czymś innym oraz przedstawił tematy i problemy, nad którymi obecnie pracuje wraz ze swoim zespołem. Mózg się lasował.
Część oficjalna została zakończona. Trzeba było tylko tę całą niesubordynowaną zgraję zapędzić najpierw pod pamiątkowy, ufundowany przez nasz rocznik, kamień stojący na głównym dziedzińcu Alma Mater (swego czasu mieliśmy chody we władzach), aby zrobić pamiątkowe zdjęcia, a potem na boczne schody gmachu głównego (na główne żadną miarą nie dałoby się ich zapędzić), aby zrobić to samo. Za to wszyscy chętnie udali się do stołówki, w której podawano obiad.
Kierowcom przekazałem kartki z trasą dojazdu, a sam w te pędy wróciłem do Nie Naszego Mieszkania. Trzeba było się przebrać (gorąco jak cholera), spakować i natychmiast wyjeżdżać. Wypadało, abym, jako główny organizator, był na miejscu jeśli nie przed wszystkimi, to jednym z pierwszych.
Udało się. Wróciliśmy na tereny nam znane i od razu w Rybnej Wsi czuliśmy się, jak przystało, jak ryba w wodzie. Dodatkowo swoim spokojem działała Pani Dyrektor, z którą omówiłem jeszcze raz istotne punkty zjazdu. Z Panią Dyrektor, bo Pani Menadżer miała urlop w związku ze swoim ślubem.
Do 18.00, do planowanego ogniska, obleciałem trzy podmioty noclegowe, żeby wszystkiego dopilnować i już "za chwilę" mogłem się relaksować zahaczany a to przez obsługę w kwestiach drobnych, a to przez spóźnialskich, którzy dopiero docierali, a to przez koleżanki lub kolegów w sprawach różnorakich. Na dodatek musiałem pilnować, aby dla Dziekana, który miał przyjechać o 19.00, było gotowe ciepłe jedzenie i żeby starczyło piwa. Co prawda mięsiwa, piwa i różnych napojów było w bród, ale strzeżonego...
Tak się złożyło, że przez dłuższy czas ja z Żoną, z jedną z koleżanek, organizatorką wielu zjazdów i z kolegą siedzieliśmy przy jednym stole z naszym honorowym gościem. Było bardzo sympatycznie. Okazało się, że on dojeżdża na uczelnię rowerem, zna doskonale wszystkie trasy Pięknej Doliny, a ponadto bardzo interesuje się sposobami żywienia. A to było żyzne poletko Żony, która potrafiła swoimi teoriami i praktyką nie dość, że zainteresować profesora, chemika, to jeszcze w niektórych momentach zaszokować.
Czasami tylko następował zgrzyt, bo siedzący obok kolega potrafił nagle, bez potrzeby, wyskakiwać z dowcipem, takim ni przypiął, ni przyłatał To ja opowiem dowcip! i bardzo z siebie zadowolony opowiadał, po czym mogłaby zapadać niezręczna cisza, gdyby nie on. Śmiał się szczerze i głośno. A dowcipy były ciężkie, niesmaczne i bez dowcipu. Nie wiedzieliśmy, co z tym począć. Na szczęście zaraz potem milknął i można było dalej prowadzić interesującą rozmowę.
Dziekan zostawał na noc, ale stosunkowo szybko się zwinął Bo jutro już o 10.00 mam ważną konferencję.
Ognisko, sumarycznie rzecz biorąc, nie trwało długo, jak na nasze standardy, bo my, na przykład, już o 23.30 byliśmy w pokoju. Zostały jakieś niedobitki, które próbowały śpiewać, ale tym razem wychodziło mizernie. Dlaczego? Nie było gitary. I nic więcej na ten temat nie napiszę, żeby się nie wkurzać.
ŚRODA (13.09)
No i spałem fatalnie.
Wszystko przez koguta z sąsiedniego gospodarstwa.
Pokój "wybraliśmy" ten, który został po przydzieleniu wszystkich innych. Z Żoną wiele miesięcy temu, gdy był załatwiany ten obszar zjazdu, stwierdziliśmy, że pełnimy, jako organizatorzy, rolę służebną wobec koleżanek i kolegów, i co nam zostanie, to nasze. Został duszny mały pokój z malutkim połaciowym okienkiem, którego przymykanie sprawiało wiele problemu aż do niemożliwości z racji wysokiego usytuowania.
Kogut zaczął piać gdzieś o wpół do czwartej. Koguty lubię, lubię również nad późnym ranem i w dzień oczywiście albo gdy mogę zamknąć okno, ale tego przerobiłbym na rosół. Mógłby chociażby wypiać się przez pierwsze pół godziny i potem dać sobie spokój, ale nie on, gnój jeden. Piał co jakiś czas, w różnych interwałach czasowych, bardzo sprytnie. Bo, gdy rozbudzony oczekiwałem w napięciu na jego pojedyncze pianie, nic takiego się nie działo. A gdy tylko znużony oczekiwaniem i krótkim snem zasypiałem, natychmiast precyzyjnie w tym momencie piał. Gnój jeden.
Prysznic i kawy z ekspresu uratowały mi życie. Oferta śniadaniowa była znakomita. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Probierzem była Żona, która zajadała się różnymi rybami przyrządzanymi na wiele sposobów, w tym pasztetami i paprykarzem. Ja do sprawy podchodziłem dość standardowo - jajecznica, kiełbaski, jajka na twardo w majonezie, ale różnych fikuśnych rybek nie odrzucałem.
Najważniejsza dla mnie była kawa i fakt, że po pierwszej nocy i przy takim śniadaniu wszyscy byli zadowoleni.
W okolicach południa mieliśmy zaplanowane dwie tury jazdy meleksami po rezerwacie przyrody, czyli stawy i ptaki, miejsca niedostępne "zwykłym" turystom. Dopilnowałem, aby w pierwszej turze nie było żadnego wolnego miejsca, ale i tak w drugiej zabrakło trzech, więc ja i dwóch kolegów jechaliśmy rowerami otrzymanymi z hotelu. Cała trójka dała radę.
W drodze powrotnej rozdzwonił się mój smartfon. Jedna z koleżanek mocno zdenerwowana poinformowała, że ona i jeszcze dwie wyjechały na wycieczkę krajoznawczą z kolegą, tym od ciężkich dowcipów (wyjaśnienie moje) i że on swoją Dacią Duster był uprzejmy wpaść tyłem do stawu tak, że nie sposób wyjechać I co teraz?!
- A gdzie jesteście? - spokojnie zapytałem.
- No, koło takich stawów...
To, jako żywo, przypominało mi odpowiedź mojego szwagra, który dawno temu przyjechał z Teściową do Naszej Wsi na grzyby i zgubił się w dużych lasach.
- Stoję pod takim wielkim drzewem! - odpowiedział na moje pytanie.
Zatrzymałem meleksa i oddałem telefon kierowcy, pracownikowi hotelu. Od razu zlokalizował grupę.
Spod hotelu on, ja i jeszcze jeden kolega ruszyliśmy na poszukiwania. Bardzo szybko ich odnaleźliśmy. Ducia Duster miała zadarty przód pod kątem 45 st., a dupa siedziała w wodzie. Stromy brzeg uniemożliwiał samodzielny wyjazd. Z kolegą jadącym ze mną zachodziliśmy w głowę, jak to się mogło stać, skoro miejsca do manewrowania, zawracania, itp. było tyle, że i duży autokar dałby radę. Jedynym wytłumaczeniem był osobniczy przypadek kierowcy i jego wiek. Ale o tym nikt się nawet nie zająknął. Zresztą nawet żartami by się nie dało rozładować sytuacji, bo kolega był na tyle zdenerwowany, że nie mógł opanować drżenia rąk.
Dziewczynom nic się nie stało, chociaż dwie siedziały z tyłu i nagle wodę miały prawie na wysokości oczu. No dobra, bioder. Wszystkim udało się wyjść o własnych siłach.
Zaczęliśmy dyskutować i w końcu pracownik wezwał swojego szefa. Ten z kolei na miejscu stwierdził, że lepiej będzie oficjalnie wezwać pomoc drogową, bo gdyby autu coś się stało przy wyciąganiu, to ubezpieczyciel nie wypłaci grosza. I zadeklarował, że jeśli będzie potrzebny jakiś sprzęt, to trzeba mu dać znać i on przyjedzie ponownie.
Pomoc drogowa przyjechała jakimś cudem za 20 minut. A tylko dlatego, że wypadło akurat inne zlecenie. Gość, bardzo sympatyczny, od razu stwierdził uspokajająco, że to jest pestka i nie będzie problemu. I rzeczywiście podszedł do tematu tak fachowo i ze znawstwem, że za jakieś 10 minut Dacia, zupełnie nieuszkodzona, stała na własnych kołach. Dodatkowo odpalił auto, żeby sprawdzić, czy nie ma wody w tłumiku.
- To może ja panu wyjadę na drogę? - zapytał nie od rzeczy właściciela. Jeszcze by tego brakowało, żeby kolega w nerwach wjechał ponownie do stawu. A bal był tuż, tuż.
Dziewczyny odważnie zabrały się z powrotem z kolegą, chociaż mogły wracać służbowym busem. Ale widocznie chciały być lojalne i jemu nie dokładać.
I taka to była dodatkowa atrakcja zjazdowa. Żona w trakcie afery zadzwoniła Bo mnie wszyscy wypytują!, więc jej wszystko ze szczegółami opowiedziałem. I poszło w zjazd! Jeszcze przed balem.
Gdy się szykowałem, przyszedł sms. Od właściciela Ducii.
- Jestem już w domu!
Myślałem, że się pomylił, więc zaskoczony odpisałem.
- W jakim domu?
- W moim, w Metropolii.
A za chwilę poprosił, żeby jego kolega z pokoju wysłał mu kurierem... spodnie, bo zapomniał zabrać.
- Ale po co kurierem, przecież tyle osób jedzie do Metropolii, to ktoś ci przywiezie?! - przekonywałem w rozmowie telefonicznej. Bezskutecznie.
Informację przekazałem, ale nie dociekałem. Dowcip dowcipem, ale kolegi zrobiło mi się żal. Nie tylko dlatego, że na pierwszym roku studiów mieszkaliśmy w jednym pokoju w akademiku.
A wycieczki meleksami udały się nad podziw. Wiedzieliśmy z Żoną, że będzie musiało się podobać. W końcu to wszystko znaliśmy i wiedzieliśmy, jaką ma wartość.
Bal rozpoczął się klasycznie, z opóźnieniem jednego kwadransa. Wcześniej z kapelą (szef - klawisze i wokal męski, wokal żeński, perkusja i wokal oraz saksofon) wszystko ustaliłem. A był na to czas, bo profesjonalnie przyjechali dwie godziny wcześniej, wszystko zaaranżowali i można było spokojnie porozmawiać.
Razem z Żoną dopuściliśmy tylko cztery utwory discopolowe - Jesteś szalona, Miłość w Zakopanem, Przez te oczy zielone i Będzie zabawa.
- A gdyby ktoś do pana przyszedł z jakimś życzeniem...
-... to ja odsyłam do pana. - szef kapeli wszedł mi w słowa pojmując w lot, o co chodzi.
Ustaliliśmy też, że grają do drugiej w nocy, bo taki jest kontrakt A gdyby trzeba było dłużej, to się dogadamy.
Szampan wjechał przy tuszu kapeli. Po toaście i po sto lat chciałem od razu wypalić z krótką mową, którą sobie przygotowałem, ale mikrofon wyrwał mi Wielki Woźny. To mnie nawet dość zirytowało, że się tak szarogęsi, ale błyskawicznie mi przeszło. Bo on w swoim własnym imieniu i w imieniu całej sali zaczął mi dziękować. Używał takich słów, że aż głupio byłoby mi je cytować i doprowadził do tego, że w gardle coś mnie przytkało i musiałem się przełamać, żeby za chwilę samemu mówić.
A dziękowałem wielu z naszych, z którymi współpracowałem, którzy albo mnie inspirowali, albo odwalali konkretną robotę.
- A na końcu komu muszę podziękować?! - zapytałem salę.
- Żooonieee!!! - rozległo się gromko i na trzy cztery. I ponownie wybuchła burza oklasków.
Ale to jeszcze nie był koniec.
- A kto zorganizuje następny zjazd i gdzie?! - Wielki Woźny zapytał retorycznie salę.
- Emeeeryt, Emeeeryt , Emeeeryt!... - skandowała sala. - W Uzdrooowisku, w Uzdrooowisku, w Uzdrooowisku!...
Ani przez moment nie przestraszyłem się, nie krygowałem, tylko od razu zapewniłem, że taki zjazd za dwa lata z Żoną zorganizujemy. Doskonale wiedziała, że nie będę tego robił za karę, że nie traktuję swojej kandydatury na zasadzie znalezienia jelenia i że po prostu chcę to zrobić. Bo jak mówiłem na końcu, cytowałem kogoś, Jeśli kochasz swoją pracę, to nawet nie wiesz, że pracujesz! A przygotowanie zjazdu Koleżankom i Kolegom było dla mnie wielką przyjemnością i satysfakcją. Mimo wielokrotnego stresu i czasami złorzeczenia. Z perspektywy czasu te elementy (emelenty) dodały tylko dziełu smaczku.
Tańce mogły się wreszcie rozpocząć. A my jesteśmy takim rocznikiem, który tańczy, a jak trzeba, to śpiewa. Z Żoną to lubimy i doceniamy.
O 21.00, po tańcach, i gdy zrobiło się miejsce po gorących posiłkach, wjechał na salę olbrzymi tort ze strzelającymi racami i przy tuszu kapeli. Efekt był niezwykle uroczysty.
Tu muszę dodać, że rodzaj tortu i napisy na nim, wybrałem wyłącznie ja, samodzielnie. A piszę o tym, bo tort był delikatny, nie ciężki, kwaskowaty, pyszny. Udało mi się.
Bal trwał do... drugiej w nocy. Zostały tylko cztery pary tańczące, w tym ja z Żoną. Ale nikt nie protestował i nie sugerował, żeby kapela grała dalej. Wyszło w punkt.
To jaki był minus balu? Jedzenie. Pyszne, ale w przerażająco w dużych ilościach. A na to nie mieliśmy wpływu, bo przy omawianiu w pewnym momencie tej kwestii, zostaliśmy od razu postawieni przed faktem dokonanym - tyle za bal i tyle jedzenia. Jakieś chore standardy. Więc gdy w holu pojawiły się rewelacyjne, zimne dania, a było już po torcie, nikt ich nie ruszał. Gdy tylko mijałem się przy zastawionych olbrzymich stołach z kolegą ze Stanów, który przyjechał z żoną, obaj, na trzy cztery, wypowiadaliśmy do siebie jedno słowo: Prze-ra-ża-jące!
CZWARTEK (14.09)
No i wstałem o 08.00.
Nieprzytomny oczywiście.
- Nie słyszałeś koguta?!... - Żona nie mogła uwierzyć.
Znowu prysznic i kawa postawiły mnie na nogi.
Już w trakcie śniadania rozpoczęły się pożegnania. Ten moment, którego nikt z nas nie lubi.
Jeszcze można było wziąć sobie do pojemników to "przerażające" jedzenie, jeszcze wspólnie odśpiewaliśmy nasz hymn Chemicy Dziewicy, ale już wszystkimi zmysłami odbieraliśmy schyłkowość.
Każdy żegnający się ze mną jeszcze raz dziękował i było to wzruszające.
W końcu i my musieliśmy się ewakuować. Podziękowaliśmy Pani Dyrektor i ruszyliśmy w krótką drogę do Pięknego Miasteczka, do Lekarki i do Justusa Wspaniałego.
Siedzieliśmy u nich cztery godziny i było to dziwne uczucie. Bo czuliśmy się dobrze, wszystko było nam znane, a jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że nikt nie wie, kiedy to miejsce ponownie zobaczymy i w nim odwiedzimy naszych gospodarzy. Od listopada na dobre zakotwiczą się w Pięknej Dolinie, bo Lekarka przyjedzie już na stałe i podejmie pracę w ośrodku zdrowia w Południowym Powiecie. Gdy jechaliśmy już do domu, życzyliśmy im jak najlepiej i żeby byli szczęśliwi w Pięknej Dolinie, którą, wiemy o tym, polubili, a może nawet pokochali. To znaczy może Lekarka, bo przecież nie Justus Wspaniały. To takie niemęskie. A co dopiero mówienie o tym.
Do naszego stanu dołożyły się Ziutuś i Berta, bo wielokrotnie się bawiły, a to jest, jak już pisałem, teatr za darmo.
Ale poza tym wszystko było jak zawsze. Rozmowy, gadki, zwiedzanie działki dotychczasowej i nowej, którą Lekarka kupiła i zrobiła dobrze, chociaż po rocznym zastanawianiu się.
Gospodarze uraczyli nas posiłkiem - barszczem z tartych buraków z dodatkami, których nie pamiętam, jak i nazwę barszczu oraz panierowaną kanią, ziemniakami i sosem grzybowym.
- Wszystko stąd! - podkreślał Justus Wspaniały. - Nasze!
Nie omieszkałem się zdziwić na użytą liczbę mnogą.
Nawet nikt nie protestował, gdy poszedłem na górę na półgodzinną drzemkę. Wszyscy wykazali pełne zrozumienie. Przed dość długą podróżą doszedłem na tyle do siebie, że mogłem odpowiedzialnie prowadzić Inteligentne Auto.
Powrót był dość smętnawy, bo czuliśmy, że na jakieś 30% z powrotem ugrzęźliśmy w Pięknej Dolinie. Za sprawą zjazdu, znanych nam terenów wokół Rybnej Wsi i przez wizytę u Lekarki i Justusa Wspaniałego. Jak za dotknięciem czegoś wszystkie poprzednie klimaty się odkleiły.
Wracaliśmy do domu jednak na 70%, czyli byłoby karygodnym mówić, że na oparach naszych uczuć.
Omawialiśmy różne szczegóły zjazdu i wychodziło nam, że był idealny pod każdym względem.
- To co było nie tak, skoro ideałów nie ma?! - zapytałem.
- Nie było gitary... - Żona prawie bez zastanowienia odpowiedziała patrząc na mnie przeciągle.
Do życia pozwolił mi wrócić jeszcze w podróży zasrany sport i Konfliktów Unikający. Okazało się, że dzisiejszy półfinałowy mecz w siatkówkę Polska- Słowenia rozpocznie się o 18.00, a nie, jak pewnie twierdził Justus Wspaniały myląc moją w tym względzie standardową czujność (to przez bal), o 21.00. Z definicji miałem półtora seta z głowy. Jednak nie narzekałem. Konfliktów Unikający na moją prośbę podawał mi smsem wyniki poszczególnych etapów pierwszego seta, które Żona starała się właściwie odszyfrować. Przegraliśmy, co tylko mi się przysłużyło, bo przymulenie ostatnimi wydarzeniami ustąpiło pod naporem adrenaliny. Połowę drugiego oglądałem już w domu. Wpadłem jak burza zostawiając cały bagaż w samochodzie. Dobrze, że Żona chociaż wypuściła Pieska.
Biedna, jakoś niedługo padła definitywnie zasypiając w swojej ulubionej sypialni. A ja się delektowałem wygraną naszych 3:1 i przełamaniem klątwy. Zawsze w ostatnich czterech Mistrzostwach Europy trafialiśmy na różnych etapach na Słoweńców i z nimi przegrywaliśmy.
Tak więc w niedzielę, w finale zagramy albo z Włochami, albo z Francuzami. Drugi półfinał miał być rozegrany o 21.00, Panie Justusie Wspaniały!
Po wszystkim stać mnie jeszcze było, aby z latarką, zapaliwszy ogrodowe lampy, zrobić gospodarski obchód. Wszystko było w porządku. A na Pięknej Uliczce paliły się urokliwie nowe lampy.
Tedy spać!
Zamykaliśmy niedzielę, bo tak oboje odbieraliśmy ten dzień.
PIĄTEK (15.09)
No i dzisiaj rozpocząłem pierwszy poranek po trzydniowej nieobecności w domu.
Pozwoliłem sobie na komfort późniejszego wstawania niż zwykle i wylegiwanie się przedłużyłem o pół godziny. Nie wiedzieć zresztą czemu, bo w nocy w zasadzie spałem, ale organizm wyraźnie nie mógł odnaleźć się w "nowych-starych " realiach i chyba przez to nie czułem się wyspany i wypoczęty.
Blogowa jako tako postawiła mnie na nogi.
Rano od razu, za pamięci, sam ze sobą, rozliczyłem zjazd. Przeliczyłem te środki, którymi nasze koleżanki i koledzy go uświetnili, a które pozostały. Ale z racji nieprzytomności odważyłem się to zrobić dopiero po dwóch kawach. I wszystko mi się zgodziło względem moich pierwszych podsumowań, robionych na gorąco, zanim ruszyła oficjalna część zjazdu w naszej kultowej sali wykładowej, a później w Nie Naszym Mieszkaniu. Zgodziło się, to znaczy i wtedy, i dzisiaj zabrakło mi 300 zł. Ulotniły się! I wątpię, żebym doszedł, co się stało. Raczej coś źle w tych emocjach odnotowałem i w zapiskach zawyżyłem, ale na starcie zjazdu humoru mi to nie poprawiało. Kłóciło się z moim aptekarstwem.
- Eee, tam, nie przejmuj się, znajdzie się, a jak nawet nie, to zdarza się... - zareagował w swoim stylu siłą spokoju Wielki Woźny, gdy od razu mu o tym powiedziałem.
Postanowiłem więc nie psuć sobie tym faktem nastroju, a dzisiaj temat zamknąć i już mieć go za sobą.
Trudno świetnie.
Żona wstała blisko dwie godziny później niż zwykle. Półprzytomna. Nawet przy Blogowej nie chciało się jej czytać książki. No, cóż, żeby balować trzeba mieć zdrowie.
Oboje od rana, mimo tej półprzytomności, czuliśmy, że dzisiaj to poniedziałek. Siedziałem przed laptopem, żeby uzupełnić moją wiedzę w temacie zasrany sport, a Żona gdzieś tam na peryferiach narożnika siedziała w głębokim milczeniu.
- Idź spać! - słyszałem co jakiś czas, gdy rozpaczliwie i donośnie ziewałem. - Połóż się! - Idź na górę! - modyfikowała polecenia, gdy niezmiennie dobiegało ją moje ziewanie.
Nie poddawałem się. Miałem iść spać po kawach?! Więc najpierw rozpakowałem cały mój zjazdowy bagaż, co tylko świadczyło o intensywności zjazdu. Bo bez wyjątku, po różnych powrotach, natychmiast się wypakowuję, wszystko znika albo w brudach do prania, albo w szafach. I po wyjeździe nie ma śladu. Natychmiast jestem w domu, z czym oczywiście zawsze czuję się doskonale.
Tu było inaczej. W salonie od powrotu do dzisiejszego rana zalegały, torby, luzem rzucone płaszcze, marynarki, buty, itp., co powodowało nieprzyjemne wrażenie rozkroku. Bo ani to w domu, ani na zjeździe. Wszystko to pochowałem, ale ziewanie nie ustąpiło.
- Idź się połóż jeszcze przed I Posiłkiem. - Żona znowu zaczęła.
Bez sensu. Zrobiłem pyszny twarożek - ser, pieprz, sól, oliwa, cebula, wyciśnięty czosnek i cały duży pomidor, dar od Lekarki i Justusa Wspaniałego, i poszedłem z książką do ogrodu. A w nim można było wyczytać, jaka to pora roku. Jeszcze dwa miesiące temu w podobnych porannych sytuacjach latałem po całym ogrodzie z talerzem i książką szukając cienia, a teraz robię to samo szukając słońca. I mam frajdę, gdy ogrzewa mi plecy. Plecy, bo tak się usadawiam, żeby można było mieć białe kartki książki w cieniu. Inaczej nie daje się czytać.
Jeszcze tylko otworzyłem szklarnię, bo błyskawicznie zrobiło się w niej tropikalnie, do bluzy nazbierałem kilkanaście pomidorów i w poczuciu właściwego wykonania pierwszych gospodarskich czynności mogłem się położyć w pewnej zgodzie ze sobą. Było trochę po południu.
Żona dobrze wymyśliła, abym zaległ w Pokoju Córki Bo ja będę się krzątać, a to jest najbardziej oddalony punkt w domu, do którego przy zamkniętych drzwiach niewiele dociera.
Wydawało mi się, że śpię płytko, na jakimś czuwaniu, ale jednak o 14.00 obudził mnie smartfon. Wewnętrzny biologiczny zegar nie zadziałał. I chyba byłem mu za to wdzięczny.
Poczułem się bardziej wypoczęty, ale chyba przez to, dla swoistej równowagi, dopadł mnie stan takiego depresyjno-nostalgicznego uczucia. Zawsze tak mam po zjazdach. Wszystko świeżutkie siedzi jeszcze w głowie, a już brutalnie dobija się do niej świadomość, że jest niestety po. Tkwi we mnie żal i nic z tym nie potrafiłem nigdy zrobić męcząc się z rzeczywistością i jednocześnie wiedząc, że potrzebny jest czas, aby wrócić do równowagi I, że przecież dany zjazd nie może trwać w nieskończoność lub że może spotykajmy się raz w miesiącu! Świadomość czasu wcale mnie nie pocieszała.
W takich razach lubię sobie dołożyć, żeby wpaść w jeszcze większą depresję. Jak już, to porządnie. Metody mam różne. Dzisiaj zastosowałem najmniej inwazyjną, ale sprawdzoną. Jadąc Inteligentnym Autem po Socjalną i do Biedry po drobne uzupełniające zakupy puszczałem sobie na okrągło jeden utwór, który bardzo lubię, a który był gwarantem, że mnie zdołuje i dobije. Nie zawiodłem się. Ciekawe, że w normalnych stanach psychicznych tego nie robi. I gdy wracałem, doprawiałem się reakcją moich zmysłów, które skrzętnie rejestrował mózg. Dostrzegałem pierwsze, nieliczne jeszcze, pobrunatnione, poczerwienione lub pożółcone liście, charakterystyczną ściemniałą zieleń, jakby przykurzoną i zapach jesieni. Zbliżała się ta pora, która mnie zawsze zasmuca, zwiastun jesieni, tak ulubionej przez Żonę.
W domu, tak doprawionemu przez samego siebie, należało uruchomić mechanizmy obronne.
Więc najpierw z Żoną jeszcze raz obejrzeliśmy kuchnie żeliwne i podjęliśmy konkretną decyzję zakupu, a potem rozmawialiśmy z Szefem Fachowców. Może przyjedzie w najbliższy poniedziałek przestawić drzwi do dolnego mieszkania dla gości z lewych na prawe lub może odwrotnie (nigdy się tego nie nauczę - chyba jakieś połączenie neuronów się zwapniło i tak już zostanie) i wyburzyć ściankę oddzielająca kuchnię od reszty salonu, która nie będzie miała żadnej racji bytu (ogrzewanie i ciąg komunikacyjny), gdy przy kominie postawimy kuchnię.
Potem rozmawiałem z Synową, czy aby na pewno jutro o 21.00 będę mógł obejrzeć finał Mistrzostw Europy w siatkówce mężczyzn Włochy : Polska (mecz w Rzymie) i z Policjantką umawiając się z nią na dostarczenie zepsutego naszego ekspresu, na którego naprawę ma chrapkę Krajowe Grono Szyderców, bo ten ich, na kapsułki, puści ich z torbami.
Ale tak naprawdę dobrze zrobiła mi dopiero rozmowa z Wielkim Woźnym, a potem z Profesorem Belwederskim. Bo zrobił się z tego taki mały pozjazdowy buforek.
Wielki Woźny, gdy zadzwoniłem, na pytanie Żyjesz?!, odpowiedział, że owszem Dochodzę powoli do siebie. A to mnie pocieszyło, że nie tylko ja tak mam. Więc natychmiast znowu zacząłem mu kwękać, że po moich rozliczeniach nadal nie mogę się dokopać do tych trzech stów.
- Nie przejmuj się, zdarza się w takim zamieszaniu... - znowu mnie pocieszał. Ale dopiero wtedy się uspokoiłem, gdy usłyszałem jego chemiczne Błąd pomiaru...
Ustaliliśmy, że jutro jadąc do Wnuków wpadnę do niego i przekażę mu połowę kwoty, która została. Pomysł był Wielkiego Woźnego.
- W razie czego i ty, i ja będziemy mogli działać.
Ale poniższy komentarz jest wyłącznie mój.
Bo pomyślałem sobie, że to jest taka mądra dywersyfikacja środków i możliwości działania w przypadku, opisuję dla:
- mniej wrażliwych, a w zasadzie nieoszukujących się - w razie śmierci jednego z nas w ciągu najbliższych dwóch lat dzielących od następnego zjazdu, czyli zgonu, zejścia, dojścia do kresu życia (dni), wyciągnięcia kopyt, opuszczenia tego łez padołu, godziny śmierci, przyjścia kostuchy,
- bardziej wrażliwych - a w zasadzie oszukujących się - w razie opuszczenia tego świata i przeniesienia się do lepszego, odejścia na wieki, ostatniej godziny, wiecznego spoczynku, przeminięcia, wiecznego snu, zmierzchu życia,
która spowoduje, że dla koleżanek i kolegów przyszły zjazd, tak czy owak, będzie można przygotować.
Z kolei rozmowa z Profesorem Belwederskim była już wspomnieniowa, ale przez świeżość wspomnień była jak najbardziej na miejscu, bo dalej tkwiłem w jakiś sposób na zjeździe. I sympatyczne było to, że kolega komplementował cały zjazd i jego organizację. Więcej skromnie nie napiszę.
Do wszystkiego dołożył się Brat. Zadzwonił z informacją, że oto wyczytał o obchodach rocznicowych (75 lat od powstania) mojego ogólniaka i przedstawił mi ich program. Dałem się mu wygadać ze wszystkim, żeby miał satysfakcję, że pamięta o bracie, ale potem musiałem go brutalnie poinformować, że o wszystkim wiem, bo zostałem zaproszony i przyjeżdżam do Rodzinnego Miasta. Trochę wydawał się zaskoczony i zmarkotniał raczej tym, że wiedziałem, niż moim przyjazdem. Umówiliśmy się na jeden mój nocleg u niego w domu.
Życie więc nie pozwalało na pustkę i tkwienie w rozmamłanych stanach.
Powoli przechodziliśmy do rzeczywistości. Najpierw służyła temu rozmowa z Kolegą Inżynierem(!) i za chwilę z Konfliktów Unikającym, a wszystko dotyczyło ich wspólnego przyjazdu do nas w pierwszy weekend października, co bardzo ładnie zbiegłoby się z urodzinami Żony. A potem postanowiliśmy pójść z Pieskiem do Parku Zdrojowego i zrobić sobie taką rundę zaświadczającą o tym, że już naprawdę jesteśmy w domu.
- Ażeby odciąć tamten zjazd i jednocześnie utrzymać kontakt ze wszystkimi, a przez to poprawić sobie samopoczucie, musimy jak najszybciej przystąpić do organizacji następnego. - mądrze ustaliliśmy.
Będzie się więc działo!
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. Następny powrót do rzeczywistości.
W łóżku stać mnie jeszcze było, nomen omen, na podsumowanie mojego dzisiejszego stanu i emocjonalnego rozchwiania. Pomyślałem sobie, że to wszystko może świadczyło o wieku? Bardzo szybko przestałem się w temat zagłębiać, bo po co mi były jakieś durnowate, akademickie, wewnętrzne rozważania? Na dodatek przed snem!
SOBOTA (16.09)
No i dzisiaj i ja, i Żona wstaliśmy "normalnie".
Samopoczucie było codzienne, uzdrowiskowe.
Wczorajszy dzień musiał stanowić bufor ze wszelkimi jego konsekwencjami. No i brak durnowatych akademickich rozważań spowodował, że mózg niczego głupiego nie zarejestrował i nie "odwdzięczył" się męczącymi snami.
Po I Posiłku "drobnie" się odgruzowałem. Drobnie, bo "głównie" było przed zjazdem. Po czym się spakowałem. Od nowa wyciągałem torbę i różne akcesoria. Obserwator w tej sytuacji mógłby uważać za idiotyzm moje wcześniejsze wypakowanie się, ale wrzesień ułożył się tak, że w zasadzie torby, różna odzież i akcesoria leżałyby przez cały czas wszędzie na wierzchu, bo nie opłacałoby się ich sprzątać.
I tak leżąc porozrzucane kłułyby w oczy, a ja chciałem mieć pełne wrażenie, że jestem w domu.
Jakoś tak po czternastej byłem już u Policjantki i Przewodnika.
- Będę za 6 minut.... - zdążyłem jej zakomunikować przez telefon i to było tyle, choć przecież chciałem dopowiedzieć wiele. Natychmiast weszła w słowa i zakomenderowała.
- To ja już schodzę na dół, żeby otworzyć ci szlaban! - I wskażę ci miejsce, gdzie zaparkujesz!
- Ale to dopiero za...
- I przyjdziesz na górę, bo zrobiłam pyszną paprykę faszerowaną i musisz ją zjeść.
- Ale ja nie mam czasu! - zdołałem się przebić.
Na ułamek sekundy się zacukała.
- Ale takiej papryki nie jadłeś, wszystko moje z ogródka, musisz przyjść!
- A jest Przewodnik? - udało mi się powtórnie.
- Nie ma, bo poszedł na zakupy.
Los był przesądzony. Bo do wniesienia na górę był ekspres i słoiki z czeskim keczupem. Nie mogłem przecież zostawić Policjantki z tym wszystkim. Poza tym na myśl o papryce zaczęła mi nieznośnie ciec ślinka.
Gdy zajechałem, stała przed szlabanem. A gdy tylko wjechałem na osiedlowy parking, kulturalnie przegnała jakiegoś sąsiada Bo przyjechała rodzina i chciałaby spokojnie zaparkować!, który grzebał się przy śmietniku, a który natychmiast przyspieszył czynności i odjechał.
- Masz trzy miejsca!... - stojąc przed maską je wskazała dając mi wybór(?!). Parkowałem na pewniaka wiedząc, że nikt jej nie podskoczy.
Papryka była pyszna. A w trakcie, gdy konsumowałem, wrócił Przewodnik. Wspólnie wstępnie ustaliliśmy, że przyjadą do nas w pierwszy tydzień października, ale w dni robocze.
- Ale z noclegiem! - zastrzegłem.
- No, z tym noclegiem to nie wiem, jak będzie... - zaczął Przewodnik.
- Nie wygłupiajcie się! - Gdy przyjedziecie tam i z powrotem, to nawet nie będzie można wspólnie napić się piwka, sensownie porozmawiać...
- A, jak piwko, to inna rozmowa... - natychmiast zmienił front.
Od razu, jako przyszły gospodarz, ustaliłem, które lubi.
Wychodząc dowiedziałem się, że jakieś 20 minut przed moim przyjściem, Q-Zięć odebrał od dziadków Q-Wnuki.
Do Wielkiego Woźnego przyjechałem z lekkim opóźnieniem. Wszystko przez sobotę, tłumy turystów i korki. Dodatkowo przez roboty drogowe uprzykrzające życie kierowcom w tej części Metropolii. Zresztą nie tylko w tej.
Wielki Woźny jak zwykle emanował siłą spokoju i od razu, przejęty moimi trudnościami z dojazdem, zszedł z góry z mapą miasta, żeby mi pokazać, jak od niego dojechać do Wnuków. To akurat było proste.
Ponownie przegadaliśmy zjazd, poprzypominaliśmy sobie różne smaczki i dostałem mailowy adres do żony Naczelnika, aby wysłać jej zdjęcia Bo to może być dla niego ważne! Nawet wstępnie zarysowaliśmy ramy następnego zjazdu. No i przekazałem mu kasę.
U Wnuków byłem 10 minut przed czasem. Od razu cała czwórka mnie obstąpiła nie dając zipnąć. Natychmiast musieli mi opowiedzieć o różnych sprawach, zadać różne zagadki, logiczne lub durnowate, oraz opowiedzieć kilka kawałów.
Sumarycznie na uroczystości 10. urodzin Wnuka-IV było 18 osób, łącznie z domownikami, w tym ośmioro dzieci. Przedział wieku 17 lat - Wnuk I, 8 - sąsiadka Wnuka-IV.
- A kim ona jest dla ciebie? - zapytałem. - Koleżanką, sąsiadką?...
- Teraz to ona jest moją najbliższą przyjaciółką. - odpowiedział bardzo poważnie, przy czym naturalnie.
Nie powiem, wzruszyłem się.
Już od wielu miesięcy odwiedzają się nawzajem, bawią się, żyją w swoim świecie i się ze sobą zupełnie nie nudzą.
- Wnuk-IV potrafi być u niej kilka godzin. - Syn przekazał mi potajemnie. - A gdy kilka dni temu mu wytłumaczyłem, bo pytał, co to jest testament, odpowiedział To ja wszystko zapisałbym Alicji!
Dla wyjaśnienia - Wnuk-IV zasobem słów, jego bogactwem, bije niejedną dorosłą osobę, żeby nie powiedzieć większość. A w jego ślady idzie Wnuczka, która ma przecież dopiero 4 lata.
Uroczystość była standardowa - dwa torty (zjadłem cieniutki kawałek jednego), różne desery, koreczki, sałaty, owoce (w tym moje białe winogrona, które zerwałem na okoliczność) i napoje. Oraz różnorodne, wielopłaszczyznowe gadki, w tym o ciuchach i kosmetykach. Podsłuchałem taką jedną między Chrzestną Matką Wnuka-IV a Matką Alicji.
- Ja rozumiem, że są to niezwykle frapujące tematy - podszedłem przerywając w niezwykle "ciekawym" momencie - ale może porozmawialibyśmy o życiu?...
Nie śmiały odmówić starszemu panu, na dodatek ojcu gospodarza. I w ten prosty sposób dowiedziałem się, dowiedzieliśmy się, bo część dorosłych przysłuchiwała się z zainteresowaniem, wielu ciekawych rzeczy o obu paniach, o ich zawodowych losach i interesujących postawach względem nich. Pozwalałem sobie tylko na zadawanie naprowadzająco-sterująco-merytoryczno-uzupełniająco-wyjaśniających drobnych pytań.
- A ty się mnie zawsze dziwisz?... - Syn w przelocie odezwał się do sąsiadki. - Teraz już wiesz, po kim to mam...
Na tarasie udało się w tym całym zamieszaniu i rozgardiaszu zebrać Radzie Starszych w składzie, według wieku: Teść Syna, ja, Syn i Wnuk-I. Z ustaleń wynikało, że na przełomie września i października jednak nie uda się zrealizować "męskiego" wyjazdu, bo Wnuk-I będzie miał w tym czasie obozowy wypad. Podobnie miało być tydzień później. Pierwszy wolny termin, to kolejny weekend, czyli w połowie października, idealnie w urodziny Syna. Nikt nie protestował. Klamka ponownie zapadła. Zobaczymy, czy ostatecznie.
Zbliżał się finał Mistrzostw Europy w siatkówce Włochy - Polska, który miał być rozegrany w Rzymie. W związku z tym goście z wyczuciem odpowiednio wcześnie się ewakuowali, a tym nie czującym sprawy delikatnie pomogłem. Ale zanim to nastąpiło, na kartce spisałem, jaki wynik typowali. Z "hazardu" wyłamały się dwie osoby - nastolatka i trzydziestolatek. Większość typowała 3:2 w każdą stronę przewidując ciężki bój, ja z Wnukiem-IV postawiliśmy 3:1 dla Polski (różniliśmy się tylko kolejnością wygrywanych setów, co w nawiasach u każdego odnotowywałem), a tylko dwie osoby podały wynik 3:0 - Teściowa Syna dla Włochów, Ojciec Chrzestny Wnuka-IV dla Polski.
Kartka została przez kilka osób sfotografowana, żeby w razie czego mieć dowód.
W kwestii miejsca oglądania i sprzętu zaufałem jedynie Synowej, bo wiedziałem, że wszystko będzie grało i całość będzie gotowa pół godziny przed transmisją. Do meczu zasiedliśmy w sypialni rodziców, żeby nie przenosić całego sprzętu i go od nowa nie montować. Jedynymi osobami, które oglądały mecz od początku do końca byłem ja i Wnuk-IV. Pozostali oglądali z doskoku Bo nie jestem w stanie nerwowo tego wytrzymać! My wytrzymaliśmy, a potem wszyscy byli w euforii - ja i w radości - pozostali. Podziwiałem Synową, bo bez słowa skargi doczekała do końca, do uroczystości wręczenia złotych medali oraz mistrzowskiego pucharu i wysłuchała ze mną na stojąco Mazurka Dąbrowskiego.
Oczywiście przed meczem i w jego trakcie korespondowałem z Konfliktów Unikającym. Przytoczę wycinek, pierwszy sprzed meczu:
Ja: Wiele będzie zależeć od... Kaczmarka
KU: Tak, ostatnio niestety grał średnio
Ja: Właśnie, a jak gra źle, to wtedy gra jeszcze gorzej, bo się wkurwia
KU: Trafna diagnoza
drugi po:
Ja: Zaimponowali mi w trzecim secie, bo przegrywaliśmy trzema punktami
KU: No, ale ja jakoś byłem spokojny
Ja: A ja nie
KU: Może moje piwo lepiej działa :)
Ja: Na pewno
Z tej radości stać mnie było na puszczenie tej kąśliwej uwagi mimo wzroku.
Dla kroniki! - wygraliśmy 3:0 po świetnej grze, zwłaszcza w pierwszym secie. Zdominowaliśmy Włochów, aktualnych mistrzów świata, i to na ich terenie. Złoto zdobyliśmy ponownie, po 14. latach, kiedy to w polskiej reprezentacji grał młody Bartosz Kurek.
Kładłem się spać przed północą rozdygotany z powodu meczu i... łóżka. Przyszło mi spać na nowym, Wnuka-I, już normalnym, czyli długim, ale nienormalnym, bo... wysokim. Ma ono pod materacem dwa piętra szuflad, więc gdy udawało mi się na nim siąść, to spuszczone nogi dyndały swobodnie i od razu wlazła do mózgu myśl, że, ani chybi, w nocy zeń spadnę. Z obu powodów musiałem w celach adaptacyjnych poczytać trochę książkę.
Dzisiaj minęły trzy miesiące od przeprowadzki.
NIEDZIELA (17.09)
No i z łóżka nie spadłem.
Ale ta całonocna czujność i fakt złamania dobowego, emeryckiego rytmu, spowodowały, że spałem tak sobie. Na dole byłem pierwszy, a za chwilę zlazł Wnuk-IV i od razu zagraliśmy w warcaby. A gdy doszedł Wnuk-III, zaczęliśmy kierki. Reszta domowników powoli kapała.
Gdy znalazła się chwila na rozmowę dorosłych, a u Synowej i Syna trudno jest o taką, której by nie towarzyszyły cztery pary młodych uszu, wielkich jak kapcie, zwłaszcza tych najmłodszych, zadzwoniła Pasierbica z pytaniem, czy bym nie zabrał teraz od nich czterech składanych krzeseł Bo wiem, że jesteś w Metropolii. W Metropolii nie byłem, ale co mi szkodziło pojechać, tym bardziej, że obwodnicą na jej obrzeża. Niedziela, mały ruch i sprawa będzie załatwiona.
Pożegnałem się z Wnukami i za chwilę byłem w innym paczworkowym świecie.
- O, widzę, że ktoś przyjechał z Uzdrowiska. - Ofelia patrzyła tymi swoimi oczami, a na ustach błąkał się ten delikatniutki uśmieszek.
- A co to? - Oddajecie krzesła w ramach pewnych już działań? - zagadałem na ucho do Pasierbicy.
Nigdy jej takiej nie widziałem - pełnej energii, a przede wszystkim stanowczości, a jeszcze bardziej przede wszystkim zdecydowania. Q-Zięć dorzucał się w rozmowie, ale rej wodziła jego żona. Ostatecznie do Emden nie pojadą i wszystko odwołają. Dogłębnie przeanalizowali jeszcze raz wszystkie "plusy dodatnie i ujemne" i wyszło im, że niewarta skórka wyprawki. Postanowili przenieść całe swoje życie w drugą część Metropolii, żeby mieć pod ręką nową szkołę dla dzieci, starą pracę Pasierbicy i pod ręką jej dziadków oraz teściów albo zostać na starym mieszkaniu, przenieść dzieci do szkoły w pobliże, skoro i tak będą przenoszone, i zmienić pracę Pasierbicy na nową, gdzieś w tym samym pobliżu, podobną w charakterze do poprzedniej. A to był główny element (emelent) hamulcowy w jej przypadku. Więc jak musiała się wewnętrznie zmienić?! Nagle w obliczu nadciągającej rewolucyjnej zmiany całkowicie zmieniła się im optyka i zaczęli doceniać to, co mają.
Nie wnikałem, czy bliskość rodziny w pierwszym przypadku lub pewna odległość w drugim to są w każdym z nich plusy dodatnie, ujemne czy mieszane.
Jak na nich, a zwłaszcza na Pasierbicę, byłaby to prawdziwa rewolucja. Pierwszą, kiedy tylko byli we dwoje i wyjechali do Emden, należałoby jednak policzyć. Za to ich powrót do Polski z dwójką dzieci po ośmiu latach życia w tamtejszych realiach jak najbardziej. Teraz szykowałaby się trzecia.
Gdy tak sobie rozmawialiśmy, dość pospiesznie, bo wszyscy jechali na jakiś sparing piłkarski Q-Wnuka, na blacie w kuchni rzucił mi się w oczy znajomy przedmiot. Ale jakiś taki nowy, błyszczący.
- Chcesz może kawy? - Pasierbica wyłapała mój zdumiony i niedowierzający wzrok. - Bo robi!... - oboje pękali ze śmiechu.
- Czyściła go ze 20 minut... - wyjaśnił Q-Zięć. - Ale i tak damy go do serwisu, bo lada moment może się znarowić i wyczyniać takie numery, jak u was.
I żeby dodatkowo się ubawić, przedyskutowaliśmy organizację jego dostarczenia.
- Przed chwilą przywiózł go tata. - poinformował Q-Zięć.
W domu byłem tuż przed 15.00.
- Wyjeżdżam i jadę do domu(!)! - poinformowałem smsem Żonę.
Przy cydrze i Pilsnerze Urquellu zrelacjonowałem cały mój wyjazd, w tym drobną woltę Krajowego Grona Szyderców. I jeszcze przed II Posiłkiem poszliśmy z Pieskiem na sympatyczny spacer do Parku Zdrojowego. Było cieplutko i wszędzie tłumy.W Amfiteatralnej nawet udało się zdobyć stolik. W dobrych nastrojach przedyskutowaliśmy jeszcze raz wrzesień. Miał być taki do bólu zapełniony wyjazdami i powrotami, skomplikowaną organizacją, a okazał się być pięknym miesiącem u schyłku lata.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
Dzisiaj pamiętałem o 17. września 1939 roku, kiedy to Sowieci wbili nam nóż w plecy!
Przy okazji o polskim języku. Wystarczyłoby, żebym pominął literkę "o", a całe grono szyderców, nie tylko Krajowe, miałoby używanie.
PONIEDZIAŁEK (18.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Pół godziny przed alarmem.
Straszne blogowe zaległości robiły z moją senną psychiką, co się tylko dało.
Cały dzień pisałem z przerwami na zebranie kopiastego talerza malin oraz kolejnych pięknych pomidorów. Najchętniej bym w tych malinach został, nomen omen, lub w pomidorach.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Nawet nic się jej nie odkleiło w Pięknej Dolinie i przy Ziutusiu.
Godzina publikacji 22.57.
I cytat tygodnia:
Tajemnica ludzkiej egzystencji polega nie tylko na pozostawaniu przy życiu, ale na znalezieniu czegoś, dla czego warto żyć. - Fiodor Dostojewski (rosyjski pisarz i myśliciel; jeden z najbardziej wpływowych powieściopisarzy literatury rosyjskiej i światowej)