11.09.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 (4x18) lata i 283 dni.
Ta forma zapisu wzięła się z tego, że Q-Wnuk w trakcie ostatniego pobytu u nas wyraźnie zainteresował się blogiem. Starał się połączyć swoją wiedzę na ten temat i zrozumieć moje wyjaśnienia. Oczywiście na swoje kopyto.
- Bo, jeśli dziadek opublikował, to nie będzie musiał pisać i będzie miał więcej czasu, żeby pójść na boisko.
Starałem się mu wytłumaczyć, że nie tędy droga.
A ponieważ już czyta, stąd te wygłupy w obecności rodziców. Przy okazji uczył się liczenia. Za każdym moim "wpisem" brał laptopa, szedł do salonu do ledwo obudzonej babci i rodziców i najpierw im czytał, a potem podsuwał monitor pod nos, żeby sami czytali. I ubawiony wracał po następny wpis.
A "wpisy" wyglądały tak:
No trochę stary !!! huraaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
A Q-Wnuk ma 9 lat (1/2x18) i 37 dni! no, no, no!
A Pasierbica ma 36 lat (2x18) i 195 dni! łeeeeeee!
A Babcia ma 55 lat (3x18 + 1) i 332 dni! hurrrrrra!
A Ofelia ma 6 lat (1/3x18) i 99 dni! uuuuuuuu!
A Tato ma 38 lat (2x18+2) i 105 dni! no, nie wiem?!
A Berta ma 8 lat (11/25) i 78 dni! szkoda !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!.(zmiany moje już po wyjeździe Krajowego Grona Szyderców)
A propos ich wyjazdu. Umknął mi jeden szczególik dotyczący przyjazdu. Gdy rodzice mieli przyjechać pociągiem, Babcia, Q-Wnuk i Ofelia wyszli im na spotkanie. Dzieciom nie przeszkadzało, że jest już w zasadzie ciemno. Zasiedli w ostatnim pasażowym ogródku i zaczęli kombinować, jak tu rodziców zaskoczyć. Pomysły były różne, między innymi, żeby zamienić się kurtkami i czapkami. A gdy Babcia zauważyła, że Pasierbica i Q-Zięć dziarsko się zbliżają, kazała dzieciom być cicho, nasunąć mocniej czapki i opuścić głowy. Rodzice już prawie przeszli obok, gdy najpierw delikatne chichoty, a potem parsknięcie Q-Wnuka natychmiast ich zatrzymały.
Takie atrakcje.
WTOREK (05.09)
No i wczoraj wieczorem w ramach normalności obejrzeliśmy... 1/2 kolejnego odcinka Tacy jesteśmy.
Więcej się nie dało.
Praktycznie do południa znowu dopieszczałem sprawy zjazdowe. W tym najważniejsze finansowe. I dopiero potem pojechaliśmy do City na zakupy. A ich różnorodność bardzo szybko zabrała mi siły.
- Coś ci jest? - zapytała Żona gdzieś w połowie miotania się między sklepami.
Nic mi nie było.
W pierwszym sklepie, z wykładzinami i dywanami, kupiliśmy idealny dywan do gościnnego saloniku.
I już wtedy delikatnie zazgrzytało.
- Ale tak nie może być! - podsumowała Żona, gdy tylko z dywanem wsiedliśmy do Inteligentnego Auta. - Zabierasz mi całą przyjemność, popędzasz i na dodatek robisz aferę na cały sklep, jak to ty się zdecydowałeś natychmiast, ale żona musi!...
Faktycznie tak było. Dywan, który od razu we dwoje zauważyliśmy, z mojej strony był natychmiast do kupienia, ze strony Żony musiał podlec pewnym zakupowym procedurom, czyli kilkukrotnemu oglądaniu innych, żeby się upewnić.
Oliwy do ognia nieświadomie dolała sympatyczna młoda pani mówiąc A faktycznie tak jest, że gdy przychodzą pary, to mężczyzna natychmiast wybiera i chciałby wychodzić!
W kolejnym sklepie, w Aldiku, poszło łatwo. Kupiliśmy Żony ulubione, dobre i tanie białe wino Riesling Chardonnay i jakieś mielone.
Do Leclerca poszedłem już sam. Tylko po ser. Musiałem zadowolić się twardym Szafirem, bo innych nie można było brać pod uwagę. Smutne jest to, że w całym City nie ma koziny. A jechanie 25 km do sąsiedniego powiatu, do Kauflandu, mija się z sensem.
To samo zrobiłem w Lidlu. To znaczy poszedłem sam. I kupiłem dwie osełki oraz dwa masła irlandzkie, Żony ulubione do Blogowej. Czas? Dwie minuty od wejścia do wyjścia, w tym przyłożenie kodu z paragonu do debilnego czytnika działającego ze zwłoką, żeby być wypuszczonym ze strefy kas samoobsługowych.
Do Leroy Merlin poszliśmy już we dwoje. Każde w inną stronę, żeby nie iskrzyło. Żona szukała okleiny na biurko, które przywiózł(!) nam onegdaj Justus Wspaniały, a ja włącznika do światła. Wyszliśmy w kompletnej zgodzie złorzecząc na szablonową, nieciekawą ofertę i tam, i tu lub i tu, i tam. Trzeba będzie posiłkować się Internetem.
W Carrefourze takiej potrzeby nie było. Zakupy poszły sprawnie mimo mojego niepopędzania. Uczciliśmy je krótkim pobytem w kawiarni, bo należało rozważyć nowy aspekt, który się pojawił w związku z Szefem Fachowców. Wygląda na to, że adaptację górnego mieszkania dla gości mógłby zacząć grubo wcześniej niż planowały obie strony. A to wymagało omówienia od nowa całej strategii promocji wynajmu i określenia momentu startu.
W Jysku było apogeum zakupów. Trochę je osłabiłem, bo najpierw poszedłem sam do Biedronki dając Żonie szansę na spokojne, bez popędzania, zbadanie oferty w kwestii
poduszek, poduszeczek, pościeli, zasłon, kocyków
oraz różnych szafeczek, barków i nocnych stolików.
Biedra dodała mi trochę sił, bo na dwóch butelkach spirytusu uzyskałem 10 zł rabatu, a na dwóch butelkach wódki 8,20 zł. Postanowiłem, że jutro będę robił nalewkę z owoców czarnego bzu.
Ten dobry w miarę nastrój od razu wyparował, gdy dopadła mnie jyskowa atmosfera i fakt, że Żona była zaawansowana w kwestiach wyboru i analizy w jakichś 30.%. A gdy przyszło do konkretnego wyboru szafek i płacenia, okazało się, że mebelki będą musieli nam ściągnąć A czas oczekiwania trzy tygodnie-miesiąc. Znowu trzeba będzie sprawę przeprowadzić przez Internet.
- Ale wiesz, przynajmniej zobaczyłam, jak wyglądają w realu i teraz wiem, co zamawiać. - Żona wyciągała pozytywy z całej sytuacji.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o sklep meblowy, w którym zamówiliśmy dla nas biurko. Dostawa miała być w ciągu trzech tygodni.
- Myślę, że 22 dni to nawet o jeden dzień więcej niż trzy tygodnie. - pozwoliłem sobie na kąśliwą refleksję, gdy pani wszystko sprawdziła.
- Ale, proszę państwa, sprawdziłam w meblach Agata, i to zamówienie ma już status PRZYJĘTE!
Po czym uczciwie przyznała, gdy ją zapytaliśmy, co to oznacza, że nie wie. I tę niewiedzę starała się zniwelować konsultując telefonicznie sprawę z koleżanką, która siedziała nieopodal tak, że mieliśmy stereo. Koleżanka też nie wiedziała.
- Więc kiedy można się spodziewać biurka? - zadałem kluczowe pytanie.
- Nie wiem, może za dwa tygodnie, może za miesiąc... - Ale, gdy przyjdzie, oczywiście natychmiast damy znać.
Pełen profesjonalizm.
W ilu sklepach byliśmy? W dziewięciu! Można się wykończyć? To oczywiście zależy od organizmu. Mój się wykończył! Wracałem padnięty, ale gdy tylko wszystko wypakowałem, a dywan okazał się strzałem w 10 i gdy zrobiłem papierologię, a potem z Pilsnerem Urquellem zasiadłem przed laptopem, natychmiast poczułem się wypoczęty.
Po południu przeprowadziłem trzy rozmowy z fachowcami.
Dwie ze Ślusarzem. Dociekałem, czy może się krępuje nam odmówić, bo tak kluczy, umawia się wielokrotnie, a nic z tego nie wychodzi.
- Proszę nam śmiało powiedzieć, nie obrazimy się, ale chcielibyśmy wiedzieć, na czym stoimy i czy mamy szukać innego wykonawcę?!
Protestował i zapewniał nas, że absolutnie wykona przez nas zlecone prace. Więc kolejny raz umówiliśmy się na jutro, mimo że byliśmy umówieni na dzisiaj. Coś jak z tym dowcipem Mleczki.
Jedną z Szefem Fachowców. Właśnie wrócił z urlopu i musi się ogarnąć. Z rozmowy wynikało, że mógłby u nas rozpocząć prace wcześniej niż wspólnie planowaliśmy. Umówiliśmy się, że wpadnie do nas za jakiś czas, ale żeby nie przyjeżdżał "na darmo", wykona wtedy dwie drobne prace i w trakcie pobytu omówi się te "poważne"?
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Tacy jesteśmy.
ŚRODA (06.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Dość łatwo.
Już o 09.30 pojawił się Ślusarz. Miał być o 09.00, ale przecież to był drobiazg i żadna ze stron nie zająknęła się na ten temat. Omówiwszy szczegóły i najbliższe kroki sprawę chyba popchnęliśmy do przodu.
Do południa z Panią Menadżer z Rybnej Wsi ustaliliśmy w trzy osoby zjazdowe menu. Poszło bardzo gładko. I wyjaśniliśmy, chyba po raz ostatni, drobne organizacyjne wątpliwości. To wszystko wcale mnie nie uspokoiło, tylko podniosło ciśnienie, bo tym bardziej, już nie na horyzoncie, ale tuż, tuż, pojawiał się zjazd. Żona starała się mnie uspokoić przypominając kilka ostatnich I było przecież dobrze... Wiedziałem, że teraz też tak będzie, a nawet super, ale co z tego?!
Po I Posiłku razem z Żoną obejrzeliśmy tutorial pokazujący, jak zrobić nalewkę z owoców czarnego bzu, ten, który oglądałem wcześniej i na bazie którego chciałem swoją zrobić dokładnie tak samo.
- Bo przecież jest tyle recept, a ty się uparłeś na jedną!... - Mógłbyś powybierać z każdej coś dla siebie... i zmodyfikować po swojemu.
Żona nie mogła być w niezgodzie ze swoim charakterem i musiała przedstawić mi taką możliwość wiedząc, że usłyszy A po cholerę mi to?! Sprawdzone, więc dobre!
Ostatecznie nawet dość szybko zaakceptowała filmik i pokazywany w nim sposób na nalewkę i syrop, ale wniosła uwagę, co do ilości cukru Powinieneś zmniejszyć!
Po wszystkim okazało się, że jestem jednak zupełnie nieprzygotowany do pracy. Nie miałem słojów, lejków, sita, lateksowych rękawiczek (bez mocno barwi) i różnych drobiazgów i temat kolejny raz przełożyliśmy na jutro. Ciekawe, czy piękne bzowe baldachy nie stracą w końcu cierpliwości?...
Po południu długo i szczegółowo omawialiśmy, na co tak naprawdę stać nas w kwestii adaptacji remontów.
Priorytety, wielowariantowość rozwiązań, kolejność prac, to wszystko dopasowane do finansowych możliwości, mogły przyprawić o ból głowy. Ale o dziwo nie przyprawiły. Pokazały, czego tak naprawdę powinniśmy się konsekwentnie trzymać.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
CZWARTEK (07.09)
No i dzisiaj ciężko mi się wstawało o szóstej.
Z łóżka zwlokłem się 21 minut potem. Za niedużą chwilę zeszła Żona i poranek był troszeczkę inny niż normalnie. A tylko przez niewinne niby 21 minut, no i przez Żonę.
Ostatnio trochę się rozpisuję o tym moim wstawaniu i o ewidentnej chęci organizmu do dalszego porannego spania. Staram się odnaleźć przyczynę, bo zawsze "słucham się swojego organizmu" i wychodzi mi, że to ze zmęczenia. Ale nie z fizycznego, tylko z psychicznego. I tyle.
Po I Posiłku stosunkowo późno, nawet jak na nas, wyjechaliśmy do City. Czekał nas niespodziewany maraton. Po żoninej akceptacji dywanika znowu pojawiliśmy się w sklepie z wykładzinami i dywanami, aby odebrać fakturę. I zaraz potem pojechaliśmy do Leroy Merlin. Żona po zasłony do saloniku Bo jednak w Jysku odpowiednich nie mają, ja po kołki do regipsów. Co nie musiało oznaczać, że w Jysku się nie pojawimy. Owszem, pojawiliśmy się i to w szerokim zakresie czasowym. Nie dało się ot tak po prostu wybrać i kupić trzy poduszki, trzy kołdry, sześć kompletów pościeli, krzesło do biurka i lampkę do niego. Nawet się Żonie nie dziwiłem i nie pospieszałem.
Musieliśmy zajrzeć do RTV Euro AGD, aby kupić tabletki odkamieniające do kupionego niedawno ekspresu Bo w razie czego przepadnie państwu gwarancja! Ostatnio domagał się czyszczenia, ale Żona zrobiła go w balona prowadząc rano cały proces na czystej wodzie, bo inaczej nie zrobiłby nam kawy. Ale sami wiedzieliśmy, że w ten sposób daleko nie ujedziemy, stąd nasza wizyta w sklepie.Trzy tabletki 60 zł, jedna 20. Jako chemik wiedziałem, że taka kwota za zapewne prosty chemiczny środek wart może po obliczeniu wszystkich kosztów 1 zł, no może 2, bo tableteczkę trzeba było przecież ładnie uformować, ubarwić sztucznie na niebiesko, no i zapakować w sztywny plastik rozcinający przy nieostrożnym rozpakowywaniu, i to dość głęboko, palce, to gruba przesada używając przy tym eufemizmu. Pytaliśmy, czy możemy zastosować te poprzednie, od Krupsa, bo nam zostały, ale nas poinformowano, że lepiej nie, bo w razie czego, przy naprawie gwarancyjnej, zażądają od nas jakiegoś specjalnego dołączonego do tabletek papierka, który musi mieć kolor niebieski, zaświadczającego, że właśnie użyliśmy tych niebieskich, drogich, a nie innych. Sprytnie i... wkurwiająco!
W związku ze zjazdem wreszcie zrobiłem remanent, żeby stwierdzić, czy mam w czym się pokazać. I wyszło mi, że nie mam białych koszul, o czym wiedziałem przed remanentem. Ale reszta była, więc pozwolił mi się uspokoić. W Głównej Galerii Handlowej obeszliśmy wiele sklepów i przy okazji wiele się nauczyłem. W koszulowej edukacji zatrzymałem się na etapie "koszule taliowane" i normalne. Ale bardzo szybko w pierwszym sklepie młoda dziewczyna, z kruczoczarnymi włosami, cała ubrana na czarno i z delikatnymi, na szczęście, próbami powiększenia sobie ust (na szczęście bo była niska, zgrabna i duże, sztuczne usta stanowiłyby poważniejszy zgrzyt niż "normalnie"), w korporacyjnym języku uświadomiła mi, że są koszule taliowane, slimowane i regular. O slimowanych słyszałem pierwszy raz i od razu mnie odrzuciło, a te regular okazały się moimi normalnymi, więc odetchnąłem. Cena 200 zł.
I tu znalazła się Żona obyta w sprawach zakupowych.
- To chodźmy zobaczyć jeszcze gdzie indziej, najwyżej tu wrócimy.
Takie zdanie nie przeszłoby mi przez gardło, bo po pierwsze, skoro są koszule, to po co chodzić i "szukać"?!, po drugie naprzeciwko mnie stała młoda dziewczyna, z kruczoczarnymi włosami, cała ubrana na czarno i z delikatnymi na szczęście...
Opłaciło się posłuchać Żony. Nie dość, że w kolejnym znaleźliśmy koszule po 139 zł sztuka, to jeszcze przekonałem się do slimowanych, które wcale przez swoje slimowanie nie opinały mi dramatycznie brzucha, i dodatkowo pani, niekorporacyjna, z normalnymi ustami, mieszkanka City, jak się okazało, wytłumaczyła nam, jak dotrzeć do sklepu z szerokim wyborem słojów i słoików i innych potrzebnych akcesoriów do robienia nalewek.
Ale opłaciło się dodatkowo. Bo nieopatrznie Żona zaczęła oglądać bluzy męskie, a mnie wiele nie trzeba, gdy w końcu zawitam do takiego sklepu. Przymierzyłem i była idealna. Po... 139 zł sztuka. Normalnie kupiłbym od razu dwie, ale wiedziałem, że nie mogę nadużywać wszelkich żoninych pokładów (cechy lub uczucia występujące u człowieka w stanie utajonym, ale mające dużą intensywność), w tym zdrowego rozsądku i cierpliwości.
Wychodząc ze sklepu oboje mieliśmy doskonały humor, tym bardziej, że pozwoliliśmy sobie na żart.
- Dobrze, że to przynajmniej firma Medicine, a nie na przykład Pharmacie... - zauważyła Żona, która... zauważyła stosowne naszywki na kołnierzykach.
Sklep ze słoikowymi akcesoriami był w okolicach rynku. Oczy mi się zaświeciły, gdy znaleźliśmy się w środku. Szarpało mną takie samo uczucie, gdy wchodzę do sklepu z różnymi narzędziami. Kupiłbym wszystko. Tu ograniczyłem się tylko do dwóch 4-litrowych słojów, gumek na zapas, sita metalowego kwasoodpornego i dwóch lejków, jednego standardowego do wlewania cieczy oraz drugiego, o średnicy wylotu równej średnicy wlotu do słoja. Nigdy takiego nie miałem i zawsze się pałowałem z wsypywaniem owoców. Przysposabiałem do tego celu urżnięty wylot plastikowej butelki i to jako tako załatwiało problem, ale jednak sama jej średnica była na tyle mała, że zawsze coś się omsknęło na zewnątrz.
Z tym wszystkim poszliśmy do restauracji na obiad. W ramach niegotowania w domu, bo było już późno, chociaż Żona się przyznała, że półprodukty ma gotowe, ale przede wszystkim w ramach oswajania City, który to mechanizm stosowaliśmy swego czasu względem Stolicy i całkiem nieźle nam to szło.
W domu pojawiliśmy się po 5. godzinach nieobecności. A taki czas zawsze uaktywnia Pieska w kierunku gwałtowniejszych ruchów, energiczniejszego merdania i radości. Nawet Pan jemu w tym nie przeszkadza.
W skrzynce czekał nas, a konkretnie mnie, list z ZUS-u. Nowy oddział informował mnie, że w związku ze zmianą mojego miejsca zamieszkania, teraz on będzie mnie obsługiwał i na dobry początek poinformował mnie, że w tym miesiącu wraz z emeryturą dostanę dodatkową kasę (dodatkowe świadczenie, jak ładnie się wyraził). W piśmie nie było oczywistej informacji Uprzejmie przypominamy, że samorządowe wybory odbędą się 15. października i będzie nam bardzo miło, Szanowny Emerycie, jeśli zagłosujesz na PiS. Wiadomo, że z Żoną pójdziemy głosować, jak zawsze, wykluczając PiS, jak zawsze, ale to oczywiście niczego nie zmieni. Wygra PiS i będzie nadal rządził, od teraz jeszcze przez 16 lat. Taką mam teorię i o tym już pisałem. Jestem też pewny, że za cztery lata, przed kolejnymi wyborami taka sympatyczna uwaga w piśmie ZUS-u już się znajdzie, a za kolejne cztery kolejna uprzejmie przypominająco-wskazująca z uwagą, że w razie niegłosowania na PiS z koniecznością udowodnienia tego kroku, emerytura zostanie wstrzymana do kolejnych wyborów. A za następne cztery lata...
Pod wieczór niespodziewanie dla nas zadzwoniła Zaprzyjaźniona Szkoła. A może spodziewanie, skoro Żona opisała tą panią od koszul, tą "od słoików", jako bardzo podobną do Żony Dyrektora tak w wyglądzie, jak i sposobie bycia, w tym wysławiania się.
Oboje są w sanatorium. Mąż Dyrektorki jako pacjent i rekonwalescent, Żona Dyrektora jako osoba towarzysząca, opiekująca się i umilająca czas. I w takim stanie trwać będą przez trzy tygodnie, co nie oznacza, że po powrocie do domu cała miła procedura nie będzie kontynuowana.
- Nawet się do tych kul przyzwyczaiłem. - śmiał się Mąż Dyrektorki. - I zastanawiam się, czy dalej ich nie używać?! - Wszyscy mi ustępują miejsca...
Wieczorny mecz z Wyspami Owczymi odpuściłem, chyba po raz pierwszy nieprzymuszony żadnymi zewnętrznymi okolicznościami, no chyba że za takie należy uznać poprzedni, przegrany z Mołdawią, o czym pisałem, i zmęczenie, w tym psychiczne. Między innymi przez zbliżający się zjazd, ale nie tylko!
Napisałem tak do Konfliktów Unikającego dodając ... nie wchodząc(!) w szczegóły. To dobranoc.
- Dobranoc - odpisał krótko znalazłszy się.
Ale kolejny odcinek Tacy jesteśmy obejrzeliśmy.
PIĄTEK (08.09)
No i rano wstałem o 06.00.
A spałbym i spałbym dalej. Wstałem jednak dość szybko po czasie, bo smartfon pokazywał 06.05.
Od razu nie to że rzuciłem się do wiadomości sportowych, ale spokojnie otworzyłem laptopa i dowiedziałem się, że wygraliśmy 2:0. Obejrzałem dwie bramki Lewandowskiego, przeczytałem kilkanaście nagłówków dotyczących meczu bez wchodzenia w artykuły i to był cały onan. Pewnie, że dobrze, że wygraliśmy, ale...
Całe dopołudnie "straciliśmy" na szukaniu żeliwnej kuchni. Niby obracaliśmy się wokół ofert tylko dwóch firm je produkujących, ale wielkość ofert i skomplikowana analiza pożarły dużo czasu. U szefa firmy pośredniczącej w sprzedaży, czyli dealera, dużego marudy, dowiedzieliśmy się, że do czasu wybuchu wojny na Ukrainie jedna z firm, włoska, rocznie produkowała 100 tys. takich urządzeń i to spokojnie starczyło w sprzedaży. Teraz zamówień mają na pięć lat (500 tys.) i w związku z tym klientów też mają ... w dupie. Ale trzeba im oddać, że produkcję zwiększyli do 150. tys sztuk rocznie.
Krótko mówiąc, w poniedziałek mamy się dowiedzieć, co ewentualnie będzie do kupna i czy to coś będzie nam odpowiadać.
Po I Posiłku wybrałem się piechotą do najbliższej apteki i kupiłem lateksowe rękawiczki. Trzy pary za 1,80 zł. I tak uzbrojony zabrałem się wreszcie za czarny bez. Zrywane baldachy przedstawiały sobą obraz nędzy i rozpaczy. Pokurczone, wyschnięte, że aż nieprzyjemnie było zrywać. Te ładne, krągłe, soczyste stanowiły może 5% całego zbioru.
Żona słysząc moje narzekanie, według niej kompletnie bezsensowne, najpierw w pierwszym odruchu przeszła do kontrofensywy To nie zbieraj!, by potem mnie pocieszać Ale uciekła tylko woda, a właściwe składniki zostały!
W domu czekała mnie chińszczyzna. Żmudne odrywanie pokurczów i tylko od czasu do czasu miałem przyjemność łatwego odrywania tych soczystych. Chińszczyzna dla mnie nie pierwszyzna - wiedziałem, że to tylko kwestia czasu i że jak zwykle początek i koniec będą najtrudniejsze. A skoro tak, zastosowałem proste rozwiązanie - towarzystwo Pilsnera Urquella. I robota posuwała się całkiem, całkiem...
Potem to już były same "chemiczne" przyjemności - płukanie pokurczów na sicie, odcedzanie, wsypywanie do dwóch słojów i zalewanie C2H5OH. Wiedziałem, że przez ten brak wody w pokurczach będę musiał zastosować inne alkoholowe proporcje niż w oglądanym filmiku. Stąd zamiast litra spirytusu wlewałem do każdego słoja 0,5 l plus 0,5 l wódki. Zobaczymy, co wyjdzie. Wnętrze słojów zabarwiło się pięknie na granatowy, połyskujący kolor, że aż przyjemnie było ciecz mieszać. A mieszać to lubię najbardziej, nomen omen.
Słoje odstawiłem w ciemne i ciepłe miejsce (w Tajemniczym Domu są takie różne, do wyboru, do koloru) na dwa tygodnie. Przez ten czas pozostaje mi tylko codziennie raz zamieszać, a to jak pisałem, sama przyjemność. Widok słojów z zawartością Żonie od razu się spodobał.
- A kiedy będzie ciąg dalszy?... - zapytała mając w tyn swój interes.
- Za dwa tygodnie.
- A mogłabym cię prosić, żebyś nie dodawał tyle cukru, co ta pani z filmiku?! - Przecież tego nie będzie się dawało pić!...
Mam w tym względzie nie tak ortodoksyjne podejście, ale obiecałem, że sprawie się przyjrzę. W wypowiedzi spodobało mi się to, że wyraźnie Żona ma zamiar przykolegować się do mojej(!) nalewki.
Po południu zadzwoniła Córcia. Wracała z pracy, czyli ze szkoły. Umówiliśmy się, że zadzwoni dzisiaj, po pierwszym nauczycielskim tygodniu, jadąc autem, bo wtedy jest na to czas i nikt nie zawraca głowy.
- Tato, a co ty robiłeś, gdy po pierwszych zajęciach bolało cię gardło?! - zaczęła od razu z grubej rury.
Dusiłem się nieładnie ze śmiechu zamiast wykazać współczucie. Od razu przypomniałem sobie mój pierwszy dzień zajęć w roli przejętego nauczyciela.
- Córcia - nie mogłem jednak powstrzymać się od śmiechu - ja po pierwszym dniu zajęć miałem zapalenie strun głosowych i od razu wylądowałem na dwutygodniowym zwolnieniu! - Praktycznie nie mówiłem, tylko wydawałem z siebie piszcząco-szeleszczące dźwięki, ku oczywiście ubawowi otoczenia.
- To co mam robić?! - zapytała napastliwie oczekując ode mnie natychmiastowego rozwiązania.
- Nic! - Nie wkładaj tyle emocji, staraj się mówić ciszej i się kontrolować. - I może się uda mówić trochę mniej....
To ostatnie wiedziałem, że nie przejdzie na pewno, skoro uczy angielskiego i kładzie właśnie nacisk na rozmawianie, z czym Polacy w 70. % mają największy problem.
- Ale mi poradziłeś! - Co najmniej tak, jak lekarz radzący Proszę unikać stresu!
- Rozumiem, że jako produkt współczesności chciałabyś, abym ci podał nazwę lekarstwa, żebyś mogła łyknąć pigułkę i szast prast i po wszystkim?! (jak mawiał dziadek Jacek Poszepszyński, a wypowiedziawszy te słowa natychmiast zasypiał)
Przedyskutowaliśmy we troje picie kisielu i/lub siemienia lnianego I musisz oszczędzać gardło!
Z relacji Córci wynikało, że może być różnie, zwłaszcza z jedną z klas drugich, w której jest dwójka prowodyrów, zapewne "właściwie" wychowanych przez bogato-debilnych rodziców oraz siódemka ze wskazaniami z poradni psychologiczno-pedagogicznej. A to oznacza, że co by nie zrobili, albo zrobili, są nie do ruszenia.
Z kolei klasa siódma, której wychowawcą jest dyrektor, jest święcie oburzona na nową nauczycielkę, dlatego że każe im rozmawiać po angielsku, przygotowywać różne sceny w tym języku i mówić chociażby, gdy wchodzą do klasy, "good morning", zamiast "dzień dobry".
- Tato, oni nawet nie potrafią zamówić po angielsku zwykłych frytek, ale za to pisemne testy mają zaliczone na dobry i wzwyż! - Nienawidzą mnie i na pewno czeka mnie rozmowa z szefem, bo jak nic na mnie zakablują!
Wszystko to bajka, według mnie. Bo we wtorek czeka Córcię pierwsze spotkanie z rodzicami. A to nie moje czasy szkolne i późniejsze, nauczycielskie, kiedy szkolna hierarchia wyglądała następująco: nauczyciel, dyrektor, uczeń, rodzic. A teraz, proszę porównać - rodzic, uczeń, dyrektor, nauczyciel. czyli analogicznie odwrotnie.
Nic Córci nie mówiłem, ale denerwuję się tym spotkaniem. We wtorek wracając do domu ma mi je zrelacjonować.
- Córcia nie pozwól, żeby od razu i w ogóle wleźli ci na łeb!
Łatwo mówić...
Gdy zaczęło szarzeć, trochę niespodziewanie dla nas, zachciało się nam pójść z Pieskiem do Parku Zdrojowego. Było urokliwie.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
SOBOTA (09.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
Zgodnie z budzeniem. A spałbym dalej. Może to starość dobija się do drzwi mojego organizmu?...
Dzisiejszy poranek był na tyle sobotnio-niespieszny, że po I Posiłku poszliśmy do Uzdrowiska Uzdrowiska w charakterze jego mieszkańców. A to natychmiast zmieniło sposób patrzenia na wszystko, co mijaliśmy. Bo szukając szklarza i krawcowej poznawaliśmy je z innej strony, bardzo nam pasującej. Czuliśmy, że tutaj mieszkamy i jesteśmy inni, niż setki pętających się turystów z całej Polski.
Takie podejście nie przeszkodziło nam zatrzymać się w kawiarni, ale ze świadomością, że oto my, mieszkańcy, wspieramy lokalną gastronomię. Bo będąc turystą to każdy głupi potrafi.
Ze szklarzem (na oko 56 lat) wiele nie załatwiliśmy, bo właśnie zamykał. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Bo przed jego zakładem, na głównym deptaku, ucięliśmy sobie chyba z dwudziestominutową, w każdym elemencie (emelencie) ciekawą rozmowę. Dowiedzieliśmy się, o czym nie mieliśmy zielonego pojęcia, że szyby do szklarni są zdecydowanie tańsze i że są... nie do dostania.
- Kto teraz robi szklarnie ze szkła? - zadał retoryczne pytanie. - Ale to dla pana jest szansa, bo na pewno ogłaszają się ci, którzy szkło likwidują i dostanie je pan za koszty transportu.
Potem przeszliśmy do kwestii szklenia jako takiego.
- I Żona ma 100% racji, że nie chce pana wpuścić na szklarniowy dach, żeby go szklić. - Ja naprawdę się wiele naoglądałem... - popatrzył na mnie znacząco.
Ale pod koniec, kiedy przegadaliśmy różne inne sprawy, wszystkie dotyczące Uzdrowiska, i kiedy już naprawdę dotarło do nas, że jesteśmy jego mieszkańcami, zrobił się bardziej przystępny i doradził mi różne rzeczy, w tym szklarskie myki. Ale jelenia, który wejdzie na dach i wymieni kilka szklanych tafli będę musiał poszukać.
- Ciekawe, czy udałoby się z nim zakumplować? - zastanawiała się Żona. - Fajny wiek, specyficzne poczucie humoru, inteligencja, twarz Buster Keatona...
Na budce krawcowej widniała kartka Zamknięte 8-12. Naprawdę fajnie.
W drodze powrotnej rozmawiałem z Wielkim Woźnym. Miała to być nasza ostatnia przedzjazdowa rozmowa. Jeszcze raz omówiliśmy szczegóły i podsumowaliśmy. Na koniec kolega mnie uspokajał ze śmiechem Będzie dobrze! Trochę mi się udzieliło.
Za prace zabrałem się dopiero w okolicach trzynastej. W planach miałem montaż kupionego krzesła i montaż karnisza w sypialni gości. A na deser chciałem rozpocząć wreszcie układanie drewna.
Z deseru nic nie wyszło, było za późno, aura nie ta i jakoś tak po II Posiłku się nie chciało. Za to "prace właściwe" doprowadziłem do końca z tą uwagą, że wszystko, co wydaje się być proste, takim nie jest.
Przed wyjściem do Parku Zdrojowego (znowu się nam zachciało!) rozmawiałem z Kapitanem. Dopytałem o różne szczegóły związane z obchodami 75-lecia naszego ogólniaka. Ma być nas trzynaścioro, ale kilka osób jeszcze się decyduje. Tak czy owak, będziemy na pewno klasą najliczniej reprezentowaną, chociaż przecież ogólniak kończyliśmy 55 lat temu.
Spacer był jeszcze bardziej urokliwy niż wczoraj.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
NIEDZIELA (10.09)
No i od rana czuć było niedzielę.
Wszystko działo się niespiesznie.
Po I Posiłku zabrałem się wreszcie za układanie drewna. Dopiero po dwóch taczkach załapałem rytm, różne myki i organizację przedsięwzięcia. Postanowiłem się nie upałować i rozsądnie ten etap zakończyłem na taczce nr 15.
Żonie od razu zastany widok się spodobał, bo nie dość, że zawsze ułożone drewno wygląda pięknie, to jeszcze gdzieś głęboko w człowieku siedzi atawizm - świadomość ciepła, które może dać i bezpieczeństwa.
Miałem odpocząć, ale stwierdziłem, że najlepszym odpoczynkiem będzie dla mnie fakt, że po raz pierwszy skoszę trawę w ogródku. Wszystko było śmieszne - i powierzchnia (nie było gdzie się rozpędzić) i taka leciutka, zabawkowa kosiarka Stihla.
- Ale, zdaje się, o coś takiego ci chodziło, gdy na ten temat wielokrotnie rozmawialiśmy w Wakacyjnej Wsi?... - Żona przypomniała.
Owszem, ale muszę się przyzwyczaić, żeby w trakcie "koszenia" nie pękać ze śmiechu.
Trochę jeszcze ogarnąłem ogród na bieżąco wycinając rozrosłe tryfidy i w końcu poszedłem do domu wypoczywać. Ale zaraz po II Posiłku wróciłem i ułożyłem jeszcze 10 taczek. Przed wyjazdem na zjazd postanowiłem jutro temat zamknąć.
Gdy się zmierzchało, znowu wybraliśmy się do Parku Zdrojowego. Ja w stroju roboczym oderwany od taczki i bierwion, Żona w swoim stylu wiotko-uzdrowiskowo-hrabiowskim.
- Od razu widać, że cię oderwano od jakiejś roboty. - skomentowała. - Trzeba było przynajmniej zmienić koszulkę.
Obiecałem, że będę szedł za nią. Piesek nie poznał się na intrydze oglądając się co chwilę za Panem i w ten sposób ewidentnie łączył go ze stadem. Głupi by się nie poznał.
Wieczorem świadomie oglądałem mecz Polska - Belgia w siatkówce nie zajrzawszy nawet na rozgrywający się równolegle w Tiranie mecz Albania - Polska. Tę decyzję przekazałem wcześniej w rozmowie telefonicznej Konfliktów Unikającemu nie tłumacząc się, tylko tłumacząc.
- W meczu Polaków z Belgami przynajmniej będę pewny poziomu naszych... - I oczywiście wynik może być różny, jak to w sporcie, ale nie będzie wstydu.
Wstydu oczywiście nie było, ale zaniepokoiła mnie zapaść Polaków w trzecim secie, który wygrali niespodziewanie Belgowie, mimo że w dwóch pierwszych nasi zagrali koncertowo. Ostatecznie wygraliśmy 3:1 nie bez problemów w secie czwartym, więc niepokój pozostał. Bo następny mecz będzie już z Serbią. Zdecydowanie większe schody.
Mecz z Albanią przegraliśmy 2:0. Nie oglądając zaoszczędziłem sobie wszystkiego - czasu, nerwów i wstydu.
PONIEDZIAŁEK (11.09)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Trzeba było trochę "wydłużyć" sen, skoro przez zasrany sport położyłem się spać o 23.30.
Czułem porannie wybicie z dobowego rytmu. Poza tym plecy i pośladki przypominały mi o wczorajszych 25. taczkach.
Rano onanu nie było. Bardzo pobieżnie przeczytałem tylko tytuły, w których dominowały słowa "blamaż", "tragedia", "wstyd" i "dno". Twierdzę, że czas na wymianę trenera i na pokoleniową zmianę warty. Wszystko musi zostać ułożone od nowa. A na Mistrzostwa Europy w 2024 roku możemy sobie nadmuchać!
Jeszcze przed I Posiłkiem ułożyłem do końca drewno - 8 taczek. Nawet nie poczułem. Układałem i wczoraj, i dzisiaj przesadnie dokładnie, żeby w przygotowanej kubaturze zmieściło mi się jak najwięcej. Ale nawet gdybym zastosował niedokładność, czyli to "coś", co stosują dostawcy drewna, to brakowałoby mi 0,5 - 1m przestrzennego drewna. Nawet nie chciało mi się mierzyć, ile faktycznie brakowało. Więcej kontaktu z Tym Co Ma Gadane nie będzie, ale trzeba przyznać, że wniósł koloryt.
W trakcie układania zadzwonił Były Teść Żony. Definitywnie odwołał jakąkolwiek możliwość ich przyjazdu do Uzdrowiska. Wyraźnie go to męczyło, bo w międzyczasie podsuwaliśmy im różne pomysły na sposób przejechania trasy Metropolia - Uzdrowisko. W grę wchodziło ich auto, potem pociąg, a na końcu nasze z możliwością ich przywiezienia i odwiezienia. Wszystko odpadło. Oboje się źle czują i taka wyprawa przekracza ich siły. Ale jako pradziadkowie, na miejscu, w Metropolii, dają radę. Bo, na przykład, będą ważnym ogniwem w całej dość skomplikowanej operacji związanej z wyjazdem Pasierbicy i Q-Zięcia do Emden. Otóż w czwartek, 21.,odstawią prawnuki na dworzec, na którym, uwaga, pojawi się Żona, żeby je odebrać i natychmiast wrócić z nimi do ... Uzdrowiska. A wiadomo, że wcześniej trzeba będzie odwieźć Żonę na pociąg do City. Taki łańcuszek uzależnień.
A po co tak nagle Krajowe Grono Szyderców wyjeżdża, ni z gruszki, ni z pietruszki, czyli jak grom z jasnego nieba, z cicha pęk, ni stąd ni zowąd lub mniej adekwatnie - ni przypiął, ni przyłatał, czyli ni w pięć, ni w dziesięć? To są jednak określenia dla niezorientowanych, bo wszystko za ostatnim pobytem Krajowego Grona Szyderców dogłębnie przenicowaliśmy. Więc może po to, żeby z powrotem stać się...
Po I Posiłku dywersyfikowałem pracę. Żeby się uspokoić, spakowałem większość rzeczy, a dopiero potem dokumentnie sprzątnąłem teren przed klubownią - wyczyściłem resztki po leżącym kilka tygodni pod plandeką drewnie i wyciąłem tryfidy. Zebrały się 3 wory.
Pakowanie było dość trudne logistycznie, bo należało przewidzieć różne aspekty zjazdu - od części oficjalnej, poprzez totalny luz, do balu i dalej do luzu.
Gdy już oboje ten temat opanowaliśmy, mogłem przystąpić do odgruzowania. I po II Posiłku, wczesnym jak na nasze standardy, wyjechaliśmy o 16.30.
Nie Nasze Mieszkanie na nas czekało.
- Oczywiście! - odpowiedziała smsowo Przyjaciółka Pasierbicy, gdy wcześniej zapytałem, czy możemy przenocować. - Ja tam jeszcze nie ruszyłam :)
A co mówiłem?
Czuliśmy się świetnie, specyficznie u siebie.
- Popatrz, a Nie Nasze Mieszkanie trwa! - zauważyła Żona. - Przewinęło się przez Naszą Wieś, Nasze Miasteczko, Wakacyjną Wieś, a teraz Uzdrowisko. - Ciągle jest...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał dwa nudne smsy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.49.
I cytat tygodnia:
Mury, które stawiamy wokół siebie, aby chroniły nas przed smutkiem, często chronią również przed radością. - Jim Rohn (amerykański przedsiębiorca, autor i mówca motywacyjny).