06.11.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 339 dni.
WTOREK (31.10)
No i dzisiaj wstałem o... 08.00.
Z racji pory wczorajszego meczu.
Iga wygrała 2:0. W pierwszym secie przegrywała już 2:5, więc go skreśliłem złorzecząc po nocy pod nosem. Ale to jest Iga, rozkręca się. Doprowadziła do tie-breaka i go wygrała. W drugim poczuła krew, rzuciła się do gardła Czeszki i wygrała 6:0.
Blisko dwie godziny cyzelowałem poprzedni wpis. Były wszelkie możliwe błędy - faktograficzne, stylistyczne, gramatyczne, nawet, o zgrozo, jeden ortograficzny! I sporo nieścisłości. Teraz nic, tylko czekać na Żonę.
W południe mieliśmy umówioną wizytę u protetyka w ramach poszukiwań wszelakich rozwiązań (optymalnych - cytując Żonę) w związku z moją zębową (zębną?) sytuacją. We wsi sąsiadującej z Uzdrowiskiem Żona odkryła Laboratorium Techniki Dentystycznej.
To tylko potwierdzało, jak zmieniły się czasy. Kiedyś wiocha to była wiocha. Z przynależnymi jej oczywistymi standardowymi atrybutami. A teraz można się po niej spodziewać wszystkiego, zwłaszcza gdy leży koło dużego miasta lub takiego kurortu, jakim jest Uzdrowisko. I tego właśnie dzisiaj doświadczyliśmy.
Historycznie rzecz biorąc było widać po jej długości (5,2 km), rozciągniętej, łańcuchowej, luźnej formie zabudowy (wieś leśno-łanowa), potężnych gospodarstwach, wtedy prowadzonych wielorodzinnie, obecnie pięknie reprezentowanych przez ruiny, że wszyscy mieszkańcy utrzymywali się z rolnictwa i hodowli. Czyli klasyka, jak Pan Bóg przykazał. A teraz? Nie dość że powstało mnóstwo nowych domów, po których było widać, że ich właściciele pouciekali z miasta, ale w nim pracują, i klasyczna łańcuchowa zabudowa została zakłócona, nie dość, że rdzenni mieszkańcy z rolnictwem nie mają już nic wspólnego, to na dodatek powstało wiele różnej maści firm i działalności gospodarczej. Nadal mnie to dziwiło.
Pan protetyk, do bólu konkretny, niewydziwiający, nienadęty, ubrany adekwatnie, ale bez slimowania, sympatyczny na swój specyficzny sposób, którego należało się nauczyć, od razu przeszedł do rzeczy.
- Ale pan jest szybki! - nie mogłem się powstrzymać od uwagi, która aż pchała się na usta.
- Chyba nie będziemy z tym siedzieć tutaj do nocy?... - rzucił niedbale i było to u niego naturalne.
Po drobnych korektach nie chciał żadnej zapłaty.
- Uregulujecie wszystko, gdy pan przyjdzie do mnie po kolejnych wizytach u dentysty.
A potem zaczęły się gadki przedłużające wizytę o jakieś 300%. Zaczęło się od schodów, bo od razu przy wejściu zrobiły na nas wrażenie - zewnętrzne, metalowe, w wykonaniu i designie takie, jakie podobne chcielibyśmy mieć u siebie.
- A to zrobili chłopaki tutaj, stąd... - i od razu zadzwonił.
- Waldek, tu są państwo, którzy by chcieli takie schody, jak zrobiliście mi... - Kiedy będziesz? - Za pół godziny? - Ok. - To oni do ciebie przyjadą.
I wytłumaczył nam, że to parę domów dalej. Po czym rozmowa zeszła na... Powiat, bo okazało się, że tam wiele razy był Mam tam kolegę!, standardowo na to, co robiliśmy w Pięknej Dolinie i dlaczego Uzdrowisko, na prace przy domu (jego był zadbany, co nie omieszkaliśmy bez wazeliny zauważyć) i na dużej posesji, która ma to do siebie, i tu się świetnie rozumieliśmy, że wymaga pracy... dużo.
Umówiliśmy się, że gdy będziemy gotowi, to znaczy ja, zadzwonimy.
Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc wieś zwiedziliśmy, oczywiście jakąś jej drobną część z racji rozległości, ale przede wszystkim, z takiego powodu, że zatrzymaliśmy się przy dwóch ruinach, po których łaziliśmy i podziwialiśmy wymyślając, co by tutaj można było zrobić. To już chyba zostanie nam we krwi. W Żonie wyraźnie dokonała się pewna poważna transformacja.
- Nic specjalnego nie robić... - Wyremontować jakąś małą część dla nas, żeby można było mieszkać i żyć, a większość niechby została, bo w takiej formie jest piękna.
- Chyba szybko wpadłbym w depresję widząc codziennie to piękno! - zareagowałem na dowcip.
Z "parę domów dalej" zrobiło się jakieś 1,5 km, bo to przecież wieś łańcuchowa i tutaj są inne miary, ale to nam zupełnie nie przeszkadzało. Pan Waldek już czekał i od razu wzbudził w nas zaufanie. Są takie typy. Otwarty, nie mrukliwy, konkretny, sympatyczny, w prosty sposób wyrażający swoją postawą, że on właśnie specjalizuje się w tym fachu i z tego żyje.
- Tutaj pół wsi jest w naszych płotach, bramach i schodach... - zareklamował się wcale się nie reklamując.
- A pan ma pracowników? - dociekałem.
- Nie, pracujemy razem z bratem.
- A kto jest szefem?
- Nie ma szefa! - delikatnie zareagował uśmiechem, co tylko potwierdzało jego inteligencję wypisaną zresztą na twarzy. - Dogadujemy się...
Umówiliśmy się na spotkanie u nas w czwartek.
- A powiedzmy, że się dogadamy, to kiedy panowie moglibyście zacząć?
- W styczniu, bo teraz musimy pokończyć różne zlecenia.
- A gdy przyjedziecie, to coś trzeba przygotować.
- Nie, musimy mieć tylko wysokość... - wyjaśnił problem najprościej, jak tylko można było.
Spodobało się nam. Zwłaszcza, gdy porównaliśmy go do Ślusarza, do setek słów i omawiania po raz piąty tego samego problemu.
Po powrocie do domu nawiozłem i ułożyłem 10 taczek drewna. I przy tej okazji, gdy jego góra rosła, okazało się, że stolarz, ten od Ta konstrukcja jest do dupy! miał rację, a moja pewność siebie, brak skromności i pycha zostały ukarane, bo konstrukcja okazała się być do dupy. Pod naporem na końcu nieprzyjemnie się rozlazła, dolne mocowania listew wyrwało z bebechami i to wszystko groziło wysadzeniem całej bocznej ścianki i wysypaniem się bierwion. Musiałem ją podeprzeć kantówkami i deskami, a prymitywizm tych działań i ich prowizoryczność na zasadzie "ratujmy się!" porażał i kłuł strasznie w oczy i zaprzeczał mojemu geniuszowi. Aż Żona musiał pójść i zobaczyć. Wróciła o dziwo spokojna i od razu przystąpiła do porad. Trzeba powiedzieć, że sensownych, bo ma ten zmysł techniczny.
No dobra, Stolarz się uwiarygodnił, ale co ze mną?! Takie Waterloo!
Żeby jakoś odreagować postanowiłem pozbyć się wreszcie tej kolubryny z holu i postawić ją do pionu, nomen omen. Poszedłem do sąsiada, tego głuchoniemego. Zadzwoniłem oczywiście, bez przekonania, ale skoro był dzwonek... O dziwo, sąsiad dość szybko się pojawił.
- Jak to jest z tym dzwon-kiem? - zapytałem, jakbym durnowato przyszedł w tej sprawie.
Sąsiad wszystko czytał z ruchu warg.
- Gdy dzwoni, to zapala się też światło. - odpowiedział w sposób typowy dla głuchoniemych. - Co trzeba? - przeszedł do rzeczy, skoro przyszedłem.
- Zmon-to-wa-łem sza-fę, le-ży na pod-ło-dze, trze-ba ją pod-nieść i po-sta-wić, sam nie dam ra-dy.
- Teraz?
Kiwnąłem głową.
- To idę ubrać buty i przyjdę.
- To ja po-cze-kam.
Jako żywo stanął mi przed oczami Gruzin. Też tak miał. Jak trzeba, to od razu.
Szafę postawiliśmy na "nogi" bez problemów, ale już z pewnymi zaczęliśmy ją wstawiać do wnęki, by na końcu ją wciskać. Trochę na chama, ale inaczej się nie dało. Decydowały milimetry. Góra prawej ścianki wystawała poza obrys ściany jakieś dwa centymetry i było wiadomo, że trzeba ją będzie podklinować. A gdy zrobiliśmy symulację klinowania, piony i poziomy mierzone poziomicą w każdym miejscu były idealne. Majstersztyk!
- Masz kliny? - zapytał sąsiad przechodząc w specyficzny sposób na "ty".
- Nie. - nie chciałem mu tłumaczyć, że gdzieś mam, ale teraz nie mam.
- To chodź do mnie, do warsztatu, ja mam.
Zanim wyszliśmy, szybko poleciałem do spiżarni po czteropak Zateckego.
- Nie trzeba! - wzbraniał się, ale mu wcisnąłem przy wspólnych śmiechach.
Nie chciałem wchodzić na posesję ze względu na psa.
- To ja po-cze-kam!
- Chodź! - On nie gryzie, łagodny! - Fafik ma na imię!
Mocno się zdziwiłem, bo Pies Fafik jest od roku 1945 mieszkańcem polskiej masowej wyobraźni tak samo jak Kubuś Puchatek. Pojawił się na łamach „Przekroju”, który był jednym z głównych czynników kulturotwórczych w okresie PRL. Co tydzień polska inteligencja śledziła filozoficzne i poetyckie uwagi Psa Fafika, których autorami byli Konstanty Ildefons Gałczyński, Marian Eile, Sławomir Mrożek. Potem pojawił się w prozie i poezji także innych autorów.
Ten Fafik rzeczywiście był łagodny. Dał się chętnie wyklepać i wyczochrać, czyli normalnie. Tyle tylko, że musi często drzeć paszczę, co u nas słychać oczywiście. Również nocą, bo Fafik ma budę i widocznie nie mieszka w domu.
Sąsiad znalazł cztery kliny.
- Iść pomóc?!
- Nie, dzię-ku-ję, dam ra-dę!
Z pomocą Żony wbiłem 1 i 1/5 klina (odciętego), bo jeden nie wystarczał, a dwa było za dużo, i było fertig. Szafa stała się normalna, nawet zmalała, a przestrzeń holu została odzyskana.
Po wieczornym spacerze, żeby się nazywało, zamontowałem wszystkie półki i dwa poziome pręty w środkowej części szafy. Nawet próbowałem montować listwy, po których będą jeździć drzwi, ale dałem sobie spokój z powodu oporu szafowej materii wobec śrubokręta, a nie chciało mi się uruchamiać wkrętarki. Szafa jednak i bez drzwi zyskała wygląd szafy.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. Ja z dwoma sporymi kryzysami. Uprzedziłem Żonę, że rano może być tak, że nastawiony na 06.00 smartfon wyłączę i będę spać dalej. Żona od dawna uważa, że jeśli rano chce mi się dalej spać, to tak powinienem robić, a nie zrywać się To takie niehumanitarne!
ŚRODA (01.11)
No i tak się stało.
O 06.00 alarm wyłączyłem i spałem. Wstaliśmy razem o 07.20.
Musiałem odespać poprzednią zarwaną noc, zwłaszcza że dzisiaj czekała mnie kolejna.
- Kiedyś tak robiliśmy, pamiętasz? - przypomniałem Żonie.
Ustaliliśmy, że to były czasy Biszkopcika i wcześniejsze, bo odkąd nastała Nasza Wieś, zniknęły. Nawet w Naszym Miasteczku, w którym nie goniło mnie, nomen omen, poranne rozpalanie, tak wstawałem.
Fajnie było tak rano porozmawiać w łóżku, półsennie jeszcze i niespiesznie, przedłużyć moment wstawania i ustalać, kto wstaje pierwszy.
- Bo to takie humanitarne... - podsumowała Żona.
Przed I Posiłkiem najpierw zamontowałem listwy, żeby móc wreszcie założyć jedną drzwiową płytę. Goniła mnie ciekawość. Płyta elegancko jeździła po prowadnicach i przy żadnej z bocznych ścian szafy... nie dotykała ich na całej swojej długości, a raczej wysokości. Po prawej stronie dół dotykał, a góra nie, po lewej analogicznie odwrotnie. Efekt był taki, że za każdym razem wiało nieprzyjemnym ciemnym pustym klinem. Drzwi się po prostu nie domykały.
Nie rozumiałem tego zupełnie, bo wszędzie były kąty proste, a poziomica nadal wskazywały piony i poziomy. Szafa w jakiś niepojęty sposób była przekoszona. Nie mogłem wymyślić, w jaki.
- Zostaw to, chodźmy teraz na cmentarz!... - Żona przyjęła metodę Trzeba się z tematem przespać. - Gdy wrócimy, zobaczymy, jak to wszystko będzie wyglądać po założeniu kompletu płyt.
Dzisiaj planowaliśmy pójść na dwa cmentarze - ewangelicki i katolicki.
Droga przy pięknej pogodzie zajęła nam do ewangelickiego 20 minut. Dzięki staraniom Towarzystwa Miłośników Uzdrowiska udało się uratować pozostałości grobów poprzednich mieszkańców. Przed wejściem, niezwykle skromnym, by nie rzec surowym, tablica informowała, że udało się uratować nieliczne. Płyty nagrobne, z dość czytelnymi napisami, zebrano w jedno miejsce. Tworzyły "nowe" groby i taką mini aleję, takie lapidarium, na szczycie zwieńczone najokazalszym z nich. Obeszliśmy wszystkie, by na końcu zapalić znicz. A potem łaziliśmy po terenie dawnego cmentarza odkrywając pojedyncze kamienie, pozostałości po grobach.
Gdy wracaliśmy, nic oczywiście się nie zmieniło. Znicz się palił i swoją samotnością tym bardziej dawał świadectwo, że od dawna nikt tu nie zagląda. Taka naturalna "ułomność" tego świata. I nie dlatego, że Prochem jesteś i w proch się obrócisz, tylko raczej Show must go on i życie ma swoje prawa.
Z dwudziestu minut zrobił się prawie dwugodzinny spacer. Odkrywaliśmy Uzdrowisko, tę naszą część usytuowaną po tej samej stronie wzdłuż głównej osi komunikacyjnej, co Piękna Uliczka. Wszystko nam się podobało. Pagórkowatość, domy, krajobraz i całe sportowo-turystyczne centrum, o którym nie mieliśmy zielonego pojęcia. Boiska do kosza i tenisa, pełnowymiarowe do piłki nożnej z bieżnią, budowany odkryty basen o wymiarach olimpijskich, Orlik oraz OSiR dla każdego turysty mogącego korzystać z jego domków, własnych namiotów, przyczep kempingowych czy kamperów. Rozległy teren i infrastruktura robiły wrażenie, mimo że w wielu miejscach widać było ślady dawnego.
Po powrocie do domu założyłem w szafie wszystkie trzy drzwiowe skrzydła. Żadne nie przylegało do bocznych ścian.
- Myślę - zacząłem snuć przed Żoną wizję - że drzwi wymontuję, szafę z powrotem wysunę na hol, zdemontuję plecy wyrywając dziesiątki gwoździ, nie będę jej kładł tylko w pionie znowu założę drzwi, szafę "sztucznie" pod nie przekoszę, żeby krawędzie przylegały, z powrotem przybiję plecy, szafę wsunę i... powinno być dobrze.
Żona patrzyła na mnie ze zgrozą i z niedowierzaniem. I było widać, że ledwo powstrzymywała się z pukaniem po głowie.
- Ani się waż! - Kupimy szczotki na krawędzie, które zamaskują te szczeliny i będzie dobrze.
Dla mnie dobrze nie było. Co jakiś czas schodziłem do holu, stałem przed szafą i dumałem Jaki czort?!
- Zostaw! - za każdym razem słyszałem ostrzegawcze. Obojętnie gdzie Żona w tym momencie znajdowała się w domu, bezbłędnie wyłapywała, że kombinuję. Musiała mnie zdradzać cisza. Jak przy dzieciach. Gdy bawią się i hałasują, jest ok. Gdy zapada cisza, natychmiast muszą być uruchomione alarmowe dzwonki.
- Już prawie myślałam, że tak długo zostanie... - Żonie ten drobiazg szczelinowy zupełnie nie przeszkadzał. Była szczęśliwa, że szafa stanęła na nogi i zniknęła we wnęce.
Po II Posiłku zaległem na godzinę. W perspektywie miałem mecz Igi Świątek z Amerykanką Coco Gauff. Gdy wstałem, porozmawiałem sobie z Synem o dzisiejszym dniu. Opowiadał mi o postawie Wnuka-IV, z którym był na cmentarzu i razem sprzątali groby.
- Jego główna obecnie odpowiedź na każdą moją propozycję, żeby coś zrobić, w zasadzie obojętnie co, brzmi Hurra! Bardzo lubię...! - Do Wnuka-I nawet nie startowałem, bo by mnie wyśmiał, Wnuk-II odpadał, bo zanim by się zorientował, że trzeba chociażby grób zamieść z liści, upłynęłyby wieki, to samo, ale inaczej, Wnuk-III, bo by mi odebrał wszystkie siły i ochotę ciągle marudząc i się wymądrzając i trzeba byłoby energię poświęcić na ciągnięcie go za włosy... - A co usłyszałem od Wnuka-IV? - Hurra! - Lubię cmentarze! - Zamiatał, nosił wodę, mył szmatką płyty!... - A grobów było przecież wiele!
Fajnie byłoby, gdyby tak mu zostało. Ale nie ma co się łudzić. Nadchodząca nastolatkowość upomni się o swoje prawa.
Córcia telefonu nie odbierała. Syn z nią dzisiaj rozmawiał, jak i z Wnuczką, która kończyła właśnie 4 lata. Poinformował mnie, że u niej szpital. Dzieci znowu coś przywlokły, a Wnuk-V miał 40 stopni.
Iga wygrała 2:0, więc kładłem się spać w niezłym nastroju. Ale chyba przez emocje i myślenie o Córci zasnąłem dopiero gdzieś o wpół do drugiej. Czyli jutro.
CZWARTEK (02.11)
No i dzisiaj oboje wstaliśmy o 07.00.
Ale ja pierwszy, bo tak organizacyjnie jest lepiej.
Znowu stałem przed szafą medytując niczym przed ścianą płaczu. Nikogo nie obrażając.
Przy okazji:
Ściana Płaczu, także: Mur Zachodni – przypuszczalna pozostałość Świątyni Jerozolimskiej. W chwili obecnej jest to najświętsze miejsce judaizmu...
I ciekawostka z mojego punktu widzenia:
Ściana Płaczu jest podzielona na 48-metrową część dla mężczyzn i 12-metrową dla kobiet. Ponadto kobietom nie wolno na głos odmawiać modlitw, śpiewać, czytać Tory oraz zakładać rytualnego szalu modlitewnego. Czynności te mogą wykonywać tylko mężczyźni. Żydówkom, które złamią powyższe przepisy grozi, nawet obecnie, areszt ze strony policji i atak haredim - ultraortodoksyjnych żydów.
Czyli, to co zwykle - znów mój punkt widzenia.
Nagle mnie olśniło (palec Boży?!). Przecież, gdybym jedno z kółek jeżdżących po prowadnicy trochę przesunął w dół, to siłą rzeczy drzwi musiałyby się lekko przechylić w oczekiwaną przeze mnie stronę.
Zdjąłem jedno skrzydło i zaczep z kółkiem umocowałem w nowym miejscu. Po ponownym założeniu okazało się, że zdrowo przegiąłem, bo spora szczelina pojawiła się po przeciwnej stronie, ale wiedziałem, że zmierzam we właściwym kierunku. I tak wielokrotnie dziurkowałem płytę mocując blaszkę z kółkiem co rusz w innym miejscu, bo tuż obok poprzedniego wkręty by już nie trzymały. Nie muszę mówić, że każdym razem trzeba było drzwi zdjąć, położyć na podłodze, by za chwilę, po kolejnym dziurkowaniu, wstać, drzwi podnieść i je zamontować. Wewnętrzny róg płyty wyglądał jak rzeszoto, ale się tym nie przejmowałem wiedząc, że ciągle idę we właściwą stronę.
A potem olśniło mnie drugi raz. Jeśli to był ponownie palec Boży, to widocznie i wyraźnie Pan Bóg nie mógł już dłużej ścierpieć mojego kretynizmu. Bo nagle moje oczy ujrzały na blaszce trzymającej kółko jeden otwór na wkręt, taki powiększony, służący do precyzyjnego, mimośrodowego regulowania położenia blaszki, a co za tym idzie do precyzyjnego regulowania położenia kółka góra-dół. Dodam, że ów otwór był przez cały czas i nie pojawił się w nagle w cudowny sposób.
Byłem w domu!
Drzwi stykały się z krawędzią szafy... idealnie. Zawołałem Żonę. Była zachwycona. Opowiedziałem jej o wszystkim i przypomniałem, o moim "pomyśle", żeby szafę ponownie wyjąć z wnęki i...
- Ale wiesz, kogo kocha robota... - była łaskawa modyfikując trochę powiedzenie, które tak bardzo lubi.
Razem staliśmy przed szafą i ją podziwialiśmy.
- Muszę powiedzieć, że nie wierzyłam, że ją sam zmontujesz... - Zwłaszcza, że nie było instrukcji. - złagodziła swoją poprzednią wypowiedź i tym razem był to chyba jednak komplement.
- Teraz, gdybym ją miał montować, zrobiłbym to trzy razy szybciej i bez takiego bólu... - podsumowałem kilka dni, czy nawet kilkanaście, istnienia tego tematu.
W trakcie końcówki montażu przyszedł facet z wodociągów. Brygadzista, co było widać po pewnym siebie sposobie wysławiania się i bycia. Wytłumaczył nam, że do końca roku musimy wymienić na własny koszt (kupno i założenie) licznik wody, ten ogrodowy, bo od nowego roku wszystkie muszą być radiowe. I po moich dociekaniach wskazał, kto by to mógł od nich zrobić, na fuchę.
O leżących drzwiach do szafy kulturalnie się nie zająknął.
A zaraz potem przyszli ślusarze, bracia, ci od Łańcuchowej Wsi. Obaj jednego sznytu, bardzo podobni do siebie, z rokiem różnicy między nimi, takie dwa konusy. A myślałem, że tylko ja jestem wzrostu siedzącego psa.
W trakcie półgodzinnego pobytu obaj razem wypowiedzieli może ze dwadzieścia razy mniej słów, niżby to w tym czasie zrobił Ślusarz. Powiedzieć, że nie strzępili języków, to tak, jak gdyby nic nie powiedzieć. A jednocześnie byli bardzo konstruktywni. I w tej konstruktywności wróciliśmy do pierwszej wersji schodów, czyli bez łamań i dwóch podestów.
- Będzie taniej. - wykazał się elokwencją ten starszy, Waldek.
Ale w trakcie wizji lokalnej wyszło nam wszystkim, że schody te będą bardziej przesunięte w kierunku chodnika, będą rozpoczynać swój bieg w terenie, który i tak niczemu specjalnemu nie służy, nawet zieleninie, stoi pusty i "bezużyteczny".
- Na wprost nich można by było zrobić w płocie oddzielną furtkę. - Żona na poczekaniu wymyśliła.
- A zrobiłby pan? - zapytałem.
Kiwnął głową, że tak. Po co zużywać struny głosowe?
Nie powiem, zapaliliśmy się do tego pomysłu. Byłoby oddzielne wejście dla gości, również tych z dołu, a to obie strony by doceniały.
- Można by jeszcze ten ciąg komunikacyjny odgrodzić trejażami z pnączami... - myślenie Żony poszło już dalej.
W przyszłym tygodniu starszy z braci ma dać nam kosztorys.
To jeszcze obu zaprowadziłem do szklarni, chociaż mieli opory Bo robota czeka!, żeby omówić kwestię przerobienia systemu otwierania okna, które służy do jej wietrzenia, z debilnego, grożącego rozwaleniem sobie głowy (latem cudem mi się nie udało, chociaż parę razy się walnąłem o ostre metalowe krawędzie), na normalny, oraz przerobienia systemu podnoszenia górnej, ciężkiej klapy służącej temu samemu, co okno, z debilnego, grożącego urazem mojego kręgosłupa, na normalny, taki, że i Żona by podołała.
- To możemy zrobić zimą. - poinformował starszy i nic więcej nie dodał, skoro reszty przecież można było się domyślić.
Gdy ich odprowadzaliśmy do bramy, Żona pokazała na obecną furtkę, tę, którą odkopałem z warstw wieloletnich pnączy.
- Ta nowa mogłaby być taka, bo mamy te drewniane elementy, pomalowałoby się je na brązowo i furtka stanowiłaby całość z obecnym płotem.
- Ale nie taka! - na twarzy starszego pojawiła się zgroza i zniesmaczenie przy zachowaniu busterkeatonowskiej maski.
Wybuchnęliśmy śmiechem. Brat i on się nie śmiali. Jeden sznyt. Absolutnie chcemy z nimi współpracować.
Po II Posiłku zabrałem się za kolejne "drobiazgi" związane z dolnym mieszkaniem. Nad drzwiami wejściowymi, tymi od naszej strony, zamontowałem drążek, na którym zawiśnie kotara z grubego materiału, żeby wygłuszać. I zacząłem pierwsze sprzątania w łazience. A potem zawiesiłem w saloniku nad narożnikiem trzy bardzo fajne obrazki, mocno humorystyczne. Żona gdzieś wynalazła. Nie spodziewałem się, że ta, z pozoru łatwa czynność, mnie ostatecznie wykończy. Bo nic, co wydaje się proste, takim...
Wiedząc, że spacer dobrze nam i Pieskowi zrobi, wybraliśmy się do Parku Samolotowego i Zdrojowego. Przy okazji omówiliśmy poważne zmiany w Piesku.
- A pamiętasz, co trzeba było wyczyniać w Wakacyjnej Wsi, żeby Piesek zszedł z góry na spacer? - I nawet nie mówię o tych momentach, gdy padało.... - A teraz?!...
Teraz, gdy ledwo Piesek usłyszy, że krzątamy się w holu, natychmiast sam, z własnej woli schodzi, bez jakiegokolwiek słowa z naszej strony. I precyzyjnie staje, żeby mu nic nie umknęło, swoją zwalistością, pomiędzy schodami, szafą i wejściem do łazienki, czyli w najwęższym możliwym miejscu holu skutecznie paraliżując nasze próby ubierania się i nałożenia butów. Wtedy chodzę bezceremonialnie, bo co mogę zrobić, żeby na niego nie huczeć trącając go mocno raz za razem.
- Ale to jej nie przeszkadza... - zawsze słyszę Żonę. - Chyba nawet taki kontakt lubi...
A wszystko przez to, że Piesek szybko się zorientował, że w trakcie spaceru jest bogactwo różnorodnych zapachów, w tym przede wszystkim innych piesków, a to jest wprost fascynujące. Poza tym prawie na pewno można spotkać innego pieska. A w Wakacyjnej Wsi?...
Piesek do tego stopnia przegina, że teraz normalnie nigdzie nie można swobodnie wyjść we dwoje.
- Pieseeek zostaaaje! - mówi zawsze wtedy Żona obniżając strasznie głos, żeby mu nadać powagi i grozy.
Głupi by się poznał. Daje to taki efekt, jak umarłemu kadzidło. Ale Żona tym się nie przejmuje wiedząc, że komunikat dotarł. Ja akurat mam oddzielne zdanie, bo jest pewne, że komunikat dopiero dociera, gdy wszystkie możliwe drzwi się zamkną (Piesek umie spokojnie liczyć co najmniej do czterech) i do Pieska dociera, że został sam. Wtedy zwija się na górę, na legowisko, żeby tam czekać. Taki pieski los.
Po powrocie rozmawialiśmy z Lekarką. Dzisiaj był jej pierwszy dzień w nowej pracy.
Była zadowolona.
- Ale wiecie, najgorsze jest to, że muszę zapoznać się z kartami pacjentów, żeby poznać ich historię. - A na to nie mam za bardzo czasu. - Dopiero co wróciłam, bo miałam popołudnie. - Justus Wspaniały przyjął mnie iście po królewsku - lampka wina i kolacja. - Powiedziałam mu, że wszędzie pacjenci chorują tak samo.
Dzisiaj nie poszliśmy na drugi cmentarz. Tak to jest, gdy czegoś nie zrobi się od razu.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
PIĄTEK (03.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Tuż przed alarmem.
Na dworze lało. Nie wiem, w jaki sposób mam wysuszyć olbrzymią plandekę (spadek po Basie i Barytonie), którą przykrywałem ostatnio góry drewna, zanim je poukładałem w drewutni. Rozłożyłem ją w ogrodzie, ale stała wilgoć panująca o tej porze roku, każe mi ją zwinąć tak, czy siak, a raczej tak licząc się z tym, że do wiosny zalęgnie się w niej pleśń. Ale muszę to zrobić, bo przykrywa cały trawnik, co może świadczyć o jej wielkości i trawnika też.
Szarość i monotonia deszczu sprawiły, że bardzo szybko wpadłem w senność. I stanu tego nie poprawił fakt prasowania dwóch zasłon do dolnej gościnnej łazienki, jako że z racji swojego charakteru czynność ta niczym nie dodawały ikry. To przesuwanie w ciszy żelazka tam i z powrotem... Jedynie myśl o przyśnięciu na stojąco i przypaleniu zasłony oraz pewna wtedy reakcja Żony trzymały mnie na resztkach energii.
Prasowałem dwie zasłony
Dzisiaj w wielkiej senności.
Prasowałem je znudzony
Dla "dolnych" przyszłych gości.
I "widząc" w dali twarz Żony
Nie mogłem nic uprościć.
Zasłony szczęśliwie wyprasowałem i powiesiłem, po czym się w końcu poddałem, bo ile można spadać z krzesła. Nawet świadomie wybrany onan sportowy w niczym nie pomógł. Przed wyjazdem do City położyłem się na 15 minut.
Nadal padało. Ale według prognoz o 12.00 miało przestać. Nie przestało. Potem miało o 13.00, nie przestało, i tak dalej, co godzinę. Padało do wieczora i przez całą noc.
- Ja też mogłabym takie prognozy przygotowywać, gdyby mi za to płacono. - rzecz skwitowała Żona.
Nie było rady, w taką pogodę musieliśmy pojechać do City, do Biedry, Carrefoura i do Leroy Merlin.
I tam dopadła mnie Córcia. Wyjaśniło się, że ona jedyna jest zdrowa, ale jeździ do pracy, a pozostała trójka, chora, siedzi w domu. Umówiliśmy się na spokojną rozmowę na jutro, bo chciałem przede wszystkim porozmawiać z Wnuczką.
W domu nareszcie i z prawdziwą przyjemnością zabrałem się za nalewkę z pigwowca. Nie zdawałem sobie sprawy, a tym bardziej Żona, że ten fakt tak mnie będzie stresował. Między innymi z tego powodu, że oboje nie mieliśmy w tego rodzaju nalewce doświadczenia. Żona uważała, że większość owoców jest niedojrzała i szkoda roboty i spirytusu. Ja tak nie uważałem i kilka razy dochodziło do iskrzeń. Nawet posiłkowałem się opinią doświadczonego przerobowca nalewkowego, czyli Justusa Wspaniałego, który uważał, że można robić.
Z pigwowcem robota była upierdliwa. Musiałem przekroić twarde owoce na ćwiartki lub ósemki i potem wydrenować pestki i wewnętrzną skorupkę. Krojenie zaś na małe kawałeczki stanowiło już przyjemność. Jeszcze większą miałem, gdy z obliczeń wagi netto i z pewnych tajemnych proporcji oraz z wzoru C1xV1=C2xV2, wychodziło mi, że będę miał grubo ponad dwa litry nalewki.
Wszystko zmieściłem w zgrabnym szklanym baniaczku i odstawiłem do schowka przy salonie. W cieple i w ciemnościach będzie tak stał przez trzy miesiące i cieszył oko nabierając słomkowej barwy.
Stan zdenerwowania przeszedł jak ręką odjął.
Na nocny mecz Igi Świątek z Tunezyjką Ons Jabeur nie czekałem. Iga była na 99,99% w półfinale, a mnie nie było w tej sytuacji stać na zarywanie nocy.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Tacy jesteśmy.
SOBOTA (04.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Całkiem normalnie.
Od razu spokojnie odnotowałem, że Iga wygrała 2:0 i jest w półfinale.
O 05.48 przyszedł mail od Po Morzach Pływającego.
Lubię chodzić do dentysty/ stomatologa niezależnie od problemu z jakim się pojawiam w gabinecie.
Mogę
napisać, że każda wizyta mnie w jakiś sposób ekscytuje, a siadając na
fotel czuję się zrelaksowany i gdyby nie hałas wiertła to zapewne bym
zasnął. Ból podczas wiercenia lub wyrywania zęba to
zawsze jest wyzwanie z którym jednak się już dawno zaprzyjaźniłem i nie
robi na mnie żadnego wrażenia.
Podchodzimy do cieśniny Pentland / Pentland Firth/. Pogoda wyjątkowo dobra jak na tę porę roku.
Dla odmiany w Kanale Angielskim pogodowy armagedon.
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
Nie omieszkałem zauważyć, że użył angielskiej nazwy kanału. A przecież poddanym Jego Wysokości nie jest.
Od zawsze tak nazywam ten kanał. Tak mnie uczono w szkole, a że MW ma tradycje z marynarki brytyjskiej to już tak zostało. - wyjaśnił w następnym mailu.
Jeszcze przed I Posiłkiem założyłem na drzwiach szafy szczotki antykurzowe i antyhałasowe i temat wreszcie został zamknięty. Szafa wyglądała profesjonalnie i Żona mogła się wprowadzać.
A po nim zabrałem się za wynoszenie wszystkich maneli z łazienki i z saloniku gości, które pozostały po remoncie Szefa Fachowców i moim oraz z holu po montowaniu szafy. Zrobiłem do wszystkich możliwych piwnic z dwadzieścia kursów. Od razu przejaśniało, A co,....., miało, nie przejaśnić?! Kolejnego dnia znowu poczułem wielką ulgę.
Musiałem jeszcze tylko dokleić w kilku miejscach tapetę i farbą domalować niedoróbki tapetowania (nie będzie to moja ulubiona sprawność harcerska) i mogliśmy się z Żoną zacząć cieszyć pierwszą wyraźną wizją naszej oferty. Ale do zamknięcia tematu pozostało jeszcze kilka detali, które muszą zaistnieć.
Po południu przy słonecznej pogodzie udało mi się zwinąć plandekę. Trochę mokrą, więc na wiosnę pleśń pewna.
Wieczór upłynął rozrywkowo. Najpierw stał pod znakiem telefonicznych rozmów.
Zadzwoniła Córcia, a raczej Wnuczka. Przyjęła urodzinowe życzenia, po czym zupełnie nieskrępowana tłumaczyła mi, jaką grę mam jej kupić. Nic z tego nie rozumiałem, bo w grach jestem od wieków do tyłu, a poza tym Wnuczka mówiła z przejęcia tak głośno i szybko, że gubiła na bezdechu sylaby, bo przecież nie było czasu, aby zaczerpnąć powietrza. Nawet matka, która na grach się zna zdecydowanie lepiej i stała obok córki, też nie mogła zrozumieć, o co chodzi. I im bardziej dociekałem, tym bardziej Wnuczka tłumaczyła. Więc oboje pękaliśmy ze śmiechu. Wnuczka się jednak nie przejęła i odpowiadała na każde moje pytanie, a ja miałem ubaw. Chodziło tylko o to, żeby gadała. Bo robi to w specyficzny sposób, dziecięcym głosikiem używając wyłącznie słów, którymi posługują się dorośli. I to ci z mniejszości.
Potem odezwali się Konfliktów Unikający i Trzeźwo Na Życie Patrząca. I umówiliśmy się, że przyjadą do nas w weekend, w którym będę obchodził 73. urodziny. Z tego też powodu, ale nie tylko, zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Też potwierdzili swój przyjazd. Szykuje się więc impreza na sześć osób.
Rozrywkę kontynuowaliśmy na spacerze z Pieskiem. Zaliczyliśmy Park Samolotowy, Zdrojowy i ... Stylową. Wieczór domknęliśmy kolejnym odcinkiem Tacy jesteśmy.
W nocy miał być rozegrany półfinał Igi Świątek z Ruską Aryną Sabalenką. Bez wiary nastawiłem alarm na pierwszą. Bardziej, żeby mieć czyste kibicowskie sumienie.
NIEDZIELA (05.11)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.
Najpierw o 01.00, by bardzo szybko się przekonać i obliczyć, że mecz ma szansę rozpocząć się nie wcześniej niż o 05.00. Z powodu pogody organizatorzy mieli opóźnienia i do rozegrania było jeszcze 2,5 mecza.
Gdy wstałem trochę przed 06.00, nie pędziłem do laptopa wiedząc, że w razie czego będę mógł sobie cofnąć transmisję, tylko wszystko porannie zrobiłem. I rzeczywiście, idealnie trafiłem, bo mogłem spokojnie przejrzeć poprzedni półfinał i rozpocząć oglądanie meczu "właściwego". Przy stanie 2:1 dla Igi usłyszałem uspokajający głos komentatora Otrzymałem informację i mam dla państwa dobre wieści pogodowe, chmury powinno zwiać na południe i nie powinno padać. Ledwo skończył, a pojawił się deszcz, mecz został przerwany i realizator pokazywał, jak służby, gdy już nie padało, osuszały kort, i tak kilka razy na przemian, deszcz i służby. Komentatorzy dawno przestali gadać, bo i o czym, skoro przez wiele dni krytykowano debilne pomysły organizatorów WTA, a za chwilę pojawiła się nieruchoma plansza, podobna do tej z czasów komuny, "Zapraszamy na transmisję" i było po wszystkim. A za jakiś czas i ona zniknęła, i nie było najmniejszej wzmianki, że taki mecz w ogóle istniał, czy istnieje.
Nawet byłem ubawiony, nie z racji braku meczu, ale pogodowych prognoz. Okazuje się, że wcale w tym względzie nie jesteśmy tacy zacofani. U nas w piątek, podobnie jak dzisiaj w Meksyku, prognozy uspokajały, że deszcz lada moment przestanie padać. Od razu dobrze się poczułem, mimo że mecz zniknął bez słowa.
Tedy w ten specyficzny sposób rozpoczęła się niedziela.
Za jakiś czas wyczytałem, że mecz przełożono na niedzielę (?) Na nie wcześniej niż 22.30 naszego czasu, a finał na poniedziałek!
Zasrany sport!
O 12.30 miałem zamiar oglądać mecz metropolialnego lidera ekstraklasy z kolejnym outsiderem zapominając o obietnicy, którą złożyłem Żonie. Ale ona nie zapomniała.
- Miała być wycieczka, jak postanowiliśmy. W każdą niedzielę, jeśli będzie ładna pogoda.
Od razu każde z nas szło na ustępstwo. Zaczęliśmy się przerzucać argumentami.
- Ale jeśli ci zależy, to możemy nie jechać...
- Nie ma problemu, pojedziemy...
- Ale naprawdę nie będzie ci przykro?!
- Nie, jest tak piękna pogoda... - Poza tym się umówiliśmy...
- Bo gdybyś jednak...
- Z przyjemnością pojadę. - A gdy wrócimy, obejrzę sobie z retransmisji...
- To może napisz do Q-Zięcia, żeby ci niczego z meczu nie wysyłał i nie dzwonił...
Wcześniej pokazałem Żonie zdjęcie, jak całe Krajowe Grono Szyderców wraz z jakimś kolegą Q-Wnuka, wszyscy odpowiednio ubrani w czapki i szaliki klubowe, wybierają się na mecz.
- A kto wymyślił wycieczkę, kiedy nasz lider gra mecz?! - prowokacyjnie, tendencyjnie i retorycznie zapytał Q-Zięć już ze stadionu.
- Teściowa... - wpisałem się w konwencję.
Trasę wymyśliłem ja.
Najpierw pół godziny piękną drogą jechaliśmy do Złotego Miasteczka. Byliśmy tam pierwszy raz. Urokliwe. Na poważny plus należało mu zapisać, że w Rynku otwarta była, jedyna zresztą, kawiarnia z ciekawym wnętrzem i kulinarną ofertą oraz nawiedzonymi właścicielami, małżeństwem lat około 45 każde. Nie dziwiliśmy się temu nawiedzeniu, bo sami tacy jesteśmy, bardziej już można powiedzieć "byliśmy", bo nasze apogeum miało miejsce w Naszej Wsi. W Wakacyjnej trochę spadło, a nie wiadomo, jak będzie w Uzdrowisku.
Więc w trakcie jedzenia deserów, picia kawy i soku dowiedzieliśmy się, zwłaszcza od niej, o wszelkich możliwych faktach dotyczących miasteczka i zmianach w ostatnich latach w nim zachodzących, jego sposobie funkcjonowania, turystach, działalności kawiarni z głównym akcentem, jakim jest SANEPID, wszystko wsparte adekwatnymi plotkami.
I dowiedzieliśmy się, że akurat w mój urodzinowy weekend odbędzie się tutaj, w Rynku, "niezwykle interesujący" barbórkowy festyn. Postanowiliśmy więc zaprosić nań naszych gości, żeby nie kisili się tylko w Uzdrowisku. Sprawa oczywiście żadną miarą nie została przesądzona, bo mogą chcieć się kisić.
Stamtąd pojechaliśmy do sąsiedniej gminy, do miejsca, w którym też nigdy nie byliśmy. I znowu zostaliśmy zaskoczeni. Nie podejrzewaliśmy, że spędzimy aż 2,5 godziny na zwiedzaniu głównej turystycznej atrakcji, jakim jest neogotycki pałac, dawna własność jego budowczyni, Marianny Orańskiej.
Zewnętrzna bryła, olbrzymia, została zachowana w bardzo dobrym stanie i robiła niesamowite wrażenie, żeby nie powiedzieć szokujące. Jak informowała nas przewodniczka (bilety po 30 i 24 zł, parking 10), pałac został wzorowany w jakimś stopniu na szkockich zamkach i zawiera w sobie mieszaninę stylów - gotyckiego, elementów średniowiecza i ... mauretańskiego.
Gorzej było z wnętrzem, które mimo zdewastowania robiło równie wielkie wrażenie. Grabież i dewastację rozpoczęła hołota ze Wschodu w postaci sowieckich żołnierzy. W pałacu ogrzewali się wówczas spalaną, zerwaną boazerią i podłogami, a ogniska często wzniecali na marmurowych posadzkach. Gdy odeszła Armia Czerwona, do wnętrza dobrała się miejscowa, napływowa już ludność, również ze Wschodu, a dzieło zniszczenia dopełniły dwa pożary specjalnie wzniecane oraz dar bratniego Związku Radzieckiego, który dla bratniego narodu polskiego wyrywał wszystkie marmurowe posadzki, aby je przekazać na budowę Pałacu Kultury i Nauki w Stolicy.
W końcu przystąpiono do remontu. Fundusze wyłożyli - prywatny wieloletni dzierżawca obiektu, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, gmina i różne fundacje, w tym zagraniczne oraz zwiedzający turyści. Zdobyte pieniądze idą w setki milionów złotych, a potrzeba miliardów. Spora część pomieszczeń pałacu w ogóle nie jest udostępniona zwiedzającym, bo zalega w nich... gruz. To świadczy o skali remontu, o wielkości obiektu i o zamożności jego pierwszej właścicielki.
Oprócz kubatury, powierzchni, funkcji pomieszczeń, lepiej powiedzieć sal, wrażenie robiły wszelakie ówczesne rozwiązania organizacyjne i techniczne (ogrzewanie, woda i ścieki, windy, maszyny parowe, fontanny, odzysk biopaliwa<!> z końskiego nawozu), pionierskie jak na tamte czasy (XIX wiek) oraz piękne założenia pałacowo-parkowe z jego olbrzymimi terenami.
Co tu dużo mówić, schodziliśmy się zdrowo i lekko przemarzliśmy. Do Tajemniczego Domu wróciliśmy po nocy, to znaczy o 17.00. Szczęśliwi, będąc pod wrażeniem jego powierzchni, kubatury i wszelakich rozwiązań organizacyjno-technicznych oraz założenia ogrodowego.
Gdy trochę po II Posiłku się przespałem, pisałem cały czas jednocześnie czyhając na wieczorny mecz. Podglądałem wcześniejsze, deblowe, żeby wiedzieć, na czym pogodowo i organizacyjnie stoję. Pogoda nie wydziwiała, było ciepło, bezdeszczowo i tylko trochę wietrznie. Wytrwałem do północy.
Iga wygrała 2:0 i to jest oczywiście wartość sama w sobie, ale istotne było, jak świetnie grała. A to dawało poważne nadzieje na jutrzejszy finał.
Czy muszę dodawać w jakich emocjach kładłem się spać o 02.00 i że trochę trwało, nim usnąłem?
PONIEDZIAŁEK (06.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Po 4, 5 godzinach snu.
Organizm wspominał mecz, a potem zaczął "urządzać" warsztat na dole, za klubownią. Muszę coś zrobić, bo zbyt wiele czasu tracę na szukanie narzędzi, kołków, wkrętów, śrub, itp. A to mnie frustruje.
Oczywiście rano przeprowadziłem dogłębny onan sportowy związany przede wszystkim z wczorajszym, dzisiejszym meczem Igi.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. Aby w związku z jutrzejszym przyjazdem Syna i Wnuka-II co nieco dokupić w Biedrze i w Carrefour. I o dziwo właśnie w tym ostatnim kupiłem kilkadziesiąt zgrabnych plastikowych pojemniczków na te moje warsztatowe drobiazgi. Sztuka po 1,80 do 3,50
w zależności od rozmiaru. Oglądane wcześniej w Leroy Merlin, tzw. organizery, czyli pudełka z przegródkami nie dość, że były bez potrzeby dla mnie za drogie, to jeszcze nie spełniały moich mglistych, a raczej sennych porannych oczekiwań w ramach tworzonej właśnie koncepcji zergonomizowania przyszłego warsztatu. Za to Leroy Merlin sprawdził się w kwestii żarówek. Przy pomocy pani błyskawicznie kupiliśmy te właściwe, bo postanowiliśmy z nimi zacząć robić porządek w Tajemniczym Domu. Jedną z jego wielu cech charakterystycznych, wprowadzonych przez poprzednich właścicieli jest niespotykana ilość gniazdek i włączników elektrycznych oraz punktów świetlnych. Jakbyś się nie obejrzał, wszędzie są. Może kiedyś się pokuszę i te wszystkie tajemnicze, nietypowe cechy zbiorę w jeden zestaw. Dają one niewątpliwie pewien komfort i wygodę, ale nieustannie budzą w nas podziw i zdziwienie swoją nietypowością. A czasami irytują. W przypadku oświetlenia przede wszystkim Żonę. Z powodu nadmiaru światła Żona prawie wszędzie czuje się, jak w świetlicy za PRL-u (kolejne jej ulubione powiedzenie). Stąd już w wielu miejscach powykręcałem na jej życzenie lub poodłączałem punkty świetlne, często podwojone lub potrojone niepotrzebnie, nawet dla mnie. Ale prawdziwym koszmarem była i nadal jeszcze jest w kilku miejscach dominacja zimnego, nieprzyjemnego światła (6300 st. Kelvina), a jeszcze gorzej jego mieszanie ze światłem ciepłym. Nie wspomnę o różnorakich systemach oświetleniowych - żarówkach zwykłych, ledowych, halogenach wszelkiej maści i różnych listwach świetlnych, takich, że przy wymianie zużytych trzeba się nieźle nakombinować, żeby rozgryźć dany system.
Więc po powrocie do domu odzyskałem na tyle energię, utraconą prawie całkowicie przez krótką noc i włóczenie się po sklepach, że ujednoliciłem w łazience gości oraz naszej oświetlenie pod kątem temperatury barwowej (wyłącznie ciepła!) i przy okazji obniżyłem jego natężenie.
Potem rozochocony efektami pracy w holu zamontowałem do ściany drzwi-lustro ze starego gabineciku i założyłem nowy włącznik oświetlenia sterowanego czujnikiem na ruch. I nie mogłem sobie darować i mimo zmęczenia zszedłem do klubowni i zacząłem żmudnie opróżniać różne torebki i opakowania z wkrętami, śrubami, kołkami, nakrętkami, podkładkami i Bóg wie, czym jeszcze, układając je do pudełeczek. Zebrało się kilkanaście pustych toreb i opakowań, a końca nie było widać. Ale złapałem pierwszy oddech w kwestii porządkowania stajni Augiasza.
Po II Posiłku musiałem paść. Inaczej nie byłbym w stanie oglądać dzisiejszego finału - Iga Świątek kontra Amerykanka Jessica Pegula. Alarm wybudził mnie brutalnie po godzinie z głębokiego snu. Dochodziłem do siebie za pomocą kawy i wspólnego oglądania kolejnego odcinka Tacy jesteśmy.
Przed 22.30 byłem w pełni gotów.
Iga wygrała 2:0. Reszta jutro.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego, trochę zmienionego smsa. Aż mi ulżyło. Za to drugi mnie rozśmieszył.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.46.
I cytat tygodnia:
Cierpliwość, to spokojna akceptacja faktu, że rzeczy mogą się wydarzać w innej kolejności niż ta, o której myślisz. - David G. Allen (amerykański specjalista do spraw produktywności i twórca Getting Things Done <dosłownie: doprowadzenie roboty do końca> - metody zarządzania czasem).