poniedziałek, 13 listopada 2023

13.11.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 346 dni.
 
WTOREK (07.11)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
 
Należało się po wczorajszym meczu. 
Żona wstała grubo przede mną. Rzadkość. 
- I Blogowa nie smakowała tak jak zwykle, gdy mi robisz. - odpowiedziała i się śmialiśmy, bo już kilka razy rozmawialiśmy na ten temat. 
Wczoraj kładłem się spać o 01.00 kibicowsko szczęśliwy. Iga wygrała w finale WTA Finals w Cancun w Meksyku z Amerykanką Jessicą Pegulą 2:0 (6:1, 6:0). Nie było może takich emocji jak w półfinale z Sabalenką (patrz wynik poszczególnych setów), ale zwycięstwo smakowało na wiele sposobów. Bo nie dość, że Iga spełniła po drodze warunek konieczny (Sabalenka nie mogła dostać się  do finału), to w nim wygrywając spełniła warunek wystarczający, aby ponownie stać się jeszcze w tym samym roku z powrotem numerem jeden na świecie. Trudno mi opisać moją radość i satysfakcję. I najważniejsze - Iga stała się tą samą Igą z poprzedniego roku, a może nawet lepszą, dojrzalszą i odporniejszą psychicznie. Poza tym rozwinęła się tenisowo.
Teraz to już chyba będzie koniec zasranego sportu, a na pewno tenisa. Bo dopiero w styczniu rozpocznie się wielkoszlemowy turniej Australian Open. Żona odetchnie.

Rano cyzelowałem wpis, a po I Posiłku pojechaliśmy do City na dworzec po Syna i Wnuka-II. Według ich relacji pociąg na dworzec w Metropolii zajechał z kilkunastominutowym opóźnieniem, po czym się na nim zalągł i nie ruszał z miejsca, żeby przynajmniej nie zwiększać opóźnienia. Do City przyjechał z 19-minutowym opóźnieniem.
Myślałem, że za mojego życia nie doczekam zwycięstwa Polski nad Niemcami w piłce nożnej. Doczekałem. Że nie doczekam zwycięstwa Polski nad Brazylią w finale Mistrzostw Świata. Doczekałem. Miałem nawet przygotowane specjalne treści epitafijne na moim nagrobku, najpierw Tu leży facet, który nie doczekał .... i...., potem zmienione w związku z nadejściem historycznych momentów na Tu leży facet, który doczekał.... i.... Teraz tak sobie myślę, że epitafium będzie brzmieć: Tu leży facet, który przez całe swoje życie nie doczekał punktualności Polskich Kolei.  Bo nie wydaje mi się, żeby w tym względzie mogło coś zdążyć się poprawić przez kolejnych 21 lat.

Witaliśmy się na peronie. Syn, jak Syn, niewiele mógł się zmienić, bo od czasu naszego męskiego wyjazdu z dziadkami i Wnukami minęły raptem trzy tygodnie. Za to Wnuk-II i owszem. Mogłem mu się bardziej i badawczo przypatrywać, ale tak, żeby tego nie zauważył, bo by się od razu naindyczył Ale dziadek, co się tak mi przypatrujesz?!... A ten wiek ma to do siebie, że nagle "po wakacjach" jesteśmy w szoku, bo nie ten sam chłop. Jakoś tak zmężniał, zrobił się interesujący i przystojny, a tych określeń mogłem spokojnie użyć, bo zniknęły w nim ostatnie dziecięce rysy. Zrobił się młodzieńcem. Oczywiście mogło mi się tylko tak wydawać, że w tak krótkim czasie nastąpiły w nim te zmiany. Może miało to miejsce trzy tygodnie temu, ale wtedy nie był sam i nie sposób było się skoncentrować wyłącznie na nim. Żona jednak te zmiany potwierdziła, więc coś musiało być na rzeczy.
 
Od razu wybraliśmy się do Carrefour na drobne zakupy pod kątem gości - bułki, ser na grzanki i czekolada dla Wnuka-II, którą on sam sobie wybrał, taką rozmiarowo zwyczajną, chociaż namawiałem go do strategii konsekwentnie prowadzonej w takich razach przez Wnuka-IV Skoro można wybrać jedną sztukę, to trzeba wybierać największą!
Po przyjeździe do Tajemniczego Domu rozlokowaliśmy ich u gości. Pełen wypas. I oprowadziliśmy po nim z wszelkimi możliwymi komentarzami z obu stron. Ale Synowi wyraźnie się podobało. Wnukowi-II prawie na pewno też, chociaż on nie z takich, żeby tak od razu wyrażać jakieś opinie. Ale przyznał ojcu rację, że w ich domu brakuje kilku takich małych pomieszczeń, żeby każdy z chłopaków miał swój pokój. Skończyłyby się utarczki, kłótnie i wojny. Przynajmniej w tym obszarze, bo inne, bez liku, przecież by zostały.
Syn był umierająco głodny ("umierająco" ma po mnie), więc Tajemniczego Ogrodu i piwnic, równie tajemniczych nie oglądaliśmy. Poszliśmy w Uzdrowisko.
Obiad, bo to była godzina ledwo po 14.00, zjedliśmy w Lokalu z Pilsnerem I. Wnuk-II zaprotestował, gdy go uprzedziłem, według niego grubo na wyrost, że ma tak zamówić, żeby się nic nie zmarnowało, bo inaczej to płacić będzie ojciec. Więc się w swoim spokojnym stylu oburzył, a Syn mnie wyśmiał i obaj mi tłumaczyli, że Wnuk-II niczego na talerzu nie zostawia. I rzeczywiście - pochłonął potężną porcję żeberek (pochwalił, ale dopiero, gdy go zapytałem) z frytkami zostawiając prawie nieruszoną surówkę z marchwi i jabłka, bo to trucizna i do zostawiania na talerzu się nie liczyła. Syn zjadł kaszotto (lubi kasze), czym zaskoczył zwłaszcza mnie.Tłumaczyłem, że w życiu się tym nie naje i rzeczywiście za jakiś czas odpaliłem mu kawałek mojego placka po węgiersku, bo... się nie najadł. Żona zaś też mnie zaskoczyła, bo zamówiła pyzy z farszem z kaczki.

Mogliśmy spokojnie z Pieskiem oprowadzać gości po Uzdrowisku. Idąc wzdłuż Bystrej Rzeki przeszliśmy przez urokliwy mostek na jej drugą stronę i dotarliśmy wzdłuż Bulwaru Corso do schodów.
Gdy się nimi zmierza na górę, na kolejnych tabliczkach można w skrócie dowiedzieć się o historii Uzdrowiska i ważnych wydarzeniach na przestrzeni wieków. A już na górze, przy kościele, który swoimi dzwonami wybija kwadranse i pełne godziny, w nagrodę czekała nas urokliwa panorama. I dalej w nagrodę stamtąd można już było tylko schodzić w dół (wiem, że schodzić nie można pod górę!). Więc zaliczyliśmy Park Szachowy, Zdrojowy i zasiedliśmy w Stylowej. Przy lodach, po dwie gałki na głowę.
- Tato, zauważyłem już na naszym ostatnim wyjeździe, że w stosunku do kelnerów jesteś opryskliwy. - Syn udzielił mi reprymendy, gdy wreszcie po zamówieniu i zapłaceniu siedliśmy przy stoliku.
- Ale zrelaksuj się, przyszliśmy tutaj dla przyjemności... - Poza tym nie rozumiesz, że swoim zachowaniem stresujesz biedną dziewczynę i jest jeszcze gorzej?!... - Żona mu wtórowała.
Wnuk-II był zajęty podstawową czynnością, dla której tu przyszedł.
Wszystko zaczęło się od zamawiania. Widząc przed sobą młode ładne dziewczę, na oko 17-18 lat, i z doświadczenia wiedząc co może być, głośno, powoli i wyraźnie, żeby mi potem Żona nie zarzuciła, że seplenię i niczego nie można zrozumieć, zamówiłem:
- Proszę pani, poproszę osiem gałek lodów, po dwie na osobę, każda porcja do pucharka... - Siądziemy przy stoliku...
- Do papierowego kubka, czy do pucharka? - usłyszałem zaskoczony, gdy już skończyła swoje przygotowawcze czynności.
- A jak prosiłem?... - Do pucharka.... - spojrzałem na nią przeciągle. - Ok! - pomyślałem - mogła niedosłyszeć.
Każdy z nas pozamawiał, ja zostałem płacić, a reszta sobie poszła.
- Będę płacił kartą...
- 40 zł usłyszałem i zobaczyłem na wyświetlaczu.
O 16. czerwca, od kiedy sprowadziliśmy się do Uzdrowiska, gałka lodów w Stylowej kosztuje 8 zł, niestety, i tylko gdzieniegdzie można trafić po siedem. Ale takie są gorsze.
- Ale chyba coś za mało? - zwróciłem dziewczęciu uwagę.
Spojrzała uważnie na kasę.
- Ale przecież zamawiał pan 6 gałek?...
Nie chciałem być niegrzeczny i nie kłuć jej oczy wywodem, że nawet gdyby, to 6x8=48. Na wszelki wypadek upewniłem się tylko, czy gałka loda nadal kosztuje 8 zł. Bo przecież mogło się tak stać, a bieżących wydarzeń w ogóle nie śledzimy, że w przedśmiertnych drgawkach Polskiego Ładu, PiS postanowił obniżyć w Uzdrowisku cenę jednej gałki o 37,5%. Dlaczego akurat tutaj i w tej wysokości, mogłoby pozostać słodką, nomen omen, tajemnicą PiS-u. 
- Nie proszę pani! - Zamówiłem osiem, cztery osoby po dwie gałki... - zacząłem się niebezpiecznie rozkręcać i natychmiast się zatkałem widząc, że wchodzę na niebezpieczny i grząski teren tabliczko-mnożeniowy. 
Pani się skupiła i za chwilę podstawiła mi pod kartę czytnik.
- A jaką kwotę pani tam wklepała? - wykazałem czujność trzymając kartę w bezpiecznej odległości.
- 56 zł.
- Proszę pani, ale 8 razy 8 to jest 64! - naprawdę nie wiem, co w tym momencie miałem wypisane na twarzy, ale chyba nic przyjemnego, bo pani gwałtownie i bez słowa jeszcze raz się skupiła.
Zapłaciłem... 64 zł. Oczywiście mógłbym mieć to w nosie i od razu zapłacić czterdzieści. I tak by się nikt jej nie czepił, bo z danego lodowego pojemnika wychodzi tyle gałek, ile się nakładającej nabierze, a to zależy od wytycznych szefostwa, ale również od poszczególnych sympatii na linii obsługująca - klient i od chwilowego humoru. Pomijam brak precyzji wynikający z niedoskonałości narzędzi przedsiębierno-zasięrzutnych oraz siły danej ręki usiłującej wbić się nabierakiem w twardą lodową powierzchnię. Słowem, nie ma tu niczego wymiernego. 
Przy okazji przypomniała mi się dziwna prawidłowość. Jeśli nakładającym jest osobnik płci męskiej, to gałki są dwa razy większe niż w przypadku płci żeńskiej. I nie chodzi tutaj tylko o siłę nacisku. Najlepszy dowód mam na to, gdy czasami latem kupowaliśmy lody kręcone. Gdy siedział młodzian, zawsze otrzymywaliśmy porcję prawie dwa razy większą od tej nakładanej bez żadnego przecież wysiłku przez jakieś dziewczę lub panią. Zjawisko do oddzielnych rozważań.
 
No więc uparłem się, żeby zapłacić prawidłowo i przy okazji czegoś, i nie tylko tabliczki mnożenia, tą panią nauczyć. Może dlatego, że tyle czasu spędziłem w polskim systemie edukacyjnym i miałem oto na tacy podany wynik jego działań. A ponieważ tabliczki uczy się na początku podstawówki, więc tej nieumiejętności u młodego ładnego dziewczęcia nawet nie mogłem zrzucić na Ministra Czarnka.
Dodam jeszcze, że ja w żadnym momencie nie uczyłem w szkole podstawowej i nie uczyłem matematyki.
- Synuś, ale tamta pani kelnerka też była młoda, i aż zęby trzeszczały, gdy było widać i słychać, jak nie rozumie, co się do niej mówi. - zripostowałem. Do wypowiedzi Żony się nie odniosłem, bo wiedziałem, że zrobiłaby się z tego akademicka dyskusja, a lody i tak już miałem mocno nadtopione (nie przepadam) przez uczenie dziewczęcia tabliczki mnożenia. Ale za chwilę wszyscy byli zrelaksowani. "Za chwilę" nie dotyczyło Wnuka-II.
Chyba jestem wredny... Ale może nie aż tak, skoro bardzo szybko w myślach życzyłem dziewczęciu jak najlepiej.
- Może uda się jej z racji urody wyjść za mąż za jakiegoś doktora, za dyrektora, oficera, który kiedyś awansuje do stopnia pułkownika, a nawet generała, za mecenasa i stanie się taką klasyczną doktorową, dyrektorową, pułkownikową, generałową czy mecenasową... - I będzie szczęśliwa...
 
Po powrocie do Tajemniczego Domu Syn mnie niczym nie zaskoczył. Musiał się przespać. Ja to rozumiałem. Bo się nie wysypia, sam tak czasami robię w ciągu dnia, był po obiedzie, No i czujmy się wszyscy swobodnie, jak w domu. W drugą stronę to nie działa, a może raczej nie działało. Często słyszałem o 22.00-23.00, gdy przyjeżdżałem do Sypialni Dzieci, Ale tato, ty przyjechałeś do nas, żeby spać?!, w takim momencie dnia, dla mnie nocy, gdy zwyczajowo już dawno spałem. Co nie przeszkadzało Synowi w bezwzględnym środku następnego dnia zakomunikować znienacka Muszę się położyć...Musi, to musi, nie ma z czym dyskutować. Ostatnio będąc u nich nie kładę się spać z własnej inicjatywy, ani w ciągu dnia, ani wieczorem, ani w nocy, czyli o 22.00-23.00. Nie potrzebuję. Sygnał Do łóżek! daje Syn lub Synowa i niczego nie muszę wysłuchiwać. Zresztą u Syna dostrzegłem zmianę, przepraszam, to on dostrzegł we mnie zmianę Jak ten ojciec z biegiem lat mądrzeje! i chyba by mi już uwagi i pretensji nie zgłaszał. Z tego powodu nie wiadomo, czy się cieszyć. Bo widocznie do tej pory traktował mnie jako pełnoprawnego uczestnika życia, w tym rodzinnego i  towarzyskiego, z pełnią sił mimo mojego wieku, czyli zupełnie go nie uwzględniał i nie brał pod uwagę. Inaczej niż w przypadku swojego teścia. A teraz może zaczął uwzględniać. I nie wiadomo, czy dałem mu ku temu powody z racji mojego psycho-fizycznego zachowania, czy też Jak ten ojciec z biegiem lat zmądrzał!

Wnuk-II też mnie nie zaskoczył. Siedział w kompletnej ciszy na bujanym fotelu i czytał książkę. Przy czym tym razem związaną ze szkołą, coś a la WOS. Opracowaną według sznytu europejskiego z debilnymi tekstami i definicjami, że zacytuję dla zrozumienia podobne z moich studenckich wojskowych czasów:
Pyt.: - Co to jest kałuża?
Odp.: - Akwen wodny pozbawiony znaczenia strategicznego.
I drugie:
Pyt.: - Co to jest lufa?
Odp.: - Dziura oblana metalem.
Ubawiło go zwłaszcza jedno zdanie z obszaru codziennych zagrożeń zwykłego człowieka, które musiał mi koniecznie pokazać, jako przykład idiotyzmu.
- Do codziennych zagrożeń należą... komety i meteoryty.
Od dawna ma wyrafinowane poczucie humoru i najczęściej on spośród braci opowiada dowcipy, bo ich nie kopie (skopuje?), i wszyscy o tym wiedzą, nawet Wnuk-IV.
 
W końcu padłem i ja. I położyłem się na pół godziny. Wiadomo, jaki syn, taki ojciec... A gdy sam, z własnej woli, wstałem, a za jakiś czas Syn trochę przymuszony zwiększeniem hałasu, zagraliśmy w kierki. Wygrałem. Syn był drugi, Żona trzecia, Wnuk-II czwarty. Nic sobie z tego nie robił, co stało w jawnym kontraście z zachowaniem w takich sytuacjach Wnuka-IV, ewentualnie Wnuka-III. I zupełnie nie chodziło o to, że zawsze był od nich starszy.

Głównym pretekstem dla Syna, aby przyjechać do Uzdrowiska, była z jego strony chęć rozmowy z Żoną na temat sposobu odżywiania się. Zgagi od czasu naszego dziadkowego wyjazdu nie ma, drapania w gardle też już nie, a to jest najlepsza motywacja, żeby w tym zakresie coś zmieniać i poprawiać.
- Chętnie bym teraz na temat zdrowego odżywiania się porozmawiał, ale jest pora kolacji i chyba - tu popatrzył na Wnuka-II - z przyjemnością wtrząchnęlibyśmy taką pyszną bułeczkę z masełkiem i z czymś więcej.
Nie na wiele zdało się tłumaczenie, żeby już niczego nie jadł, to raz, a dwa nie bułeczkę. A potem sam z siebie zaproponował, żeby tak poważne rozmowy przełożyć na jutro rano, a teraz żeby się już położyć, poleżeć, poczytać, posłuchać muzyki i... spać.
- Ale Synuś, ty przyjechałeś do nas, żeby... - do głowy mi nawet nie przyszło, żeby tak powiedzieć, co tylko stanowiło dowód na to Jak ten ojciec z biegiem lat mądrzeje!
 
O dziwo, bardzo późno jak na nas, obejrzeliśmy jeden odcinek Tacy jesteśmy.
 
ŚRODA (08.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Żona o 07.00, Syn i Wnuk-II o 08.00.
Od razu wypytałem go, Syna oczywiście, bo przecież nie Wnuka-II, o akustykę i wygodę spania. Było ok. W sytuacji nadsłuchu Syna i jego podejścia do twardości materaca i innych warunków spania, mogłem kolejny raz się uspokoić w kontekście przyszłych gości. Wszyscy ci nasi, którzy już spali w apartamencie, też nie mieli uwag.
Po Blogowych Żona i Syn dyskutowali o sposobie odżywiania się. Trzeba powiedzieć, że na tyle szeroko i głęboko (Syn nawet robił notatki) go nicowali, że ja z prawdziwą przyjemnością uciekłem do kuchni szykować jajecznicę, a zaraz za mną pojawił się Wnuk-II. Miał wyraźną ochotę porozmawiać.
Wiele się dowiedziałem o jego planach. Przede wszystkim nadal w ogólniaku będzie kontynuował edukację domową.
- Ale dziadek - wyraźnie musiał zarejestrować moje skrzywienie się - jest takie forum, na którym będziemy się wirtualnie spotykać, a poza tym będziemy się też spotykać w szkole.
Trochę się uspokoiłem.
- A jaki profil wybierzesz?
- Mat-fiz...
- Nie mat-fiz-chem? - zdziwiłem się, bo przez ostatni rok zadawał mi różne dziwne pytania z obszaru chemii, na które nie byłem w stanie odpowiedzieć i chyba nikt na świecie, bo ten, który by potrafił, od razu uzyskałby kilka nagród Nobla z dziedziny chemii, oczywiście, ale jednocześnie fizyki, medycyny i biologii zapewne.
- Nie, bo jak zobaczyłem podręcznik do chemii!... - obśmiał się.
Potem dyskutowaliśmy o jego japońskim i od czasu do czasu znowu cytował mi co mądrzejsze definicje z "wczorajszej" książki.
- A dziadek, napiłbym się wody...
- To pij! - wskazałem mu na dzbanek z zawartością z sugestią, że zawraca głowę.
- Ale tam jest normalna woda do picia, czy jakieś twoje roztwory?! - wykazywał czujność.
Wzięło mu się to z moich pobytów u nich. Nad kwestią Pilsnera Urquella już dawno i on, i bracia przeszli, jak nad czymś oczywistym, ale nad pozostałymi rzeczami, które im dziadek podsuwał do spróbowania, albo na które sami się nieopatrznie nacięli, już nie. Bo nigdy nie było wiadomo, czy to co sobie dziadek przygotował na kuchennym blacie, z którego oni przecież też korzystali, jest zwykłą wodą, czy wodą z dodatkiem sól, octu spirytusowego lub jabłkowego, czy wreszcie gdzieś tam nie pojawił się płyn Lugola.
Uspokoiłem go. 

Jajecznicę zrobiłem na smalcu ze skwarkami i na cebuli. Znowu Wnuk-II przyjemnie mnie zaskoczył, bo wszystko zjadł. Jego ojciec też, obaj z "pyszną bułeczką!"
Dość wcześnie odwieźliśmy ich na dworzec do City. Wnuk-II o 14.00 miał w szkole egzamin, właśnie z tych durnowatych definicji.
Gry wróciliśmy, odkryliśmy pieprzone "pyszne bułeczki" i serek żółty do zapiekanek, którymi ostatecznie zostaliśmy uszczęśliwieni. Na dodatek Wnuk-II zapomniał swojej czekolady. Paranoja!
 
Gdzieś o 15.00, po swoich zabiegach, odwiedził nas Prominent, aby odebrać korespondencję, która niczym niezrażona ciągle do niego i jego żony przychodzi. Okazało się, że 15. października, w niedzielę, w trakcie porannego siedzenia w domu miał czwarty zawał, tym razem rozległy. Ledwo uszedł z życiem. No i teraz jest w sanatorium w Uzdrowisku, przez trzy tygodnie To przy okazji żonie wykupiłem zabiegi na jej kręgosłup i biodra. A ponieważ wszystkich tutaj znają...
Po 16.00 przyszedł Ta Konstrukcja Jest Do Dupy! Z elementów (emelentów), które przygotował w warsztacie zmontował naprawdę fajną płytę na wannę i trzeba było powiedzieć, że ta konstrukcja nie była do dupy. Ale słowem się nie zająknąłem, żeby przy okazji na jaw nie wyszła moja. Ale tę, jego, z Żoną podziwialiśmy. Przy okazji omówiliśmy temat framugi na drzwi, tych przełożonych, żeby w końcu estetycznie zamknąć hol.
 
Po II Posiłku zaliczyliśmy z Pieskiem urokliwy spacer po Parkach Zdrojowym i Samolotowym.
Wieczorem zaś obejrzeliśmy w dziwny sposób Tacy jesteśmy. Ponownie dziesięć ostatnich minut z poprzedniego odcinka, bo małe chłopczyki lubią takie zakończenia, kiedy wszystko dobrze się kończy, jest jasne i dosłowne, hollywoodzkie, a potem dotrwaliśmy do połowy następnego.

Dzisiaj napisała Pasierbica w związku z planowanym przyjazdem do nas na weekend.
- Jeszcze możliwe ze Ofelia zostanie z teściami bo mówi ze nie jedzie, bardzo stanowczo mówi NIE :D
(pis. oryg., zmiana moja)
Wszyscy wiedzieliśmy, że odbiło jej w jej stylu.
- Zobaczysz, że jutro zmieni zdanie, jak gdyby nigdy nic. - skomentowałem niepotrzebnie, bo dla Żony było to oczywiste, jak amen w ..., nie, lepiej, jak słońce na niebie. Zwłaszcza u nas, w Uzdrowisku.

CZWARTEK (09.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.30. 

Na alarm. Trochę się ociągałem ze wstawaniem i gdy wychodziłem z łazienki, chciała do niej wejść Żona.
- A bo ty trochę później wstałeś, a ja wcześniej...
Stąd jeden z porannych rytuałów odbył się od razu na górze. Na progu łazienki, bo normalnie to na dole, od razu po zejściu ze schodów.  Żona, jeszcze rozespana, wtedy całym swoim ciężarem pada mi w ramiona, a ja ją obejmuję i "ważę". Żeby to zrobić, muszę jedną nogę cofnąć do tyłu i mocno się zaprzeć, bo napór jest solidny. No i gadam wtedy różne głupoty.

W południe przyszli dwaj faceci ze spółek wodnych. Już w akcie notarialnym przy zakupie Uzdrowiska był zapis, że w KW jest odpowiednia notka o tym, że państwo polskie w osobie wojewody wywłaszcza nas z kilku nadbrzeżnych metrów wzdłuż Bystrej Rzeki, które przechodzą na skarb państwa, aby móc swobodnie przeprowadzić remont wzmocnień i ewentualnie je podnieść, wszystko ku szczytnemu przeciwpowodziowemu celowi. Panowie przedstawili szczegóły działań i wręczyli nam do podpisania umowę o odszkodowaniu. Otrzymamy 660 zł, co stanowi 70 % całości. Reszta później. Trudno się do tego odnieść, zwłaszcza w kontekście, że dobrze byłoby, aby Bystra Rzeka nie wylała.

Cały dzień siedzieliśmy w domu. 
Na początek u gości powiesiliśmy kolejne dwa obrazki. Tym razem poszło gładziutko, bo opanowaliśmy system. A potem oglądaliśmy to, co Żona zdążyła przygotować, jeśli chodzi o nasze strony reklamujące i opisujące miejsce, które będzie udostępniane naszym gościom. I tu zaiskrzyło. Bo nie wszystko mi się spodobało. I po dość długiej dyskusji, kiedy adrenalina skoczyła obu stronom i gdy usłyszałem A ja miałam koncepcję i myślałam, że ci się spodoba! poszedłem do drewna. A to o czymś świadczyło. Tę moknąca od tygodnia resztkę ułożyłem pod przechylająca się drewutnią, a ją samą wzmocniłem kolejnymi dwiema podporami. Teraz to już całkiem wygląda, jak bym ją zrobił na zetpetach.
Adrenalina spadła, ale niewystarczająco. To zacząłem oklejać styropianem drzwi prowadzące do gości. Roboty nie skończyłem, bo zabrakło taśmy dwustronnie klejącej i... styropianu. Nie pomyślałem przy zakupie, że te drzwi są szersze od poprzednich. Na szczęście adrenalina zdążyła spaść.
Ale za chwilę znów mi podskoczyła, bo nie mogłem w przeprowadzkowym bałaganie znaleźć polskiej flagi. Zacząłem wpadać w panikę, bo przecież święto tuż, tuż. Wielokrotnie przetrzepywałem po dwa razy te same kąty, by dopiero za spory czas dojść, że ta moja jest zwinięta pod drugą, też moją, ale metropolialną, którą rozwieszałem na Dni Metropolii, gdy mieszkaliśmy w Biszkopciku. A gdy jeszcze znalazłem zmyślny, nieinwazyjny uchwyt, zaskoczony nim, bo nie umiałem sobie ani wytłumaczyć, ani przypomnieć, skąd go mam, uspokoiłem się całkowicie.

Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę zaległego odcinka Tacy jesteśmy. Żona chciała kolejny, ale zaprotestowałem.
Dzisiaj Pasierbica wysłała kolejny news cytując Ofelię:
"A kiedy się pakujemy? Bo ja wezmę smoki przytulanki, szmatkę, klocki, gazetkę i ubranka i to wszystko. Ale do walizki mogę?" (pis. oryg.)
Kogo mi to przypomina? Czyżby jej Babcię?!
 
PIĄTEK (10.11)  
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pół godziny przed alarmem. 
Jeszcze przed I Posiłkiem montowałem uchwyt na flagę. Jednak okazał się mocno inwazyjny. Wynikało to z jego konstrukcji, konstrukcji miejsca oraz wzajemnej niekompatybilności tych konstrukcji. Na balkonie powiększał się zestaw narzędzi i oprócz prostych, bardzo szybko musiała pojawić się wkrętarka, aby przewiercić w drewnianej balustradzie dwa otwory. Całe szczęście, że przypomniałem sobie, że otwory mogę wywiercić świetnym akumulatorowym narzędziem za 900 zł, bo już prawie ciągnąłem za sobą wiertarkę i przedłużacz na kołowrocie. Jego uniknąłem, ale całego kołowrotu nie. Dość powiedzieć, że prace przerwałem, bo inaczej nie wiadomo byłoby, o której moglibyśmy w tej sytuacji zjeść I Posiłek. Żona co prawda zaofiarowała się, że go zrobi, ale jako MKP (Maestro Kuchni Porannej) nie mogłem do tego dopuścić. 
Po wielu dziwnych próbach, stosowaniu kolejnych podkładek i nakrętek, które, jak się okazywało za chwilę, uniemożliwiały jakiś dalszy istotny etap, wszystko wypieprzyłem i poszedłem na minimalizm. Ostatecznie flaga zawisła. Co prawda pod dziwnym stromym kątem (jakieś 60 st.), nie emanowała w pełni swoimi biało-czerwonymi barwami, ale jednak spełniała zadanie i dawała świadectwo!
 
Jak zwykle w związku z przyjazdem gości była okazja na odgruzowanie się. Ale dodatkowo zdążyliśmy zrobić mnóstwo rzeczy. Na przykład poznać Uzdrowisko w inny sposób. Poruszaliśmy się bowiem szlakiem budowlanych hurtowni, jak określiła to Żona. W konkretnej, danej, nie dało kupić się wszystkiego, więc taśmę, styropian, nożyki i baterie kupowaliśmy na raty.
W domu dałem radę jeszcze dokończyć oklejanie styropianem drzwi i nawet bezkolizyjnie obejrzeliśmy kolejny raz zdjęcia do naszych stron. Może w tej kwestii zapaliło się maleńkie światełko w tunelu?...
 
Krajowe Grono Szyderców przyjechało o 16.20 narzekając na duży ruch i korki. Wiadomo początek weekendu, no i ta piątkowa pora. A pierwotnie planowali przyjechać w czwartek.
Żona szybko przygotowała II Posiłek, żebyśmy mogli jeszcze zakosztować wieczornego spaceru po Zdroju i zasiąść relaksacyjnie w Stylowej. Tak to wszystko czasowo dobrze zagrało, że o 20.30 Q-Wnuk, Q-Zięć i ja mogliśmy zasiąść na dole, w werandzie (nie na werandzie!) przed zniesionym z góry dużym monitorem i obejrzeć kolejny mecz metropolialnej drużyny. Wygraliśmy 1:0, mimo że przez bodajże ostatnie 20 minut graliśmy w dziewiątkę. A graliśmy na terenie przeciwnika.
Z racji meczu kładliśmy się późno spać. Ja podekscytowany meczem, a potem podenerwowany, bo Żona, o czym nie wiedziałem, coś poprzestawiała na sterowniku. Ikonka wiatraczka się na nim kręciła informując, że kocioł pracuje, ale kaloryfery były zimne. Nawet zszedłem do piwnicy - kocioł emanował nieprzyjemną ciszą.

SOBOTA (11.11)
No i dzisiaj Święto Narodowe - 105 lat temu odzyskaliśmy niepodległość. 
A pamiętam, jak jeszcze 5 lat temu celebrowaliśmy w Szkole 100. rocznicę. Niby pięć lat, a zupełnie inne czasy.
 
Dzisiaj wstałem o 07.20. Pomogła mi Ofelia.
Z Pieskowego Pokoju dobiegało jej cieniutkie kichanie i pociąganie noskiem. Gdy wstałem i ostrożnie wyjrzałem zza drzwi, ujrzałem taką małą siedzącą kupeczkę nieszczęścia ze swoją szmatką... na głowie. Szmatka, najczęściej tetrowa pielucha, chyba że się na czymś nie znam, towarzyszy jej od urodzenia. Oczywiście nie ta sama. Coś jej musiało się w łonie matki poprzestawiać w głowie, bo od kiedy pamiętam ją niemowlęciem, musiała zasypiać mając szmatkę całkowicie na buźce, tak że bałem się, że dziecko się udusi. Gdy stawała się starsza, szmatka nie poszła wcale w odstawkę, tylko towarzyszyła jej nadal przy zasypianiu, we śnie, ale również w ciągu dnia. Takie fiksum dyrdum. Specyficzny syndrom osierocenia?! Oby taki fetysz jej nie pozostał! Przez te lata zdarzały się tragedie i płacze oraz lamenty, gdy, na przykład, rodzice przy jakimś wyjeździe, zapominali o szmatce. Teraz Ofelia sama o niej pamięta, zabiera ze sobą i zakłada sobie z rana na łeb, jak dzisiaj, na przykład. To znaczy, na przykład na łeb, na przykład dzisiaj i na przykład z rana.
Wziąłem te kupkę nieszczęścia i zaniosłem do Babci.

W nocy źle spałem. Co jakiś czas budziłem się i dotykałem kaloryfera. Był zimny, stąd wyciągałem wniosek, że kocioł się zepsuł i będą jaja. Ale gdy Żona wstała, coś pomajstrowała przy sterowniku i kocioł odżył. Nie na moje nerwy.
Jeszcze przed I Posiłkiem graliśmy w różne planszówki i karty. Nikt nie narzekał na głód. Żona, Pasierbica i ja byliśmy po sycących Blogowych, dzieci po mleczku, a Q-Zięć zadowolił się jabłkiem.
Ale  potem zrobiłem "wartościowy" posiłek dla dorosłych, a Żona dla dzieci. I można było iść na spacer - my, na rower - Q-Zięć.
Muszę powiedzieć, że po raz pierwszy byłem zawiedziony widokiem Pięknej Uliczki. Na naszym domu i może jeszcze na jednym wisiała flaga. A w reszcie musiały mieszkać jakieś niedorozwoje historyczne i tradycjowe (bo chyba nie tradycyjne?!). W Zdroju nie było wcale lepiej, bo przecież nie mogłem zbytnio cieszyć się oficjałkami - flagami umieszczonymi na latarniach i słupach przez stosowne służby. W tym względzie i Uzdrowisko po raz pierwszy mnie zawiodło.
Po sporym spacerze znowu zawitaliśmy do Stylowej. Byliśmy zszokowani ilością gości i jakimś cudem udało się nam zdobyć stolik. Miała rację ta krewka blondyna (patrz niedziela) - A to tak trudno, ....., wymyślić, że będzie Święto Narodowe?!
 
Gdy wróciliśmy do domu, zaraz potem przyjechał przyjemnie złachany Q-Zięć. To my znowu graliśmy, a on brał prysznic i się przebierał. I poszliśmy na II Posiłek, tym razem już bez Pieska, do Lokalu Bez Pilsnera Urquella. Na kartacze. Z tego rozentuzjazmowanego kartaczowego tłumu wyłamał się Q-Zięć, który zamówił żeberka, ale po to, żeby później wymieniać się smakami z żoną. Dzieci zaś zachowały się standardowo - nuggetsy, frytki, ale była też nawet surówka z marchewki.
Wracaliśmy w deszczu, ale jakoś specjalnie nikt się tym nie przejmował. No może z wyjątkiem Q-Wnuka, który przez całą drogę marudził Dlaczego nie mogę pobiegać i poszaleć, skoro w tamtą stroną tego nie robiłem?! Nie było to prawdą, ale energia go rozsadzała. Dwa tygodnie nie chodził na treningi z racji kontuzji kolana. Nie za bardzo to rozumiałem, widząc jego poczynania, zwłaszcza na dworze. Przy moim współudziale. Ale rodzice nie protestowali. Może nie mieli już sił.

Wieczór upłynął pod znakiem gier i afery. Q-Zięć zajmował się Ofelią i ją zajmował, a pozostała czwórka grała w kierki. No i niestety w pewnym momencie tak się wkurzyłem, że ze słowami skierowanymi do Q-Wnuka To jest skandal! To już jest przegięcie! zerwałem się od stołu, walnąłem kartami o stół z kolejnymi słowami Koniec gry! Idę spać! i poszedłem na górę do łazienki. Za jakąś chwilę rozległo się pukanie i w drzwiach stanął zdrowo wystraszony i przejęty Q-Wnuk (od razu zrobiło mi się przykro widząc jego minę), a za nim Babcia. 
- Dziadek, ja chciałem ciebie przeprosić... - zaczął, ale nie pozwoliłem mu kontynuować, żeby się nie poplątał i nie ugrzązł nie dając sobie rady z sytuacją, a poza tym już od razu chciałem go przytulić.
No i rozeszło się po kościach i grę skończyliśmy. Wygrała babcia, drugi byłem ja, trzeci Q-Wnuk, czwarta Pasierbica. Pokazaliśmy młodzieży miejsce w szeregu.
Ale przy stole wyjaśniłem mu, dlaczego przegiął i dlaczego na bardzo wiele mu pozwalam, ale granice są i musi uważać na słowa i gesty. Bo stają się niegrzeczne.
Już w łóżku analizowaliśmy sytuację.
- No, wiesz, on się uczy i oczywiście próbuje, jak daleko może się posunąć... - Żona miała rację.
To zadam pytanie - kto ostatecznie wieczorem miał moralnego kaca?

NIEDZIELA (12.11)
No i dzisiaj znowu wstałem o 07.20.
 
I znowu pomogła mi Ofelia - jej cichutkie i cieniutkie kichanie i pociąganie noskiem. 
Rano ma to do siebie, po Babci, że jest na dużej nieprzytomności, więc maksymalnie oszczędza energię. Na każde zadanie pytanie odpowiada w milczeniu kręcąc główką w jedną lub drugą stronę - w zależności od sytuacji.
- Zanieść cię do babci?...
Pokiwała  głową na "tak".
Jeszcze przed I Posiłkiem graliśmy w loteryjkowy turniej w składzie: Żona, Pasierbica, Q-Wnuk i ja. Q-Zięć z Ofelią gdzieś tam obok grali w Sen. Ogólnie panowała ciężka atmosfera, jak za jakiś czas załapałem, za sprawą Krajowego Grona Szyderców. Poróżnili się w kwestii godziny powrotu do Metropolii. Q-Zięć chciał wcześniej, bo... a Pasierbica trochę później, bo... Więc w takcie I Posiłku panowała nieprzyjemna cisza.
Specjalnie w niej dalej nie uczestniczyłem, bo tuż po południu wybrałem się na uzdrowiskowy dworzec kolejowy. O 12.24 Wnuk-I miał jechać z niego do City, a stamtąd do Metropolii po dwudniowym harcerskim obozie w tych okolicach. Wczoraj dowiedziałem się o tym od Syna, a dzisiaj do południa Wnuk-I mi napisał:
O 12.24 mamy pociag z Uzdrowiska wiec jak chcesz to mozesz przyjsc pomachac :) tylko jesli bysmy byli jeszcze na peronie to nie podchodz prosze dopoki do Ciebie nie podejde bo możemy miec rade (pis. oryg.; zmiana moja).
- A co to cię nie zna?! - wtrąciła się Żona przed wyjściem. - Wie, jakiego możesz mu zrobić obciachu przy kolegach!
Wszystko oczywiście potoczyło się według innego scenariusza. Spora grupa "standardowych" podróżnych i dziesięć(!) razy więcej harcerzy w momencie, gdy podjeżdżałem, wcale  nie stała na peronie, tylko na dużym przeddworcowym placu, a Wnuk-I od razu do mnie podszedł, bo albo było po radzie, albo nie było o czym radzić, tylko czekać, bo pociąg się zepsuł i mieli podstawić zastępczy autobus. Od razu było widać, że jeden nie wystarczy, a to nie mogło się podobać "standardowym" podróżnym. Zwłaszcza takiej jednej krewkiej blondynie, lat około 40.
- To co, kurwa, nie widać, że jeden autobus nie wystarczy?! - "wsiadła", nomen omen, na kierowcę i konduktora, gdy ci się pojawili grubo ponad pół godziny po czasie. - Ja się, kurwa, pytam, czy wy nie macie łączności, żeby powiedzieć, że jeden to za mało?! - dalej się wydzierała, a dwaj dżentelmeni w ogóle się nie odzywali. - Ja już, kurwa, tydzień temu kupiłam bilety na ten pociąg, to nie można było, kurwa, wymyślić, że po weekendzie i po Święcie Narodowym będzie więcej podróżnych?!
Zawsze twierdziłem, że takie obozy harcerskie są świetną szkołą życia.
W końcu wyszła młoda, sympatyczna i zorganizowana pani konduktor i zarządziła kryzysem. "Standardowi" podróżni mieli wsiąść do autobusu w połowie już wypełnionego, bo jechali nim pasażerowie z Uzdrowiska-III A harcerze mają poczekać, bo o 14.00 przyjedzie ten opóźniony pociąg, już naprawiony. Harcerzom to w jakiś sposób wisiało, a poza tym było wiadomo, że to jest grupa najmniej konfliktogenna, swoim jestestwem przygotowana na różne problemy, kłopoty, niespodzianki, kłody i trudności. 
Po pół godzinie stania, ubrany dość lekko, bo nie przewidziałem tak długiego przebywania na zimnie (ale przynajmniej porozmawiałem sobie z Wnukiem-I), przemarzłem i żal mi było wnuka, ale co miałem zrobić? Kazać mu na oczach wszystkich wsiadać do ogrzanego auta i zabrać go do domu?! Sam, jako mężczyzna, czułem niewłaściwość takiej propozycji. A gdybym nawet zdecydował się na taki babciowy krok, to przecież on by tej propozycji nie przyjął. Ale przy rozstaniu wykazał się przytomnością umysłu i sam zaproponował, że gdyby coś działo się nie tak, to do mnie zadzwoni. Uspokoiłem go, że przecież w razie czego może zanocować u nas w Tajemniczym Domu, a jutro rano odwiozę go do pociągu do City. Ta propozycja prawie na pewno też nie wchodziła w rachubę, ale widziałem, że był wyraźnie uspokojony mając w odwodzie plan C.

W Tajemniczym Domu po powrocie panowała szokująca cisza. Krajowe Grono wyjechało. Żona wyjaśniła, że już całkiem w dobrych nastrojach. 
Gdy trochę odtajałem, zadzwoniłem do Syna i wyjaśniłem mu, jaka jest sytuacja z pociągami i jego najstarszym synem. Obaj zgodnie stwierdziliśmy, ze najstarszemu synowi do głowy by nie przyszło, aby poinformować rodziców o zaistniałej sytuacji. Taki obciach przy kolegach.

Za pięknego dnia poszliśmy z Pieskiem na długi spacer, który był o tyle nietypowy, że oprócz zaliczonych parków wiódł nas przez urokliwe uliczki, którymi już dawno nie chodziliśmy i na których mogliśmy podziwiać piękne lub urokliwe domy. A potem dla relaksu zatrzymaliśmy się w Stylowej. Znowu było ciężko o stolik. Na szczęście jakieś dwie Czeszki płaciły, co mi wyjaśniły po swojemu, więc nie obyło się bez mojego Dekuji i ich Prosim.
Po raz pierwszy wypiliśmy rozgrzewające herbaty. One oraz zainicjowany przeze mnie temat tak rozgrzały Żonę, że po jakiejś półtorej godzinie od wejścia do Stylowej była mocno zawiedziona, że "już" wychodzimy Bo ja dopiero się rozkręcam!, w co nie wątpiłem.
- Ale przecież wszystko omówiliśmy, więc dalsze wałkowanie tematu byłoby już tylko powtarzaniem się i biciem piany... - zauważyłem.
- Ja tak nie uważam, bo jest jeszcze wiele aspektów, które można byłoby rozpatrzyć. - Dla mnie to dopiero rozwiniecie wątku. 
- A dla mnie akurat zakończenie...
- Tak dobrze się zapowiadało, ale trudno, dobre i to... - wychodziła trochę rozczarowana, ale też pogodzona.
Od dawna Żona dyskusyjnie jest długodystansowcem, takim od 5 tys. metrów w górę, ja zaś byłem sprinterem (100 - 200 m). Ale przez te 23 lata widzę u siebie zmiany. Stałem się nawet czterystumetrowcem, a zdarza się, że zahaczam spokojnie o 800 m. Dzisiaj nawet dyskusyjnie przebiegłem 1500. Zasrany sport!
A wszystko przez fakt pobytu u nas Krajowego Grona Szyderców i ciągłych ich prób zmiany swojego życia. Próby te na razie istnieją w sferze rozważań, dyskusji, omawiania różnych aspektów dotyczących miejsca zamieszkania, szkół dla dzieci oraz pracy. W to wszystko wchodzą uwikłania rodzinne ze strony Q-Zięcia. Bo patrząc na stronę pasierbicowej rodziny zdaje się ona nie generować zbytnich trudności, czy komplikacji. Co ciekawe, przy jej paczworkowości. Daje to do myślenia. Więc biorąc pod uwagę dobro córki, wnuków i zięcia, możliwość "układania" im życia z wplataniem w to ważnych aspektów nieruchomościowych nic dziwnego, że Żona była skłonna spokojnie "przebiec" 10 tys. metrów, a kto wie, czy i nie maraton. 
Siedząc więc przy herbatach odważyliśmy się smsowo delikatnie "doradzać" Pasierbicy wiedząc, że przecież jeśli ona sama sobie da radę z życiowymi problemami wespół w zespół z mężem, to takie nasze zainteresowanie i wsparcie przyniesie jej pewną formę ulgi. Pozwalaliśmy więc sobie na różne "mądrości". "Ustaliliśmy", jakie powinni przedsięwziąć kroki rodzinno-organizacyjne dodając elementy (emelenty) natury filozoficznej od Ciekawe, że można uprościć sobie i ułatwić życie, a tylko nieliczni to robią:) poprzez ...czasami trzeba zrobić krok do tyłu. Najczęściej okazuje się, że to nie był krok do tyłu, tylko do przodu, czyli że ten do tyłu był tylko pozorny:) i ... jak sobie sami nie uprościcie, to na pewno nikt(!) Wam nie uprości! do ... nie ma innej drogi, jak rozmawiać, wyjaśniać i ustalić! Potem... będzie tylko gorzej!
Q-Zięciowi w życiu czegoś takiego nie odważylibyśmy się doradzać, zwłaszcza smsowo. Po pierwsze dlatego, że wie, po drugie, że wie lepiej, a po trzecie doradztwo od Teściowej, a od Q-Teścia w szczególności odpada. Ale w bezpośredniej rozmowie raczej by je przełknął. Nawet od nas, bo jednak jest zgnębiony pewnymi sprawami.

Po pobycie Hunów nasz wieczorny los był raczej przesądzony. Po II Posiłku bardzo szybko zalegliśmy w łóżku. Obejrzeliśmy przedostatni odcinek sezonu szóstego i całego serialu Tacy jesteśmy. Jutro będziemy się z nim po kilku miesiącach oglądania żegnać.
 
PONIEDZIAŁEK (13.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
A spałbym dalej, że ho, ho! 
Rano Żona wynalazła mi promocję na Pilsnera Urquella w Biedrze. Po 5 zł za puszkę. Oczywiście sondują rynek i badają jego-moje zachowanie i od wielu miesięcy cena nie była niższa.
To po I Posiłku pojechaliśmy do Biedronki. Było wszystkiego aż 8 czteropaków, ale byłem zadowolony. Z faktu, że jeszcze zostało mi sporo z poprzedniej "promocji", no i z faktu, że przecież Biedronek jest bez liku, nomen omen. A jutro planowaliśmy jechać do City.
 
Gdy już byliśmy w domu, zadzwonił Syn. Na moją prośbę podjął się reaktywowania mojej Listy 100.
Musi zostać zmieniona na wiele sposobów, chociaż jej kręgosłup pozostanie nienaruszony. Wstępnie omówiliśmy tę kwestię, gdy jechaliśmy do Pięknej Doliny razem z Wnukami i jego Teściem. Podsunąłem mu, że to mógłby być od niego taki ważny dla mnie urodzinowy prezent.
Lista po pierwsze musi być zarejestrowana na innym nośniku niż CD. A to z istotnego powodu. Bo w większości słuchałem jej jeżdżąc Inteligentnym Autem. I nie wiem, czy to z powodu technologicznej ułomności płyty, czy z powodu dziur na polskich drogach, czy z obu powodów, po jakimś czasie dany utwór "przeskakiwał" i był skazany na niesłuchający (niesłyszalny?) niebyt. Był dla mnie stracony. Płyta się psuła i nie dawała się odtwarzać nawet w normalnych, stabilnych warunkach. Pewną ułomnością był też fakt, że w czasie jazdy trzeba było ją wymieniać, a to do końca nie zawsze było bezpieczne, zwłaszcza jeśli szukało się wśród siedmiu tej akurat, którą sobie wymarzyłem.
Nowym nośnikiem musi więc być pendrive.
Po drugie Syn twierdził, że bez problemu nagrywając wszystko od nowa zadba o jednakowe natężenie dźwięku poszczególnych utworów, co przekracza moją wyobraźnię. Poprzednio nagrywane były w sposób dość pionierski, za co wówczas Pasierbicy, Q-Zięciowi, Żonie i Przewodnikowi byłem i jestem dozgonnie wdzięczny. Ale czas byłby na poprawę, czyli na brak niespodzianek w postaci nagłego ryczenia kolejnego utworu lub domyślania się na pierwszym etapie słuchania, co jest grane, nomen omen.
Trzecią sprawą jest aktualizacja sfery merytorycznej. Bardzo szybko stwierdziłem przed laty, że pewne utwory znalazły się na niej na wyrost, przez niejaką pomyłkę i trzeba je wypieprzyć. Poza tym niektóre z nich były wersjami koncertowymi i te dłużyzny związane z improwizacjami potrafiły w drodze usypiać, albo odwrotnie wkurzać. Jedno i drugie nie było dobre dla bezpieczeństwa podróży. A i w tańcu nie za bardzo było wiadomo, co robić. Poza tym część utworów jednego wykonawcy była nagrywana "płynnie", bez wyraźnych granic między nimi, więc te rozbiegówki trwały i trwały i słuchało się takiego ni psa, ni wydry. A to musi być eins, zwei, drei i następny.
W miejsca zwolnione wstawię, to znaczy Syn wstawi, utwory, które już dawno wypisałem na specjalną listę i tylko czekają. "Zawsze" się dziwiłem, dlaczego wtedy mi umknęły.
Czwartą zmianą, zupełnym i nieistotnym drobiazgiem, która będzie wniesiona na skutek pracy Syna, stanie się zaburzenie kolejności utworów, przez lata uświęconej. Do tej pory, gdy słyszę gdziekolwiek jakiś utwór z mojej Setki, pcha mi się do głowy kolejny z niej. Ale Syna uspokoiłem, że gdy zmieni kolejność, to nic się nie stanie, może nawet będzie to w jakimś sensie ożywcze. Poza tym bardzo szybko jej się nauczę.
Chodzi o to, żebym nie robił sztucznych problemów. Bo czasu mało. Syn zabrał się za robotę dokładnie miesiąc po naszym wspólnym wyjeździe, a do urodzin pozostały trzy tygodnie. A trzeba brać pod uwagę jego osobiste uwarunkowania czasowe i moje, bo beze mnie ta lista nie powstanie. Więc i jeden, i drugi natychmiast nie będzie ślęczał nad kolejnym etapem podsuniętym przez jednego z nas. Specjalnie tym się nie przejmuję, bo jeśli "nowa" lista będzie gotowa po urodzinach, to też będzie pięknie. Najważniejsze, że została wyznaczona została Godzina Zero. Inaczej się będzie pracować.
- Synuś, a ciekawi mnie, na przykład, skąd ściągniesz Zabawę podmiejską Piotra Szczepanika?!...         - zapytałem prowokacyjnie.
- Tato!!! - Ale zostaw to mnie!
Więc jestem optymistą. Całe lata nie słuchałem mojej Setki i się za nią stęskniłem.
Przy okazji porozmawiałem z Wnukiem-I. Okazało się, że jednak wczoraj wbrew komunikatom sympatycznej, młodej konduktorki, profesjonalnej, podstawiono przed podanym czasem... autobus. Harcerze akurat na peronie właśnie ugotowali sobie wrzątek na herbatę, więc z tym całym wrzącym majdanem musieli wsiadać. Ale nikt nie protestował, skoro cały autokar był ich.
Na dworcu w City (same zadaszone, ale odkryte perony) na pociąg do Metropolii czekali tylko godzinę, więc Wnuka-I zmogło i na ławce umościł sobie spanie na karimacie. Godzina w bezruchu na zimnie, było nie było, zrobiła swoje.
- Chyba mam lekką gorączkę i nie poszedłem dzisiaj do szkoły.
Musiałem wybuchnąć śmiechem.
- Ale w środę pójdziesz? - Masz przecież chemię!
Wnuk-I ma poważne problemy z tym przedmiotem. Ale nie tylko on. Wszystko przez panią nauczycielkę, lat około 50., która zdaje się, że jest psychiczna. Może to głupie, ale zadam czytającym zagadkę: Jakiego stanu cywilnego jest ta pani?
- Muszę pójść, żeby odebrać kartkówkę, bo ostatnio dostałem... pięć!
Pani spuściła z tonu po wielu interwencjach rodziców, i tu akurat wiem, że uzasadnionych.
- Idź, idź - dopingowałem Wnuka-I. - Bo taka gratka może ci się więcej z tego przedmiotu nie trafić!
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
Wnuk-II zdał egzamin z tego durnowatego przedmiotu, którego opisywane problemy mi cytował, na pięć. No, ale on jest z innej bajki.
 
Po południu kurier przyjechał ze zgrabną małą lodówką, która powinna spełnić oczekiwania gości w ramach narzuconego przez Żonę stylu ich funkcjonowania w trakcie pobytu. Podstawowa różnica względem Naszej i Wakacyjnej Wsi jest taka, że w obecnym układzie pomieszczeń nie ma możliwości gotowania. Można będzie tylko przygotować sobie kawę, herbatę i zimne śniadanie lub kolację. Resztę będzie serwować Uzdrowisko ze swojej szerokiej i urozmaiconej oferty kulinarnej.
 
Dzisiaj, jak to zwykle w poniedziałek, większość dnia spędziłem na pisaniu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy i wysłał jednego smsa, takiego dającego nadzieję.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.38.

I cytat tygodnia:
Sukces oznacza robienie zwykłych rzeczy niezwykle dobrze. –Jim Rohn (amerykański przedsiębiorca, autor i mówca motywacyjny)