poniedziałek, 20 listopada 2023

20.11.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 353 dni.

WTOREK (14.11)
No i dzisiaj wstałem przed 06.00.
 
Trochę przed alarmem.
Noc miałem urozmaiconą w swoisty sposób. Budziłem się regularnie co dwie godziny, a więc o 23.00, 01.00, 03.00 i 05.00. Nie mogłem czuć się wyspany i wypoczęty.
Wczoraj obejrzeliśmy ostatni odcinek ostatniego sezonu Tacy jesteśmy. Pierwszy tego serialu obejrzeliśmy 22. maja tego roku, w poniedziałek. Musieliśmy się pożegnać z rodziną Pearsonów i z Wielką Trójką po pięciu miesiącach i 22. dniach. Może więc dopaść nas specyficzny syndrom osierocenia.

Po I Posiłku Żona zaciągnęła mnie do "gości".
- Ale, proszę cię, otwórz się na to, o czym za chwilę powiem... - I nie przerywaj mi... - natychmiast zareagowała, gdy tylko wziąłem głębszy wdech. - Otworzysz się?
Kiwnąłem na odczepnego głową.
- Bo ja to wszystko jeszcze raz przemyślałam ... - kontynuowała niezrażona i pomierzyłam... - I szafa, zamiast stać w korytarzyku i blokować nam wejście do apartamentu z naszej strony, będzie stać w tej wnęce w saloniku...
- Zgadzam się... - przerwałem Żonie - to chodź, przestawiamy!...
- Ale widzisz, jaki jesteś?! - Otworzyła ci się klapka Aha, przestawiamy ją! i zaraz ci się zamknęła. - A ja prosiłam, żebyś się otworzył na problem całkowicie, bo to nie wszystko.
Westchnąłem i oparłem się o jedną z framug.
- Wtedy ta szafka pójdzie tam, a ta tam i będziemy mieli normalne wejście z naszego holu...
- Super pomysł, zgadzam się, przestawiamy!
Przestawiliśmy bez problemu, bo Żona musiała wyczytać z mowy ciała, że się otworzyłem. A potem przestawiliśmy szafki i wyszło nam, że będzie super. Trochę jeszcze dyskutowaliśmy nad akustyką, ale z tym problemem powinniśmy dać sobie radę, bo możliwości są.
- Naprawdę mi się to podoba... - Rozwiązuje parę problemów i fajnie domyka temat. - Stworzył się taki aneks kuchenny...
Mowa ciała potwierdzała moje słowa, więc Żona wyraźnie się uradowała.

Od razu po I Posiłku (twarożek z ostatnimi pomidorami, które dojrzewały na parapecie ze dwa tygodnie, jeśli nie dłużej) pojechaliśmy do City realizować zmiany. Wiele się nie narealizowaliśmy, bo zwykłych szafek, taboretów i wymyślonych przez nas drobiazgów uświadczyć ani w Leroy Merlin, ani w Jysku  nie można było. Trudno byłoby kupić, na przykład jakiś stolik za 500 zł, któremu miałem zamiar uharatać cztery nogi, po to, żeby sensownie wyglądał przy lodówce. Albo kupować drogi taborecik do korytarzyka po to, żeby goście mogli od czasu do czasu na nim przysiąść i zdjąć albo założyć obuwie.
- Musimy znaleźć taki sklep z czasów komuny... - Zwykły, nienadęty.... - Żona wiedziała, co mówi.
Drobne Waterloo osłodziły nam inne zakupy. Ja w Biedronce dokupiłem 8 czteropaków Pilsnera Urquella, chociaż mogłem więcej, bo stały i kusiły. Ale doszedłem do słusznego wniosku, że zapasów mam do końca stycznia, a po drodze są święta i może będzie lepsza promocja. Dla Żony zaś pojawiły się w Carrefourze jej ulubione francuskie cydry BIO, wytrawne, więc wykupiłem cały zapas.
- Teraz to nawet ciebie rozumiem, gdy wyjeżdżasz ze sklepu z pełnym koszem Pilsnera Urquella... - zauważyła już przy Inteligentnym Aucie, kiedy można było bezcenny ładunek pakować do toreb.

Po II Posiłku nastąpił historyczny moment. Żona puściła w eter nasze strony. I mi je pokazała. Zaczęło to wyglądać bardzo fajnie, ale dwie rzeczy były najważniejsze - to, że wreszcie(!) i to, że patrząc na to coś, absolutnie naszego, czuliśmy się dobrze. Teraz już Żona będzie te strony "tylko" uzupełniać o zdjęcia i teksty, żeby wszystko żyło. No i działać na Facebooku.
I żeby jeszcze bardziej nas uradować, zadzwonił w sprawie metalowych schodów Waldek, czyli Buster Keaton. Podał wycenę, razem z furtką, a podana kwota była znacznie niższa od tej, swego czasu przesłanej przez Ślusarza. Zgodziliśmy się od razu patrząc na siebie, ale, żeby się nazywało, umówiliśmy się, że jutro, "po namyśle", do niego oddzwonimy z decyzją.
I żeby jeszcze bardziej uradować, tym razem tylko mnie, chociaż Żonie też zależy, wieczorem Syn wysłał smsa, żebym otworzył pocztę. Odpisałem mu "dobranoc" z wyjaśnieniem, że zrobię to jutro rano. Wiedziałem, że maszyneria pt. Lista 100 ruszyła.
 
Dzisiaj rozmawiałem z Córcią. Okazją było jej święto. U niej nic specjalnie się nie zmieniło, ale właśnie codzienność powoduje, że na razie nie znajdzie czasu ani możliwości, żeby przyjechać do nas, do Uzdrowiska.

Wieczorem niczego nie oglądaliśmy, żeby zrobić sobie przerwę. Czytaliśmy, ale już o 20.00 było po nas.
 
ŚRODA (15.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Spałem bardzo dobrze. Organizm odsypiał wczorajszą noc.
Od raniutka od razu zabrałem się za wyszukiwanie błędów na naszych stronach, żeby Żona mogła je dzisiaj cyzelować. A potem, po mailu od Profesora Belwederskiego i po rozmowie z Wielkim Woźnym, wysłałem blisko 80 maili do Koleżanek i Kolegów ze studiów w sprawie naszego Naczelnika. Z prośbą o wpłacanie na jego osobiste konto założone w Fundacji Votum przez jego żonę jakichkolwiek kwot celem wsparcia jego rehabilitacji. Naczelnik leży przykuty do łóżka od wielu miesięcy i nie ma z nim kontaktu. Czy trzeba coś więcej dodawać?

Po Blogowych odczytałem dwa maile od Syna. W jednym było coś napisane o transferze i Pobierz swoje pliki oraz Link do pobrania, a w drugim Syn wyjaśniał Ojcu krok po kroku, co ma zrobić. Żeby zyskać na czasie, dopóki Żona oprzytomnieje po 2K+2M, odpisałem mu, że się już za to zabieram, ale informacje zwrotne będę przesyłał sukcesywnie, bo przecież nie będę miał tyle czasu ani sił, żeby non stop odsłuchać około 7. godzin muzyki.
Specjalnie się tymi "pomocniczo-wyciągającymi" wyjaśnieniami Syna nie przejąłem wiedząc, że mam Żonę. Bo:
- bez Żony misja jest niemożliwa,
- without Wife, the mission is impossible,
- sans Femme, la mission est impossible,
- ohne Frau ist die Mission unmoglich,
- biez Żieny missija niewypałnima,
- bez Manżelky je mise nemożna,
- sin Esposa, la mision es imposible,
- senza Moglie la missione e impossibile.

Po I Posiłku wrócił temat Pokoju Na Werandzie. Tego Żony, jej ulubionego, którego chciałaby używać, a który ja od początku zaanektowałem. Od czasu ostatniego pobytu Krajowego Grona Szyderców zupełnie stał się bezużyteczny, bo w tamtych dniach stół i krzesła (zdobycz jeszcze z czasów Dzikości Serca) wreszcie wylądował w kuchni, o co Żona nie mogła się mnie doprosić, zwłaszcza że miałem na nim stanowisko laptopowo-papierowe (broń Boże, biurowe!), a na drugim, okrągłym (też zdobycz, z Naszego Miasteczka) całkowity bajzel.
Kuchnia zyskała, bo sześć osób mogło wreszcie porządnie jeść posiłki, jak przystało białemu człowiekowi, i od razu stała się centrum życia towarzyskiego, w tym jaskinią hazardu. Dodatkowo ja przeniosłem się z laptopem, czego Żona nie może strawić, zwłaszcza gdy się krząta przy gotowaniu, i gdy sama w ciągu dnia i w przerwach w krzątaniu się siedzi przy laptopie na peryferiach salonu.
Zacząłem z Pokoju Na Werandzie wynosić na górę kartony i obmyśliwać sposób sprzątania oraz ponownego urządzania się, gdy dotarło do mnie, że to wszystko jest bez sensu. Powinienem się wreszcie z niego wynieść, czego chciałem, i pokój przygotować Żonie. Byłaby szczęśliwa.
W ten oto prosty sposób wróciła sprawa mojego biurka. Od czasu kupna stało w Pokoju Córki, na domowych rubieżach, w częściach, niezmontowane.
- Ale ja nie chcę, żeby ono stało tutaj na dole, w salonie, w tej wnęce... - Nawet gdyby było zasłonięte regałami z książkami. - Zero kameralności, no i gdyby byli goście... - zacząłem z grubej rury wiedząc, że to był pomysł Żony, który początkowo zaakceptowałem. - Ja chcę gdzieś na górze...
Wystartowałem na wyrost, bo Żona od razu przytaknęła, że oczywiście i jak najbardziej. 
Poszliśmy na górę. I wychodziło nam to, co od samego początku, że biurko powinno stanąć na końcu korytarza, pod oknem w tym miejscu, w którym w pocie czoła wyrąbałem jedną szafę i skułem odpadający tynk. Znowu zaczęliśmy mierzyć. Nic nas nie mogło zaskoczyć, bo blat nadal mieścił się na styk, ale coś mi zaświtało, że konstrukcja biurka jest taka, że końcową część montażu będzie można przeprowadzić już tylko na  miejscu, bo gotowego żadną miarą nie dałoby się wnieść (ciężar i przekątne w każdą stronę).
Ochoczo rzuciłem się wreszcie do montażu. Długo się zastanawiałem nad jego kolejnymi krokami, zanim dotknąłem jakiegokolwiek narzędzia. Bo oczywiście instrukcja nie była ikeowską, należało ją umieścić w kategorii "skromna", podobnie jak ta dla szafy z holu. Ale kolejny łyk Pilsnera Urquella na tyle rozjaśnił mi umysł i dodał odwagi, że się zabrałem.
Przyjąłem wersję "lewa" (szuflady i półki po lewej stronie, bo po prawej była jedyna szansa, żeby usiąść i zmieścić nogi) i gdy miałem odwalone 70 % montażu, stwierdziłem, że na jednej ze ścianek brakuje dwóch wywierconych fabrycznie otworów na wkręty montażowe, a to uniemożliwiało dalszy montaż. Zęby zazgrzytały. Czyżbym zmontował wersję "prawą"?! Wizja demontażu 70.% i powrotnego montażu w wersji lustrzanej była co najmniej odpychająca. Przytomnie, jak nie ja, spokojnie przeanalizowałem sytuację i przeprowadziłem geometryczną analizę bryły rozbierając ją przestrzennie i w wyobraźni przedstawiając ją sobie w trzech płaskich rzutach. Czyli wykonałem to, z czym mają problemy kobiety z racji innych konstrukcji półkul mózgowych i połączeń między nimi. Przykładu, jednego z wielu, nie musiałem szukać daleko. Żona, gdy studiowała architekturę krajobrazu, miała zawsze problem z rozłożeniem bryły na płask w trzech rzutach i posiłkowała się moją osoba. Chyba dlatego kobiety "znane" są z parkowania auta, zwłaszcza jego tyłem.
Z analizy wyszła mi stara prawda, że jak się nie obrócisz, nomen omen, dupa z tyłu. Bo co bym nie zrobił, na innych ściankach również brakowało tych dwóch otworów. To je wywierciłem i poszło jak z płatka. Nie w ciemię bity wtargałem potężny blat i go nasadziłem na wszelkie możliwe kołki i wkręty. Pasował, jak ulał. Mogłem spokojnie blat zdjąć, część zdemontować, by dokończyć dzieła już na miejscu.
- Ale to już jutro... - zdecydowała Żona, której widok potężnego biurka bardzo się spodobał. Zgodziłem się całkowicie, bo poczułem się trochę wyczerpany po wysiłku umysłowym i fizycznym.
Ale wszystko ostatecznie bardzo dobrze mi zrobiło. Będę się mógł wprowadzić do swojego, uporządkować papiery i segregatory, a Żonie przygotować po pięciu miesiącach Pokój Na Werandzie. 

Do końca dnia inne rzeczy i sprawy nadal robiły mi dobrze. Nawet z pewnymi wątpliwościami nowy serial, ale o nim za chwilę.
Najpierw II Posiłek, a potem Lista 100. Żona na podstawie maili przesłanych przez Syna całą ją zrzuciła mi na pulpit. Byłem zachwycony i prawie natychmiast wpadłem w pułapkę. Na chybił trafił zacząłem odsłuchiwać i nie mogłem się oderwać.
- To idziesz z nami na spacer?... - Bo mówiłeś, że tak... - Żona i Piesek czekali gotowi.
- Idę, idę!... - ociągałem się. - Po drodze muszę zadzwonić do Syna, żeby mu powiedzieć, jaką mi zrobił frajdę.
Gdy się ubierałem, przyszedł od niego sms:
- Pobierasz teraz plik. Permanentna inwigilacja! :)
Żona jeszcze dobrze nie powiedziała O matko! Jaka zgroza!, gdy przyszedł drugi.
-Pobrałeś. Permanentna inwigilacja do kwadratu!
W trakcie rozmowy z Synem musiała mnie pilnować, abym założył buty i zamknął dom, tak byłem podjarany. Ustaliliśmy, że zwrotnie będę mu przesyłał moje uwagi w pakietach, po dziesięć - dwadzieścia utworów. Czeka mnie więc praca przyjemna, ale czasochłonna. Będę ją musiał sobie rozłożyć na kilka dni, bo inaczej zaprzepaszczę inne istotne sprawy.
 
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie nowego amerykańskiego serialu z lat 2007 - 2015 Mad Men. Siedem sezonów, 92 odcinki. To ile oglądania? - cztery miesiące? Żona już kilka obejrzała jeszcze w czasach Naszego Miasteczka, ale potem serial zniknął z Netflixa. I teraz go odkryła na platformie streamingowej (matko!, co to jest?!) Amazon Prime Video. A ja naiwny myślałem, że Amazon zajmuje się czymś innym.
Jak zwykle w takich razach po starym serialu do nowego podchodzę na wejściu z pewną niechęcią. Żeby ją chociaż trochę zmniejszyć, stosuję przynajmniej jednowieczorny bufor w oglądaniu. Dzisiaj od razu na początku to niewiele dało dodatkowo za sprawą przede wszystkim napisów (wersja nie ma polskiego lektora). Nie żebym miał coś przeciwko nim, bo mają swoje zalety, ale te, gdy ledwo się pojawiały, już znikały. Nie zdanżałem czytać i nadal miałem niedobrze! Gubiłem się w postaciach i w akcji. Ale zacisnąłem zęby, żeby Żonie nie sprawiać przykrości i gdzieś od połowy odcinka zrezygnowałem z bezowocnych prób nie tyle czytania, co przypisanego mi skanowania, i nauczyłem się czytać całościowo, blokowo, łapiąc wreszcie sens. To może będzie dobrze?
Żona chciała jeszcze drugi Żeby wejść w atmosferę, ale trochę zmęczony zaprotestowałem. Wolałem poczytać - 20 minut?

CZWARTEK (16.11)
No i dzisiaj wstałem o 04.40.
 
- Wstajesz? - Żona mnie zaskoczyła, gdy dopiero się zbierałem w myślach. 
- Tak...
- Do Setki?... 
- Tak!... - od rana mnie rozśmieszyła swoją dziwną przytomnością.
- Wstań, wstań, bo przez ciebie nie mogę spać. - przytomność się wyjaśniła.
Nie dziwiłem się, skoro od 04.00 "przesłuchiwałem" Listę 100 i "notowałem" uwagi. A tego nie dało się robić bez wiercenia się.
Z tego wszystkiego wstałem przed zmywarką. Żona nastawia ją wieczorem na rano, na odpowiednią godzinę, tak żeby skończyła pracę przed moim zejściem na dół. Więc zmywarka pracowała, a ja musiałem pić pierwszą Blogową z byle jakiego kubka i oczywiście mi nie smakowała. Na szczęście druga już była z mojego ulubionego, blogowego. Tego od Syna.
Najlepsze, że wcale od razu nie rzuciłem się do Setki, nomen omen. Obowiązki i odpowiedzialność przede wszystkim. Spokojnie przeprowadziłem wszystkie poranne czynności, teraz, przez palenie, w wersji zimowej. Wyczyściłem szyby w kominku i w kuchni, i rozpaliłem. To zimowa podstawa. Nieważne, jaka jest temperatura na dole, zawsze jest ciepło, gdy bierwiona trzaskają a ogień tańczy. Atawizm. Przygotowałem dla siebie i dla Żony sole oraz Blogowe i jak zwykle się gimnastykowałem (część na tarasie, na powietrzu, w ciemnościach choć oko wykol) i wyczyściłem ekspres, bo  się domagał. I zasiadłem ... do pisania. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym zaczął  od Setki, byłbym stracony, nomen omen, a odpowiedzialność szlag jasny by na miejscu trafił. (SZLAG to bardzo stary germanizm, zapożyczony jeszcze przed XV w., pochodzący od średniowiecznoniemieckiego slac, slages, późniejsze niem. Schlag, dosłownie ‘cios, uderzenie’. Określano tak również udar mózgu, czyli apopleksję).

Do i po I Posiłku nie zajrzałem do Setki. Nie było czasu i atmosfery. Za to pozałatwialiśmy różne drobiazgi. W drodze do City zajrzeliśmy do sanatorium, ładnego i ładnie położonego, obok którego przez lata przechodziliśmy wielokrotnie ciekawi wnętrza. Wtedy nie było pretekstu, a dzisiaj i owszem. W dyżurce zostawiłem korespondencję dla Prominenta i jego Żony, którzy tam mieszkają i się kurują. Ciekawe, że nie natknąłem się na  żywego ducha, oprócz pielęgniarki, ale czułem, że tu wszystko żyje. Nie tak, jak w budynku, do którego zaglądałem w Uzdrowisku-V.
Żona czekając natknęła się na Żonę Prominenta, która wracała z zabiegów z sąsiedniego budynku. Byliśmy jej ciekawi, bo się nie widzieliśmy z rok. Powiedziała ciekawą rzecz, gdy Żona zapytała, jak teraz znajduje Uzdrowisko.
- Nigdzie nie byłam i nic nie wiem. - Czas spędzamy między dwoma budynkami chodząc na zabiegi, gdzieś do 15.30, potem jest ciemno, jesteśmy zmęczeni, potem kolacja i po dniu.
Zaprosiliśmy ich do nas na jakiś wieczór.

W City byliśmy w zasadzie po drobiazgi - cztery styropiany, drugą kołdrę - wszystko do wyciszania drzwi prowadzących do gości, kolejne pieprzone poduszeczki i spożywcze drobiazgi.
- A co będziesz robił, gdy wrócimy?... - zapytała Żona. Wymieniłem jej 5 rzeczy, którymi mógłbym się zająć, ale doskonale wiedziałem, o co jej chodzi i czekałem.
- A może dalej montowałbyś biurko?...
- Może?... - zawiesiłem głos. Bo wiedziałem że z biurka to zrobiła się już całkiem niezła  epopeja rozciągnięta w czasie i na etapy. I wiedziałem, co mogłoby mnie dzisiaj czekać, gdybym dalej je "montował".
W domu wspólnie, dla poprawy humoru, wymieniliśmy etapy: 1) - rozpakowanie kartonów, segregacja elementów (emelentów) i oswajanie się z instrukcją i pierwsze kombinowanie, co jest do czego, bo wiadomo, instrukcja nie była ikeowską, 2) - szukanie miejsca na tę kolubrynę, analizy i pomiary, 3) - rozwalanie jednej szafy na górze na korytarzu i odsłonięcie problemów - brak podłogi i odpadający tynk, 4) - zarzucenie pomysłu i ponowna analiza problemu, 5) - zarzucenie w cholerę wszystkiego na kilka tygodni, 6) - montaż quasi-właściwy (tymczasowy, w Pokoju Córki) i powrót do pierwotnego pomysłu z ulokowaniem na korytarzu.
Tak było do dzisiaj. 
Dzisiaj skończyłem etap 7) "montażu", a właśnie przez ten cudzysłów nie za bardzo mi się do niego  spieszyło. Jeszcze przed II Posiłkiem do podłogowej dziury najpierw ciąłem listwy boazeryjne, spadek po Prominencie, dopasowywałem je i przybijałem do starej dębowej klepki. A potem to samo robiłem z podłogowymi panelami, spadkiem po tych wyciętych w kuchni. Całość wypoziomowałem tak, że całkiem nieźle to wyszło, zwłaszcza że i tak wszystko zasłoni biurko.
- Nie wiedziałam, że aż tak porządnie to zrobisz? - Żona była zaskoczona ujrzawszy efekt.
I przy okazji omówiliśmy kolejne etapy "montażu", które nagle się pojawiły: - 8) - powieszenie karnisza i zasłon oraz rolety "dzień-noc" i zasłonięcie jakąś słomianką braków tynku  w ścianie, 9) - doprowadzenie w ten kąt domu prądu, 10) - montaż właściwy, już na miejscu. 
Kto by pomyślał...
 
"Porządnie" okupiłem ogólnym połamaniem i zmęczeniem, że ledwo wykrzesałem z siebie siły na rozmowę z Lekarką i Justusem Wspaniałym.
- To przyjedziecie do nas w ten weekend, czy w następny? - od razu przeszedłem do konkretów.
- Ani w ten, ani w następny - odpowiedział Justus Wspaniały bez zbędnych słów, czyli bezceremonialnie. 
Lekarka łagodziła. W ten nie dadzą rady, bo mają fachowców, a w następny ona jedzie w rodzinne strony, żeby zobaczyć się z mamą i synem, a przy okazji załatwić kilka drobiazgów ciągnących się za nią na starym miejscu.
Ustaliliśmy, że najbliższym możliwym terminem i najbardziej dogodnym ze względu na... psy będzie drugi weekend grudnia. Od dwóch tygodni oprócz Ziutka mają już na stałe Bruna, tego, którego odwiedzali w schronisku w Sąsiednim Powiecie, i z którym się oswajali. A on z nimi. Wszyscy, we czworo, są zadowoleni, i nie wiadomo kto bardziej. To, że Bruno, to na pewno - ma wreszcie swój dom, towarzystwo  Ziutka i dbające o niego Państwo. Dla Ziutka też się polepszyło ze względu na kompana, z którym dogaduje się bezkonfliktowo. Poza tym ma charakter "spokój szefa", więc w zasadzie wkurwiają go tylko koty, a reszta nie za bardzo jest go w stanie ruszyć. Najciekawsi w tym układzie są ludzie. Lekarka jest zachwycona, o czym świadczyły maślane oczy na różnych zdjęciach, na których na kanapie obok siebie, po lewej i po prawej stronie, miała dwa śpiące stwory. A Justus Wspaniały również, ale się do tego nie przyzna. Zdjęcia jednak nie kłamią i mowa ciała również.
Ponieważ zachowania Bruna nie są do końca pewni (sikanie, gryzienie lub piszczenie w obcym miejscu), to umówiliśmy się, że przyjadą z psami w sobotę i jeśli wszystko będzie ok, to zostaną na noc. A gdyby nie, to wyjadą tego samego dnia i też będzie ok.
Lekarka krzepnie w pracy i ze wszystkiego jest bardzo zadowolona - z miejsca pracy, z szefostwa i z pacjentów. Na dodatek, gdy wraca do domu, czeka na nią już lampka wina i obiad.
- A dlaczego nikt o mnie nie zapyta?! - wydarł się na głośnomówiącym Justus Wspaniały. - Jak się  czuję, co robię?!...
I natychmiast odpowiedział na te pytania. Wyszło na to, że teraz pełną gębą jest Hausfrau. To znaczy Hausmann. Sprząta, gotuje, wychodzi kilka razy dziennie z psami na spacer... 
- Gdyby ktoś z daleka patrzył na mnie w lesie i nie widział psów ani smyczy, to by pomyślał, że idzie jakiś wariat, bo wykonuję takie dziwne ruchy i macham rękami... - Smycze się plączą... - pękał ze śmiechu.
- A kto wśród psów jest szefem?
- Jeśli chodzi o tropienie, to Ziutek, a Bruno pomocnikiem. - Natychmiast się dołącza, gdy Ziutek złapie jakiś trop. - A w pozostałych kwestiach jest niezależność i luz.
Lekarka musiała trochę stępić wypowiedź hausmannowską.
- A kto ostatnio umył wszystkie okna?!...
Ale fakt jest faktem - Justus Wspaniały dba o nią, co zresztą od początku naszej znajomości podkreśla. 
Rozmowa musiała również zahaczyć o nalewki. Będziemy się wymieniać. My będziemy mieli wreszcie czym.
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek Mad men.  Ze dwa razy przysypiałem. Dalej nie byłem przekonany, ale trzeba dać szansę i się wkręcić. 

Listy 100 nie tknąłem. Paranoja!
 
PIĄTEK (17.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Z racji faktu, że to koniec tygodnia, czułem się upoważniony przypomnieć się fachowcom.
Z Szefem Fachowców umówiliśmy się na poniedziałek - wtorek, elektryk do kilku spraw obiecał przyjechać dzisiaj pod wieczór, to samo Gazownik, ten co nam konserwował kocioł i który założy sterownik radiowy, żeby można było go umieścić w wybranym miejscu, żeby zakłócony system ogrzewania wreszcie normalnie działał.
 
Po I posiłku pojechaliśmy do City. Objechaliśmy kilka sklepów meblowych, aby zorientować się w cenach i designie narożników, dla nas i dla gości. Bardzo szybko umierałem powłócząc nogami po olbrzymich powierzchniach prezentujących meble, ale potem w miarę upływu czasu i przy świadomości rychłego powrotu do domu siły mi wracały.
- Ale powiedz mi prawdę?... - Żona zaczęła w którymś momencie, gdy kolejny raz wsiadaliśmy do Inteligentnego Auta, a ja coraz bardzie się słaniałem - ... co ci jest?! - Bo jesteś jakiś taki dziwny...
Oczywiście dociekała doszukując się drugiego, zakamuflowanego niby dna, czyli tego, co było przed wojną. A mnie zwyczajnie napierdalały plecy i byłem zmęczony po wczorajszym "montażu" biurka, czyli uzupełnianiu podłogi.
- Ale jakoś się nie krzywisz z bólu... - skomentowała po moim uspokajającym wyjaśnieniu.
- Bo robię to tak, żebyś nie widziała... 
Ale, gdy Żonie wyjaśniłem, uspokoiła się i nawet mi podziękowała za poświęcenie, że pojechałem bez specjalnego kwękania i gadania do takich dwóch sklepów, bo chciała, a ja jej tłumaczyłem, że nie ma sensu, bo  tam są same standardy meblowe i  badziew. No i były standardy i badziew.

O 16.00 mieliśmy w Tajemniczym Domu elektryka.
- Ale umówiliśmy się na 16.00!... - usłyszeliśmy w samochodzie, gdy dojeżdżaliśmy do Uzdrowiska.
- Tak, ale jest dopiero 15.53... - odpowiedziałem.
Zacukał się na chwilę.
- To znaczy pan jest w samochodzie i dojeżdża, czy jak?!...
- Będę za dwie minuty. 
- To ja czekam.
- No i widzisz, jak ty się zachowujesz?! - zareagowała Żona. - Nie mogłeś mu od razu normalnie odpowiedzieć?!...
Uważałem, że odpowiedziałem normalnie, adekwatnie i inaczej nie mogłem, skoro wyraźnie mi zarzucał niepunktualność. Mnie!
Elektryk okazał się sympatyczny. Od razu po przywitaniu wycisnąłem z niego wiek - 63 lata. Trochę dziwny, dziwnością polegającą na specyficznej mieszance. Bo wiedział lepiej, nie tylko w sprawach elektrycznych, ale innych również, ale dawał o tym znać delikatnie. Nie robił żadnych sztucznych elektrycznych problemów, no i przede wszystkim miał poczucie humoru. Przy oprowadzaniu po domu, gdy omawialiśmy dane prace elektryczne, sprawił nam, wyraźnie nieświadomie, przyjemność mówiąc, że dom wygląda staro. I rozbawił nas (niczego po sobie nie daliśmy poznać), gdy stał przy kuchni, w której się paliło, a cała mowa jego ciała mówiła Czego to też durnowatego ludzie nie wymyślą! Za to, ale nadal w swoim stylu, podsunął nam parę pomysłów na rozwiązanie oświetlenia w przedpokoju u gości.
- Tu, w tych dwóch miejscach, trzeba wstawić czujniki ruchu... - Myślicie, że goście będą sami z siebie wyłączać światło?!... - zapytał retorycznie patrząc trochę na nas kpiąco, jak na niedorozwojów.
Wyjaśniliśmy mu, że o tym wiemy, że nie będą, bo mamy z nimi do czynienia 15. lat. To się trochę udobruchał, jeśli można to było tak nazwać. I się okazało, że w Uzdrowisku-II (nie dopytaliśmy, czy teraz również w Uzdrowisku, skoro tutaj się wybudował i mieszka z żoną od 20 lat), przyjmowali właśnie turystów. Więcej nie trzeba było sobie wyjaśniać.
Na prace umówiliśmy się w przyszłym tygodniu i ustaliliśmy, co my musimy kupić, a co on. 
Przy pożegnaniu Żona stwierdziła, że swoją fizjonomią i specyficznym uśmiechem przypomina Przewodnika, z czym się zgodziłem. Ale uśmiał się, gdy usłyszał Czy nie ma pan rodziny w Metropolii?
- Nie mam tam żadnej rodziny...

Skoro dobrze żarło, to czekaliśmy na Gazownika. Ten jednak nie przyjechał.
Po II posiłku Żona odpuściła mi wieczorne oglądanie. Nawet nie wiedziałem, czy wspaniałomyślnie, czy zwyczajnie. Ale przecież nie było to istotne. Mogłem się wreszcie zająć Listą 100. Doskonale wiedziałem, co będzie. Przy każdym kolejnym odsłuchiwanym utworze musiałem się wykazywać niesłychanym hartem ducha, żeby przerwać po, na przykład, dwóch minutach. Inaczej praca posuwałaby się w żółwim tempie. Dzięki takiej odpowiedzialnej postawie od razu miałem odsłuchane 43 utwory. Ale Synowi, do obróbki, wysłałem tylko pierwsze dwadzieścia, żeby na wejściu go nie straszyć ogromem pracy.
 
Czy oglądałem mecz? Nie.
 
SOBOTA (18.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Sobotni poranek biegł niespiesznie i, o dziwo, dało się odczuć, że to sobota. 
 
Kolejny raz przeżywaliśmy bardzo pozytywnie i z wielką nadzieją orędzie Marszałka Sejmu Szymona Hołowni. Mamy w sobie tyle ostrożnego optymizmu.
Jeszcze przed przed I Posiłkiem zrobiłem onan sportowy pod kątem wczorajszego meczu. Zremisowaliśmy na Stadionie Narodowym 1:1 z Czechami po słabym meczu. Miałem sporo rozrywki z racji rozpaczy mediów z powodu tego, że bezpośrednio nie udało się nam awansować na przyszłoroczne Mistrzostwa Europy w Niemczech A przecież było oczywiste na początku rozgrywek w grupie, że awansujemy! I że nie wiadomo, czy zagramy w barażach. Nie było żadnego głosu rozsądku, takiego, jak mój, na przykład, że przecież dobrze się stało, nie będziemy dalej wystawiać się na pośmiewisko i wstyd oraz zęby nie będą nas bolały, nie będzie frustracji i stresu, tylko oglądanie pięknego footballu w wykonaniu innych drużyn.
Widocznie Syn tym wywołany przysłał smsa:
- Męczy nas piłka.
Odpowiedziałem: 
- Mnie już nie, bo od meczu Mołdawia - Polska, przegranego przez nas 2:3, nie oglądam. Minęło kilka miesięcy bez frustracji. Czekam na trenera, który obecny skład wypali w 80-100.% i będzie budował od nowa. Mogę nie doczekać :)))...
I jeszcze przed I Posiłkiem z Listą 100 doszedłem do pozycji 64. A po nim pracowałem w drewnie - naniesienie bierwion i rąbanie szczap dwojakiego rodzaju, żeby móc w krytycznych momentach palenia, to znaczy przygaszania, pokonać mokrość drewna.

Dość wcześnie zaskoczył nas gong przy drzwiach wejściowych. Myśleliśmy, że to Gazownik, a zaskoczył nas Ta Konstrukcja Jest Do Dupy. Przyjechał z trzema kawałkami przygotowanych (przycięcie na wymiar, oszlifowanie i wyfrezowanie miejsc na zawiasy) desek, które po pomalowaniu przeze mnie i po zmontowaniu będą stanowić ładne obramowanie drzwi. Ustaliliśmy z nim, że wykona nam specjalny stolik, który będzie stał przy lodówce, w stylu i kolorystyce pokrywy na wannę w łazience. Znowu trudno było w trzy osoby znaleźć porozumienie, ale jednak się udało i chyba wszyscy byli zadowoleni.
Z tym montażem desek to jest tak, jak ze wszystkim, na przykład z montażem biurka. Od razu zacząłem deski "montować", to znaczy wyciąłem na dole dwa kawałki wykładzinowych cokolików, bo tam deski odstawały, a ponieważ dalej odstawały, to wyczyściłem (odkułem) obrzeża framug, na których pozostały duże grudy kleju po poprzedniej framudze. I gdy sprzątnąłem cały syf, mógłbym montować. Ale do tego jeszcze kawałek drogi, bo deski będę musiał najpierw dwukrotnie pomalować. I zanim się człowiek dobije do ostatecznego efektu, musi się uzbroić...
 
Wczesnym popołudniem wybrałem się sam do Uzdrowiska. Postanowiłem na tę okoliczność się nie przebierać, bo się nie opłacało i mi się nie chciało. Ponieważ miałem do odebrania trzy paczki i pieniądze z bankomatu, żeby powoli zbierać na zaliczkę dla Buster Keatona, byłem pewny, że dotrę w te dwa miejsca obrzeżami nie natykając się specjalnie na ludzi, co najwyżej na kilku tubylców, a to przecież swoi i na mój menelowski (menelarski?) wygląd zupełnie nie zareagują. Co innego turyści. Od razu zaczęliby wyrabiać sobie niewłaściwą opinię o kurorcie, a na tym bezsprzecznie mi nie zależało.
Żarło dobrze aż do samego bankomatu, bo przez całą drogę minęła mnie może z jedna para.
Przy bankomacie były pustki, więc odetchnąłem. Główny ruch turystyczny odbywał się jak zwykle po drugiej stronie Bystrej Rzeki.
Stała tylko jedna pani, lat około 62-63., jak się później okazało, kuracjuszka, która przyjechała spod Stolicy, a która wyraźnie miała krótkowzroczność, bo pochylona ślipiła w ekran wyraźnie mając problem. Z oczywistych powodów stanąłem dyskretnie z boku, ze względu na mój wygląd dodatkowo dalej.
- A mógłby mi pan pomóc, bo nie mogę wybrać pieniędzy? - usłyszałem niespodziewanie.
Widocznie nie było ze mną aż tak źle, skoro pani zdobyła się na takie zaufanie. A może była zdesperowana. Był to okaz kobiety, o bardzo miłej aparycji, takiej dobrodusznej i naiwnej, o której za chwilę głosiliby w mediach, że przy bankomacie dała się oszukać w głupi sposób lokalnemu menelowi. Taka z grupy babć, które przekazują koledze wnuczka 30 tys. zł na operację lub dają się oszukać metodą "na policjanta".
Pani z miejsca była gotowa wręczyć mi swoją kartę (mBank), podać PIN i żebym własnymi rękami wklepał żądaną kwotę oraz nimi wyciągnął jej(!) pieniądze. Poczułem się nieswojo. Dodatkowo tak się poczułem, gdy spojrzałem na ekran. Musiała już nieźle namieszać, zanim doszedłem, bo ujrzałem dziwne komunikaty i żądania, a najgorsze, że nie można było z tego wyjść.
- To może bankomat jest zepsuty? - Ale proszę się nie martwić, pójdziemy do drugiego, jest tu nieopodal.
Nie dodawałem, że ten drugi jest już na głównym ciągu turystycznym, głównym deptaku. Byłem gotów do poświęceń, poza tym sam chciałem wybrać gotówkę. 
- To zróbmy tak... - Pani poczeka, a ja spróbuję wyciągnąć gotówkę i zobaczymy co jest grane.
Za chwilę zobaczyłem komunikat o nieprawidłowym PIN-ie. Ani pani, ani ja tym się nie zraziliśmy. Spróbowałem ponownie, staranniej. Znowu to samo. Przypomniałem sobie, że raz na rok tak mam, że nie wiedzieć czemu zamieniam ze sobą pary liczb i efekt jest wiadomy. W sklepach, przy płatnościach, nie stanowiło to problemu, ale tutaj trzeci raz groziło zatrzymaniem karty i byłoby śmiesznie. Sobota, bank nieczynny, że nie wspomnę o braku gotówki i kłopotach, oczywiście.
- Proszę, to może teraz państwo, a my poczekamy... - zwróciłem się do jakiejś pary, która ewidentnie była turystyczną. 
- Jak oni wybiorą, to oznaczać będzie, że z bankomatem wszystko w porządku i wtedy spróbujemy jeszcze raz... - wyjaśniłem "mojej" pani, która na wszystko się zgadzała.
Było w porządku. Wetknąłem jej kartę i kazałem wklepać PIN, bo żebym to sam robił, było już ponad moje psychiczne siły.
Jaką kwotę chce pani wybrać?
- 350 zł.
- To proszę wklepać.
Za chwilę bankomat zwrócił kartę. Pani z powodu przejęcia zaczęła chować ją luzem do kieszeni.
- O, tak to się nie bawmy! - zaprotestowałem. - Proszę spokojnie i porządnie kartę schować.
- A, tak, tak, oczywiście! - była mi wdzięczna.
Bankomat wypluł pieniądze. Zaczęliśmy razem liczyć.
- Sto, dwieście, trzysta, czterysta... - zaskoczeni spojrzeliśmy na siebie. - Pięćset.
- Musiała pani wklepać tę kwotę... - zauważyłem przytomnie. - Zaraz zobaczymy na potwierdzeniu.
Wyrwałem karteczkę i pokazałem pani.
- Pięćset... - i ją jej wręczyłem.
- Bardzo panu jestem wdzięczna... - uśmiechnęła się i się rozstaliśmy. 
- Proszę, to może teraz państwo, a ja poczekam... - zwróciłem się za jakąś chwilę do kolejnej pary, która ewidentnie i złośliwie była turystyczną. Sam zadzwoniłem do Żony. Tym razem nie mogła mi pomóc. Zdecydowałem, że zaryzykuję. Zamieniłem pary liczb i poszło. 
Powrót udał się podwójnie, bo za chwilę wychodziła z Żabki "moja" pani, której się pochwaliłem, że mi również ostatecznie się udało i przez kawałek wspólnej trasy sobie porozmawialiśmy, a w drodze do paczkomatu nie było żywej duszy. Zaś na Pięknej Uliczce czułem się już, jak ryba w wodzie, bo jest to stała trasa meneli mieszkających spory kawałek za nami, więc nikt nikomu się nie dziwi.
 
Akurat, gdy wróciłem, "niespodziewanie" przyszedł Gazownik. I w swoim oszczędnym w słowa stylu zamontował sterownik przenośny, radiowy. Ale już widocznie zaczął się z nami oswajać, bo pozwolił sobie nawet dwa razy na żarty i natychmiastowe śmianie się z nich, oszczędne, ale wyraźne, bo były oczywiście według niego świetne. Takie dowcipy fachowców, aby urozmaicić sobie monotonię pracy i mieć ubaw z wystraszonego inwestora. 
Najbardziej wystraszyliśmy się, gdy zbliżył się z ostrymi cążkami do cienkiego kabelka, który zdaje się łączył piec ze sterownikiem na górze, w salonie. Kabelek nagle w tym momencie zacząłem niezwykle doceniać, zwłaszcza że zbliżała się zima. Gazownik nie był pewny, czy to ten, czy to może jakiś inny, którego na razie nie znalazł.
- A jeśli to nie ten? - spytałem z niepokojem. Widocznie stan mój musiał Gazownika ubawić, bo odparł:
- To przetnie się inny! - i ha, ha, ha i ciachnął kabelek na naszych oczach.
Bardzo szybko okazało się, że to był kabelek właściwy.
- To ten sterownik na górze, to już będzie tylko zwykłym termometrem, a ten przenośny możecie sobie państwo ustawić, gdzie chcecie. - wyjaśnił empatycznie.
Więc po wyjściu Gazownika zaczęliśmy ze sterownikiem latać po domu szukając właściwego miejsca, żeby kocioł spełniał swoją funkcję i żeby zimy nie zakończyć z torbami. Żonie wyszło, że najlepiej gdy będzie stał przy schodach do piwnicy, bo to temperaturowo i ze względu na bezpieczne usytuowanie   chyba najlepsze miejsce. Ale czas pokaże, bo minie ileś dni, zanim odkryjemy metodą prób i błędów optymalne położenie i oczywiście ustawienia. Ale byłem o to spokojny wiedząc, że od takich elektronicznych i zdroworozsądkowych spraw jest Żona.
 
W jednej z paczek były zamówione przez Żonę zasłony do mojego "gabinetu". Śmiem ten skrawek korytarza, gdzieś na peryferiach Tajemniczego Domu, tak nazywać, bo się Żona mnie alergicznie nie czepi wiedząc, że robię sobie jaja. Zasłony pootwierały mi nowe fronty robót, te akurat w kierunku montażu biurka. I to w sytuacji, kiedy liczne inne pozostały nieruszone lub nie zostały podomykane.
Pod wieczór doszedłem do końca Listy 100, do pozycji... 111, co mnie niepomiernie zdziwiło, bo nie wiedziałem, skąd się tyle wzięło. Część wyrzuciłem, co od dawna planowałem, ale na pewno coś dodam. Ostatecznie nie wiem, ile pozycji będzie zawierać "nowa" Lista 100, bo z niektórymi utworami nie chcę się rozstać. Żona na spacerze wymyśliła, że to będzie Lista 100+. Spodobało mi się.
Spacer jednak głównie, oprócz uwzględnienia potrzeb Pieska, zasadzał się na dość energetycznej dyskusji o nowym serialu. Żona widząc i czując moją do niego niechęć, starała się mnie przekonać, a przede wszystkim wytłumaczyć, dlaczego to robi.
- Bo wiem, że ostatecznie ci się spodoba. - Trzeba tylko przebrnąć przez kilka pierwszych odcinków, przyzwyczaić się do bohaterów, a przede wszystkim do konwencji... - Ja też tak miałam na początku, jak ty, kiedy zaczęłam go oglądać w Naszym Miasteczku. 
Krakowskim Targiem (powiedzenie to wzięło się z czasów, gdy na Starym Kleparzu w Krakowie – żeby coś kupić – należało się ze sprzedawcą targować) ustaliliśmy, że dotrwam do piątego odcinka.
- Jak się do tego momentu nie wkręcisz, to się poddam.
Cwana, wie, jak mnie podejść.
Dzisiaj, przy odcinku trzecim, powiększyła maksymalnie litery i to był krok w dobrą stronę. Wszystkie napisy widziałem, nadążałem czytać, a za tym szedł sens oglądania, bo łapałem dialogi i akcję.
 
NIEDZIELA (19.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Od razu rzuciłem się na schody do piwnicy, do sterownika i do kotła. Nic mi się nie zgadzało i nie potrafiłem wyciągnąć logicznych wniosków. A kaloryfery były zimne. Znowu zacząłem wpadać w panikę, że system nie działa. Coś tam majstrowałem przy sterowniku, ale bez sensownego i logicznego efektu. Z tego wszystkiego, gdy Żona zeszła na dół, byłem w głębokim lesie - ani gimnastyki, ani Blogowej i ogólnie nieopanowana sytuacja. A tego nie cierpię.
- O Boże! - Żona od razu się przeraziła. Ale nie moim panicznym wzrokiem i histerią. - Dotykałeś sterownika?!
Musiałem się przyznać.
- O Boże! - A prosiłam cię!...
Poustawiała wszystko "od nowa" i system zaczął działać.
- Uspokoiłeś się? - złagodniała, zwłaszcza że podałem jej Blogową.
- Jak tylko pojawiłaś się na schodach, już byłem spokojny... - Że wreszcie to zejdzie mi z głowy...
Żonę ostatecznie ubawiłem. Od lat jest to samo. Elektronika mnie przerasta, natychmiast wpadam w panikę, a to ją... bawi.
 
Po I posiłku "montowałem" biurko, czyli pręt karniszowy. To niewiarygodne, ale zeszły dwie godziny. Sam się dziwiłem, jak to możliwe, ale o tajemnicach Tajemniczego Domu w szczegółach pisać nie będę. To mnie jednak na tyle sfrustrowało, że dalsze etapy "montażu" biurka - zawieszenie materiału na
na tej ścianie, z której częściowo skułem tynk oraz prasowanie zasłon, zarzuciłem. Musiałem odreagować. Z Pieskiem przy ładnej pogodzie przeszliśmy się po Parkach Samolotowym, Szachowym i Zdrojowym, by tę relaksującą część dnia zakończyć w Stylowej. Piszę "relaksującą", bo w 99%, nawet gdy jestem bardzo zmęczony fizycznie, te nasze spacery niezależnie od pory roku i dnia mnie relaksują. Bardzo to sobie cenię i... podziwiam.
Gdy wróciliśmy, zabrałem się za zawieszanie materiału. Żona oczywiście wpadła na świetny pomysł, aby na jego końcu przymocować listwę, a potem ją samą przykręcić do boazerii na górze. Wszystko byłoby ok, ale nie przewidziałem, że zasłony, mimo swojego zmarszczenia nie zasłonią do końca obrzydliwego białego pasa ściany, więc jutro będzie mnie czekał demontaż i poprawka. Specjalnie mnie to nie ruszyło.
Po II Posiłku wyprasowałem dwie zasłony i je powiesiłem. Wyglądało elegancko, ja byłem zadowolony,  Żona zachwycona.

Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Mad Men. Zacząłem się... wkręcać.
Ostatecznie niedziela była dziwna. Do południa wydawało mi się, że jest sobota, po karniszu, na spacerze wyraźnie stała się niedzielą , a po II Posiłku byłem w poniedziałku.

PONIEDZIAŁEK (20.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Oj, pospałbym dłużej. 
Od rana poniedziałkowo pisałem. Ale zaraz po I Posiłku zabrałem się za "dalszy montaż" biurka. Odkręciłem listwę z materiałem, dołożyłem jej kawałek i całość od nowa przymocowałem poszerzając do maksimum zwisający materiał. Poszło sprawnie, bo Żona stała na dole i podawała wkręty. Potem "gabinet" dopieszczałem. Nad karniszem kawałeczek paskudnej ściany, rażącej oko swoją brudną bielą otapetowałem. Nie miałem takiej samej, jak wokół, ale czy to czemuś szkodziło. I tak wyglądało o niebo lepiej.
Przyszedł czas na montaż właściwy.  Przy Pilsnerze Urquellu zmontowałem jedyną szufladę i nastał czas na przenosiny elementów (emelentów) biurka w docelowe miejsce, aby tam dokończyć montażu. Inaczej by się nie dało.
- Ale podkręcasz atmosferę! ... - Żona miała mi za złe, gdy cały czas mamrotałem Nie wiadomo, czy się zmieści! - Przecież mierzyliśmy i blat się mieścił! - To co, może jego długość w międzyczasie się zmieniła, albo odległość między ścianami? - zareagowała dość zaczepnie.
Zanieśliśmy z Pokoju Córki szafkę i prawą część biurka, taką konstrukcyjną, żeby blat z tej strony mógł mieć również na czym spocząć. Konstrukcji specjalnie nie dokręcałem, bo wiedziałem, że będę musiał nią poruszać, żeby kołki stolarskie blatu i wkręty wskoczyły na swoje miejsca. 
I to był błąd. Bo nagle oboje syknęliśmy z bólu. Prawa ścianka biurka odpadła od konstrukcji i całym swoim ciężarem spadła na stopy. Ja doznałem stosunkowo niedużego uszczerbku, bo miałem na nogach grube i pełne kapcie, Żona gorzej. Stłuczenie było ewidentne i zaraz pojawił się siniak. Całe szczęście, że tylko na tym się skończyło.
Zrobiliśmy przerwę. Żona na dole smarowała miejsce urazowe, a ja na górze miałem wyrzuty sumienia. Stąd powtórnie nie wołałem jej do pomocy. Sam jakoś blat wtargałem i przy ledwo kilku ruchach wszystko wskoczyło na swoje miejsca. No, nie wierzyłem. Gdy podokręcałem, zawołałem Żonę. Była przygotowana na najgorsze, czyli na mocowanie się z tym cholerstwem, więc nieźle ją zaskoczyłem. Staliśmy i nie mogliśmy wyjść z podziwu. Bo to, że zrobiło się ładnie i przytulnie, to jedno, ale to że między obiema krawędziami blatu a ścianami były jedno-dwumilimetrowe przerwy, to drugie. Na pewno, gdybyśmy taki blat zamawiali u stolarza, przerwy byłyby większe, bo żaden fachowiec o zdrowym zmysłach nie przycinałby na taki styk.
Od razu zacząłem się przenosić - lampka, kubeł na papiery, laptop i różne szpargały. Cały anturaż  spowodował, że Żona zaczęła mi zazdrościć.
- Jeśli będziesz chciała sobie tutaj posiedzieć i popracować, to nie ma sprawy. - Ja wtedy będę na dole.
Ustaliliśmy też, że wieczorem będę się przenosił na dół, tylko z laptopem, żeby poranek zaczynać tak, jak do tej pory.
Po II Posiłku czekało mnie to, co najpaskudniejsze - sprzątanie. A było co. Gdy jednak na końcu odkurzyłem i starłem na mokro, byłem u siebie. Tak zakończyła się epopeja "Biurko i jego montaż".
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy. I wysłał dwa smsy - jednego nudnego, a drugiego sprytnego.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.18.

I cytat tygodnia:
Umysł rozciągnięty przez nowe doświadczenie nigdy nie może wrócić do swoich starych wymiarów.       - Oliver Wendell Holmes Jr. (amerykański prawnik. Syn Olivera Wendella Holmesa Sr., amerykańskiego pisarza i poety. W latach 1902-1933 sędzia Sądu Najwyższego USA).