poniedziałek, 27 listopada 2023

27.11.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 359 dni (!). 
 
Względem ubiegłego tygodnia upłynęło "tylko" sześć(!) dni.
Ponieważ to już blisko moich urodzin, tknęło mnie i zacząłem sprawdzać, czy mi się zgadza ilość dni w roku. A ponieważ pierwotnie napisałem "360 dni", bo tak wychodziło po dodaniu liczby siedem do tamtej sprzed tygodnia, to wyszło mi, że 3. grudnia minie 366 dni. A rok nie był przestępny.
Zacząłem sprawdzać od 3. grudnia tamtego roku i błąd wyłapałem. Pojawił się dopiero 11. września (ciekawa zbieżność!) tego roku - powinno być wtedy 282 dni, a wpisałem 283. I błąd ten powielałem aż do tej pory. Oczywiście mógłbym ten z września i kolejne poprawić, bo mam takie możliwości, ale byłoby to pewne zafałszowanie rzeczywistości, zwłaszcza że wydruki są, jakie są.
- A nie mógłbyś na każdym poprawić czerwonym pisakiem i zaparafować? - zaproponowała Żona, gdy zdałem jej relację z tego ciekawego przypadku.
Nie mógłbym.
Być może już pisałem o naprawdę ciekawym przypadku, który swego czasu przydarzył się National Geographic. Ten amerykański miesięcznik został założony w 1888 roku jako czasopismo naukowe.
... obecnie jest czasopismem popularnym. W 1905 roku zaczął zawierać zdjęcia, styl, za który stał się dobrze znany.(...) ...magazyn publikuje doskonałej jakości fotografie i jest uważany za jedno z prekursorskich czasopism w dziedzinie foto-dziennikarstwa.(...) Dopiero w 1960 zaczęto publikować zdjęcia na okładce - wcześniej okładka zawierała wyłącznie tekst.(...) Magazyn jest też znany z częstego publikowania bardzo dokładnych map regionów, które opisuje w artykułach. Archiwa map były niejednokrotnie wykorzystywane przez rząd amerykański, gdy sam nie miał dostępu do dokładniejszych map we własnych zasobach. 
Wszystko to świadczyło o rzetelności i wiarygodności przekazu. Piszę w czasie przeszłym, chociaż obecnie na pewno i nadal jest rzetelny i wiarygodny. Ale raz magazyn zaliczył wpadkę i po niej musiał pracować nad odzyskaniem renomy przez wiele lat. Bo nadeszła era Photoshopa, a wraz z nią nieograniczone możliwości. Jakiś ilustrator-grafik stwierdziwszy, że na okładce nie mieści mu się piramida Cheopsa i mu towarzyszące, postanowił je ścieśnić, żeby "ładnie" wyglądało. A jakiś czytelnik, podróżnik wyłapał, że bodajże szczyty tych piramid nie mogą być w żaden sposób tak blisko siebie i wybuchła afera.
Wracając do mojego skromnego poletka - i ranga nie ta, i skala. Mógłbym oczywiście liczyć na wyłapanie błędu przez Kolegę Inżyniera(!), jako skrupulatnego inżyniera i osobnika, ale on od blisko dwóch lat żyje w świecie modliszkowo-wegetariańskim i inżynierska percepcja została poważnie zachwiana. Zresztą sam oznajmił, że od jakiegoś czasu, i to chyba nie ma związku z Modliszką Wegetarianką, nie lubi myśleć Bo mi to nie wychodzi.
Jako osoba wiekowa, pochodzenia robotniczo-chłopskiego i o określonej płci śmiem twierdzić, że Kolega Inżynier(!) wszedł w niezwykle komfortową sferę. Nie wiem tylko, jak to wygląda z jego pracą, bo do emerytury ma jeszcze kawał czasu.
Mógłbym oczywiście też liczyć, nomen omen, na Trzeźwo Na Życie Patrzącą, która jako księgowa liczy przecież cały czas, ale przecież żadna księgowość nie będzie się pochylała nad taką pierdołą, jak moja.
Tak czy owak, błąd pozostanie w blogowych annałach.

WTOREK (21.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Godzinę przed alarmem.
Miałem czas na cyzelowanie wpisu. A potem uprawiałem onan sportowy, ... pisałem i dla dywersyfikacji obciążeń kręgosłupowych popracowałem w drewnie.
Po I posiłku pojechaliśmy do City po drodze zahaczając o sanatorium, żeby Żonie Prominenta przekazać kolejną korespondencję. Przysłano do niej kalendarz ścienny zatytułowany 366 DNI z MARYJĄ. Wzdrygnąłem się. To straszne! Niechby chociaż tylko 365 dni. Tym razem aż tyle?! Niestety, nadchodzący rok 2024 okazuje się być przestępnym. Odbiorczyni, ani jej męża nie spotkaliśmy. Byli na zabiegach. W pierwszych poszukiwaniach przeszedłem cały parter, bo mieściła się w nim jadalnia. I akurat kuracjusze jedli... obiad. Ja wiedziałem, że w takich przybytkach tak się dzieje, ale żeby obiad jeść o 12.30?!... To dlatego, między innymi, nie po drodze mi z wszelkimi sanatoriami. Przy czym posiłki są dopiero na szóstym poziomie, przepraszam, levelu mojej niechęci. 
Pierwszy, zakładając że jednak zdrowie, a raczej jego szwankowanie, by mnie zmusiło, aby w takie miejsce jechać, jest taki, że musiałbym przez trzy tygodnie przebywać ze starymi dziadami i przy wszelkich spotkaniach, nieuniknionych, wysłuchiwać nieskrępowanego, nawet przy posiłkach, pieprzenia o chorobach. 
Drugi to taki, że musiałbym wysłuchiwać ich pieprzenia w ogóle. Jeszcze indywidualnie znoszę, gdy gdzieś mi się przytrafi przypadkiem, bo wtedy zawsze mogę przerwać, przeprosić, wytłumaczyć Bo żona czeka z obiadem, co każdy zrozumie, i się pożegnać, a tu nie miałbym ucieczki. A gdybym ze względów na koszta mieszkał w pokoju dwuosobowym z jakimś debilem bez empatii, to po trzech sanatoryjnych tygodniach byłbym wrakiem samego siebie. Czyli zamierzony pozytywny efekt leczniczy, jeśli by w ogóle nastąpił, patrz niżej, szlag by trafił.
Trzeci to taki, że uważam, że te trzy tygodnie "leczenia" psu na budę się zdają Bo przez rok żyjmy bez sensu dietetyczno-higienicznego, a potem przez trzy tygodnie poprawmy swój stan! Organizm ma wrócić do normy przez 5,8% swojego rocznego życia (21:365, a w roku przestępnym jeszcze gorzej)?! Daleko posunięta naiwność, za którą jeszcze się płaci.
Czwarty, to tzw. sfera życia towarzyskiego. Pominę napastliwe, opisywane w różnych sanatoryjnych anegdotach panie 60+ (równie dotyczy to panów), które natychmiast, na samym początku turnusu by wyczuły moją zdecydowanie większą energię ponad tzw. średnią i które pominąć by się nie dały Bo życie jest krótkie, a pobyt sanatoryjny jeszcze bardziej!, ale te wszystkie wieczorki i fajfy... Ta kakofonia zapachów operfumowanych na różne sposoby pań i oblanych różnymi wodami panów, to wszystko w rytm dziarskiego discopolo... Mógłbym oczywiście te momenty omijać, ale z miejsca stałbym się czarną owcą wyalienowaną z rozentuzjazmowanego tłumu. A naród polski jest mściwy Bo jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one!
Piąty dotyczy zabiegów. I znowu pominę pewną ich uciążliwość fizyczną i w jakimś stopniu ich intensywność nie pozostawiającą zbyt wiele czasu na inne spędzanie dnia oraz ich monotonię. Ale, gdybym się zdecydował, to jako karny kuracjusz, żadnego zabiegu bym nie ominął i wszystkim z dobrodziejstwem inwentarza bym się poddawał. Tu chodzi o inny aspekt. Przeszkadzałaby mi codzienna dręcząca świadomość, że oto moim starczym ciałem zajmują się młode, ładne i zgrabne kobiety, którym nie starczy wyobraźni, zresztą gdyby nawet, to i po co, skoro są w pracy, że przecież to ciało kiedyś było inne. Bo co by się działo, gdyby tak za każdym kuracjuszem pani pielęgniarka wchodziłaby w takie filozoficzne rozważania. Całą sanatoryjną organizację diabli by wzięli. 
Więc obecność takiej młodej kobiety wcale by mi dobrze nie robiła, nomen omen. A będąc w różnych sanatoriach, jako ten dowożący i odbierający, jakichś starych, brzydkich i grubawych pielęgniarek nie widziałem. A one akurat by mi robiły dobrze, nomen omen. 
Szósty, to wspomniane posiłki - ich terminy i jakość. I znowu ze względu na moją wewnętrzną dyscyplinę nie miałbym żadnego problemu z porannym zrywaniem się na śniadanie, skoro i tak, normalnie, bez sanatorium, się zrywam. Nie miałbym również problemu z tak wczesnym łaknieniem. Ileż to razy w swoim życiu wstając, na przykład, o drugiej lub trzeciej w nocy jadłem śniadanie, żeby na głodnego nie wyruszać w drogę?... No i niestety nie miałbym problemu z pożeraniem glutenu, tych wszystkich chlebków i bułeczek, pysznych sosików zabielanych obficie mąką oraz deserów przy niewłaściwych zestawieniach elementów (emelentów) obiadowych i innych. To wszystko niestety budowałoby we mnie świadomość szkodzenia swojemu zdrowiu, co by stwarzało wielki dyskomfort i dysonans, bo przecież przyjechałem tutaj, aby poprawiać jego stan. A jeść bym musiał, bo trzy tygodnie to nie w kij dmuchał.
 
Prawdę powiedziawszy w czasach komuny, a i zaraz potem, gdy nastał kapitalizm, miałem o nim trochę inne wyobrażenie. Pominę barwy, nagle otwarty świat i szereg innych aspektów, a skoncentruję się na tzw. dobrach materialnych. Nagle, już w latach 1989-1990, lawinowo zaczęły się pojawiać, co nie było niczym dziwnym, a wręcz oczekiwanym, bo skoro przeszliśmy transformację ustrojową... Ale po kilkudziesięciu latach kapitalizm na tyle specyficznie okrzepł, że teraz w 90 % wśród masy towarów nie ma tego, czego akurat się potrzebuje. Albo jest na jedno kopyto Bo taka moda! A my z Żoną zawsze mieliśmy modę w dupie. I nadal mamy. Albo wreszcie Możemy ściągnąć już na jutro lub pojutrze. Jak z tym moim biurkiem - ściągnęli za dwa miesiące.
Za komuny sprawa była prosta, zresztą jak ich większość. Towar był (bardzo krótko z wyjątkiem octu i kalmarów, bo przecież nie był), albo nie był. W grę wchodziła jeszcze opcja "Chyba będzie" albo "Będzie, ale nie wiadomo kiedy", co na jedno wychodziło, bo mieścił się w tej jednej z dwóch, czyli "Nie był".
A z zasranym kapitalizmem nigdy nie wiadomo. Na przykład, ani w Leroy Merlin, ani w Castoramie nie było lamp zawierających jednocześnie czujnik ruchu i czujnik zmierzchu, czyli poziomu oświetlenia. A wszyscy fachowcy trąbią, że takie są. Są, ale typu halogenowego, dającego po oczach. A my byśmy chcieli podobne, które są zainstalowane w dwóch miejscach Tajemniczego Domu - kuliste, ładne, o ciepłym świetle.
Za to w Carrefourze odnieśliśmy sukces, bo po moim całkowitym poprzednim wykupieniu, pojawiły się znowu i wreszcie małe pojemniczki, po 1,80 zł za sztukę, a których mi ciągle brakowało, żeby uporządkować bezlik wkrętów, kołków, śrub, nakrętek, podkładek, itd., itd.
Po zakupach spożywczych odbiła mi palma. To znaczy odbiła mi już dawno, ale w ostatnich dniach bardzo konkretnie, a dzisiaj szczególnie. Zaparłem się, żeby, mimo godzin szczytu, które nawet w takim City są frustrujące, jechać do odległego sklepu ogrodniczego i kupić... palmę. Palma jako taka, to znaczy jako roślina, jest pomysłem Żony, a ja się do niego bardzo zapaliłem. Od razu też znaleźliśmy dla niej miejsce w salonie przy wejściu na taras.
- Prominent z jego żoną w tym miejscu mieli taki duży kwiat doniczkowy, w takiej dużej donicy, z wielkimi liśćmi. - Żona pamiętała ze zdjęć.
W sklepie pan nas poinformował bez specjalnego zdziwienia, że to nie jest sezon i że na wiosnę to on ściąga na zamówienie, żeby potem nie zostać z czymś takim. Ale jedna stała. Mocno za droga, bo kosztowała 1500 zł Sama donica kosztuje 500 zł. Dosyć spora, ale pomijając cenę, której w naszym przypadku nie dało się pominąć, zupełnie nie przystawała do moich wyobrażeń o palmie, które chyba wyniosłem z filmów i różnych uzdrowisk, łącznie z naszym. Była za mało palmiasta. Bo ja chciałbym, żeby był klasyczny goły pień i dopiero, żeby na samej górze krzewiła się ta palmiastość. Broni nie składam, bo może taką dorwę w Leroy Merlin lub Castoramie. Żona optuje za czekaniem na wiosnę, ale ja w ramach mojego odbicia, chciałbym ją mieć na Święta, żeby móc powiesić na niej świecidełka.
Myślę jednak, ze kapitalizm sprawę rozstrzygnie na korzyść Żony.

Po powrocie od razu rzuciłem się do porządkowania mojego "biura". Skoro miałem tyle pojemników?... I okazało się, że cały biurowy bajzel tkwiący do tej pory w trzech różnej wielkości zakurzonych kartonach zmieścił się w jednej, jedynej zresztą, szufladzie. Coraz bardziej podoba mi się to miejsce.
To nie mogłem sobie odpuścić siedzenia przy biurku i do Syna wysłałem trzecią transzę z Listy 100+ - 20 utworów.
Po II Posiłku poszliśmy z Pieskiem na spacer. W jego trakcie umiejętnie gnębiłem Żonę.
- Wprost nie mogę się doczekać czwartego odcinka... - już w połowie Pięknej Uliczki zacząłem.
Żona spojrzała na mnie podejrzliwie.
A za jakiś czas:
- Zdążyłem się już stęsknić za tym serialem... 
Żona ciężko westchnęła.
I znowu, nim zaczęliśmy wracać:
- Jak mogłem nie poznać się na nim od razu?!...
Żona spojrzała na mnie podejrzliwie, ciężko westchnęła i lekko się uśmiechnęła.
A za chwilę:
- Wkręciłem się już....
- Dobra! - Już wystarczy! - w końcu zdecydowanie zareagowała przerywając mi.
Ale zanim zaczęliśmy oglądać kolejny odcinek, tak przeze mnie wytęskniony, w łóżku odbyła się kolejna, długa dyskusja o systemie grzania z finiszem w postaci nieukrywanego podziwu Żony.
- Że też mogłeś tak długo i spokojnie temat rozważać i analizować?!... - Nie wskakiwałeś od razu po dwóch zdaniach na wysokie obroty Bo jak nie, to nie! 
 
Spokojnie więc obejrzeliśmy piąty odcinek Mad Men. "Wciąganie" się utrwaliło.
 
ŚRODA (22.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Kocioł nie grzał, chociaż po wczorajszej dyskusji i analizie Żona nastawiła mu początek pracy na 03.00. Nic z tego nie rozumiałem, ale postanowiłem się tym nie denerwować. 
Pracę rozpoczął dopiero o 06.40. Na szczęście w domu nie było tak źle, mimo że moje psychiczne poczucie ciepła musiało być mniejsze niż zazwyczaj, bo rozpaliłem tylko w kominku. W kuchni nie mogłem, bo o 09.00 miał przyjechać Szef Fachowców ze współpracownikiem i mieli za nią kłaść kafle i dokończyć prace rozpoczęte kilka tygodni temu.
Gdy o brzasku wyszedłem na taras się gimnastykować, zaskoczył mnie widok śniegu pięknie pokrywającego wszystkie gałęzie roślin. Zaś na samym tarasie nie leżała nawet drobinka. Z drugiej strony domu, gdy spojrzałem na podjazd, było to samo. Wszędzie było biało z wyjątkiem chodnika i ulicy. No i Inteligentne Auto było równiutko przykryte dwucentymetrową warstwą. Czas byłby najwyższy zastanawiać się nad udrożnieniem garażu, bo skoro jest...
 
Rano znowu dyskutowaliśmy o piecu i sterowniku. Nadal niczego nie rozumieliśmy. To ostatnio taki nasz leitmotiv. Ale wprowadziliśmy kolejną zmianę. Sterownik wstawiliśmy  do gości, żeby zobaczyć przez dwa kolejne dni, co się będzie działo i żeby móc wyciągnąć jakieś wnioski.
Przed 09.00 zadzwonił Szef Fachowców z informacją, że oni wrócili z Lublina dopiero o 03.00 A droga była ciężka!
- To zjedzcie spokojnie śniadanie, będziemy za jakieś półtorej godziny.
Dostawszy od losu tyle czasu zrobiłem kolejny krok w kierunku przenosin na górę. Przeniosłem część szpargałów i moje Święte Segregatory. 
Fachowcy przyjechali za jakieś 1,5 godziny, to znaczy o 13.00, ale za to we trzech. Robota się więc paliła. Ostatecznie położyli kafle za kuchnią i miejsce od razu wypiękniało, ale przez to mieliśmy zakaz palenia w kuchni przez dwa dni, żeby kleje zdążyły normalnie i powoli powysychać. Dodatkowo z Szefem Fachowców zrobiliśmy inwentaryzację grzejników pod kątem całkowitego... usunięcia trzech, i zaworów, żeby niektóre wymienić (strach ruszać, bo mogą ciec) lub wstawić, bo grzeją bez sensu na 100%.
W tym całym rozgardiaszu udało mi się na górze przygotować umowę na wykonanie schodów, Żonie ją wydrukować i mogłem urwać się i pojechać do Łańcuchowej Wsi do Bustera Keatona. Niezwykle dokładnie i powoli ją przestudiował i się umówiliśmy po wręczeniu poważnej zaliczki, że w przyszłym tygodniu przyjadą z bratem na ostateczne pomiary.
Po wyjeździe fachowców i po II Posiłku, niestety przygotowanym na kuchni indukcyjnej, mogłem nadal zagospodarowywać się na górze.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
CZWARTEK (23.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Piec nie pracował wcale.
Mimo że wczoraj wieczorem Żona go ustawiła. Stąd w domu na dole wiało lekkim chłodem, u gości było 17 stopni. Na piecu zaś 22. Niczego z tego nie rozumiałem i się nie stresowałem. Będzie musiał jeszcze raz przyjechać do nas Gazownik, do którego zresztą już wczoraj dzwoniłem, bo Szef Fachowców też nie wiedział, co jest grane.
Ale gdy Żona zeszła na dół o 07.00, piec się włączył i zaczął grzać. Wnioski są  dwa - albo się włącza o 07.00 i wszelkie nastawienia go nie interesują, albo się włącza na powitanie Żony "wiedząc", jak nienawidzę wszelkiej elektroniki.
Od rana siedziałem więc w kuchni w kurtce i w czapce na głowie. A bo to pierwszy raz?... 

Dzisiaj fachowcy zachowywali się empatycznie. Już rano zadzwonił elektryk, że będzie jednak w sobotę, a nie dzisiaj, a potem Szef Fachowców z dwoma pracownikami przyjechał tak, jak mówił. Ale tylko po to, żeby zostawić jednego z nich Bo na tyle jest roboty i z drugim zaraz wyjechał do innej. Ten zostawiony elegancko skończył obróbkę naroży, pozostałości po rozebranej ściance oddzielającej kuchnię od reszty, położył fugi na kaflach, przykleił listwy przypodłogowe, wstawił w dziurę w kominie rurę, która pozwoliła odsunąć kuchnię od ściany i kuchnię wstawił od nowa.
Całość wyglądała cudnie i paliliśmy się, żeby palić, ale jeszcze jeden dzień trzeba było niestety poczekać. 
Żeby uzupełnić empatię fachowców, nie mogę nie wspomnieć o niespodziewanej wizycie Bustera Keatona i jego brata w ramach przyszłotygodniowych pomiarów. Przyjechali bez uprzedzenia, jak gdyby nigdy nic, i zrobili swoje. Z ich wypowiedzi wynikałoby, że schody będą gotowe jeszcze w tym roku. Ale nawet mnie nie wydaje się to prawdopodobne.
 
To wszystko razem nie przeszkadzało nam w lataniu przy piecu i przy sterowniku, i w bezskutecznych próbach wyciągania wniosków. 
W przerwach nadal się wprowadzałem do gabinetu. Z kartonu wyciągnąłem po blisko czterech latach nieużywania takie plastikowe, piętrowe półki, które wyczyściłem, ustawiłem na biurku i mogłem paść oczy dalszym uporządkowaniem. Pasłem je też przy układaniu kolejnych Świętych Segregatorów, tym razem w szafie obok tej, która na razie uniknęła rozwalenia. A na deser wysłałem Synowi szóstą, ostatnią transzę Listy 100+. W odpowiedzi dowiedziałem się tylko, że prace zostały wstrzymane, bo i on, i Synowa mają covida. Niczego więcej się nie dowiedziałem i nie telefonowałem, żeby nie zawracać im głowy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
PIĄTEK (24.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Piec nie pracował wcale. Mimo wczorajszych różnych naszych zabiegów i ustawień Żony. Za to mogłem rozpalić już w kuchni i było pięknie. O kominku nie wspomnę.
Jeszcze przed 09.00 przyjechał Fachowiec. Wczoraj wieczorem Szef Fachowców telefonicznie stwierdził, że jednak wycięcia kaloryferów i wymiany zaworów się nie podejmie Bo ile za to będę mógł wziąć? i Szukajcie kogoś innego. To wróciliśmy do Fachowca. 
Nadal nie grzeszył nadmiarem czasu, ale po obejrzeniu wszystkiego stwierdził, że gdzieś za dwa tygodnie mógłby się podjąć. Przy czym nie wiedział, że Żona rozszerzyła zakres prac względem tych omawianych z Szefem Fachowców, bo nie dają jej spokoju dwa takie olbrzymie i chamskie grzejniki, takie specyficzne rury fabryczne starego typu, na których nie ma zaworów, więc grzeją, a raczej żrą gaz, ile fabryka daje, nomen omen. Jeden jest usytuowany pod specjalną kratownicą, pod podłogą, przy wyjściu na taras, a drugi pod schodami prowadzącymi z holu do salonu. I do jednego, i do drugiego dostęp jest trudny, więc w trakcie prac mogą pojawić się niespodzianki. Ale nie tylko z tego powodu. Fachowiec przedstawił nam kilka, a wszystkie sprowadzały się do jednego - stare rury mogą nie wytrzymać zaplanowanych prac i mogą być jaja.  

Dzisiaj miałem spory rozrzut prac - od standardowych, zimowych po nietypowe. 
Rano pracowałem w drewnie, żeby z tym mieć spokój przez cały dzień, a potem zabrałem się za istotne drobiazgi. Najpierw zamocowałem drugi drążek nad drzwiami prowadzącymi do gości i powiesiliśmy z Żoną grubą zasłonę, która będzie widoczna od strony gości. A na tym pierwszym zawiesiliśmy dwie zszyte ze sobą kołdry i badaliśmy dźwiękoszczelność. Żona stała po jednej stronie, ja po drugiej i gadaliśmy do siebie. Słyszeliśmy się, ale dźwięk był już mocno przytłumiony i nie dało się zrozumieć sensu słów. Było znacznie lepiej niż w Wakacyjnej Wsi i nawet ja, przewrażliwiony, stan ten zaakceptowałem. Żona już nie musiała mi powtarzać Ale przecież jesteśmy w jednym domu i oznaki życia jednej lub drugiej strony muszą być słyszalne, to przecież jest normalne! W Wakacyjnej Wsi nie było, bo chociażby łazienka gości i nasza sąsiadowały ze sobą. W szczegóły nie będę się wdawał, ale starałem się unikać pobytu w naszej, kiedy docierało do mnie, że tuż obok jest gość, a zwłaszcza gościna (gościowa?).
W Tajemniczym Domu dodatkowo jest o tyle lepiej, że ani goście, ani my nie będziemy praktycznie w żadnym przypadku, i to jednocześnie, stać przy drzwiach i specjalnie głośniej gadać. Poza tym łazienki są daleko od nas.
Patent na wyciszenie kosztował nas trochę powyżej 200 zł - dwie kołdry w promocji 100 zł, drążek i cztery uchwyty ok. 80 zł, styropian ok. 40, taśma dwustronna 15. Plus moja robocizna. Żona znalazła w Internecie specjalne płyty wyciszające, każda po 160 zł za sztukę. Potrzebowalibyśmy co najmniej cztery, a i to nie wiadomo czy by starczyło. Poza tym nie mogliśmy być pewni ostatecznego efektu.
 
Zszywanie kołder należało do kategorii relaksujących mimo ewidentnej upierdliwości. Bo gdy się "naszyłem" i upłynęło sporo czasu, cały "ścieg" miał może 15 cm, a przede mną była długa kołdrowa droga. Taka chińszczyzna nigdy mnie jednak nie przerażała, zwłaszcza że nauczyłem się ją umilać spokojnym łykiem Pilsnera Urquella i delektowaniem się nim co jakiś czas. Dodatkowo pracę nostalgicznie sobie umilałem wspomnieniem Mamy. Zawsze tak mam, gdy przy różnych okazjach wpadają mi w ręce igła i nici. Widzę wtedy rodzinny dom, ciepły i przyjazny pokój, w którym praktycznie wszystko się działo, takie centrum życia, i Mamę, która usiłuje nawlec na igłę nitkę. Próbuje kolejny raz pękając ze śmiechu, gdy znowu jej się nie udaje trafić w igielne ucho (pomijając wszelkie metafory swoją drogą ciekawe jest, że ten mały otworek nazwano "uchem"). W końcu nadal śmiejąc się zwraca się do mnie, żebym nawlókł i patrzy z zaciekawieniem i przyjaźnie, jak ja to robię. 
Mogłem mieć wtedy z 12-13 lat, Mama więc około 35-36. Oprócz tej dość wczesnej wady wzrok miała doskonały. Nigdy nie używała okularów. Ale też nie miała czym specjalnie oczu sobie zepsuć, bo praktycznie nie czytała. Nie miała takiej potrzeby. W przeciwieństwie do Ojca. On z kolei ograniczał się do czytania gazet i czasopism. Bo książki u nas w domu stanowiły rzadkość i dopiero dzieci je "wprowadziły" z racji lektur, a ja z racji fioła na ich tle. 
Mama skończyła trzy klasy szkoły podstawowej, umiała czytać i pisać w swoim charakterystycznym, niewyrobionym stylu, z mnóstwem błędów. Nie krępowało jej to, bo w tym względzie nie miała żadnych ambicji. Co innego Ojciec, który przed wojną skończył aż siedem klas. Nie piszę o tym z przekąsem, bo w tamtych czasach, zwłaszcza dla chłopaka ze wsi, to był niesamowity wyczyn.
Różnice w wykształceniu mogłem poznać na podstawie listów, które otrzymywałem od rodziców, częściej od mamy. Były one naznaczone specyficznym piętnem tamtych czasów, ze swoją stylistyką i religijnością. Przez to, gdy odpowiadałem Rodzicom lub sam z własnej inicjatywy pisałem, każdy list zaczynałem bezwzględnie od słów: "Kochani Rodzice, jak Wasze zdrowie, bo ja, Bogu dzięki, jestem zdrowy, czego i Wam życzę!" Było coś w tym...

Gdy po kołdrach się zrelaksowałem, zamontowałem półkę w aneksie kuchennym (będzie jeszcze druga) i na drzwiach położyłem drugą warstwę styropianu. I chyba przez tę gimnastykę przy nim trochę mnie "połamało", więc jeszcze przed pójściem na górę Żona zaordynowała mi na plecy Płyn Wojskowy. Musiałem leżeć na narożniku na brzuchu zasypiając oczywiście.
Ale daliśmy radę obejrzeć kolejny odcinek Mad Men.
 
SOBOTA (25.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Na dworze trochę przyprószyło. 
Ledwo otworzyłem laptopa, ujrzałem wiadomość od Po Morzach Pływającego. Czekała na mnie od 04.47.
Dzień dobry.
Skoro tak wcześnie wstajesz to mówię " Dzień dobry Emerycie"
PMP (pis. oryg., zmiana moja)
Na moje pytanie, gdzie jest, szybko odpisał:
Na morzu w drodze z Safi do Ceuty, a potem do Aalborga
PMP
 
Płyn Wojskowy chyba zadziałał, bo rano "połamania" nie czułem.
O 10.00 przyjechał Elektryk Wszechstronny. Zanim zabrał się do roboty, niespiesznie wypakował sobie narzędzia z auta i zaraz potem dopadliśmy go z Blogową. No i się zaczęło. Ma 63 lata, choruje na cukrzycę, ma refluks i dokuczają mu stawy. Zwłaszcza poranny rozruch  jest trudny.
- W  ogóle to jestem zmęczony... - przekazał nam bez skrępowania.
Rozmowa zeszła na sposób odżywiania się jego i nasz, a ponieważ był wyraźnie zainteresowany, więc Żonie więcej nie było potrzeba. Rozmowa się przeciągała, bo dodatkowo poczęstowałem go jajecznicą zrobioną przeze mnie na boczku, papryce i cebuli. 
- Tak tłusto nie jem, a cebuli to w ogóle unikam. - zareagował na moją informację o składnikach. Po czym zjadł swoją porcję, zdaje się, że ze smakiem.
Różnym rewelacjom przekazywanym przez Żonę się dziwował. Sama widziała, że nie wszystko naraz, więc na początek zaproponowała mu drobne zmiany. I w tym celu podarowała mu sól kłodawską do używania na różne sposoby Broń Boże tą białą, tam są antyzbrylacze i nie wiadomo, co jeszcze!
- Rano niech pan wypije szklankę wody ze szczyptą tej soli. - I niech pan nie popija w trakcie posiłków i jakiś czas po nich.
- Pańska żona może nas znienawidzić po pańskim pobycie u nas?!... - bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
- Nie, ona jest postępowa...
Tak się wyraził, trochę nieadekwatnie, bo chyba nie można być postępowym albo nie w kwestiach żywienia.

Zrobił nadspodziewanie dla mnie dużo. Z niczego nie robił problemu i niczego nie nakręcał, jak to lubią robić fachowcy, tu z tej branży, na przykład, Prąd Nie Woda. 
Usunął kilka elektrycznych drobiazgów, które nam dokuczały. Przy furtce można wreszcie nacisnąć dzwonek, bezpiecznika nie wysadzi, i ktoś do dzwoniącego z domowników wyjdzie. To samo ze światłem nad schodami przy sypialni. Lampa świeci i ułatwia nam życie. Z grubszych spraw - zamontował czujnik ruchu i lampa w wiatrołapie u gości się zapala, a przede wszystkim gaśnie, gdy sobie pójdą; w przedpokoju wszystko jest przygotowane, gdy tylko kupimy stosowną. Doprowadził prąd do mojego biura, więc mogłem zlikwidować całą przedłużaczową prowizorkę i przestawił mi włącznik w klubowni tak, że teraz nie muszę docierać do niego kawałek drogi po ciemku, tylko mam go pod ręką od razu po otwarciu drzwi. Założył mi również zewnętrzną lampę z czujnikiem ruchu i zmierzchu, więc komfortowo idę sobie teraz do klubowni, gdy chcę się do niej dostać od zewnątrz. A na deser przestawił nam w holu dwa dzwonki. Chcieliśmy, żeby ten wydający dwa piękne tony, taki gong, rozbrzmiewał, gdy ktoś naciśnie dzwonek przy furtce (w zasadzie zawsze), a ten terkoczący irytująco, żeby włączał się po naciśnięciu przycisku przy samych drzwiach (bardzo rzadko, bo trzeba byłoby sforsować furtkę albo bramę).
Pozostała jeszcze druga transza elektrycznych prac, ale do niej trzeba będzie się przygotować - kupić lampy z czujnikami ruchu i zmierzchowymi, a takich w kapitalizmie nie ma.

W trakcie prac Elektryka Wszechstronnego dobrałem się do resztek palet, pozostałości po przygotowaniach podłogi w drewutni. Brechą powyciągałem gwoździe, deski pociąłem i porąbałem na szczapki. Znowu będę miał na jakiś czas do rozpalania drugą frakcję. W Tajemniczym Domu są inne niż w Wakacyjnej Wsi i Naszej Wsi - pierwsza to zwitek wiórów nasyconych parafiną, druga to te sosnowe szczapki właśnie, trzecia bierwiona porąbane na szczapy i czwarta bierwiona. Gdybyśmy mieli suche drewno, jedna frakcja by zniknęła - druga, albo trzecia.
Gdy Elektryk Wszechstronny sobie poszedł, zabrałem się za sprzątanie. Robiłem to z rozmachem, ale nic dziwnego, skoro on swoje prace wykonał z rozmachem. I niespodziewanie dla mnie pod wieczór znowu dopadł mnie styropian, ten na drzwiach do gości. Płyty z drugiej warstwy odpadały jedna za drugą, bo zastosowana taśma klejąca styropian do styropianu była za słaba. Poszło mi szybko - wziąłem inną, a całe przymierzanie i docinanie miałem już za sobą.

Po II Posiłku zrobiłem sobie telefoniczną sesję. 
Synowa zaczyna czuć się lepiej. Po zrobionych testach wyszło, że ewidentnie złapała covida i w końcu lekarz musiał przepisać antybiotyk. Syn dalej czuje się źle, a do dwójki rodziców dołączył Wnuk-IV, który od razu zaczął chorować z temperaturą 39 st. I co tu zrobić? Można by doradzać, ale to jak kulą w płot. 
Potem rozmawiałem z Bratem. Kolejny raz namawiałem go na przyjazd do nas. Trwa to już ponad rok. Wtedy "zaczął przyjeżdżać" do Wakacyjnej Wsi, ale nie zdążył. Teraz pojawiła się kolejna szansa.
Z istotnych wieści od niego to taka, że powoli zaczął remontować mieszkanie i je odświeżać. A wymagało tego bodajże od 20. lat.
Na końcu porozmawiałem z Sąsiadem Filozofem. Od lat ogląda maniacko teleturniej 1 z 10, więc było o czym rozmawiać w sytuacji ostatnich wydarzeń i osiągnięć jednego z graczy, pana Artura Baranowskiego, który pobił absolutny rekord i zaszokował całą Polskę.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
NIEDZIELA (26.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Pospałbym dłużej.
Od rana mnie napadło na pokój Żony. Ten Werandowy. Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za totalne sprzątanie. Wszystko z niego wyniosłem co do najmniejszego elementu (emelentu), całość odkurzyłem, powycierałem na mokro wszelkie zakamarki i podłogę i Żona mogła się wprowadzać od nowa. Zaczęliśmy od narożnika z salonu, który "zawsze" tam chciała mieć. Przepchaliśmy go bez problemu, a potem w sposób przemyślany wstawialiśmy kolejne meble. Zaczęło być pięknie i pięknie zaczęły się świecić oczy Żony. Bo nareszcie, po 5. miesiącach...
Dodatkowa, ale istotna korzyść była taka, że w salonie zrobiło się miejsce na nowy, większy narożnik, który Żona zamówiła w IKEI, a który ma być dostarczony jutro.
Do wyjazdu do City mieliśmy 1,5 godziny. Cały ten czas poświęciłem na odgruzowanie się. Była okazja i pretekst. Żona, a przy okazji i ja, otrzymała w prezencie urodzinowym od Pasierbicy i Q-Zięcia dwa bilety do multikina w City na wybrany film i seans. Wszystko zostało załatwione przez portal internetowy Groupon. Zwlekaliśmy z realizacją prezentu, ale ponieważ była ona możliwa do końca listopada, zdecydowaliśmy się pojechać dzisiaj.
W kinie nie byliśmy ze dwa lata, a może i więcej, więc było to pewnego rodzaju przeżycie. Poza tym przecieraliśmy szlaki w naszym nowym miejscu, w City. Sala była pełniutka, bo na ekrany wszedł nowy film Ridley'a Scotta Napoleon z 2023 roku. No cóż, film nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Nie wzbudził emocji, był płaski i, śmiem twierdzić, pobieżny. Nawet główny wątek - relacje między Napoleonem (Joaquin Phoenix) a Józefiną (Vanessa Kirby) był nieprzekonujący i trochę teatralny. 
Do gry aktorów trudno było mieć zastrzeżenia, ale to nie był ten sam Joaquin Phoenix, który grał role Kommodusa w Gladiatorze. Według mnie Napoleon nie umywał się do Gladiatora, chociaż reżyser ten sam.
Wygląda na to, że pobieżnie przejrzane przeze mnie opinie krytyków i historyków zdają się potwierdzać mój odbiór. Ale 2. godzin i 38. minut nie żałowałem. Żona również. Bo z wyjazdu i z oglądania czerpaliśmy innego rodzaju przyjemności.

Po powrocie oczywiście już niczego nie oglądaliśmy. Ja starałem się trochę pisać.
 
PONIEDZIAŁEK (27.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Dzień był niezwykle prosty w swojej konstrukcji. Bo podporządkowany narożnikowi.
Przed I Posiłkiem, gdy ledwo zdążyłem zabezpieczyć dom w drewno, zadzwonił kurier, że przyjedzie z nim za jakieś pół godziny. Nawet musiałem odstawić patelnię ze smażącym się boczkiem, żeby dopiero po wyjeździe kuriera móc zjeść spokojnie I Posiłek.
Cieszyliśmy się z faktu, że narożnik będziemy mieli tak wcześnie, bo IKEA standardowo zapowiadała godziny dostawy na 08.00 - 20.00. A wiadomo, że przy takim szerokim czasowym zakresie jest się uwiązanym przez cały dzień.
Żona była przerażona ilością i wielkością paczek.
- Taki widok powoduje we mnie totalne osłabienie. - Wydaje mi się, że to jest niemożliwe, aby coś sensownego z tego powstało. - To mnie przerasta! - Zawsze tak mam przy jakichś dużych rzeczach.
No, ale po co miałaby męża?
Samo rozpakowanie i ułożenie poszczególnych, ciężkich elementów (emelentów) narożnika zajęło nam 2 godziny. Dalsze pół rozważanie co jest do czego i układanie sobie wszystkiego w głowie. I kolejne pół dyskusja, jak ta meblowa kolubryna ma stać w salonie. Którym bokiem w daną stronę świata i dlaczego? I już można było zabierać się do montażu właściwego. 
Okazał się on, ale to dopiero pod koniec, kiedy wszystko stało się oczywiste, nadspodziewanie prosty, chociaż trudny z racji swoich gabarytów i ciężaru wymuszających niezłą gimnastykę. Udało się  zmontować 60% narożnika. Na resztę nie miałem sił, poza tym chciałem zjeść spokojnie II Posiłek i obejrzeć kolejny ligowy mecz metropolialnej drużyny. Żona jednak nadal ubierała siedziska i poduszki zachwycona kolorem poszewek idealnie dopasowanych do koloru kominkowych kafli. Kamień spadł jej z serca, bo wiadomo jak najczęściej ma się wybieranie koloru w Internecie, na nieskalibrowanym ekranie, do tego w realu. Ale i ona w końcu miała dosyć. Wiedzieliśmy jednak, że jutro po dwóch godzinach będzie po temacie.
Mecz na wyjeździe wygraliśmy i umocniliśmy się na pierwszym miejscu. Tedy dzień kończyłem w dobrym nastroju. A blogowy tydzień? Również, chociaż, a może właśnie dlatego, że był pracowity.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy i wysłał jednego smsa dającego nadzieję.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Ale tylko dlatego, że zaskoczyła ją sytuacja. Poszła za Panią do gości, Pani jej nie zauważyła i wróciła do domu. Piesek został sam. To by nie stanowiło problemu, gdyby nie wiszące kołdry. Lita, dziwna ściana, upoważniła go do reakcji i poinformowania, że coś z tym trzeba zrobić, czyli kołdry Pieskowi odsłonić, co też Pani skwapliwie uczyniła.
Godzina publikacji 22.39.
 
I cytat tygodnia:
Zazwyczaj ludzie przeceniają to, co mogą zrobić w ciągu roku, a nie doceniają tego, co mogą osiągnąć w ciągu dziesięciu lat. - Jim Rohn (amerykański przedsiębiorca, autor i mówca motywacyjny)