18.12.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 15 dni.
WTOREK (12.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Fafik szczekał już o 04.00. Wyszczekał się i poszedł spać. Ja już tak sobie. Ale i tak miałem dobrze, bo wczoraj po obejrzeniu kolejnego odcinka Mad Men spałem już o 20.30. A 7,5 godziny zdrowego nieprzerwanego snu starszym ludziom w zupełności wystarcza, a przynajmniej powinno wystarczać, jak mawiał Syn. Dawno już tego nie mówi. Widocznie ojciec zmądrzał.
Rano cyzelowałem wpis i nigdzie nie musiałem się spieszyć, bo gruntowne odgruzowanie się przed wyjazdem do Metropolii miałem już za sobą. Zrobiłem to w sobotę. Pozostała więc drobna kosmetyka, żeby było można pokazać się ludziom.
A ponieważ nie musiałem się nigdzie spieszyć, to zrobiłem sobie onan polityczny. Byłem szczęśliwy, że Donald Tusk został wreszcie premierem. Bo prorokowałem, że PiS będzie u władzy jeszcze przez 17 lat. Razem ćwierć wieku! Jaka zgroza!
Z wielką ulgą oglądałem różne fragmenty z wczorajszego posiedzenia sejmu. I nawet nie oburzyłem się na słowa Jarosława Kaczyńskiego kierowane do nowego premiera Nie wiem, kim byli pańscy dziadkowie, ale wiem jedno, pan jest niemieckim agentem. Było mi tylko wstyd, że przez 8 lat ludzie jego pokroju majstrowali przy polskiej rzeczywistości. Nie mogłem zrozumieć, skąd ta ciągła, konsekwentna pisowska mowa nienawiści. Czyżby aż taką charyzmę miał ten kurdupel, że tak namieszał w głowach swoim pretorianom? (Pretorianie; kohorty pretoriańskie, przyboczna straż cesarzy starożytnego Rzymu. Nazwa oddziałów pochodzi od słowa praetorium, oznaczającego schronienie dowódcy w obozie).
Czytałem, że niektórzy komentatorzy oburzali się albo dziwili, że marszałek sejmu w momencie wtargnięcia na mównicę prezesa PiS-u nie wyłączył mikrofonu. Uważam, że Hołownia zrobił to świadomie i z premedytacją wiedząc co będzie. Że za chwilę Kaczyński pokaże całemu światu swoje
prawdziwe psychopatyczne oblicze.
Do Metropolii wyjechałem tuż po południu. Całą drogę (godzina i 40 minut) towarzyszyła mi iście wiosenna pogoda. Gdyby ktoś mnie zrzucił z kosmosu w ten obszar, to mógłbym równie dobrze powiedzieć, że jest marzec.
W Szkole kilka osób jeszcze mnie pamiętało. Akurat trafiłem na takiego portiera, bo się ostał, no i odwiedziłem zarządzającego budynkiem w imieniu właściciela. Przyjemnie było odwiedzić stare śmieci, które mocno się zmieniły. Na korytarzach zmieniono płytki i drzwi (te nowe takie nowoczesne, "zimne", takie jak wszędzie, odhumanizowane), a we wszystkich pomieszczeniach pojawiły się, industrialne srebrne rury, oznaka jednolitej i wspólnej wentylacji.
Nowy Dyrektor przytył, co nie omieszkałem mu wytknąć. Co prawda nie wyglądało to źle przy jego wzroście, bo zrobił się z niego kawał chłopa, ale uważać musi, bo ma przecież dopiero 47 lat. Zgodnie z umową opowiedziałem mu, co się wydarzyło u nas przez ostatnie 2 lata. Swego czasu on z Otwartą Na Wyzwania byli u nas w Wakacyjnej Wsi, a my z rewizytą u nich w ich nowo wybudowanym domu, więc obie strony wiedziały, o czym się mówi. Poza tym jednak łączyła nas Szkoła.
Zaprosiłem całą rodzinę do Uzdrowiska, ale ich przyjazd byłby możliwy najwcześniej na wiosnę, skoro Otwarta Na Wyzwania miała termin porodu w najbliższy piątek.
Gdy już się wydawało, że będziemy mogli pakować do Inteligentnego Auta wszystkie moje prace, Nowy Dyrektor skorzystał z okazji i zaangażował mnie w poszukiwania dokumentacji jednego z absolwentów, który gdzieś posiał swój dyplom i chciałby uzyskać jego duplikat. Całość poszukiwań zajęła nam pół godziny, ale miałem satysfakcję i doszedłem do wniosku, że gdzieś po 2-3 dniach aklimatyzacji mógłbym z powrotem Szkołę prowadzić. Wszystkie dokumenty odnalazłem (tak je prowadziłem, żeby kiedyś właśnie można było je odnaleźć) i wytłumaczyłem, jak trzeba, nomen omen, odpis dyplomu zrobić, bo duplikat z racji braku druków już nie był możliwy.
Miałem z tego satysfakcję, poza tym z faktu, że mogłem pomóc Nowemu Dyrektorowi, który, mimo upływu lat, nadal w kwestiach dokumentacyjnych błądzi niczym dziecko we mgle. Trochę skóra mi cierpła (przecież nie "cierpiała", chociaż może trochę jednak tak jako składowa organizmu) na samą myśl, że kiedyś Nowy Dyrektor tą niechęcią do papierów może sobie poważnie zaszkodzić.
Przy pomocy dwóch słuchaczy załadunek poszedł sprawnie. Musiałem położyć tylne siedzenia, tyle tego było.
Gdy wyjeżdżałem, zaczęły się metropolialne godziny szczytu, a dodatkowo ta strefa miasta zaczęła się charakteryzować tym, że z ulic dwupasmowych zrobiono jednopasmowe i przeorganizowano cały ruch w celu zwiększenia korków. Zresztą dalej wcale nie było lepiej. Wszystko razem spowodowało, że do Teściowej spóźniłem się pół godziny. Moje usiłowania, aby stojąc w korkach telefonicznie ją o tym powiadomić, spełzały na niczym, bo telefonu nie odbierała. Odebrała idealnie w momencie, w którym powinienem był się u niej pojawić i na wiadomość o moich trudnościach z punktualnym dotarciem wyraźnie zmarkotniała. Wiedziałem, że musiała trzymać dla mnie obiad "na parze" i że będzie musiała to zrobić drugi raz, a to się wiązało z kosztami.
Z Teściową nie widziałem się jakieś 9 miesięcy, czyli od czasu kiedy wyszło, że kolejny raz, jako jej zięć, nie rozumiem serca matki, czyli jej stosunku do jej syna. I mniej więcej tyle samo ze sobą nie rozmawialiśmy. Ale sytuacja od jakiegoś czasu się zmieniła, bo jej syn, czyli Szwagier, zajmowany pokój opuścił i czuło się, gdy przyjechałem, z powrotem normalną atmosferę, a nie tę przyciężkawą, kiedy to trzeba było rozmawiać półgłosem, teściowa była cały czas spięta, chodziła na paluszkach i, gdy musiała zapukać do "pokoju syna" i się do niego odezwać w jakiejś sprawie, robiła to z ciężkim sercem i pod strachem bożym, żeby nie ruszać zbytnio zgniłego jaja. Fatalnie to znosiłem, mówiąc szczerze wkurwiało mnie to niemożebnie, bo ta paranoja udzielała się i mi.
A dzisiaj bez stresu mogłem zjeść pyszną zupę fasolową na boczku i kawałek indyka z warzywami z niewielką ilością jakiegoś płaskiego makaronu. Nie zdążyłem skończyć, gdy przyjechał właściciel mieszkania. Docierał do nas godzinę, a miał do pokonania odcinek, który normalnie zająłby mu 7-8 minut. Od kilku godzin tęskniłem za Uzdrowiskiem.
Zanim zjadłem, mogliśmy porozmawiać o polityce i dobrze się złożyło, bo miał takie same poglądy, jak ja. A potem zabraliśmy się za rozliczenia, czyli jak zwykle w grudniu każdego roku. Tym razem były szczególnie trudne z racji podwyżek i ich korekt, które pojawiały się wielokrotnie w jego trakcie, ale system, który dawno wprowadziłem i któremu bezdyskusyjnie ufa Teściowa i sam właściciel, trudnościom podołał.
Jeszcze tylko, już przed windą, porozmawialiśmy sobie cichcem o synu Teściowej, i mogłem jechać do Nie Naszego Mieszkania. Po drodze wydarzyło się trochę, ale o tym w następnym wpisie, jeśli nie zapomnę.
Nie Nasze Mieszkanie staje się powoli obce. Siedem i pół roku temu do głowy by mi nie przyszło, że kiedyś, oprócz tych pierwszych tygodni zamieszkiwania, użyję o nim ponownie określenia "obce". Wpływa na to wiele czynników. I sam nie wiem, który jest decydujący, ale chyba kilka jednocześnie. Na pewno sporadyczne w nim przebywanie, które wiąże się już tylko z takim hotelowym przespaniem się i nie ma tej całej otoczki codzienności, która Nie Nasze Mieszkanie udomawiała. Są jeszcze co prawda nasze rzeczy, w tym kuchenne, ale już zgromadzone w sypialni, takie bardziej nie do normalnego używania, a raczej czekające na ostateczną wyprowadzkę. Ciuchy też zostały przetrzebione i łazienkowe akcesoria, więc jeśli się zdarza dwudobowy pobyt, to trzeba nieźle się nagłówkować, co ze sobą brać, bo nie pamiętamy, co zostało. A to powoduje, że już nie jedziemy, tak jak dawniej, całkowicie do siebie. Nie mamy już takiego komfortu, do którego siłą rzeczy zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Poza tym nie jedziemy do siebie, bo teraz już za każdym razem pytamy Przyjaciółkę Pasierbicy, czy można. Nigdy nie spotykamy się z odmową. Znając ją planowany przez nią remont może nastąpić za wiele lat, a nawet wcale, ale jednak w naszych głowach to tkwi.
A dzisiaj zobaczyłem wyraźne ślady, co prawda nieliczne, jej bytności. Na pewno chwilowe, ale ta świadomość... W pokoju leżała sterta jakichś dziwnych, opakowanych w folie, poduszek, chyba. Nie za bardzo to konweniowało z planowanym remontem, ale u Przyjaciółki Pasierbicy niewiele rzeczy jest nas w stanie zdziwić i zaskoczyć. Działa niekonwencjonalnie, że użyję takiego określenia.
Za to po raz pierwszy po przyjeździe zastałem zakręcone kaloryfery. I słusznie. Natychmiast je odkręciłem, bo przy Pilsnerze Urquellu planowałem zrobić sobie wieczór z polityką.
Nie wpadłbym nigdy na to, że będzie to wieczór z psycholami, a na pewno z jednym, posłem Braunem. Był uprzejmy zgasić w kuluarach sejmu gaśnicą proszkową świece chanukowe. Tradycję zapalania ich w Pałacu Prezydenckim zainicjował w grudniu 2006 prezydent... Lech Kaczyński, a w Sejmie zapalano je od 2007 roku. Pan Grzegorz Braun porównał to żydowskie święto do satanistycznego kultu.
Niektórzy to mają fajnych kolegów w tej Konfederacji...
Kładłem się spać o 22.30, a kiedy dałem radę usnąć, to już inna bajka.
ŚRODA (13.12)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
A już o 05.25 ruszyłem w drogę do Uzdrowiska.
Pięć godzin, 25 minut i 42 lata temu wprowadzono w Polsce stan wojenny. Znowu przed oczami stanęły mi obrazy z tamtego czasu. Zaskoczenie, szok, zima, ponuro, dezorganizacja, a potem smutek. A za jakiś czas dostosowanie się do realiów, bo życie ma swoje prawa.
Tak było z życiem i dzisiaj. W trakcie szybkiej parzonki, żeby jako tako wrócić do przytomności, przywracałem Nie Nasze Mieszkanie do wczoraj zastanego stanu. Było o tyle łatwo, że wystarczyło z powrotem zabrać swoje przywiezione rzeczy i, jak zwykle dopilnować zamknięcia zaworów gazowych i wodnych. Ale mimo tego było już trochę inaczej. Nadal tkwił element (emelent) obcości.
Pogłębił się chociażby z tego względu, że postanowiłem zabrać ze sobą kilka moich świętych segregatorów oraz liczne prezenty, które dostałem na pożegnalnym wieczorku trzy i pół roku temu od moich nauczycieli, a które tyle czasu przeleżały, bo w Wakacyjnej Wsi nie miałem za bardzo co z nimi zrobić. Będziemy musieli z Żoną zdecydowanie, jednym wyjazdem, zabrać gros naszych rzeczy, które jednak nadal dominują, a zostawić najbardziej podstawowe z podstawowych. Nieuchronnie nadchodzi czas wyprowadzki.
Zamykając Nie Nasze Mieszkanie cudem przypomniałem sobie o zakręceniu kaloryferów.
Całą drogę jechałem w ciemnościach, a tego nie cierpię. Sytuację ratowały na krajowej trzy białe linie towarzyszące przez całą drogę, no i znajomość trasy. Za to pogarszała ją kawalkada aut jadących w przeciwny niż mój kierunek z różnie ustawionymi światłami, które często oślepiały na "sympatyczny" ułamek sekundy. Metropolia porannie zasysała wszystkich. Potrafiła robić to nawet z odległości 105. km, bo sznur aut trwał i trwał, dopóki nie zjechałem do Uzdrowiska.
W domu byłem o 07.10. Żona trochę zszokowała się moją obecnością. Akurat wstała i już na górze, w łazience, opracowywała w myślach swój samodzielny poranny rozruch.
Więc poranek miała inny niż zazwyczaj, bo przy Blogowych siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Przywiozłem jej wiadomości ze świata. A więc sporo ich przekazałem o Nowym Dyrektorze i jego rodzinie, o Szkole i co mnie w niej zastało, o właścicielu budynku i zmianach, które wprowadził, o samej Metropolii widzianej oczami kierowcy i wreszcie o Teściowej i rozliczeniach z właścicielem wynajmowanego przez nas mieszkania.
O 09.00 przyszedł Fachowiec. Wszystkie kaloryfery i zawory sobie pofotografował i opisał, i zdał nam relację, co będzie robił i kiedy przyjdzie. Miało to być pojutrze, więc ustaliliśmy, że w czwartek po południu wyłączamy kocioł, żeby w piątek rano nie spuszczać z układu centralnego ogrzewania ciepłej wody, a wraz z nią złotówek.
Nietypowość poranka ciągnęła się dalej aż do I Posiłku. Bo najpierw zadzwoniła Teściowa w sprawie prezentu. Kupiła córce sweterek dopytując mnie, gdy byłem u niej w sprawie rocznych rozliczeń, czy ładny. Skąd miałem wiedzieć, zwłaszcza przy specyficznym podejściu Żony do wszelkiego rodzaju ciuchów? Na tyle specyficznym, że w życiu sam nie odważyłbym się jej kupić czegokolwiek z tej materii. Zrobiłem to raz, ale wtedy szedłem na pewniaka. Żona cierpiała na deficyt nocnych koszul z długimi rękawami. Wszędzie oczywiście sprzedawali modne, z krótkimi, a Żona ma modę...
W jakimś sklepie, który zapamiętałem i nawet cudem zapamiętałem jego położenie w Wielkiej Galerii, bo przecież nie nazwę, Żona trafiła na takie z długimi, ale już w domu ubolewała, że od razu nie kupiła sobie drugiej. Więc za kolejnego dnia, kiedy dawno było po 2K+2M (przypomnę: Koszula i Kawa + Milczenie i Myślenie) dopadłem koszulę gdzieś złożoną i ją sfotografowałem x 2 - fason i rozmiar. I następnym razem, gdy byłem sam w Metropolii, od razu poszedłem do tego sklepu. A pamięć wzrokową ciągle mam bardzo dobrą. Pierwszej napotkanej pani sprzedawczyni bez żadnych zbędnych wstępów pokazałem zdjęcie ze słowami Takie dwie poproszę! Z wejściem, opłaceniem i wyjściem oraz biorąc pod uwagę hektary powierzchni sklepowej trwało to może ze trzy minuty, zwłaszcza że pani widząc takiego gościa nie usiłowała przy okazji wcisnąć mu coś jeszcze. Pisałem już o tym, ale jak powiedział pewien Żyd w cukierni przyszedłszy po pączki Szkodzi nic! Proszę dwóch!
Prezent okazał się trafiony. Żona będzie sweterek nosić, co Teściowa przyjęła z zadowoleniem, a ja z ulgą.
Nietypowość poranka ciągnęła się dalej. Bo zaraz po 2K+2M zaprosiłem Żonę do laptopa i obejrzeliśmy The best of Hołownia. Wczoraj wieczorem natrafiłem i się uśmiałem, a dzisiaj zrobiliśmy to wspólnie. Nigdy bym nie podejrzewał, że sam z własnej i nieprzymuszonej woli będę chciał oglądać fragmenty wystąpień Marszałka Sejmu.
W końcu po I Posiłku pojechaliśmy do City, ale i tam zachowaliśmy się nietypowo, bo uwinęliśmy się błyskawicznie i jeszcze przed południem byliśmy z powrotem w domu.
Od razu zabrałem się za opróżnianie Inteligentnego Auta z wszelakich fotograficznych prac, których nawiozłem bez liku. Złożyłem je w piwnicy, takiej najbardziej suchej, najsuchszej, czyli suchszej względem innych. Przy okazji myślałem, że stopniowanie przymiotnika "suchy" jest nieregularne. Ale zostawiłem niuansowo obie formy.
Gdy w końcu sprzątnąłem z pochyłego wjazdu/wyjazdu z garażu mokre, gnijące liście, za co zabierałem się ładny kawałek czasu, mimo że wielokrotnie o mało się nie zabijałem schodząc(!), mogłem schować Inteligentne Auto. Z racji pogody mógłbym tego nie robić, ale ciągle ćwiczę i sprawdzam, na ile mnie stać w kwestii odległości miedzy bocznymi lusterkami a ramami dźwigni automatycznej garażowej bramy. Na razie, tfu, tfu(!) stać mnie na sporo.
Po poprzedniej nocy byłem oczywiście nieprzytomny, ale jakoś nie ciągnęło mnie do godzinnej drzemki. Czas ten poświęciłem na uporządkowanie papierów i spory onan sportowo-polityczny.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
Dzisiaj o 08.47 napisał Po Morzach Pływający dokładając się takim późnym mailem do nietypowości poranka.
Ja widzę to tak.
1.Wy się wyprowadzicie, a pies dalej będzie szczekał.
2. Nie wytrzymasz nerwowo i zabijesz psa, a potem wsadzą Ciebie do więzienia.
3. Spróbujesz negocjacji,ale sąsiedzi powiedzą" wydolność Tomku w swoim domku" i się wyprowadzicie.
4. Sprawa znajdzie się w sądzie. Będzie ciągnęła się do śmierci psa, ale się nie skończy ponieważ sąsiedzi kupią kolejnego szczekającego psa.
5. Kupicie od sąsiadów psa i będzie szczekał u Was.
6. Tak czy tak wyprowadzicie się.
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
2. Nie wytrzymasz nerwowo i zabijesz psa, a potem wsadzą Ciebie do więzienia.
3. Spróbujesz negocjacji,ale sąsiedzi powiedzą" wydolność Tomku w swoim domku" i się wyprowadzicie.
4. Sprawa znajdzie się w sądzie. Będzie ciągnęła się do śmierci psa, ale się nie skończy ponieważ sąsiedzi kupią kolejnego szczekającego psa.
5. Kupicie od sąsiadów psa i będzie szczekał u Was.
6. Tak czy tak wyprowadzicie się.
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
CZWARTEK (14.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
A Żona przez Pieska 20 minut przed standardowym czasem. Najpierw Piesek kręcił się porannie przy mnie, czego nigdy nie robi, a potem poszedł durnowaty na górę i piszczał pod drzwiami sypialni. Ostatecznie chodziło chyba o kupę, bo w końcu rączo wybiegł na ogród, gdy go wypuściłem, ale po powrocie nadal popiskiwał niczym ptaszek, a to mogło oznaczać jedno - sugerował, aby mu dać jeść. Ale o tej porze mógł sobie tylko o tym pomarzyć - w tym względzie nawet Żona była twarda twierdząc, że to grubo za wcześnie. W końcu okazało się, że Pieskowi strasznie chciało się pić. Wypił z miski resztki wody, a potem całą świeżą. I zadowolony wreszcie poszedł na legowisko spać. Wszystko bardzo nietypowo, jak na niego.
Rano naszło mnie na wiosnę. Powodowany jakimś dziwnym impulsem nagle porzuciłem laptopa i wszelkie onany, ogaciłem się i wyszedłem z wielką przyjemnością i radością do ogrodu. Gołym okiem było widać, słychać i czuć, że Wiosna czeka tuż za rogiem. A skoro tak, należało przygotować jej jakieś sensowne powitanie. Po sporej przerwie kontynuowałem urządzanie w szklarni roboczego kącika. W regale uzupełniłem półki, na których mogłem układać różne drobiazgi, a na jego zewnętrzu powbijałem gwoździe i mogłem na nich wieszać narzędzia. O dwie deski uzupełniłem blat w stole i przyoblekłem je, tak jak jego resztę, ceratą. Aż się prosiło robić na nim sadzonki.
Potem dobrałem się do ziemi ze skrzyni, która sama się rozwalała, a ja po jej opróżnieniu miałem tylko ten proces przyspieszyć. I pyszną, przesianą ziemię zacząłem zwozić do szklarni. Całą jej prawą stronę względem wybrukowanej ścieżki biegnącej przez szklarnię na przestrzał, od drzwi do drzwi, praktycznie centralnie, opróżniłem ze wszelkiego rodzaju badziewia, potrzebnych i niepotrzebnych na pierwszy rzut oka rzeczy, narzędzi i płyt betonowych tworzących spory podest, z którego nic nie wynikało, no może z wyjątkiem pretekstu do tworzenia stałego bajzlu. W ten sposób odzyskałem sporą część uprawną. Tylko tuż przy wejściu, po prawej stronie, już po swojemu ułożyłem nowy podeścik, taki podręczny, bo i tak w tym miejscu z racji małej ilości światła mogłyby rosnąć co najwyżej chwasty.
Zaczęło być obiecująco, ale w końcu czekał I Posiłek, a po nim musieliśmy wyjechać w sprawach.
Jakiś czas temu przyszedł do nas pan brygadzista z wodociągów odczytać stany liczników do spisywanej wreszcie umowy i przy okazji poczęstował nas dwiema informacjami. Z końcem tego roku kończyła się legalizacja ogrodowego wodomierza i należało na własny koszt przed sezonem ogrodowym (do 1. kwietnia) założyć nowy, radiowy. A z drugiej wynikało, że jesteśmy potencjalnie niebezpiecznymi mieszkańcami Uzdrowiska i że możemy do ogólnej sieci wpuszczać z naszego domu zanieczyszczenia i w sieci wodę skażać bakteryjnie. Nie wnikałem w jaki sposób moglibyśmy to zrobić, chociaż sprawa była ciekawa, ale też nie należało dyskutować z unijnymi wytycznymi, zdaje się.
- Przy głównym liczniku musicie państwo wstawić antyskażeniowy zawór. - Oczywiście na własny koszt. - dodał, bo widocznie nie lubił niejasnych sytuacji.
Ale miło nas poinformował na skutek moich nacisków, a wręcz domagania się, żebyśmy nie musieli wyważać otwartych drzwi, żeby podał nam namiary na jakiegoś sprytnego z jego firmy, który nam to zrobi. Trochę się krygował, ale po moim Przecież zrobi to po godzinach pracy! zmiękł. Trzeba dać kolegom zarobić.
I w tych sprawach ruszyliśmy do sąsiedniej gminy w poszukiwaniu wodociągów. Już na miejscu, gdy dopytywałem tubylców o tę firmę, Żona nagle wysiadła z auta i głośno zainterweniowała.
- Przecież to ma być w innej miejscowości!...
Nie wiem, dlaczego akurat w tym momencie Żona uzmysłowiła sobie mój błąd, bo ja chyba do samego końca, czyli do wkurwu, bym go sobie nie uświadomił. Pomyliły mi się one, bo nie dość, że obie na "S", to na dodatek, złośliwie, na "Sz". Ale nie było problemu, bo tu wszędzie blisko. Coś jak w Powiecie.
Po tej "nowej" miejscowości trochę błądziliśmy, aż w końcu zadzwoniliśmy do macierzystej firmy w Uzdrowisku, pani nas przełączyła do ich filii i byliśmy w domu. Okazało się, że filia mieści się koło oczyszczalni, koło której z kolei przejeżdżaliśmy za każdym razem jadąc do domu z City. Była praktycznie pod nosem.
Sympatyczna pani poinformowała nas, że właśnie jest gotowe oficjalne pismo kierowane do nas informujące o tym, o czym poinformował już nas pan brygadzista. Jednocześnie wyjaśniła, że jeszcze jeden licznik ogrodowy ma na stanie, ale...
- Ale teraz panu nie opłaca się wymieniać, bo legalizowany był w tym roku, legalizacja jest ważna 5 lat, a pan musi wymienić do końca marca przyszłego roku, czyli do rozpoczęcia ogrodowego sezonu. - To proszę poczekać na początek roku, na te z legalizacją 2024.
- Ok, ale my i tak do pani się wybieramy...
Zaczęła wyjaśniać od nowa, że po co, że nam się teraz nie opłaca...
- Nie, nie - przerwałem jej. - Przyjedziemy po to pismo, po co ma pani niepotrzebnie wysyłać...
- Ale ono jest jeszcze niepodpisane przez prezesa. - broniła się rękami i nogami.
- A to jest ten sam prezes, z Uzdrowiska? - zapytałem ostrożnie.
- Taaak.... - odpowiedziała jeszcze ostrożniej.
- A to my będziemy czekać na jego podpis pół roku... - skomentowałem.
Pani się roześmiała, ale natychmiast wyhamowała, bo nie wypadało.
- To przyjedziemy, żeby zobaczyć, gdzie pani urzęduje.
- Przecież może pan zobaczyć na początku przyszłego roku, gdy przyjedzie pan po wodomierz. - dalej się broniła.
Żona dokładnie się z nią zgadzała tłumacząc mi, że pani po prostu nie chce nas niepotrzebnie fatygować.
Skapitulowała dopiero wtedy, gdy jej wyjaśniłem, gdzie jesteśmy, że wracamy do Uzdrowiska i że przecież będziemy przejeżdżać obok. Żona na miejscu wolała zostać w Inteligentnym Aucie.
Pani i jej kolega, biurko obok, nadal byli sympatyczni, pani dodatkowo przezorna. Pod pozorem niefatygowania mnie zapisała sobie numer telefonu Żony dodając z jasnym przesłaniem.
- Zadzwonię, gdy już nowe wodomierze będą na stanie. - Nie będzie pan musiał niepotrzebnie przyjeżdżać... - zawiesiła głos z uśmiechem.
Po czym odniosła się do pisma informując mnie, że do kupienia będą dwa rodzaje wodomierzy.
- Jeden za 60 zł netto, drugi za dziewięćdziesiąt...
- A czym się różnią?
- Dokładnością.
Widocznie miałem na twarzy niezrozumienie połączone z powątpiewaniem, bo wtrącił się kolega.
- Te precyzyjne, tzw. objętościowe (wolumetryczne) potrafią nawet mierzyć pobór wody co do kropli.
- A po co taka precyzja, skoro i tak rozliczamy się do pełnych metrów sześciennych? - drążyłem.
- Bo te wirnikowe można było oszukiwać i, na przykład przy małym przepływie, takim ciurkaniu kroplami, potrafiły nie reagować.
- Całe życie takie miałem i szkoda, że o tym nie wiedziałem... - westchnąłem licząc na właściwą reakcję. Nie zawiodłem się.
Nie chciałem z oczywistych względów, żeby nie utwierdzić pani całkowicie w przekonaniu, że absolutnie miała rację odwodząc mnie od przyjazdu do niej, przeprowadzić prostych obliczeń. No i poza tym w aucie czekała Żona.
Bo skoro rozliczamy się co do metra, to: jeden metr sześcienny zawiera 1.000 (tysiąc) litrów, czyli 1.000.000 (milion mililitrów). Przyjmując, że jedna standardowa kropla wody ma objętość 0,05 ml, wychodzi, że jeden metr zawiera takich kropel 20.000.000 (dwadzieścia milionów). I idąc dalej - przyjmijmy, że w jednym rodzinnym gospodarstwie znajdzie się jeden złośliwy kran, który mimo stałego dokręcania "na chama" zawsze, systematycznie, ciągle i bezustannie cieknie, na tyle że wszyscy domownicy do tego faktu się przyzwyczaili i przestali w końcu na ten irytujący przypadek reagować i przyjmijmy, dla łatwości obliczeń, że jedna kropla spada co 10 sekund, to wychodzi, że w minutę takich kropel spadnie sześć. I dalej:
6 kropel x 60 minut x 24 godziny = 8.640 kropel na dobę.
20.000.000 kropel : 8.640 kropel/doba = około 2.315 dób, za przeproszeniem.
2.315 : 365 dni w roku nie licząc lat przestępnych = 6,3 lat. Przez taki okres albo odbiorca byłby w plecy 1 m3 przy precyzyjnych pomiarach, albo wodociągi przy zafałszowanych. Praktycznie bez znaczenia.
Ale! Ale skoro Uzdrowisko liczy mniej więcej 6 tysięcy mieszkańców, sprawa robi się poważna. Bo powiedzmy, że w danym gospodarstwie mieszka średnio trzech osobników, czyli jest dwa tysiące gospodarstw, i dalej, tyle samo cieknących kranów, a poza tym w wielu sanatoriach jest kranów bez liku, to przyjmując drugie tyle cieknących, może wyjść sumarycznie nie jeden cieknący kran na dobę, a 4 tysiące.
I taki 1 m3 idzie w kanał w przeciągu 2.315 : 4.000 = 0,6 doby, powiedzmy że w pół , czyli 2 m3 strat dla wodociągów w ciągu doby. Razy 30 dób, ciągle za przeproszeniem, wychodzi 60 m3, a to jest już jakiś grosz, zwłaszcza że doliczy się opłaty za ścieki.
Polityka wymiany wodomierzy na precyzyjne jest więc jak najbardziej wskazana. Zwłaszcza, że ani się obejrzymy wody w Polsce i na świecie zacznie brakować. W różnych krajach już tak się dzieje, stąd, na przykład, w Izraelu żaden budynek nie zostanie zaakceptowany do budowy, jeśli nie ma w nim przewidzianego systemu zużycia tzw. wody szarej. U nas jeszcze w tej kwestii się nie ocknięto.
W domu z ciekawości wyczytałem, że elementy pomiarowe są w przypadku wodomierzy objętościowych wykonane z tworzywa sztucznego, praktycznie nie ma możliwości zakłócenia ich pracy przez stosowanie silnych magnesów. Konstrukcja uniemożliwia też innego rodzaju ingerencje fałszujące wyniki, jak choćby stosowane w wodomierzach wirnikowych przedmuchiwanie sprężonym powietrzem, co wywoływało cofanie liczydła.
No głowę dałbym sobie uciąć, że te wyżej wspomniane kombinacje zmierzające do fałszowania wyników pomiarów dotyczą tylko jednej nacji - Polaków.
Dowiedziałem się też, że wodomierz objętościowy ma bardzo niski próg rozruchu, co oznacza, że jest w stanie zarejestrować również niewielkie przepływy, związane z drobnymi przeciekami w instalacji znajdującej się za nim czy też np. niedokręconymi kranami, z których kapie woda.
U nas główny licznik jest już nowego typu, więc nawet, gdyby w głowie zaświtała mi myśl dzika, to nie mam już szans wystartować do niego z silnym magnesem lub sprężonym powietrzem. A więc ileś potencjalnych spraw mi odpadło.
W TYM MIEJSCU Żona ponownie zacznie czytać. Przerwała w momencie "Bo skoro rozliczamy się co do metra...". Podobnie zrobiłaby Kobieta Pracująca, gdyby czytała. Dawno przestała Bo tyle szczegółów!...
W aucie złożyłem Żonie krótką relację z mojego pobytu i pojechaliśmy do "głównego" MZK (tam, gdzie urzęduje prezes) złożyć wreszcie dwa egzemplarze umowy. Oba przysłane do nas pocztą z miesiąc temu. Oczywiście nie były podpisane przez prezesa, ale i Żona też tego nie zrobiła, bo umowy jej nie pokazałem, Przestudiowałem ją tylko dokładnie i miałem parę pytań, ale w nie Żony jakoś nie wtajemniczyłem. I to był duży błąd. Bo zaraz na wejściu, a było tuż przed 15.00, przed końcem dnia pracy, kiedy konkretna dla sprawy pani już dawno nic nie robiła i od tego czasu szykowała się do wyjścia z "pracy", między nią a mną zaiskrzyło. Nie lubię, gdy urzędnik, tu urzędniczka, po pierwsze robi mi łaskę (napiszmy to w niechlujny, smsowy sposób, a sens będzie zupełnie inny - a tylko jedna kreseczka), po drugie nie odpowiada na zadane przeze mnie pytania, to znaczy odpowiada, ale na inne, których nie zadałem. Ostatecznie podpisaną umowę zostawiliśmy, ale natychmiast, w aucie, Żona się do mnie dobrała, nomen omen. I zrąbała mnie jak burą sukę.
- Ty nie widzisz swojej mowy ciała! ... - Od razu, na wejściu, wprowadzasz złą atmosferę. - Poza tym czułam się, jak idiotka, bo nic mi o tej umowie nie powiedziałeś, nie wyjaśniłeś i nie uprzedziłeś, że masz jakieś wątpliwości... - Wiesz, jak się czułam?!
To tak w wielkim skrócie. Starałem się ukazać swoje stanowisko, zwrócić uwagę Żony na mowę ciała tej pani, która, gdy ledwo pojawiliśmy się w drzwiach, przewróciła oczami i ciężko westchnęła, zwrócić uwagę, kto z tą mową ciała wystartował pierwszy, ale wszystko psu na budę się zdało.
- Już ci twój syn ostatnio powiedział...
Do domu wracaliśmy w nieciekawych nastrojach. Po drodze odebraliśmy 5 paczek, w Intermarche kupiłem Stumbrasa, bo w domu nie było czystej wódki, a na miejscu taki drobiazg, jak odklejone deski wokół drzwi prowadzących do gości nie były nawet w stanie pogorszyć mi nastroju. Obustronnie klejąca taśma, ta z gatunku mocnych, okazała się jednak za słaba. Deski oczyściłem i ponownie niektóre części pomalowałem. Będę je musiał przytwierdzić inną metodą.
Żeby zrzucić z siebie nieprzyjemne odium, musiałem się czymś zająć. Trochę popracowałem w drewnie, a potem obliczyłem prognozowane zużycie gazu, żeby przygotować się psychicznie na kolejny rachunek. Będzie wysoki i tylko pozostaje mieć nadzieję, że to zużycie spadnie, gdy wdrożymy nasz plan, a Fachowiec zrobi wszystko, jak należy.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
PIĄTEK (15.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Żona wstała jak zwykle, ale od razu była całkowicie, dziennie ubrana, co wzbudziło moje podejrzenie. Mógłbym to sobie wyjaśnić faktem przyjścia Fachowca, ale do tego było jeszcze sporo czasu. Podejrzenia się sprawdziły, gdy nagle pojawiła się w kuchni z Blogową, odsunęła krzesło przy stole i usiadła zdecydowanym ruchem naprzeciwko mnie.
- No mów, co jest grane, o co ci chodzi i dlaczego ostatnio tak się zachowujesz.?! - wypaliła.
Jednak. Przewidziała, że ubrana w szlafrok być może nie będzie miała tej siły przebicia. I w sobie i do mnie.
- Nic nie jest grane, o nic mi nie chodzi i zachowuję się normalnie... - odpowiedziałem spokojnie, ale wewnętrznie natychmiast rozedrgany, grając na zwłokę i rżnąc głupa.
- No proszę cię, nie opowiadaj bzdur, przecież cię znam!
Fakt, zna mnie.
Po kilku jeszcze podobnych ping pongach ustąpiłem.
- Bardzo źle się czuję po ostatnich scysjach z tobą. - nawiązałem do wczorajszej i do tej, kiedy próbowałem regulować pracę kotła.
I tak od słowa do słowa Żona wydusiła, co mi dolega i zdiagnozowała moją postawę. Spokojnie przerzucaliśmy się argumentami, co było wartością samą w sobie. Rozmowa była ciężka, długa i trudna, czyli taka, której jeszcze pięć lat temu mógłbym nie znieść. A dzisiaj po niej poczułem ulgę i musiałem sam wobec siebie przyznać, że była ozdrowieńcza.
Wynik? - pewne kwestie, zwłaszcza mojego zachowania w potencjalnie konfliktogennych sytuacjach omówiliśmy i ustaliliśmy warunki brzegowe. Czyli odbył się taki dyplomatyczny Wersal, ale z konkretnymi wynikami.
O 09.00 przyjechał Fachowiec i od razu zabrał się do roboty. Nie chciał ani kawy, ani herbaty, ani żadnego innego poczęstunku.
- Wszystko mam. - poinformował z naturalnym uśmiechem. Przy okazji wydusiłem z niego, że ma 54 lata i nawet dowiedziałem się Jestem prawicowcem. Więcej na ten temat nie dyskutowaliśmy. Nie było sensu w żadnym aspekcie.
On pracował, a ja przeprowadziłem spokojnie onan sportowo-polityczny, bo wcześniej nie było kiedy z wiadomych względów.
A potem na I Posiłek Żona zaproponowała śledzie w śmietanie, bo wczoraj je zrobiła. Więc nie mogło się obyć bez trzech pepysów Stumbrasa, chociaż dopiero była godzina 10.00. Wesołe jest życie emeryta, że sparafrazuję.
Zastanawiałem się nawet, co o tym wszystkim mógł sobie pomyśleć Fachowiec, ale chyba nic, bo tak był skupiony na swojej robocie, że chyba nawet mojego "śniadania" nie zauważył. Parę razy słyszałem, jak coś do siebie gadał, żeby widocznie podsumować jakieś wnioski i ułożyć sobie w głowie hydrauliczne sprawy, tajemnicze, bo przecież wywodziły się z Tajemniczego Domu. O wszystkich wspólnych ustaleniach pamiętał, nie trzeba było nad nim stać. Przypominał stylem pracy i zachowaniem ekipę z Biszkopcika, która go remontowała i według której można było regulować zegarki. Czterech chłopa przyjeżdżało o 07.00 i natychmiast zaczynało pracę. Robili sobie dwie przerwy na odpoczynek i posiłek, i znikali punkt 16.00. I tak przez tydzień. Wszystko było zrobione idealnie, a nawet więcej. I nigdy niczego od nas nie potrzebowali. Nawet potrzebne narzędzia mieli własne.
W skrytości podziwiałem pracę Fachowca. Gdy spuścił wodę z układu centralnego ogrzewania, zabrał się za pierwszy etap i żadną miarą nie zaczynał drugiego i kolejnego, gdy poprzedniego nie skończył.
Na pierwszy ogień poszły dwa żeliwne grzejniki we wnęce salonu. Wyciął je, można powiedzieć w piździec, i ich kosztogenna i bezsensowna działalność dobiegła kresu. Pozostała tylko wmontowana przez niego specjalna plastikowa rurka, bo obieg przecież musiał być zamknięty.
Potem wstawił kulowy zawór na grzejniku Faviera, popularnym fawirze, tym przy drzwiach tarasowych, a później na tym pod schodami, przy wejściu z holu do salonu. Obu tych prac obawialiśmy się najbardziej, bo istniało ryzyko komplikacji. Nawet kiedyś pytaliśmy brata Buster Keatona, czy w razie czego przyjadą ze spawarką, gdyby którąś z rur przy fawirze "urwało" i trzeba byłoby kawałek dospawać. Na końcu, w ramach grubych prac, wyciął w kuchni, również w piździec, kaloryfer drabinkowy, który po ostatnich działaniach remontowych Szefa Fachowców stał tam ni przypiął, ni przyłatał, prostopadle do ściany, zupełnie nie pełniąc swojej funkcji. Demontaż grzejnika drabinkowego w naszej łazience na górze był już tylko formalnością. Musiał to zrobić, żeby wstawić zawór, ale zanim mogło to nastąpić, jutro miał od nowa grzejnik przymocować do ściany.
Po grubych pracach przyszedł czas na wymianę lub wstawienie w ogóle termozaworów na omówionych wcześniej grzejnikach.
- Hydraulicznie dzisiaj dotknąłem aż czterech różnych technik hydraulicznych... - poinformował nas pod koniec pracy, gdy się zwijał. - Miałem do czynienia ze stalą, miedzią i dwoma rodzajami plastiku.
Było wyraźnie widać, że to mu dało pewną zawodową satysfakcję.
Wyjechał gdzieś o 17.00. Na jutro umówiliśmy się, że zamotuje wspomniany grzejnik drabinkowy w łazience, cały układ napełni z powrotem wodą, po czym system uruchomi i będzie sprawdzał szczelności.
Popołudnie spędziliśmy z ulgą. Nie było żadnych niespodzianek, ani dewastacji.
Równolegle z Fachowcem pracowałem i ja. Po I Posiłku zrobiłem spory zapas drewna, a potem znowu przyszła wiosna. Zrobiłem kolejne porządki w szklarni i nawiozłem cztery taczki przesianej ziemi. Duża przyjemność.
Żona miała inną. W piekarniku, w swojej ulubionej kuchni, piekła całego kurczaka. II Posiłek był pyszny. Piesek też tak uważał.
Wieczorem mocno okutani obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men. Ale, o dziwo, w nocy zrzuciłem ze swojej części narzutę. Dawała za dużą sensoryczność, a przez to temperaturę. Było mi zwyczajnie za gorąco.
SOBOTA (16.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.10.
Wyspany, bo wczoraj usnąłem o 20.10.
W łazience było 17 st., na dole w salonie 18. Sprawdziłem u gości - 12,5 stopnia. A na dworze +1.
Dopiero po rozpaleniu w kominku i w kuchni siadłem przy stole do porannego onanu.W kurtce, żeby nie przekroczyć bariery potencjału w kierunku niepotrzebnego przechłodzenia się. Bo później trzeba by barierę pokonywać z powrotem, w przeciwną stronę, a do tego potrzebna byłaby, np. sosnówka. Tak z samego rana?!...
O 09.00 przyjechał Fachowiec. Zakończył montaż drabinkowego grzejnika, napełnił cały układ i zabrał się razem z Żoną za uruchamianie kotła. Byłem zbędny i nawet do głowy nie przyszło mi, aby mieć pretensję. Odwrotnie, byłem zachwycony, że przy tej szczegółowej analizie, dzielenia włosa, nie muszę być. Więc od razu ostro popracowałem w drewnie. A potem zająłem się finezją i po Ślusarzu naprawiłem wejściową furtkę. Na prośbę Żony. Zabierałem się do niej, znaczy do furtki, wiele tygodni, ale dzisiaj miarka się przebrała. Jakiś bezczelny kutas wszedł bez dzwonienia na posesję i po niej myszkował. Furtka mu to umożliwiła, bo wystarczyło lekko ją pchnąć i można było bezczelnie wchodzić. Gnój wielokrotnie i ośliźgle tłumaczył się Żonie, która go przyuważyła, i ją przepraszał, bo chciał niby sprawdzić, czy jego dziecko nie wrzuciło tutaj zabawki. Szkoda, że mnie tam akurat nie było, bo bym chujowi sprawdził. Według Żony był mocno podejrzany Bo za mocno i za często przepraszał. A mógł przecież zwyczajnie zadzwonić, bo po pracach Elektryka Wszechstronnego dzwonek u furtki już działał.
Miałem więc dodatkowy pałer do tej roboty. Na sporej adrenalinie i wkurwie po tym myszkującym, nomen omen, kutasie, usunąłem wszystkie niedoróbki Ślusarza. Najpierw za pomocą podkładek zwiększyłem dystans pomiędzy słupem furtki a kątownikiem, potem gumówką wyszlifowałem w nim większy obszar, aby wkładka zamka nie musiała o niego haczyć, to samo zrobiłem z pionowa deską furtki, która również haczyła, a na koniec skróciłem o 5 mm elektromagnetyczną wkładkę, pozostałość po dawnym domofonie, żeby rygiel poziomy mógł w nią wchodzić. Naprawdę, nie chcę już pisać " za przeproszeniem" albo "nomen omen", Ale co mogę poradzić, panie kapralu, że mnie wszystko kojarzy się z dupą!
Zamek furtki zamykał się podwójnie. Niech teraz kutas spróbuje!...
Dzisiaj Wiosna znowu wypędziła mnie do ogrodu. I do szklarni. Nie żebym się opierał. Znowu przesiewałem ziemię i woziłem ją do szklarni, taką czarną, aksamitną i pachnącą. Nie mogłem się oprzeć, żeby nie brać jej do rąk i nie rozgniatać w palcach, aby w ten sposób móc poczuć tę jej specyficzną aksamitność.
- Jeszcze zima się nie zaczęła, a ty już szykujesz się do wiosny! - Żona przyszła, żeby zobaczyć i się pośmiać.
Gdy zrobiło się ciemno, zjedliśmy II Posiłek, a potem zrobiliśmy porządek po Fachowcu. Sprzątnął po sobie, ale to nadal fachowiec, mężczyzna i nie u siebie w domu. Pretensji nie mieliśmy jednak żadnych.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men. W sypialni już nie ścinało z zimna, bo kocioł grzał i nie było w układzie żadnych nieszczelności.
Dzisiaj minęło pół roku, gdy mieszkamy w Uzdrowisku, na Pięknej Uliczce i w Tajemniczym Domu.
To tylko 6 miesięcy, ale jednak wydaje się, że Nasza Wieś jest już tylko odległym wspomnieniem.
Fakt półrocznicy zaakcentowaliśmy jutro, w niedzielę, która przez to, między innymi, była niedzielą. Ale o tym w następnym wpisie.
PONIEDZIAŁEK (18.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Żona słysząc widocznie moje poranne tłuczenie się, a może czując moją negatywną energię zaraz po mnie też wstała i przyszła do łazienki.
- Ten gnój przez całą noc nie pracował! - zakomunikowałem. - Teraz dopiero zaczął... - niepotrzebnie informowałem, bo ledwo co ciepłe kaloryfery w sypialni i w łazience go zdradzały.
Żona zupełnie się nie przejęła.
- Chyba już wiem , co robić... - śmiała się nawet.
- Ale, gdy nadal w nocy nie będzie pracował, to go walnę z chucka w ten durny elektroniczny łeb! - Gnój jeden!
Żona wybuchnęła śmiechem, a nie to było moim zamiarem. Jeszcze by tego brakowało, żeby, rozbudzona, o tej porze razem ze mną zeszła na dół. Znalazłbym się w porannym nieprzyjemnym zaskoczeniu i chaosie. Co prawda nie mam swojego 2K+2M, ale mam swój rytm, kolejność, wszystko razem zmierzające do tego, żeby sytuacja była opanowana i żebym z codzienną satysfakcją mógł spokojnie zasiąść do pierwszej Blogowej.
Żona musiała wybuchnąć śmiechem, bo zawsze w takich sytuacjach przypomina się jej Powiat i zakup dla mnie piżamy w sklepie starej daty, w którym można było kupić, na przykład, nietaliowane i nieslimowane koszule, z czym w Metropolii był już duży kłopot. Pisałem zdaje się o tym ale Szkodzi nic! Proszę dwóch!
Wtedy w malutkiej przymierzalni oddzielonej od sklepu cienką kotarą przymierzałem piżamę i widocznie czułem się w niej świetnie, wygodnie, bo nagle z chucka właśnie, z półobrotu, prawą stopą precyzyjnie strzeliłem w wyłącznik światła usytuowany gdzieś na metr czterdzieści od podłogi wydając z siebie stosowne wojownicze odgłosy. Światło zgasło i to, oraz absurd całej sytuacji (malutka klitka, słuchowy kontakt z obsługą sklepu, moje siwe włosy), w której się uczestniczyło i nic z tym nie można było zrobić, doprowadził Żonę do łez.
Każdego z nas dotknął ten stan, niezwykle ciężki, w którym, gdy masz powód do idiotycznego śmiechu, a nie możesz pod żadnym pozorem nim wybuchnąć, to wtedy tym bardziej organizm zmusza cię, żebyś wybuchnął. Chyba jest to jego reakcja obronna, żeby odreagować i wpaść w zbawienną głupawkę. Osobie w takim stanie już dalej niewiele potrzeba. Wystarczy chociażby pokazać jej bez sensu dowolny palec, a będzie miała nadal problemy, żeby z niego wyjść i się uspokoić.
Żona wstała tuż przed 08.00.
- No i widzisz, co narobiłeś?! - Rozbudziłeś mnie tymi swoimi głupotami!... - Nie mogłam długo zasnąć, a potem zawsze, gdy późno zasnę, to tak się kończy! - patrzyła na mnie z wyrzutem.
Ani to późne wstanie, ani zarzut mi nie przeszkadzały. Może to jest metoda, aby wrócić do czasów Naszej Wsi, kiedy mniej więcej do tej pory rano Żony nie widziałem na oczy. (to chyba jest pleonazm
<z gr. πλεονασμός pleonasmos „nadmiar”>, potocznie lub żartobliwie masło maślane – wyrażenie, w którym jedna część wypowiedzi zawiera treść występującą także w drugiej części, zaliczane do redundantnych <nadmiarowych> połączeń wyrazowych).
Dzisiaj większość dnia pisałem i nawet Wiosna nie była w stanie wyciągnąć mnie na zewnątrz.
Przerwy przeznaczałem na posiłki, drewno i godzinną drzemkę.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jednego nudnego smsa oraz przysłał...zwykły, ludzki list. A to rzadkość.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.00.
I cytat tygodnia:
Płacz przychodzi ludziom znacznie łatwiej niż zmiana. - James Baldwin (amerykański powieściopisarz i eseista, Afroamerykanin)