poniedziałek, 11 grudnia 2023

11.12.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 8 dni.
Muszę się do tej liczby 73 przyzwyczaić.

WTOREK (05.12)
No i dzisiaj wstałem 15 minut przed alarmem, czyli o 05.45.
 
W łazience zdziwił mnie wyraźnie ciepły kaloryfer, który "miał prawo" takim być dopiero w granicach 07.15-07.30. Od razu więc poszedłem "do gości" - kaloryfery były ciepłe. A w piwnicy kocioł pracował, a też o tej porze "nie miał prawa". 
Jeszcze w niedzielę rano Żona deliberowała przy kotle z Kolegą Inżynierem(!), który zastrzegając się, że na tym modelu specjalnie się nie zna, zasugerował, aby zmienić na nim ustawienia.
Przy okazji - deliberacja (łac. deliberare 'rozważać', 'zastanawiać się' od libra 'waga') to proces rozważania i konfrontowania ze sobą lub z innymi własnych uczuć, emocji czy poglądów.                      W psychologii jest to, według Pierre'a Janet, jeden z głównych procesów odpowiadających za kształtowanie i ewolucję osobowości
I po 23. latach mnie się rozjaśniło. Deliberacja u Żony to jej żywioł, immanentna cecha. Nic dziwnego, skoro urodziła się pod znakiem Wagi.
I dzisiaj rano Żona przyznała się, że te ustawienia zmieniła i obiecała później(!) mi je pokazać.

A wracając do Kolegi Inżyniera(!) i nie tylko...
W sobotę, 02.12, od rana w kuchni panowała zimnica i, jak się okazało, musiała tak panować przez całą noc. Wczoraj zapomniałem zamknąć okno. Odkrył to od razu Konfliktów Unikający, a Żona, która za chwilę nadeszła, skwapliwie opowiadała, jak to się wczoraj stało A mówiłam mu cały czas, żeby nie otwierał!
O dziwo, Koledze Inżynierowi(!) to wcale nie przeszkadzało i nawet chyba sobie z tego chłodu nie zdawał sprawy Taką miałem ciepłą kołdrę.
Znowu przez całą noc padało i nadal było pięknie.
- Nie wyobrażam sobie, żeby żyć w innym miejscu! - radośnie wszystkim oznajmiałem budząc ich wesołość. Bo jednocześnie w oczach mieli Zobaczymy za miesiąc! Znali ten tekst o facecie w Bieszczadach.
Wszystkim zrobiłem jajecznicę na kuchni. Jedyny Konfliktów Unikający jadł ją z chlebem przywiezionym przez siebie. Zaznaczam ten fakt, żebyśmy z Żoną nie byli posądzani, albo odsądzani...
Chyba smaczna jajecznica trochę Kolegę Inżyniera(!) zmiękczyła, bo po posiłku puścił odrobinę pary. I przybliżył nam znowu swój ostatni pobyt u Modliszki Wegetarianki. Przy czym już w pokazie zdjęć zupełnie nie było surowych danych technicznych, tylko, można powiedzieć, samo piękno - okolic, plaży i miejsca zamieszkania... Tu się odrobinę zacukałem. Bo mógłbym sobie użyć i zastosować różne prowokacyjne, ale przecież ciepłe określenia dla Modliszki Wegetarianki, ale jednak nie znam jej na tyle, żebym się odważył, chociaż po jednym spotkaniu, wiem, że ma poczucie humoru. Ale na pewno w tym względzie nie będzie miał go Kolega Inżynier(!). A jeśli nawet miałby odrobinę, to temat dla niego mógłby być drażliwy. Pozostańmy więc na neutralnym, takim dyplomatycznym określeniu "Partnerka", chociaż ono w pisowskim świecie nie jest ani takie, ani takie. Żeby nie było nieporozumień, więc zaznaczę, bo ostatnie zdanie mogłoby być opacznie zrozumiane, że ani Modliszka Wegetarianka, ani Kolega Inżynier(!) nie są pisowcami.
Wtedy, oglądając, nie zorientowałem się, czy zdjęcia te zostały zrobione w trakcie ostatniego pobytu. Bo wszędzie na nich panowała piękna zieleń. A u nas akurat piękna biel (O Boże, jak tutaj jest pięknie!), więc trudno było w tę aktualną zieleń uwierzyć. Ale zdaje się, że Modliszka Wegetarianka na spotkaniu wspomniała, że u nich jest zawsze zielono. I chyba tego wspomnienia nie przeinaczyłem. Wiadomo, wpływ Atlantyku.
Ogólnie było to miłe, że po dwóch latach przybliżał nam partnerkę.

Kolega Inżynier opuścił nas wcześnie. Musiał jechać do pracy, a warunki do jazdy były jakie były.
My zaś w piątkę wypuściliśmy się na długi spacer po Uzdrowisku. Co chwilę przerywałem rozmowy wzdychaniem Boże, jak tu pięknie! na przemian z Kocham to miejsce! albo Kocham Uzdrowisko! budząc podśmiechujki Zobaczymy jak długo!  
Tradycyjnie po spacerze gościliśmy w Stylowej. Fundował Konfliktów Unikający i trzeba powiedzieć, że było to miłe. No cóż, w tej sytuacji nie poprzestaliśmy na tradycyjnych dwóch gałkach lodów saute, ale pozwoliliśmy sobie jeszcze domówić po grzańcu. I o czym, albo raczej o kim gadaliśmy? To proste. W większości takich przypadków rozmawia się wtedy o nieobecnych, tu o Wielkim Nieobecnym. A to jest zawsze wdzięczny temat. I nośny. Zwłaszcza w kontekście ostatnich dwóch lat z różnymi ciekawymi retrospekcjami.
 
Po powrocie we dwóch chłopa odśnieżyliśmy podjazd i chodnik. Zawsze powtarzam, że każda robota by się paliła w rękach, gdyby w gospodarstwie było dwóch mężczyzn. Ile to można by zrobić!... Nawet nie poczuliśmy, a było wzorcowo odśnieżone. Ciekawe, bo w takim samym gospodarstwie obecność dwóch kobiet już raczej nie byłaby wskazana.

Żona zaskoczyła mnie jubileuszowo. W kuchni zobaczyłem na durszlaku krewetki, które odciekały.
- Z okazji twoich urodzin postanowiłam zrobić pizzę. - śmiała się wiedząc, jaki mam stosunek do tej potrawy. Do tej konkretnej, czyli zrobionej przez Żonę. Ostatni raz, a mogło to być 6-7 lat temu, robiła ją w Naszej Wsi. Była najlepsza na świecie. Na cienkim chrupiącym cieście, z krewetkami, papryczkami Jalapeno i z pikantną czosnkową oliwą. Nic więcej! Wino czerwone wytrawne obowiązkowo!
W Wakacyjnej Wsi miała ku temu warunki (kuchnia opalana drewnem), ale akurat nadszedł czas zmian w żywieniu i ta akurat pizza poszła trochę w zapomnienie, chociaż przecież po drodze zdarzało się nam kosztować lepsze lub gorsze. Ale nigdy takiej, jak Żony.
"Uczyła" się ją robić od nowa. Ja wyrobiłem ciasto, bo do tego trzeba mieć sporo siły w dłoniach i chemicznego podejścia. Żadnej lipy. Zawsze przy pizzy to była moja działka. 
Pierwsza drobna wpadka polegała na tym, że zabrakło mąki. Mogłoby to nie być nic dziwnego, skoro odżywiamy się bez niej, ale skądś się musiała wziąć. A skoro tak, to dlaczego tak mało? Nie dopytywałem widząc stan Żony. Dosypaliśmy ciecierzycowej i wyrobione ciasto zaczęło pięknie w kuchennym cieple wyrastać.
Po wypieczeniu na blasze wyglądało standardowo i pięknie. Ale z blachy nie chciało zejść. Żona przejęła się powtórnie, my z Konfliktów Unikającym zupełnie nie. Brutalnie wszystko zeskrobaliśmy i pizza w takiej kompletnie destrukcyjnej formie została podana. Była pyszna i prawie przypominała te sprzed lat.
Ponieważ cuchnęło malizną Żona przystąpiła do drugiej tury. Pierwsze co zrobiła, to wypędziła nas wszystkich z kuchni z zakazem pojawiania się w niej, dopóki nie zawoła. Później się okazało, że postanowiła przeprowadzić eksperyment bis i w tym celu wykorzystać włoskość (włoszczyznę? - raczej nie) kuchni. Producent z tego kraju podzielił piekarnik na dwie części - w górnej komorze, małej, z wyraźnym przeznaczeniem na pizzę, panuje wysoka temperatura, zdaje się pizzowa, w dolnej, dużej, chyba na pieczenie mięs, panuje niższa. Obie komory posiadają dwie specjalne kamienne płyty i ponoć, według instrukcji, na tej górnej pizzę można piec bezpośrednio. I to Żona zrobiła. Wyszło lepiej, destrukcja była zdecydowanie mniejsza, ale za to ciasto trochę za miękkie. Czyli pierwsze koty za płoty. (Powiedzenie „pierwsze koty za płoty” należy do tych zwrotów, które kompletnie straciły na swoim pierwotnym znaczeniu. Współcześnie zwrot ten używany jest w kontekście, że coś zostało zrobione po raz pierwszy, że zostały poczynione pierwsze próby, pierwsze kroki i dalej będzie już łatwiej. Zazwyczaj powiedzenie to ma pozytywny wydźwięk. Tymczasem jest zdecydowanie odwrotnie, „pierwsze koty za płoty” oznaczają, że pierwsza próba jest zazwyczaj nieudana. Przysłowie wzięło się z stąd, że dawniej pierwsze z miotu młode kocięta uważano za słabsze, mniej wartościowe, dlatego wyrzucano je za płot).
Teraz tylko pozostaje pilnować Żonę i jej przypominać, żeby chociaż raz na miesiąc pizzę zrobiła. Bo skąd niby miałoby się wziąć doświadczenie. I mam nadzieję, że nie będzie to proces dwuetapowy - pierwsza pizza za płot!

Cały wieczór spędziliśmy siedząc we czworo na narożniku, słuchając muzyki i prowadząc o niej gadki.
A ponieważ była różna, więc bardzo szybko zacząłem przysypiać przechodząc w powolne dogorywanie. Żona na ten stan znalazła sposób. Z laptopa łącząc go z porządniejszymi głośnikami zaczęła puszczać Listę 100, tę starą, nieobrobioną, ale to wystarczyło, żebym mógł spokojnie dotrwać do 21.30. Taką zresztą granicę dla mnie wyznaczył Konfliktów Unikający.
W łóżku zasnąłem w minutę. 
 
W niedzielę, 03.12, wstałem o 06.20.  I mimo gości wszystko zrobiłem według codziennego rytmu. I oni, i Żona mogli wstawać. W kominku i w kuchni bierwiona trzaskały, a to zawsze się podoba. Nie tylko porannie.
Siedemdziesiąt trzy lata temu się urodziłem. Według Mamy pojawiłem się na tym świecie o 04.00 w... niedzielę. Pojawiłem się znikąd, jak my wszyscy zresztą, jako dzieło przypadku. Wystarczyło przecież tylko, aby inny plemnik był o sekundę, jej ułamek, nie wiem, nie znam się, szybszy, i co?... Ano wielkie NIC! Niewyobrażalne.

Poranek jawił się niespiesznie. Po kawach i Blogowych najpierw zrobiłem wszystkim twaróg, a potem jajecznicę na boczku. Żona z tej drugiej potrawy zrezygnowała, bo dla niej było za wcześnie.
I gdy tak znowu siedzieliśmy sobie na narożniku i słuchaliśmy różnej muzyki, tu akurat rapu, rozległ się dzwonek, ten terkoczący, a to oznaczało, że ktoś sforsował furtkę. Tak robią nieliczni, wtajemniczeni, na przykład Ta Konstrukcja Jest Do Dupy.
- Ki diabeł, czyżby to on?! - rzuciłem idąc do drzwi. Miałem podstawy tak sądzić, bo czekaliśmy na półkę i deskę, które miał skrócić.
- W niedzielę, o tej porze?! - Żona nie dopuszczała takiej możliwości. I słusznie.
Przed drzwiami stała para nastolatków, okutanych zimowo. Jak się za chwilę okazało, on miał 11 lat, ona 12.
- Proszę pana, czy odśnieżyć panu teren? - odezwała się dziewczyna, bo nie dość że dziewczyna, to starsza. 
Zgłupiałem na wiele sposobów, ale od razu humorystycznie. Nie dość, że pod tymi czapkami, szalikami i kurtkami nie potrafiłem na początku odróżnić płci, nie dość że nie zauważyłem dwóch szerokich łopat do odśnieżania opartych o ścianę budynku i wywierających oczywistą presję, to powoli zaczęło do mnie docierać, że przecież cały podjazd  muszę odśnieżyć chociażby dlatego, żeby wyjechać kiedyś Inteligentnym Autem. Bo na odwilż nie miałem co liczyć.
Z mety mi zaimponowali - profesjonalizm, niedziela, a im się chciało...
- Tak, będzie super! - odparłem rozbawiony. - Zapłacę wam za to 10 zł.
O dziwo, chłopak zrozumiał, że to będzie dycha na dwoje, ale dziewczyna w dyskusji z nim, niczym nieskrępowanej, tłumaczyła mu, że dycha na osobę Bo przecież pan tak powiedział! Musiałem sprawę postawić jasno, żeby nie było nieporozumień tym bardziej, że natychmiast rzucili się do roboty. Paliła im się w rękach.
- Mówiłem, że będzie 10 zł na dwoje, po 5 zł na osobę!
Chyba nawet nie zauważyłem specjalnego zawodu, bo dalej zasuwali, więc ujęty taką postawą dorzuciłem:
- Jeśli mi odśnieżycie jeszcze schody, to dostaniecie 15 zł. - musiałem zareagować pedagogicznie. - To jest 7,50 na osobę! - To sobie policzcie... - będziecie pracować jakieś pół godziny, a z tego wynika, że za godzinę stawka wynosi 15 zł na osobę. - A to bardzo dużo jak na was.
Nie komentowali i było wyraźnie widać, że już z takimi skomplikowanymi obliczeniami to jest im nie po drodze przy odśnieżaniu. Co to zwykły, szkolny dzień?!
Wróciłem ubawiony do domu. Wszyscy rzuciliśmy się do okna w kuchni i patrzyliśmy podziwiając, jak łepki zasuwały niczym Pershingi.
Za jakiś czas wróciłem, żeby nadzorować troszeczkę i pokazać, gdzie mają usypywać górkę.
- A, proszę pana, to prawda, że ta praca jest normalna? - nagle zapytał jedenastolatek.
Pomijając fakt, że tak zawsze uważałem, a nie jakieś wydumane korporacyjne czynności i inne z obszaru marketing-zarządzanie (zwłaszcza zasobami ludzkimi - takie, o dziwo odhumanizowane pojęcie), to jednak zostałem pytaniem zaskoczony, bo chyba kontekst rozumienia tego określenia mój a nastolatka był różny.
- Ale ja nie wiem, co to u ciebie znaczy normalna praca... - dopytywałem zaciekawiony.
- No, pomaganie starszym ludziom! - wypalił wyraźnie czekając na potwierdzenie, że dobrze myśli.
- Tak, oczywiście, jak najbardziej! - zdążyłem zachować się pedagogicznie, zanim zacząłem się dusić ze śmiechu. Niby wiedziałem, że jestem starszym człowiekiem, ale żeby dawać mi do zrozumienia tak bezceremonialnie?... Ale chyba ubawił mnie bardziej fakt, że trzeba mi pomagać, bo skoro gołym okiem widać, że jestem starszym człowiekiem...
- A ile ma pan lat?! - i natychmiast dodał, zanim już naprawdę wybuchnąłem śmiechem - Sześćdziesiąt?!
Z twarzy emanowała wyraźnie wiedza i pewność siebie. Stałem przed drzwiami i nie mogłem się opanować. Łzy mi leciały z oczu, oni przerwali pracę patrząc i niczego nie rozumiejąc. Mieli wypisane na twarzach No tak, starsi ludzie tak mają, są dziwni!...
Muszę powiedzieć, że poczułem się jednak mile połechtany. Bo co z tego, że dla łepka czy 40 lat, czy 60 to jeden pies. Musiał coś wiedzieć ze swojej rodziny, albo rodzin kolegów.
- Mam 73 lata... - odpowiedziałem, gdy się już opanowałem. Chyba to go abstrakcyjnie przerosło, albo gdzieś usłyszał Przecież tyle ludzie nie żyją!... - akurat dzisiaj mam urodziny. - poinformowałem.
- To znaczy dzisiaj, w niedzielę? - zapytała dziewczyna, której coś zaczęło świtać.
- Tak dzisiaj, 3. grudnia...
- O, to wszystkiego najlepszego! - powiedziała z wyuczonym entuzjazmem. Ale przecież się znalazła. Chłopak się nie przyłączył wyraźnie oszołomiony liczą 73.
Podziękowałem.
- To słuchajcie, jeśli mi jeszcze odśnieżycie chodnik przy bramie, żeby auto mogło swobodnie wyjeżdżać, to zapłacę wam po dysze na łepka. 
Rzucili się do roboty jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle było możliwe. Gdy przyszedłem odebrać robotę, usłyszałem:
- A kolega jeszcze panu odśnieżył ten kawałek! - i pokazała dojście do gościnnego mieszkania.
Zapłaciłem im wynagrodzenie w banknotach (jeden musiałem wyciągnąć od Żony) wiedząc, że zrobi to znacznie większe wrażenie, niż jakiś bilon. 
- A, proszę pana, będzie miał pan dla nas jeszcze jakąś pracę? - Bo akurat w czwartek mam wolne w szkole, to mogłabym przyjść.
- To zajrzyj, ale niczego nie obiecuję. - Może być tak, że przyjdziesz, a ja nic dla ciebie nie będę miał. - zaznaczyłem.
- Tak, tak, oczywiście - przytaknęła skwapliwie.
- A teraz gdzie idziecie?
- Do mojej babci, odśnieżyć. - Też coś zarobimy.

Za jakiś czas wybraliśmy się, aby odprowadzić Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego do połowy drogi na kolejowy dworzec. Z Uzdrowiska mieli bezpośrednie połączenie IC z Metropolią.
W okolicach Parku Samolotowego natknęliśmy się na moich nastolatków. Szli dokądś z łopatami.
- No i co, odśnieżaliście u babci? - zagadałem z drugiej strony ulicy.
Trochę trwało, nim mnie rozpoznali, bo teraz i ja byłem okutany.
- A tak, tak... - potwierdziła dziewczyna.
- Proszę pana, a dlaczego pan nie jedzie samochodem? - dziwował się nastolatek. 
Nic dziwnego, że pytał, skoro wyjazd z garażu przecież odśnieżyli...
- A bo ja tak lubię trochę ruchu, dla zdrowia... - wyjaśniłem.
- No tak, starsi ludzie muszą się ruszać... - Żona usłyszała cichcem wypowiedzianą wymianę oczywistych poglądów idąc z Pieskiem tuż przed nimi. Cała wiedza Bo pani mówiła w szkole, że starsi ludzie potrzebują ruchu idealnie im się ułożyła i zgodziła.

Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego odprowadziliśmy tylko do połowy drogi bo, po pierwsze dalej nie chciało się nam iść, a po drugie nie miało to większego sensu i groziło spóźnieniem się na pociąg w sytuacji, gdy Piesek musiał metodycznie obwąchiwać każde miejsce obsikane przez inne pieski. A ponieważ sikających piesków było sporo, więc rozstaliśmy się przy Lokalu z Pilsnerem II.
Do domu wracaliśmy niespiesznie. Według bieżącej relacji Konfliktów Unikającego IC na wejściu miał 10 minut spóźnienia, a potem do samej Metropolii wyglądał komicznie, bo przez ośnieżoną Polskę ciągnął tylko dwa wagony. Te, które przyjechały do Uzdrowiska z Uzdrowiska-III. Dopiero w Metropolii miał nabrać stosownej powagi przez doczepienie mu sporej liczby wagonów.
W domu zastali względny porządek, ale to przy prowizorycznym wstępnym oglądzie. Podczas ich dwudniowej nieobecności dziewczyny sobie naużywały, zwłaszcza Nieszablonowo Myśląca, przypomnę, młodsza córka Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Nażarła się zupek chińskich i zdaje się, że popiła je pepsi colą. Dobrze nie podsłuchałem zmartwionej matki, gdy rozmawiała z córką. Ale po przyjeździe "rodziców" sytuacja wydawała się opanowana.

Po powrocie do domu jak zwykle po takich razach dopadła nas cisza. Nie wiadomo, czy kojąca, czy przejmująca.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad men.
 
Kto dzisiaj do mnie dzwonił z życzeniami? 
A więc Córcia i Wnuczka. Odśpiewały razem 100 lat, przy czym Córcia tylko od czasu do czasu nadawała ton, żeby ukazać pełnię możliwości Wnuczki. Bo ta w swoim stylu "szła" na całość i pełnym głosem, ze stosownym wyciąganiem i bez fałszu dawała radę, ku rozbawieniu matki i dziadka. Poznałem jej umiejętności, gdy byli w Uzdrowisku. Naprawdę wtedy trudno jest utrzymać powagę chcąc posłuchać i zobaczyć ten teatr do końca.
Życzenia złożył Syn i Synowa i trzech Wnuków, bez Wnuka-II, który akurat był nieobecny w domu. Ale nawet gdyby był, to nie wiem, czy by mi złożył z racji pogrążenia w swoim świecie. 
Zadzwoniła z rubieży Polski Zaprzyjaźniona Szkoła i przy okazji znowu omawialiśmy ich przyjazd, gdzieś w pierwszej dekadzie stycznia.
Zadzwonił też Jaś, mój były uczeń i pracownik. Tydzień po moich urodzinach skończy 50 lat. 
No i całe Krajowe Grono Szyderców. Prawie całe. Rodzice złożyli mi życzenia, a Q-Wnuk nie potrzebował już żadnych podpowiedzi. Wyćwiczył się na licznej paczworkowej rodzinie. Ofelia milczała zaś jak grób.
- Złożysz dziadkowi życzenia? - Pasierbica na bieżąco zapytała córkę. - Kiwa głową, że nie.
Oboje pękaliśmy ze śmiechu. Było wiadomo, że pamięta dziadkowi ostatni pobyt w Uzdrowisku, kiedy to za kolejnym razem, gdy nie zjadła do końca lodów, mimo że tłumaczyłem jej cały czas, że jedna gałka wystarczy, zażądałem od niej zwrotu 6. zł. Wiedziałem, że ma zachomikowane jakieś pieniądze. Wtedy zamilkła natychmiast (to jej podstawowa metoda stawiania oporu), ale za jakiś czas podeszła do Babci i szeptem jej oznajmiła Bo dziadek jest trochę niefajny! No i teraz, gdy sobie przypominamy tę sytuację, mamy ubaw.
Zadzwonili oczywiście Lekarka i Justus Wspaniały. Tak się złożyło, że do ich przyjazdu w sobotę, 09.12, będziemy mieli nieraz okazję porozmawiać, bo to taki okres urodzinowo-imieninowy. 
I ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu zadzwonił z życzeniami Nowy Dyrektor. Na dłuższą rozmowę umówiliśmy się na najbliższy wtorek, ale korzystając z okazji wstępnie umówiłem się na kolejny, na przyjazd do Szkoły, aby odebrać moje rzeczy (fotografie, rysunki), które przeleżały już u Nowego Dyrektora ponad trzy lata. Nie chciałem ich sprowadzać do Wakacyjnej Wsi, bo nie miałbym co z nimi robić. Mały i Duży Gospodarczy były przez ten okres wystarczająco zawalone.
Smsowo życzenia złożyła Kobieta Pracująca i Janko Walski. I przy okazji wysłali piękne zimowe zdjęcia ich posesji. Oczywiście cały czas wybierają się do Uzdrowiska, ale Kobieta Pracująca jest od dwóch miesięcy nieustannie mocno przeziębiona. Może się przepracowała?... Ale współczuliśmy jej.

Wczoraj, w poniedziałek, 04.12, z życzeniami zadzwoniła Hela. Do świąt jest... na zwolnieniu lekarskim. W domu, gdzie nigdzie nie musi się spieszyć i wyrabiać, regeneruje siły. Sprzyja temu aura HeloWsi, no i aura zimowa, która w jakiś przedziwny sposób uspokaja i powoduje spowolnienie. Atawizm. Paradox zmienił pracę, bo w tamtej, zdaje się, wyrolowali go z wynagrodzeniem. Widać, że nie tylko sport potrafi być zasrany.
Zadzwoniła też z Niemiec Była Bratowa. Na Święta zjeżdża do Polski.
Wieczorem sytuacja się odwróciła. To my zadzwoniliśmy do Lekarki. W nowej pracy, którą sobie bardzo chwali, tylko jeden z pacjentów złożył jej okolicznościowe życzenia. 
- Wiecie, tutaj jestem jeszcze obca... - wyjaśniła z lekkim akcentem żalu. - Bo stamtąd to dzwonili i pisali wszyscy! - i tu jednak westchnęła.
  
Dzisiaj, we wtorek, 05.12, przed I Posiłkiem pisałem w kuchni, bo ciepło i Żona się jeszcze nie krzątała, a po nim w apartamencie gości, bo już było ciepło. O spokoju nie wspomnę. 
Musiałem nadrobić, żeby przy następnym wpisie nie zdziadzieć blogowo już zupełnie. I po tym, jak się przy drewnie zdywersyfikowałem wysiłkowo, zadzwoniła Bratanica. Ma taki charakter, i nie wiem, po kim, że jest mocno tolerancyjna i nie denerwuje się w sprawach nieistotnych. I jest wyrozumiała. Nie wiem, jak to wygląda w kontekście jej partnera, Siatkarza, albo jej synka. Więc oczywiście przeprosiła za spóźnienie i się wytłumaczyła, ale wiem, że gdy mi się też czasami zdarzało ocknąć poniewczasie, to nigdy nie robiła z tego problemu. I gdy w istotnych dla niej sprawach odmawiałem, też nigdy nie. Nie wiem, czy ma w sobie okruchy tej miałkiej cechy, jaką jest obrażanie się, ale myślę, że nie. 
Fajnie i długo sobie porozmawialiśmy. Pracuje w klubie sportowym jako kierownik administracyjny i poprzez ten fakt ciągle związana jest ze sportem. A dodatkowo z Siatkarzem regularnie bierze udział w różnych siatkarskich zawodach, więc się spełnia i jest wiarygodna dla współpracowników i sportowców przede wszystkim. Wspólnie z partnerem mają sensownie urządzony każdy dzień i tydzień.
- Wujcio, ja ciebie zawczasu uprzedzam, bo wiem, że jesteś zajęty, ale żebyś sobie już teraz zarezerwował 24. sierpnia przyszłego roku, bo będziemy z Siatkarzem brali ślub. - Musisz przyjechać, oczywiście z ciocią.
Wzrusza mnie, gdy do mnie mówi jako jedyna "wujcio", tak jak Siostrzeniec, który jako jedyny, mówi do mnie "wuja", po wielkopolsku.
Potwierdziłem, ale nie chciałem jej mówić, że do terminu zbytnio przywiązywać się nie będę, bo to był, zdaje się, już trzeci raz, kiedy "brali ślub".
 
W końcu dzisiaj podjąłem decyzję, aby odciążyć cis, który rośnie przy tarasie, przy schodach. Przywalony śniegiem wyglądał przez wiele dni, owszem, malowniczo, ale jego wysokość zmniejszyła się dwukrotnie. Za to tyle samo wzrosła jego rozłożystość. Bałem się, że to może mu się utrwalić i wtedy trzeba byłoby ciąć gałęzie wiszące nisko nad schodami, aby dostać się do ogrodu. I tego obecnego ładnego pokroju moglibyśmy za naszego życia już nie doczekać, bo jest znany z tego, że rośnie bardzo powoli (na grubość zaczyna przyrastać dopiero w wieku 50-60 lat). Gdy zrzuciłem z niego "tony" śniegu, pięknie się odwdzięczył i odsprężynował. Do wiosny wróci do poprzedniego kształtu pod warunkiem, że na bieżąco śnieg z niego będę odrzucał, co sam przed sobą solennie obiecałem.
Przy pięknej pogodzie wybraliśmy się z Pieskiem do Uzdrowiska łącząc piękne z pożytecznym. Żona poczekała na zewnątrz, ja zrobiłem drobne zakupy w Biedrze, a potem ze zwykłych mieszkańców, co kochamy, przeistoczyliśmy się w rasowych turystów, co kochamy, i wybraliśmy się do Galaretkowej. Do kawiarni, w której jest sympatyczna pani i która nas pamięta, a zwłaszcza wszystkie sytuacje, gdy przychodziliśmy z wszelkimi wnukami na galaretki i na szachy.
- A możemy wejść z pieskiem? - zapytałem, bo u niej z Pieskiem to miał być pierwszy raz. Żona czekała na zewnątrz. Wiedziałem, że nie będzie problemu.
Gdy Gruba Berta wtoczyła się do środka, pani się zdrowo uśmiała.
- Bo ja myślałam, że to będzie taki piesek... - i pokazała coś trzymanego w wyobraźni na rękach. 
A potem jeszcze kilka razy się uśmiechała i podziwiała, bo Gruba Berta zachowywała się w swoim stylu. Pieskowa masa, owszem, była, ale Pieska nie było.
Czas spędziliśmy relaksacyjnie, dodatkowo przez fakt, że w sąsiedniej sali było małżeństwo też z pieskiem, który miał amputowaną przednią prawą łapę. Para przyjechała z Metropolii-II. Natychmiast nawiązaliśmy kontakt i gdy przyszło co do czego, to oczywiście się dziwili, że jesteśmy mieszkańcami Uzdrowiska.
 
Po południu bardzo długo rozmawiałem z Nowym Dyrektorem. Kto, jeśli nie ja, najlepiej mógł zrozumieć, o czym mi opowiadał. Przenicowaliśmy wszystko co się dało, a co dotyczyło wszelakich aspektów prowadzenia Szkoły, a potem przegadaliśmy jego sprawy prywatne. Największą bombą była wiadomość, że jego żona, Otwarta Na Wyzwania, lat 39, jest w trzeciej ciąży i poród będzie miał miejsce jakoś teraz, w grudniu. Blogowa ksywa okazała się być trafiona w punkt. I to w wielu aspektach. Żona mi przypomniała, że gdy byliśmy u nich z wizytą w ich nowym, wówczas nieskończonym domu (w pewnych aspektach ten stan trwa nadal), Otwarta Na Wyzwania, dawała do zrozumienia, że dzieci to oni w zasadzie już "nie mają", bo syn, lat 15, chodzi do ogólniaka i do mamusi już nie chce się przytulać, a córka, lat 10, też nie.
Po 30 minutach rozmowy obaj stwierdziliśmy, że o tym, co u nas, bo Nowy Dyrektor był bardzo ciekaw, to opowiem na miejscu, za tydzień. W końcu był w pracy, mimo że dyrektor.
W tym wszystkim fajne było to, że bez żadnych zgrzytów wróciliśmy do kontaktu i że z dużą przyjemnością będziemy ich gościć w Uzdrowisku, gdyby wybierali się w te strony.

Pod wieczór w swoim stylu przyszedł Ta Konstrukcja Jest Do Dupy. Przyniósł przyciętą półkę i deskę do krojenia. To go zaprowadziliśmy do kuchni i wyjaśniliśmy, że bez takiej specjalnej łopaty to Żona pizzy nie będzie mogła robić i co on na to?
- Takie łopaty to ja robiłem piekarzom... - wzruszył ramionami, bo co tu gadać o oczywistościach.
Od razu przypomniał mi się dom rodzinny i czas Świąt, które właśnie nadchodzą. Mama wtedy zawsze przygotowywała dwa różne ciasta, pyszne oczywiście, chociaż teraz wiem, że to były najzwyklejsze kruche ciasta z nikłymi dodatkami, bo nie było kasy i wypełniała nimi dwie olbrzymie blachy. Po czym z mamą, jako najstarszy niosłem jedną, a mama drugą do piekarni. Ojciec takimi rzeczami, jak i innymi, się nie kalał.
Piekarnia była po drugiej stronie ulicy. Ten jej 150-metrowy odcinek do końca podstawówki był całym moim światem i tylko okolicznościowo wypuszczałem się dalej. A to z rodzicami w niedzielę obowiązkowo na spacer do parku, czego nienawidziłem. Bo dłużył się straszliwie z powodu Ojca, który spotkawszy kolejnego znajomego gadał z nim "godzinami" i trzeba było stać obok i czekać. Teraz tę cechę dostrzegam u siebie, staram się ją ograniczać, ale też, gdy mnie akurat dopadnie, specjalnie się nią nie przejmuję ku utrapieniu Żony. A to w niedzielę samodzielnie do odległego sporo kościoła na poranną mszę dla dzieci i młodzieży, za czym nie przepadałem, potem nie lubiłem, na końcu nie cierpiałem z różnych względów, miedzy innymi z tego, że po powrocie do domu byłem odpytywany przez Ojca i musiałem zdać mu dokładną relację z kazania. Po czym wysłuchiwałem kolejne, ojcowskie. A to wreszcie na różnego rodzaju okolicznościowe wyjścia do dwóch ciotek (siostry Ojca), gdzie bywało różnie. Nawet spotkania z ich dziećmi, kuzynem i trzema kuzynkami, nie stanowiły dla mnie specjalnej atrakcji z racji tego, że już wtedy, chyba bardziej intuicyjnie, bo tego nie potrafiłem wówczas zdefiniować, wyczuwałem w nich pewną ciasnotę umysłu i to mnie uwierało. Poza tym byłem od wszystkich starszy, a w takim wieku robiło to różnicę. A gdy zacząłem uczyć się w ogólniaku, przepaść się tylko pogłębiła i dodatkowo uwierał mnie na takich spotkaniach fakt, że nabrali do mnie pewnej nieśmiałości.
Na mojej ulicy było wszystko, czego człowiek potrzebował do życia - dwa sklepy spożywcze, rzeźnik, piekarnia z własnym sklepem oczywiście, krawiec, szewc, rymarz, fotograf, fryzjer, dwa sklepy z ciuchami, jeden z kapeluszami i czapkami, pasmanteryjny, drogeria i papierniczy połączony z księgarnią. Na dodatek kino i restauracja. Wszystko to mieściło się na parterze budynków, a nad sklepami się mieszkało. Była nawet w podwórzu jedna hurtownia odzieży. Na dodatek jednym torem (co jakiś czas były mijanki) jeździł tramwaj, co tylko dodawało jeszcze uroku temu miejscu. Ta część ulicy kończyła się z jednej strony placem (coś a la dzisiejsze rondo) i skwerkiem, na który wszyscy mówili Mały Park, a na jej drugiej stronie tkwił most, za który się nie wypuszczałem, bo było wiadomo tamtejszym wyrostkom, że jestem obcy, zza rzeki i można było dostać po mordzie. Więc nad jej brzegiem, po mojej stronie, spędzaliśmy z naszą bandą cały wolny czas, a głównym zajęciem było granie w piłkę. Po kilka godzin, więc nawet nie mam prawa dziwić się Q-Wnukowi, że chce jeszcze i jeszcze.

W piekarni, wiadomo, otaczała mnie magia, której głównymi uczestnikami (teraz to należy powiedzieć showmanami) byli dwaj piekarze. Zawsze wysocy (teraz wiem, że mi się zdawało), ubrani na biało, w pewnym półmroku byli głównymi aktorami spektaklu. Albo otwierali czeluść ogromnego paleniska i wrzucali doń węgiel, co jeszcze nie robiło na mnie takiego wrażenia, bo od dziecka byłem z piecem kaflowym za pan brat (pełna postać tego zwrotu językowego to być z kim za pan brat, czyli 'pozostawać z kimś w zażyłych stosunkach'. Jest on cennym świadectwem historycznojęzykowym, ponieważ przetrwała w nim archaiczna forma biernika pan brat równa mianownikowi <nowsza jest równa dopełniaczowi: pana brata>), albo otwierali czeluście pieca, w których leżały piękne, brązowe bochny chleba, albo do pustych wkładali uformowane surowe ciasto, które za jakiś czas tymi bochnami miało się stać. Ale niczego tak nie podziwiałem, jak tego, że obaj potrafili takimi specjalnymi łopatami na długich drągach sięgać daleko, daleko w głąb trzewi i bez żadnego problemu wyjmować od razu po dwa upieczone bochny, albo po dwa surowe bochny wkładać. A jednocześnie rozmawiali z Mamą i ją podrywali (teraz wiem, że mi się nie zdawało).
Więc za 20 zł nasze dwie blachy wkładali i kazali przyjść za pół godziny. Ani Siostra, ani Brat, ani ja nie potrafiliśmy się powstrzymać, żeby już w domu nie pożreć tylu kawałków, ile tylko się dało (Mama upominała, Ojciec wrzeszczał), tego pysznego, ciepłego ciasta.

- A nam pan zrobi? - zapytałem Ta Konstrukcja Jest Do Dupy.
- Czemu nie... - wzruszył ramionami. - Ale teraz mam pilne roboty! - zaznaczył.
Więc go zapewniliśmy, żeby się nie zraził, że to nic pilnego i jak nawet będzie po Nowym Roku, to też dobrze.
Pomierzyliśmy i ustaliliśmy, jak taka łopata ma wyglądać. Nieudolnie palcami starałem się mu pokazać, że jeden jej koniec powinien być cieniutki, a ten przy rączce grubszy.
- No oczywiście, że to musi być klin! - patrzył na mnie z lekkim zgorszeniem.
- A ile to będzie kosztować? - dopytywałem.
- No, stówkę trzeba będzie dać... - odezwał się po chwili milczenia, w trakcie którego kalkulował.
- Dobrze! - odezwaliśmy się z Żoną na trzy cztery, żeby się tylko nie rozmyślił, i w kwestii wykonawstwa, i w kwestii ceny.

Wieczorem zdenerwowałem Żonę, bo bez jej wiedzy wmieszałem się w regulację kotła i go... rozregulowałem niwecząc jej wielodniową pracę i obserwacje. Chciałem dobrze, ale, jak wiadomo, dobrymi chęciami jest wybrukowana droga do piekła.
Zaiskrzyło na tyle, że wieczorem w tej przyciężkawej atmosferze niczego nie oglądaliśmy.
 
ŚRODA (06.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Na budzenie. Wstawało się ciężko. I ciężka była poranna atmosfera. Pozostałość po wczorajszym wieczorze.
Jeszcze przed I Posiłkiem naniosłem resztki pierwszej partii drewna, którą zamawiałem, gdy sprowadziliśmy się do Uzdrowiska. Od Tego Co Ma Gadane. I zacząłem się dobierać  do drugiej. Nie wiemy, jak się będzie palić.
W trakcie I Posiłku zacząłem czuć się lepiej. Ale gdy zjadłem, osowiałość, półprzytomność i senność wróciły. Musiałem się położyć na godzinę.
Godzina skróciła się o kwadrans, bo pierwsze szczekanie psa sąsiadów, Głuchoniemych, jakoś przeczekałem i zasnąłem ponownie, ale przy drugiej turze nie dałem rady. Coś z tym trzeba będzie zrobić, bo zaczyna być irytująco. Pies, skądinąd sympatyczny, ma swobodny wybieg ze swojej budy aż do bramy i szczeka. Na przejeżdżające auta, a przejeżdżają, na parkujące, a parkują, a parking jest rozległy i on to wszystko słyszy, na ludzi idących w jedną lub w drugą stronę, na psy lub koty pojawiające się od czasu do czasu lub wreszcie na ciche odgłosy dobiegające z rozlewni wody mineralnej. Zaczyna szczekać mniej więcej przed szóstą rano, kiedy zaczyna się ruch. A kończy, kiedy Uzdrowisko Wieś kładzie się spać. Rano, wypoczęty, zaczyna od nowa. Czyli szczeka cały czas z krótkimi przestojami. Ale nie dlatego, że się męczy. Nie szczeka, gdy przed bramą nic się nie dzieje. Głupi nie jest. Czy to przeszkadza sąsiadom, Głuchoniemym?
Ciekawe, w jaki sposób ten problem dla nas rozwiążemy?

Średnio wypoczęty zabrałem się, ogólnie rzecz biorąc, za apartament gości. Najpierw na drzwiach dokleiłem mocniejszą taśmą płytę styropianową, bo była się wczoraj odkleiła stanowiąc śmieszną przeszkodę w drzwiach, a potem w "aneksie kuchennym" przykleiłem do szafki deskę do krojenia, żeby ją, szafkę, chronić przed zniszczeniem. I zamontowałem przy pomocy Żony drugą półkę, co stanowiło pewne wyzwanie, bo wiercenie dziur w ścianie pod kołki, żeby zamocować podpórki, to jedno, a montaż półki, żeby była pozioma i zlicowała się z blatem szafki, to drugie.
I gdy już spakowałem wszystkie narzędzia, naszło mnie na montaż lampy w "aneksie kuchennym", tej na czujnik ruchu, tej, którą miał zmontować Elektryk Wszechstronny. Poszło bez problemów. Zobaczymy, jakie będziemy mieli w tej kwestii sygnały od gości, bo Żonę z miejsca lampa zaczęła denerwować - takie zapalanie się i gaszenie bez włącznika! Ale zdaje się, że o to chodziło Bo przecież goście światła nie wyłączą! Za poprzednim pobytem Elektryk Wszechstronny oznajmiał nam prawdy objawione.
W trakcie prac przyjechał Buster Keaton z bratem. Pomierzyli przestrzeń między kuchnią i ścianą, żeby wypełnić ją skromną konstrukcją stalową poszerzającą samą płytę i uniemożliwiającą "spadywanie" czegokolwiek za kuchnię. Jutro lub pojutrze wpadniemy do nich, do Łańcuchowej Wsi, żeby obejrzeć podesty, które przyszły, i sporą część gotowej już konstrukcji schodów.
 
I tak zeszło do II Posiłku. A po nim trochę pisałem. I dość wcześnie obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men (pierwszy odcinek sezonu drugiego), żeby móc wcześniej zasnąć. Wczorajszy wieczór odbijał się czkawką.
 
CZWARTEK (07.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Nie dałem rady spać pół godziny dłużej. 
Od razu po zejściu na dół przeanalizowałem pracę kotła, żebym mógł później zdać Żonie relację. I niczego nie dotykałem.
Do I Posiłku pisałem i popracowałem w drewnie. A po nim pojechaliśmy do City via Łańcuchowa Wieś. Był tylko brat Buster Keatona. Na środku hali stała, a w zasadzie leżała, przez co wydawała się jeszcze potężniejsza, nasza stalowa konstrukcja schodów. Robiła wrażenie, zwłaszcza na Żonie.
Harmonogram kolejnych ich prac miał wyglądać następująco - w najbliższy wtorek z rozmontowaną na trzy elementy (emelenty) konstrukcją w nocy mieli jechać do Metropolii, żeby rano być w cynkowni. Tam mieli spędzić cały dzień (czas cynkowania to jedno, a kolejka to chyba drugie), by późnym wieczorem wracać do domu. W czwartek mieli wyczyścić pewne elementy po cynkowaniu i zaraz potem wieźć konstrukcję w inne miejsce, wcale nie bliższe niż w przypadku Metropolii. I tam konstrukcja miała czekać przez dwa tygodnie Bo takie kolejki! na malowanie na kolor wybrany przez Żonę.
- To byśmy się zabrali za montaż u was na początku stycznia i po wszystkim powinno być w jego połowie... - podsumował Buster Keaton, gdy zadzwonił do nas jakiś czas później z pytaniem, czy oglądaliśmy i czy wszystko w porządku. - A stopnie widzieliście, bo przyszły.
Widzieliśmy. Chciałem być sprytno-wymądrzały, więc na miejscu policzyłem na konstrukcji, że schodów jest siedemnaście, a stopni dwadzieścia.
- A podest? - zapytał brat Bustera Keatona w jego stylu. Było wiadomo, że te trzy muszą się znaleźć na podeście.

W City w Leroy Merlin kupiłem drobiazgi, Żona zaś sama szybko się sprawiła w Carrefourze, ja zaś potem jeszcze szybciej w Biedronce. Wszystko w związku z gośćmi, którzy mieli przyjechać w sobotę.
W drodze powrotnej, już w Uzdrowisku, u wulkanizatora pan dokręcił specjalnym kluczem dynamometrycznym śruby na kołach, odebraliśmy paczki i kupiliśmy Socjalną.
W domu zrobiło się na tyle schyłkowo, że za żadne poważne prace już się nie zabierałem, ale za porządki w papierach tak.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
PIĄTEK (08.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Trzeba powiedzieć, że prawie do południa blogowo x 2 (kawa i blog), onanowo (sport) oraz posiłkowo (robiłem na raty, niespiesznie) się obijałem. Ale potem ostro zabrałem się za robotę i w tym stanie tkwiłem do samego późnego wieczora. Bo się zaparłem, że zaplanowane prace zrobię do przyjazdu Lekarki i Justusa Wspaniałego.
Ościeżnicę na przełożonych drzwiach prowadzących z holu do dolnego gościnnego mieszkania robiłem na raty. Bo co z tego, że Ta Konstrukcja Jest Do Dupy przyciął deski na wymiar?... Jak przyszło co do czego, górna, pozioma, okazała się o 5 mm za długa, a dwie pionowe również i kąty się nie schodziły.
Z pionowymi nie było problemu, bo młotem i przecinakiem trochę podkułem pod wykładziną betonowe podłoże i deski na wymiar "opadły". Górną trzeba było zaś przyciąć. A z doświadczenia wiedziałem, że po ręcznym przycinaniu kąty się rozjadą, bo tak precyzyjnie nie zrobię, a poza tym po brutalnej ręcznej pile krawędzie będą paskudnie postrzępione. Wziąłem się jednak na sposób i centymetr po centymetrze deskę ciąłem... piłką do metalu. Z racji drobniutkich ząbków wyszło idealnie. Sam byłem w szoku. I po wspólnym z Żoną przymierzaniu kąty idealnie do siebie pasowały. No powiedzmy prawie idealnie. 
Pozostało jeszcze podciąć lewą listwę przy zawiasie i przystąpić do etapu kilkukrotnego malowania. Tych odkrytych przez odcinanie fragmentów desek oraz paska ściany wokół drzwi, bo przez szpary między nimi a nową ościeżnicą przebijała szpetna biel. Gdy farba schła, doklejałem brakujące uszczelki - na zewnętrznych drzwiach, wejścia do mieszkania gości, na wewnętrznych prowadzących również do niego oraz na drzwiach w spiżarni, tych przy schodach prowadzących do klubowni.
Miałem wszystko przygotowane - dwie wiertarki, odkurzacz, kołki i wkręty, aby ościeżnicę przymocowywać do ściany. Ale Żona podsunęła myśl, abym spróbował deski przykleić tą dwustronną taśmą, mocniejszą, do wykładzin podłogowych. Wyszło idealnie. Czy trzeba przypominać, ile dzięki temu nie powstało kurzu, różnych powtórek wierceń i mojego złorzeczenia?
Z rozpędu, ponieważ miałem zamiar przykleić styropian na drugich drzwiach w spiżarni, postanowiłem z nimi wreszcie zrobić porządek. Stanowiły one, jeśli chodzi o wnętrze domu, bo przy różnych zewnętrznych drzwiach ciekawe kwiatki zostawiłem sobie na później, ostatni bastion tego typu urządzeń(?), mebli(?), akcesoriów(?), do których zamknięcia potrzebne były dwie ręce, a ja się uparłem, że mają się zamykać przy użyciu jednej. Zaznaczę, że znaleziona definicja Drzwi – ruchoma przegroda (zazwyczaj pionowa), element zamykający otwór w ścianie budynku, ściance mebli, karoserii pojazdu wraz z konstrukcją niezbędną do umocowania tego elementu nie pozwoliła tak do końca ich sklasyfikować, usystematyzować i umieścić we właściwej kategorii.
W ruch poszła gumówka, młotek i dłuto. Każdy z dwóch zamków "nagle" wchodził w swoje gniazdo bez najmniejszego tarcia i nawet zamykał się na dwa cykle. Do wszystkiego wystarczyła jedna ręka.
Mogłem przyklejać styropian.

Późnym popołudniem zadzwonił Justus Wspaniały. Głównie dopytywał o temperatury panujące u nas w domu z wyraźną "groźbą", że jak będą za niskie, to nie przyjadą i z sugestią, że jednak przyjadą, ale trzeba w razie czego wszelakim ogrzewaniem dobić je do sensownych.
- Ty nie wiesz, jakim zmarzluchem jest Lekarka!...
Od dawna wiemy, że o nią dba.
Nie chciałem mu mówić, że jeśli chodzi o temperaturę u nich, u gości, to specjalnie wielkiego wpływu nie mam, nie mamy. Bo właśnie od dobrych kilku godzin kocioł sfiksował kolejny raz, mimo że koło niego "chodziliśmy", a może właśnie dlatego, wyraźnie się zawiesił, wskaźnik pokazywał przez te godziny temperaturę 49 st., i nie wiedzieć czemu, bo kaloryfery były zimne, a w kranach ciepłej wody zabrakło. Zasrane systemy. U nas na dole panowała bezsystemowa temperatura 21-22 st., bo kominek i kuchnia spokojnie wyrabiały.
Czuliśmy, że bydlaka należy zresetować z buta, ale baliśmy się go tknąć. Gazownik się oczywiście nie odzywał, ale Żonie udało się uprosić innego, który był już wcześniej umówiony na początek przyszłego tygodnia. I obiecał, że w sytuacji awaryjnej przyjedzie dzisiaj Ale późnym wieczorem!
Bydlaka zresetował bezceremonialnie na oczach Żony, aż jej serce stanęło i kocioł uruchomił. Wszystko Żonie wyjaśnił, ale gdy przed wyjściem i uregulowaniem należności (150 zł) dopytywałem w holu, jakie są rokowania na przyszłość, oznajmił:
- Niech pan weźmie solidny młot i siekierę i...
- To może po sezonie? - zasugerowałem.
Sprawa jest prosta. Trzeba będzie wymienić kocioł, bo ten jest dwudziestoletni, nieefektywny Chociaż jeszcze wtedy robiony w Niemczech, a nie w Chinach! i nie ma już do niego części Bo producent ma obowiązek je produkować przez 8-10 lat od zakończenia produkcji. A na pewno zrobi się skomplikowana, gdy tylko za temat się zabierzemy - konieczność wyboru, dobór ekipy, koszty i cały dym z modernizacyjnymi pracami.
Pierwsze sygnałki komplikacji, które powstaną, już wychodziły podczas rozmowy, bo było wiadomo, że domownicy zużywają wodę użytkową w sposób racjonalny A myślicie państwo, że gość stojący pod prysznicem skróci czas stania do niezbędnego minimum i w tracie namydlania się będzie wodę zakręcał?! A to od razu, na wstępie, wiąże się z doborem zbiornika na wodę podgrzewaną o sporej pojemności, czyli z doborem kotła, czyli z większymi kosztami!
Stąd, gdy fachowiec już poszedł, stwierdziliśmy, że przy okazji adaptacji i remontu górnego mieszkania dla gości, do górnej i dolnej łazienki wstawimy elektryczne bojlery, takie na 80 l pojemności, podobne do tych, które mieliśmy w Wakacyjnej Wsi, a nawet wcześniej, w Naszej Wsi. Gościom będącym u nas pierwszy raz na wstępie zawsze zaznaczaliśmy, jaka jest pojemność bojlera i od razu uspokajaliśmy To spokojnie wystarczy na dwa, trzy prysznice, jeden po drugim. A ja zawsze dodawałem Dla mężczyzn to nawet na pięć! Panowie śmiali się prawie zawsze, panie rzadko. I od razu było widać, że myśl o dzikim seksie pod prysznicem jest schładzana. Bo zbiornik mieli przed oczami i do nich logicznie przemawiał. Topór w postaci zimnej wody wisiał i otrzeźwiał. A taki schowany w piwnicy bezimienny kocioł i cały system na pewno nie. Natura ludzka jest bowiem taka, że jeśli nie postawisz zwalniających progów, to kierowca nie zwolni.
 
Z tego Późnym wieczorem później niż zwykle obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
- Musimy, żebym ja mogła odciągnąć myśli od tego kotła. 
Rozumiałem ją i mimo mojego połamania po tych wszystkich zginalnych pracach bez problemu obejrzeliśmy. Ale oczywiście później niż zwykle zasnęliśmy.
 
SOBOTA (09.12)
No i wstałem jak zwykle o 06.00.
 
Żona zaś pół godziny później niż zwykle.
Do 06.40 latałem od kotła do kaloryferów i z powrotem zapisując skrzętnie wszystkie parametry, żeby Żona mogła rano mieć co analizować. Gdy zeszła, przeraziła się ilością karteczek (każde pomieszczenie równało się jednej karteczce ).
- Boże, nie teraz! - Niech ja spokojnie wypiję kawę!...
Zgadzałem się z nią w zupełności. Nie temu przecież służy 2K+2M.
 
Rano trochę pisałem i zrobiłem mały onan sportowy. Nawet zająłem się cienką, może trzycentymetrową warstwą świeżego śniegu, która w zupełności mi nie przeszkadzała. Ale chciałem uniknąć komentarza Justusa Wspaniałego, zwłaszcza że nadal jeździ na letnich oponach.
Żeby mieć spokój z drewnem, po I Posiłku zrobiłem spory zapas, a potem zająłem się sobą.                   I zdążyłem. 
Goście mieli przyjechać w południe, a przyjechali niewiele później, mimo że z trasy słali nieciekawe wieści. Bruno był uprzejmy w drodze dwa razy obrzygać tylne siedzenie i je dodatkowo obsikać. Nie było wiadomo czy z powodu, że niezwyczajny auta i jazdy, czy ze stresu, czy też z powodu posiadanej choroby lokomocyjnej. Zapewne ze wszystkich powodów. 
Musieli więc stawać dwa razy. Lekarka cierpliwie, niczym AutoFrau sprzątała rzygowiny, a to nie jest takie proste w drogowych warunkach, a Justus Wspaniały co chwilę podchodził z dwoma psami na smyczy i się wydzierał dodając w ten sposób sił Lekarce i podtrzymując ją na duchu.
- No, kurwa! - Jak tu śmierdzi! - No, ja pierdolę!
Nic więc dziwnego, że wysiedli z samochodu z mową ciał wskazującą na podróż co najmniej 10-godzinną, zamiast trochę powyżej dwóch. Za to pieski, jak gdyby nigdy nic żwawo obchodziły teren i go poznawały.
Od razu zrobiła się zadyma, bo trzeba było się rozpakować, w czym wyjście zaciekawionej Berty i obawy Bruna na jej widok pomóc nie mogły. Bo oczywiście Ziutka nic nie mogło ruszyć i na wszystko miał wywalone. Dodatkowo Justus Wspaniały musząc widocznie natychmiast odreagować w tym rozgardiaszu zażądał bezzwłocznego próbowania nalewek, które przywiózł, a ja nie z tych, żeby nie umieć w takim rozgardiaszu się nie odnaleźć i nie mieć wyjątkowo podzielnej uwagi. Więc natychmiast degustowaliśmy. Nawet prezent od Justusa Wspaniałego - dwuletnią pigwówkę. Nie pozostało mi w tej sytuacji nic, jak tylko z bólem serca, bo przecież jeszcze nie jest gotowa, dać do spróbowania moją,      z czarnego bzu.
Lekarka odreagowywała trochę inaczej.
- A mogłabym jednak prosić coś do jedzenia?
Mieli po drodze się zatrzymać na hot dogi, no ale zabrakło czasu, bo limit postojów został gwałtownie i niespodziewanie wyczerpany. Zrobiłem im więc delikatną jajecznicę na maśle, całkowicie saute, bo przecież niedługo mieliśmy iść na kartacze.
Gdy Bruno raz warknął na Bertę, gdy wreszcie pieski się wystarczająco obwąchały, poznały i ze sobą oswoiły (nie mówię o Ziutku!), a goście trochę podjedli, sytuacja się ustabilizowała. Można było niespiesznie zacząć się cieszyć spotkaniem.
W pewnym momencie wypuściliśmy pieski na ogród. Wszystkie natychmiast zajęły się swoimi sprawami, ale też wszystkie natychmiast odkryły potężny kawał słoniny, który bezczelnie i bezużytecznie wisiał na wyschniętym konarze. Powiesiłem go tak sprytnie wśród chaszczy i na poboczu, żeby Berta ani żaden kot nie mogły się doń dobrać. Prawo miały tylko sikorki. Fascynująca smrodliwość słoniny (Żona poniewczasie ocknęła się, że takową ma w lodówce) pieski prowokowała na tyle, że mieliśmy teatr za darmo. Te ich przemyślne kombinacje - i z tej strony, i z tamtej, a jeśli nie tak, to tak, a może inaczej i tak bez przerwy z wzajemnym konkurencyjnym napędzaniem się kto pierwszy ten lepszy powodowały, że z trudem hamowaliśmy wybuchy śmiechu, żeby nie odciągać uwagi piesków. Ale zdaje się, że niepotrzebnie to robiliśmy, bo pieski były zafiksowane na jednym.
Berta jeden raz zrewanżowała się Brunonowi warknięciem dając mu kulturalnie do zrozumienia, żeby odwalił się od jej słoniny, co ten na chwilę zrozumiał. I raz jedyny zostaliśmy przez nią zaskoczeni. Bo o małe 5 cm, a by się jej udało. Z jakiegoś miejsca z lekkością się odbiła i niczym piórko na chwilę zawisła w pionie. Ale potem masa i grawitacja zrobiły swoje. Opadła ciężko na przednie łapska.

Justus Wspaniały w tym czasie wcale przez nas nieproszony rozgryzał nasz system ogrzewania. I nie pomagały stanowcze podziękowania Żony lub jej potwierdzanie, że ma absolutnie rację i że w niedalekiej przyszłości tak właśnie zrobimy, jak mówi. Swoje musiał powiedzieć i to w różnych okresach, jakby wcale Żony nie słyszał. Ale według mnie miał kilka rozsądnych pomysłów. Na przykład taki, żeby ten łazienkowy kaloryfer wiszący prostopadle do kuchennej ściany, a który mamy zamiar całkowicie odciąć i mieliśmy zamiar się go pozbyć, przerzucić do pralni, a z niej wyciąć dwudziestożeberkowy potężny kaloryfer "żrący gaz" co niemiara. To znaczy akurat przestał żreć, bo go dawno całkowicie zakręciliśmy. Żona skomentowała pomysł słowem Zobaczymy, a to mogło oznaczać wszystko. Drugim pomysłem Justusa Wspaniałego było niegrzanie u gości, gdy ich nie ma. Ten z kolei Żonie się nie spodobał, bo był jej własnym, tylko jeszcze go nie zdążyła wdrożyć, bo najpierw musiała poznać cały system. Trzeci, aby generalnie zmniejszyć temperaturę na kotle, też nie, bo... patrz zdanie wyżej.
Justus Wspaniały niezrażony zupełnie postawą Żony, bo mało co jest go w stanie wybić z równowagi, no chyba że rzygi Bruna w aucie, wymógł na niej, aby razem pójść do piwnicy (kiedyś to się podrywało na znaczki, albo na płyty), aby kocioł obejrzeć i system omówić. Tu muszę powiedzieć, że zyskał u mnie szacun, bo ten wyczyn przymuszenia Żony mógłbym tylko porównać do mojego, kiedy to Dzidka, gospodarza, zmusiłem do zrobienia mi, jako gościowi, jednego wieczoru siedmiu herbat. Pisałem już o tym.
Ale to byłoby na tyle, jak mawiał świętej pamięci.., bo Żona na dole spokojnie dała mu odpór. Nie dopuściła Justusa Wspaniałego do żadnego majstrowania, nomen omen i regulowania, czyli nie dała niczego... dotknąć.

W końcu w cztery osoby i w trzy psy (chipsy - pisałem już o tym) udało się nam wyjść w Uzdrowisko. 
Prostą drogą kierowaliśmy się do Lokalu Bez Pilsnera Urquella. Kartacze na tyle smakowały gościom, że Justus Wspaniały zjadł dwie porcje (każda po 5 sztuk). To znaczy prawie, bo jednego oddał Żonie, a półtora zjadły pieski, w tym z kolei Bruno na pewno jednego. Jego systematyczne, nieustanne, mocne, zdecydowane, zachęcające machanie ogonem z rytmicznym i głośnym uderzaniem o podstawę lampy grzewczej i z szuraniem po podłodze nie mogły nie wywierać w podświadomości pana określonych reakcji. Nawet wywierały u mnie, chociaż przecież to nie mój pies. Natomiast Berta i Ziutek zachowywały się bardzo kulturalnie.

Pierwszą część wieczoru w domu spędziliśmy na narożniku. Dwa psy też. Nie będę dopytywał, które? Na psich narzutach po prawej stronie Justusa Wspaniałego, między nim a Lekarką, leżał rozwalony Bruno, a po lewej Ziutek. Co chwila dupsko mu wyjeżdżało poza narzutę na nasz nowy narożnik, więc wobec pana protestowałem, co z kolei spotykało się ze strony Żony z obroną pieska Przecież ma czyste łapki! Ale cały zestaw, Justus Wspaniały i dwa psy po jego bokach, wyglądał komicznie.
Przez fakt, że Justus Wspaniały chce kupić sobie(!) potężny, inteligentny, jak sam określał, telewizor Bo będę mógł słuchać różnych koncertów, a to lubię! i pięć głośników (jeden ma) do odlotowego słuchania muzyki, rozmowa zeszła na tematy filozoficzne. Bo Lekarka wcale tego nie potrzebuje pomijając fakt, z którym się nie kryje (bratnia dusza!), że nie mogłaby takiego sprzętu obsługiwać I już z obecnym telewizorem mam problemy! (bratnia dusza!). Zaczęła się dyskusja na temat "konieczności" posiadania i potrzeb w ogóle. Lekarce, według nie samej, zmienił się styl życia. Oczywiście z powodu poważnych zmian życiowych, przeprowadzki i zmiany miejsca pracy.
- Ale trzydzieści lat temu to bym nawet nie była w stanie sobie wyobrazić, że mogłabym nie pracować! - A teraz mogłabym być na emeryturze. - Te dwa psy, przyroda, codzienne zwykłe życie... - Dobrze mi robią.
Wypowiadała się w sposób bliski mnie, wyraźnie definiowała tryb życia, który nazywam zbawczą codziennością.
 
Drugą część wieczoru przesiedzieliśmy w kuchni. Goście byli głodni, ja trochę też (kartacze zjedliśmy o 15.00), więc zrobiłem twarożek z "moimi" dodatkami. Smakował. Do niego "używali" pieczywa.
- Ty patrz - zwracałem się przy wszystkich do Żony - oni z twarożkiem jedzą pieczywo!...
Żona starała się tego nie zauważać.
- Nie patrzę, a ty specjalnie wywlekasz! - protestowała.
W moim repertuarze było jeszcze:
- Ty patrz, oni piją wodę z plastiku! 
albo
- Ty patrz, a Lekarka słodzi herbatę cukrem!
Musiałem tak mówić, bo przecież dobrze im życzę.
 
Poszliśmy spać o 22.00. Nie wiem, jak goście, bo na dole, u siebie, musieli się urządzić.
 
NIEDZIELA (10.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
I zacząłem normalny poranny rozruch, mimo gości, którzy karnie spali u siebie. Co prawda wczoraj Justus Wspaniały się odgrażał, że przyjdzie i sprawdzi, czy ja rzeczywiście wstaję o tej szóstej, ale jakoś się nie pojawił. 
Po Blogowych i herbacie zrobiłem całej trójce jajecznicę na boczku. Żonie nie, bo jeszcze nie zdążyła zgłodnieć. I znowu niespiesznie sobie gadaliśmy. Przede wszystkim o nowej, ale również o poprzedniej pracy Lekarki. I po raz pierwszy w życiu ze szczegółami miałem ją przybliżoną. Bo do tej pory "znałem" ją ze strony pacjenta, czyli nie znałem wcale. A Lekarka opowiadała o swojej zawodowej codzienności i było to bardzo ciekawe. Miała z tym jednak pewne trudności, bo co chwilę wtrącał się Justus Wspaniały i opowiadał za nią.
- No widzisz - patrzyła na mnie - pracuje tam i wie lepiej.
Ale mimo tego dało się naprawdę wiele dowiedzieć. Do tego stopnia, że teraz mogłem sobie wszystko wyobrazić, a przede wszystkim wyobrazić sobie Lekarkę w jej gabinecie i w całej przychodni.
Czy po tym chciałbym być lekarzem? Raczej nie.

Po śniadaniu poszliśmy na długi spacer w siedmioro, a zwieńczyliśmy go lodami w Stylowej. Trzeba powiedzieć, że pieski do końca zachowywały się bardzo przyzwoicie. Bez żadnych afer. Nawet inni goście z różnych stolików patrzyli z podziwem na nasz, że tak zwyczajnie można.
Po powrocie Żona zrobiła syty posiłek, aby goście mogli wracać do domu spokojnie i w komforcie. Z relacji za dwie godziny i 20 minut (bardzo przyzwoity czas jazdy) wynikało, że tak było. Żadnych problemów, sensacji i rzygań.
- Raz tylko Bruno miał charakterystyczny odruch wymiotny, ale skończyło się na odrobinie kapiącej śliny. - donosiła Lekarka.
Bo wszystko zostało od rana przemyślane i było pod kontrolą.  Bruno dostał przed podróżą malutką porcję, żeby wobec pozostałych piesków się nazywało i żeby nie czuł się pokrzywdzony. Normalna porcja go ominęła, ale już standardowy w takich razach tekst swojej pani wygłaszany specjalnie modulowanym głosem stosowanym często wobec dzieci z wszelkimi możliwymi zdrobnieniami i przekręcaniem nazw nie.
- Brunusiu, ale nie jedz tak szybko, bo się zadławisz... - Widzisz, pańcia teraz nie może dać ci więcej, bo będzie bolał brzuszek i piesek będzie cierpiał. - Ale, gdy przyjedziemy do domku, to pańcia da więcej. 
Brunuś nie patrząc na słowa, a raczej ich nie słysząc, a na pewno na nie nie reagując, zasysał jedzenie niczym odkurzacz. Tak mu zostało po schronisku i tak już będzie. Zwłaszcza że obok, w domu, ma jednak potencjalną konkurencję. Więc żartów nie ma i reakcji na tekściki też nie.

Gdy goście wyjechali, zrobiło się pusto i cicho. Efekt dodatkowo się pogłębił przez brak psów. Siedzieliśmy i czytaliśmy starając się wrócić do naszej rzeczywistości. Trochę nam pomógł telefon do Jasia. Dzisiaj kończył 50 lat. Nie uwierzyłbym, gdyby ktoś 30 lat temu mi powiedział, że kiedyś będę mu składał życzenia z okazji pięćdziesiątki i że będziemy sobie tak gadać o wszystkim i o niczym.
Wieczorem dość wcześnie obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men. A i tak zasypialiśmy dość późno jak na te wszystkie przejścia, bo "dopiero" o 20.30.

PONIEDZIAŁEK (11.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Budzenie miałem nastawione standardowo na 06.00. No i co z tego.
Wczoraj wieczorem odpisała Przyjaciółka Pasierbicy.
Dzień dobry wieczór:) Jasne!  Żaden problem:) remont nadal czeka (pis. oryg.)
Odpowiedziała na mojego smsa (na telefony nadal nie reaguje w swoim stylu), w którym się dopytywałem, czy będę mógł przenocować w Nie Naszym Mieszkaniu z wtorku na środę. Tedy odwiedzę stare śmieci.
 
O 04.46 napisał Po Morzach Pływający.
Ahoj
Wiem jak jesteście przywiązani do tradycyjnego sposobu ogrzewania domu, ale być może warto zainstalować takie grzejniki jak u nas. Jeden nad Waszym łóżkiem, jeden nad kanapą gdzie pijecie poranną kawę. Grzejnik podłączony do sterownika i macie ciepło kiedy chcecie i o której chcecie i nie trzeba się przejmować -12c. Nie trzeba latać po chałupie o 5 rano żeby rozpalić ogień. Poza tym tego typu grzejniki mają małą moc, ale ogrzewają wszystko wokoło.
Otwór od wywiewu okapu mamy zasłonięty taką klapką która zwykle jest zamknięta,ale kiedy uruchamiamy wywiew okapu pod wpływem powietrza sama się otwiera.
W Swoim Świecie Żyjąca rozpoczęła pracę w UG w dziale promocji. Właśnie przygotowuje grudniowy numer Biuletynu w gminie. Ma już kilka pomysłów których realizacja będzie zależała głównie od burmistrza, ale i budżetu.
No to tyle na dzisiaj.
Miłego dnia
PMP
( pis. oryg. zmiany moje)
Przy okazji w treści zwróciło moją uwagę kilka sformułowań. Co by odpowiedział 15-20. latek (a może i trzydziestolatek?) na pytanie Co to jest tradycyjny sposób ogrzewania domu? Dalej - ciepło, nomen omen, mi się zrobiło, gdy przeczytałem rozpalić ogień w kontekście, że jeszcze nawet teraz można to zrobić w chałupie. No i ja potrzebuję latać o dowolnej porze po chałupie, żeby rozpalić ogień, ale to już Po Morzach Pływającemu wielokrotnie wyjaśniałem.
Odpisałem:
Cześć Po Morzusiach Pływający,
dziękujemy za porady :)))
Taki grzejnik to chyba zainstalujemy nad moim łóżkiem, gdy moje ciało 94.letniego starca nie da już rady samo się ogrzewać.
Skoro W Swoim Świecie Żyjąca jest na miejscu, to wniosek nasuwa się jeden - możecie się wyrwać z domu. Więc kurka wodna i w mordę jeża ciągle jesteście zaproszeni do nas, do Uzdrowiska. Moglibyście przyjechać pociągiem z sąsiedniego powiatu do City, a tam moglibyśmy na Was czekać. Z City zaś do Uzdrowiska to tylko 15 minut jazdy w miłym towarzystwie:)
I tradycyjne pytanie - gdzie jesteś? 

Emeryt
Ps. Gratulacje dla W Swoim Świecie Żyjącej i uściski i ucałowania dla Czarnej Palącej, jeśli jesteś w domu. Jeśli nie, to oczywiście również.
(zmiany moje)
Dopiero po pierwszej Blogowej dotarło do mnie, że skoro napisał o 04.46, to musi być na morzu. Żona w późniejszej z nim korespondencji potwierdziła, że jest na morzu, a do domu spłynie 10. lutego.

Cały dzień pisałem i pracowałem ponad standardową dzienną normę w drewnie. Chciałem, żeby Żonie przy moim jednodniowym wyjeździe został poważny zapas i to w trzech różnych frakcjach. Drobną odskocznią był telefon do Justusa Wspaniałego. Zapomniałem go zapytać, w jaki sposób (temperatura, oświetlenie) mam przechowywać nasiona pomidorów, które mi przywiózł w prezencie (malinowe i bawole serce). Przy okazji poinformował nas, że szlag go trafił po powrocie do domu, gdy w bagażniku zobaczył sanki, które wiózł taki kawał drogi, żeby je nam zostawić. Mówił o nich u nas wielokrotnie, ale myśleliśmy oboje z Żoną, że robi sobie jaja, bo to do niego podobne, a nawet więcej.
Inaczej przecież byśmy się upomnieli. Przydałyby się w Uzdrowisku, gdyby przyjechały wnuki.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta w piątek pogoniła z tarasu rudzielca, tego co na naszych oczach ciągnął za szyję po Pięknej Uliczce młodą kaczkę. Goniła go, Berta oczywiście, takimi dużymi susami, a przy płocie na końcu zrobiła raz takie straszne, lampucerowate chauuu!
Godzina publikacji 18.31.

I cytat tygodnia:
Myślę, że jednym z powodów, dla których ludzie uparcie trwają w nienawiści jest to, że kiedy znika nienawiść muszą zmierzyć się z bólem. - James Baldwin (amerykański powieściopisarz i eseista, Afroamerykanin)
Ciekawe, że Wikipedia pisząc, na przykład, o Twainie, nie dodaje "Euroamerykanin", albo o jakimś innym Azjoamerykanin czy Hindusoamerykanin.