01.01.2024(!) - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 29 dni.
WTOREK (26.12) - II Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o 08.20.
Inaczej się nie dało po wczorajszym.
Bo gdy wczoraj, w poniedziałek, 25.12, w I Dzień Świąt, przyjechało Krajowe Grono Szyderców, to oczywiście od tego momentu do pójścia spać wszystko miało inny rytm.
Q-Wnuki ledwo zdjęły buty mając za nic rozpakowanie się i protesty rodziców, od razu zaczęły skakać (zapytały, czy wolno) po narożniku z wrzaskami (Q-Wnuk) i piskami (Ofelia). Wcześniej go nie widziały, więc trudno było się dziwić, bo swoją wielkością, literą "U" i niezliczonymi poduchami aż się o to prosił. Również komin przy kominku i kuchni idealnie nadawał się, żeby wokół niego ganiać, z wrzaskami (Q-Wnuk) i piskami (Ofelia). A zaraz po chwili główna część salonu, ta wewnątrz narożnika, z okolicznymi dojściami została opanowana przez rozłożone różne gry i zabawki. I na to się czaiłem. Kategorycznie kazałem wszystko przerzucić do Werandowego Pokoju z zaznaczeniem, że tam do końca pobytu może sobie leżeć ten cały zabawkowy bajzel, bo wreszcie ma gdzie A ja chcę w końcu mieć tutaj swój azyl, nie potykać się, nie czuć się przytłoczonym i móc korzystać z narożnika, towarzysko z dorosłymi! Dzieci i Q-Zięć z początku zaprotestowali, bo nie chciało się im niczego przenosić, ale potem wszyscy byli zadowoleni.
Po jakim takim opanowaniu sytuacji nadszedł czas na prezenty. Pod choinkę dostałem dwie książki i szachy. Takie piękne, o bierkach i polach białych i granatowych. Zachwyciłem się nimi już jakiś czas temu w Uzdrowisku, w sklepie z pamiątkami. Żona dostała "słynne" kolczyki i coś tam jeszcze, nie pamiętam, Q-Zięć i Pasierbica książki, a dzieci zabawkowe lampki nocne. Od Byłego Teścia Żony dostaliśmy zaś butelkę wina jego wyrobu.
Cały wieczór upłynął pod znakiem szachów (Ale jesteście nietowarzyscy! - co jakiś czas protestowała Pasierbica), w które graliśmy naprzemiennie we trójkę. Ale też graliśmy w nową grę, Koty.
- Jest świetna, podobna do Snu! - rekomendowało mi nad wyraz entuzjastycznie Krajowe Grono Szyderców wspierane przez Q-Wnuka. I im ich entuzjazm był większy, tym większa była moja niechęć do tej gry. Nęcili mnie podobieństwem do Snu wiedząc, że tę grę znam i polubiłem i że do nowej zawsze podchodzę z definicji negatywnie. Przede wszystkim dlatego, że zanim jako jako załapię, to partnerzy do gry ją inicjujący wyjeżdżają. Traktuję więc ten czas jako może nie stracony, ale nieefektywny towarzysko.
Ostatecznie dałem się namówić, bo Dla towarzystwa Cygan dał się powiesić! Emocji było tyle, co przy zbieraniu grzybów. To porównanie podsunął mi zresztą Q-Zięć, gdy kwękałem. Akurat nie było ono specjalnie trafione, bo kilka razy w życiu, wszystkie przy Żonie, udawało mi się w lesie pewne emocje wykrzesać, a raz nawet, gdy w lasach naszowsiowych wspólnie z Teściową i Byłymi Teściami Żony je zbieraliśmy, autentycznie się emocjonowałem. Bo grzybów było mnóstwo, na tyle, że nie nadążałem, a nawet nie nadanżałem zbierać wszystkich "moich", bo zaraz wtryniała się konkurencja. Sytuacja nie była łatwa, bo gdy zauważone przeze mnie natychmiast krzykiem rezerwowałem (pamiętam, że doszedłem z rezerwacją do 18.), zaraz z flanki lewej szybko zbliżyła się Teściowa oburzona moim postępowaniem Kto to widział, żeby w państwowym lesie rezerwować sobie grzyby?!, albo Byli Teściowie Żony z prawej, ale tylko przyzwoicie zaciekawieni, jak również Żona, która nie rościła sobie pretensji do "moich" grzybów ciesząc się, że tak się wkręciłem.
Na grze ostatecznie się zawiodłem. Szczęśliwie ją zakończyliśmy, wygrał Q-Wnuk, a ja zakomunikowałem, żeby w tej kwestii już na mnie nie liczono.
Za to kierki, już w gronie samych dorosłych, emocje przynosiły. Szczególnie, że towarzyszyły im cydry, wina i Metaxa. I rozmowy o przyszłości Krajowego Grona Szyderców, bo jest ona ciągle rozważana w kontekście kraju, mieszkania, prac i szkół. I cholera wie, co z tego będzie.
Kładliśmy się spać pół godziny po północy. Słowa "nieprzyzwoicie późno" nie są tu adekwatne.
Dzisiaj, we wtorek, siłą rzeczy wstałem późno i to określenie też nie jest adekwatne do mojej codzienności. Na dole byłem przed wszystkimi, nawet przed dziećmi, które wczoraj kładły się spać razem z dorosłymi. Święta. Mogłem więc spokojnie przygotować aurę kominkowo-kuchenną i przede wszystkim spokojnie zjeść do czarnej kawy sernik i makowiec bez czyjegokolwiek wyrzekania i wyliczania. To znaczy w momencie konsumpcji. Bo potem...
Gdy dzieci zeszły, od razu, przy mleczku, zajęły się sobą w Werandowym Pokoju. To jest dla mnie ciekawe, bo rano zawsze tak jest i nigdy wtedy nie zawracają głowy dorosłym. A ja zawsze ich podsłuchuję, żeby móc pod nosem śmiać się z ich dyskusji, różnych propozycji, a przede wszystkim dogadywania się bez konfliktów. Bo potem, za jakiś czas, wszystko wraca do normy.
Ranek był niemiłosiernie, świątecznie rozwleczony posiłkami, grami i gadkami. Ale ile można? Stąd z dużą przyjemnością w siódemkę poszliśmy na długi spacer z oczywistym założeniem, że w drodze powrotnej zawitamy do Stylowej. Nawet bez problemu znaleźliśmy stolik, raczej stoliki, ale sala była pełna.
Obyło się bez żadnych afer przy zamówieniach. Nawet Ofelia zdecydowała sama z siebie o jednej gałce patrząc przy tym na mnie znacząco. Ale decyzję podjęła, gdy ojciec obiecał jej, że kawałek loda dostanie od niego.
Popołudnie było bardzo podobne do poprzedniego. Z tą różnicą, że wczoraj skończyła się Metaxa, więc pogrzebawszy w spiżarni wyciągnąłem wódkę ukraińską (40%). Została właśnie świeżo przywieziona z Nie Naszego Mieszkania razem z innymi prezentami, które otrzymałem od moich nauczycieli po rozstaniu ze Szkołą, a które przeleżały tam trzy i pół roku. Wódka, razem z kieliszkami w drewnianym pojemniku o kształcie piłki nożnej była prezentem od Ukrainki, tej, z którą ucięliśmy sobie długą pogawędkę przed Świętami. Znając ją i jej poważne podejście do wszystkiego wódka ta musiała być jakimś rarytasem, więc się doń zapaliliśmy. Żona, na wszelki wypadek, tknięta którymś ze zmysłów, próbować nie chciała. My za chwilę już też nie. Smak był dziwny, trudny do określenia z dominującą nutą czegoś ostrego na końcu. Krótko mówiąc, dawała ostro po gardle. Na dodatek Q-Zięć nagle coś odkrył.
- Ale tam na dole coś pływa! - powiedział to takim podejrzliwym i sugerującym tonem, że pijącym natychmiast się to nie spodobało.
Zdania były podzielone. Ja uważałem, że są to dwie rurki makaronu, tylko, co on tam miałby robić?... Q-Zięć sugerował, że jest to szczurzy ogon podzielony na pół, co było bardziej prawdopodobne, ale dlaczego taki wyblakły?... A dziewczyny łagodząc informowały, że to muszą być dwa kawałki Jalapeno, co mogło być możliwe, bo skąd ta ostrość, tylko dlaczego takie wyblakłe? W każdym bądź razie ochota na tę wódkę wszystkim przeszła, zwłaszcza że na dwóch etykietach tekst był w języku ukraińskim, na dodatek podany bardzo drobniutkim drukiem.
Postanowiliśmy wódkę odłożyć dla kolejnych gości, koneserów, takich, którzy wiarygodnie mogliby odnieść się do pływającej na dnie zawartości.
Musiałem w spiżarni grzebać dalej, ale dałem radę.
W łóżkach wszyscy tym razem byli bardzo przyzwoicie, bo już o 22.00.
ŚRODA (27.12)
No i dzisiaj wstałem o 07.50.
Robaczki tym razem były już na chodzie, więc je zawołaliśmy do nas. Przyłażą i się układają zawsze w ten sam sposób - Q-Wnuk koło Babci, Ofelia koło mnie. Obowiązkowo musi być głuchy telefon, a z nim wszelkie wygłupy i prowokacje aż do końcowych szarpanek, miażdżeń i łaskotek.
Wstałem trochę przed nimi, żeby przygotować miły poranny rozruch. Trwał na tym etapie do 11.00, kiedy Krajowe Grono Szyderców wyjeżdżało do Ojca Pasierbicy i do jej Macochy.
Przy śniadaniu w kuchni, przy stole, gadki o przyszłym życiu wybuchły ze zdwojoną siłą, bo w tyle głowy siedziała świadomość, że za chwilę się rozstaniemy. Żadnych wniosków, ani ustaleń oczywiście nie było. Po tylu latach zrobiło się odwrotnie. Q-Zięć nie chce jechać do Emden, ani do żadnych innych Niemiec, Pasierbica chce jechać do Niemiec pod warunkiem, że to będzie Emden. Czyli powstała sytuacja ileś lat temu nie do pomyślenia. Zwłaszcza w przypadku Pasierbicy, która jest zachowawcza.
Gdy samochód był spakowany, Żona zawołała na górę Q-Zięcia, a za chwilę do nich dokooptowała Pasierbica i coś razem we troje knuli. Po czym zostałem poproszony i ja.
Żona dopiero teraz wzmocniona widocznie opiniami młodych przedstawiła mi swój pomysł. Wyłącznie mnie samemu nie chciała licząc się z tym, że pierwsze, co powiem, ledwo skończy temat wyłuszczać, będzie "nie!"
- Cały czas z tym chodziłam i biłam się z myślami... - zrobiła stosowny wstęp nadając sprawie powagi i dramaturgii. - Bo po co nam we dwoje tyle powierzchni?!... - Owszem przywiązaliśmy się do naszej łazienki, ale jeśli oddamy ją gościom, to zobacz...-
Chciałem od razu powiedzieć, że pomysł jest genialny, że się zgadzam i że wiem, o jakich korzyściach chce mówić, ale chciałem przecież Żonie dać pełnię satysfakcji. Więc wszystko i to samo, o czym miałem usłyszeć, powtórzyłem dopiero po jej wywodzie.
... - będą mieli trzy pokoje i łazienkę i będziemy mogli stworzyć szerszą ofertę. - Zobacz, ile roboty, ruinacji i syfu nam odpadnie - I jaka oszczędność finansowa!...
Od razu, na gorąco poczyniliśmy pewne ustalenia, a potem, gdy Krajowe Grono Szyderców wyjechało, weszliśmy z entuzjazmem w szczegóły. Pozostał tylko jeden - przekonać do tych ograniczeń Szefa Fachowców, który sobie zaplanował określony zakres prac i czas. A nasze nowe pomysły stały w jawnej opozycji do warunków umowy i do zaliczki, którą już mu daliśmy. Nie wiemy, czy całkowicie satysfakcjonującą rekompensatą będzie zlecenie mu zrobienia minimalistycznej łazienki w pralni z zachowaniem jej dotychczasowej funkcji. Trzeba będzie rozmawiać.
Będąc na górze z rozpędu omówiliśmy, jak przygotujemy sobie z Pokoju Córki naszą przyszłą sypialnię. Ma nas kosztować tyle, co niezbędne materiały, bo robocizna w 100.! nasza.
I na to zadzwoniła Teściowa. Dawno tak sympatycznie nie rozmawialiśmy.
- Krajowe Grono Szyderców właśnie od nas wyjechało... - poinformowaliśmy ją, bo się dopytywała, jak tam spędziliśmy wspólnie ostatni czas. Słowo "święta" oczywiście nie mogło jej przejść przez gardło. - ... Q-Zięć wspominał jedne święta w Naszej Wsi, gdy byłaś razem z nami, jako bardzo sympatyczne. - My też je tak pamiętamy.
- Bo jak nie ma akcentów religijnych, to zawsze mogę być!... - zaznaczyła śmiejąc się.
- A wiesz, Q-Zięć przypomniał wszystkim, że wtedy, przed twoim przyjazdem, zastanawiał się Czy w związku z przyjazdem babci i jej podejściem do świąt nie przykryć jakąś płachtą choinki i zacytował ciebie Bo to takie plebejskie, ludowe i Bizancjum. - Baliśmy się, że choinka będzie cię kłuła w oczy...
Wybuchnęła śmiechem. Nie ta Teściowa. Wystarczyło nie mieszkać z synem.
Była piękna pogoda i grzech byłoby nic z tym nie zrobić. Wypuściliśmy się na bardzo długi spacer i odkrywaliśmy nowe dla nas tereny. Takie, że można było Pieska spuścić ze smyczy. Piesek to od razu docenił i bardzo szybko dostał szajby. Ganiał tam i z powrotem z nawrotami i strasznie przebiegłymi zwodami, które zawsze w nas powodują wybuchy śmiechu. Udawał tym szaleństwem jakiegoś jack russella terriera, border terriera, foksteriera krótkowłosego czy szorstkowłosego lub innego terriera, obojętne, bo przy masie Pieska, pewnego nadmiaru skóry falującej przy "strasznym" pędzie oraz rozwiewanych przez pęd faflach wyglądało to komicznie. Piesek się tym nie przejmował, bo o tym nie wiedział. Ale ponieważ jednak to nie te rasy, to szybko się zmęczył i był bardzo zadowolony, że Pani wzięła go na smycz. Wtedy wie, że nic głupiego z ponownym bieganiem nie strzeli mu do łba, uspokaja się i spokojnie może oddać się temu, co najbardziej lubi - wąchactwu.
W drodze powrotnej nie było siły, żeby nie zaliczyć Galaretkowej. Zadowoliliśmy się tylko rozgrzewającą herbatą, a "tylko" dotyczyło przede wszystkim mnie, bo przecież w domu miałem ostatnie, bo ostatnie, ale jednak, kawałki sernika i makowca.
Nie mogło być inaczej i tym razem. Piesek samą swoją postawą, masą, wyglądem, spokojem i schone Farbe, jak powiedzieli Niemcy, których poznaliśmy, nawiązywał za nas sympatyczne znajomości.
Najpierw była cała rodzina z II Metropolii - dziadkowie, ich syn z żoną i dorosłą wnuczką. Że to syn, a nie zięć sądziłem po podobieństwie twarzy (twarz?; twarzów?), za to o relacje rodzice - córka dopytałem.
- Ale widzę, że z charakteru i sposobu bycia, to jest podobna do pana... - Takie pewne wycofanie, małomówność?...
- A mam inne wyjście?! - wyraźnie ożywiony spojrzał na swoją żonę i wszyscy się zaśmiali. Nawet córka. Żona, czyli matka i teściowie, czyli dziadkowie cały czas żwawo brali udział w rozmowie.
Ale gdy wścibsko dopiąłem się do młodej i się okazało, że jest na II roku... psychologii, zacząłem rakiem wycofywać się z moich quasi-psychologicznych analiz, o czym głośno nie omieszkałem poinformować. Było bardzo sympatycznie.
Gdy się rozstaliśmy, akurat przyszła para z dwójką nastolatków. I znowu nie było siły. Fajnie jest mieć takiego Pieska, na którego można zwalić wszelkie moje zaczepki w stosunku do gości z sąsiednich stolików. Nie można przecież być gburem i nie nawiązywać konwersacji, gdy Piesek sam się prosi!...
Tym razem byli to Niemcy z Lipska. Więc, gdy młodego zahaczyłem o RB Leipzig, obaj z ojcem się żachnęli i poinformowali, że kibicują Bayern Munchen. Od razu więc można było porozmawiać o Lewandowskim i jego rekordzie 41. bramek. A w ogóle okazało się, że młody kibicuje St.Pauli (dzielnica i drużyna z Hamburga). Moja znajomość niemieckiego, a raczej nieznajomość, nie pozwoliły dociekać, dlaczego tak dziwnie. Nie mogło się obyć bez informacji, że moja siostra i siostrzeniec z rodziną mieszkają w Hamburgu oraz o Emden i Zagranicznym, wówczas, Gronie Szyderców.
Polska im się podobała, byli wielokrotnie. Uzdrowisko oczywiście także. A jutro wybierali się do Metropolii na świąteczny jarmark. Upewniali się, czy jest, więc ich zapewniłem, że tak i że jest jednym z ładniejszych w Europie.
U Niemców stroną wiodąca w rozmowie była ona. Ciekawe, bo dokładnie tak samo, jak u Polaków, którzy przed chwilą się z nami pożegnali. W naszej parze akurat reguły nie ma, chociaż Żona mogłaby zapewne twierdzić inaczej.
Gdy się rozstaliśmy, przedsięwziąłem kolejny raz postanowienie, że wrócę do niemieckiego.
Podsumowując ten przedświąteczny i świąteczny okres - trzeba powiedzieć, że przebiegł nad wyraz sympatycznie. Same Święta i pobyt Krajowego Grona Szyderców były nad podziw udane. Nie to, że poprzednie takie nie były, ale te były jakieś takie wyjątkowe.
Wieczorem dokończyliśmy oglądanie 2/3 poprzedniego odcinka. Tego z niedzieli. Na więcej nie było nas stać. Zasnąłem przed 20.00. Żona, nawet nie wiem kiedy. Bo miała niby jeszcze czytać.
CZWARTEK (28.12)
No i dzisiaj wstałem o 04.50.
Po wszystkich porannych procedurach zasiadłem z czarną kawą, sernikiem i makowcem. Przez te świąteczne poranki, kiedy było u nas Krajowe Grono Szyderców, piłem tylko taką, bo pewna słodycz Blogowej nie konweniowałaby z ciastami. Mogłoby się zrobić mdło. Żona w spiżarni zostawiła mi na talerzyku, z którego miałem od razu jeść (mój pomysł) kawałek sernika i makowca Ale pamiętaj, że masz dwie porcje! I masz to zjeść na dwa razy! Dwa poranki! Subtelnie wzmacniała przekaz. Wszystko przykryła miseczką, żeby ciasta nie wyschły. I właśnie ten moment wczoraj wkułem sobie do głowy, więc dzisiaj rano nie mogłem zrozumieć, dlaczego tych talerzyków nigdzie nie ma. Kierując się logiką przetrzepałem dosłownie trzy razy lodówkę, bo sam sobie nie wierzę i wiem, jak coś rzuca się w oczy w oczywisty sposób Żonie, a to samo nie rzuca się mnie. Potem dalej kierując się logiką zrobiłem to samo ze spiżarnią - przejrzałem regały na wprost na wysokości oczu, potem nie ufając sobie obniżyłem głowę lustrując dolne puste półki, a potem ją uniosłem do góry i nadal nic oprócz pustych półek. Podniosłem nawet różne pokrywki, nadal bez rezultatu. Wpadając w lekką panikę, bo zdawałem sobie sprawę, że jeśli poranny rytm kawowy zostanie zakłócony brakiem ciast, to później już nie będą mi tak smakować, przetrzepałem bez żadnego sensu wszystkie szafki w kuchni, obszedłem Werandowy Pokój i salon spodziewając się po Żonie wszystkiego i nadal nic. Skonsternowany wróciłem do spiżarni kierowany szóstym, a może i siódmym zmysłem. Z chemiczną dokładnością lustrowałem każdą półeczkę żadnej nie opuszczając i nie traktując jej pobieżnie. I znalazłem! Talerzyki były sprytnie schowane(?) na dolnej, całkiem bocznej półce, dodatkowo tuż za pionową ścianką, która je skutecznie zasłaniała. Radość i satysfakcja były tak duże, że nie przyszło mi do głowy dziwować się i szydzić z dziwnego ulokowania, skoro na wprost moich oczu było tyle wolnego miejsca.
No niestety, zjadłem wszystko i to jeszcze przy pierwszej czarnej. Zgodnie z moją naturą psa. Co zjedzone, to moje. A bo to wiadomo, co może być później. Opłaca się zebrawszy nawet ochrzan. Spodziewam się go od Żony, ale, gdy wstanie, chwalić się nie będę. Istnieje bowiem szansa przy jej charakterze i porannej półprzytomności, że zapomni, a potem wiem, czym ją zagadać (zmianą koncepcji remontu góry) i może rozejdzie się po kościach. Szansa jest jednak minimalna, bo jest strasznie pamiętliwa w kwestiach kulinarnych, zwłaszcza tych, które mogą zaszkodzić mężowi.
Sernik był wyśmienity, a makowiec nadal bardzo dobry. Wiedziałem, że tak będzie. Trzy dni temu, gdy przyjechało Krajowe Grono Szyderców, sytuacja była inna. Korzystając z zamieszania przy rozpakowywaniu się i z ogólnego harmidru (harmideru też może być) tworzonego przez Q-Wnuki, które od razu chciały wszystko, a najbardziej z wrzaskiem biegać i skakać po nowiutkim(!) narożniku, cichcem wykroiłem sobie ze sporego, już wypakowanego koła poważny klin sernika, a z makowca równie poważny kwadrat. Zanim się wszyscy zorientowali, byłem bezczelnie w połowie konsumpcji. Od razu zrobił się dodatkowy raban. Stąd w każdy z dwóch wieczorów Pasierbica, gdy kończyliśmy dzień i kładliśmy się spać, napominała mnie wiedząc, że rano wstanę pierwszy grubo przed wszystkimi Ale pamiętaj, że są jeszcze inni!
Od razu wtedy pozwoliłem sobie na ocenę ciast w szkolnej skali. Sernik określiłem jako dobry, makowiec bardzo dobry. Przez to natychmiast doszło do sprzeczki na kilku frontach. Q- Zięć się oburzył, bo to on robił ten sernik, Pasierbica makowiec, a potem jeszcze między nimi zaiskrzyło, bo zaczęli sobie wymawiać, kto co mieszał, wyciskał, itd. I wcale sam tego nie zrobiłeś/-aś! Na tyle długo, że zdążyłem skonsumować i było po ptokach.
Q-Zięć przy okazji przywołał słynną już historię i sytuację z sernikiem dziadka, czyli Byłego Teścia Żony. Słynął on z tego, że robił słynny, puszysty sernik sam rozpływający się w ustach. I kiedyś, gdy byliśmy z wizytą, pozwoliłem sobie na grubiańską uwagę Owszem sernik jest pyszny, ale najlepszy sernik na świecie robi Teściowa! I ten fakt uzasadniłem jego grudkowatością.
- Teściowa ser rozgniata tylko widelcem, stąd te pyszne grudki...
Były Teść Żony wziął się i obraził i zapewnił mnie, że już nigdy sernika dla mnie nie zrobi. A doskonale wiedział, gdzie to ciasto lokuję w hierarchii. Trwał w tym stanie konsekwentnie przez dobrych kilka lat (po drodze robił innym konsumentom), aż w końcu się złamał i znowu mogłem się delektować.
Uspokoiłem Q-Zięcia, że po Świętach, gdy już będę miał do dyspozycji ostatni kawałek, od razu w hierarchii ciast stanie się najlepszym sernikiem na świecie.
Wracając do porannych poszukiwań. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło i poranek mogłem wstawić do kategorii "udany". Czy muszę przypominać, że w hierarchii ciast na samym szczycie jest sernik, potem długo, długo nic, a potem makowiec? A przy okazji - w hierarchii piw...
Gdy Żona zeszła na dół, okazało się, że wczoraj wieczorem czytała i czytała.
- Nie mogłam zasnąć!... - W końcu sprawdziłam w komórce. - Pełnia! - Zimny Księżyc!
(Grudniowa pełnia nosi nazwę Zimnego Księżyca, nawiązującą do coraz chłodniejszych dni. Wywodzi się ona z tradycji rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Celtowie nazywali grudniową pełnię Dębowym Księżycem, honorując w ten sposób przeprowadzane w grudniu religijne obrzędy.)
Mój organizm nic o tym nie wiedział kierując się naczelną zasadą - "przetrwać". Pomijając pochodzenie robotniczo-chłopskie wyraźnie miał w sobie echa przodków z tatarskich stepów krymskich i akermańskich.
Rano zdrowo, poświątecznie się opieprzałem. Trzeba było odreagować. Do pracy nie mogłem nawet zaliczyć drewna i wyjątkowo późnego cyzelowania ostatniego wpisu.
- Ciasto już zjadłeś? - pytanie padło koło południa.
- Już daaawno!... - czekałem w napięciu. A tu cisza. Żona zareagowała pro forma wyraźnie zapominając o tym, że miały być dwie porcje. Tak więc ciasta rozeszły się po kościach.
Z tego psychicznego komfortu mi odwaliło i w skali 1:40, po dokładnych pomiarach, zrobiłem rzut Pokoju Córki. Przede wszystkim dla Żony, żeby mogła sobie planować naszą przyszłą sypialnię. We wstępnych wczorajszych rozmowach ustaliliśmy, że najpierw zaszpachluję dziury w ścianach, potem cały pokój pomaluję. Wtedy dopiero położymy wykładzinę i cokoliki z tego samego materiału i będziemy mogli powoli się sypialniano przenosić. Obecną sypialnię trzeba będzie zwolnić.
Gdy się ocknąłem, było sporo po 14.00. To rzuciłem się do poważnej pracy. Zacząłem robić swoje porządki w apartamencie gości, a Żona równolegle swoje. Jutro przyjeżdżają pierwsi goście. Zapewne zapamiętamy ich doskonale tak, jak tych z Naszej Wsi i z Wakacyjnej Wsi. Tak to już jest, gdy siedzą w nas potężne emocje.
Po 15.00 pojechałem w Uzdrowisko zrobić zakupy, aby kulinarnie powoli wracać na tory. W Biedrze miałem problem ze znalezieniem masła. Przeszedłem wzdłuż gablot z kilka razy, a masła nie było. "Niczym w komunie". Dopytałem panią. Wskazała na regały, które już przejrzałem kilka razy.
- A mogłaby mnie pani zaprowadzić do niego za rączkę, bo tam byłem i nie widziałem? - i dla lepszego i jednoznacznego zrozumienia wskazałem na swoją rękę, lewą bodajże, biedną już, co nieco sfatygowaną, odrobinę pomarszczoną, z uwypuklonymi naczyniami krwionośnymi, które tyle lat musiały służyć przenoszeniu cennej krwi, i w przedśmiertnych plamach. Może dlatego pani poszła bez szemrania i przy zerowym wzdychaniu, tudzież przewracaniu oczami, chociaż ewidentnie musiała porzucić pracę związaną z rozpakowywaniem potężnej palety. Z uśmiechem i leciutkim politowaniem mi je wskazała. Było pod różnymi postaciami, w różnych gatunkach, kształtach i wielkościach. Wśród serów żółtych i twardych. A ja, męski głąb, uparłem się i non stop szukałem przy margarynach i innych Ramach. Ale mimo wieku się uczę. Teraz, jeśli ponownie nie znajdę, to od razu pójdę do twardych serów żółtych, a jeśli tam nie będzie, wykażę inicjatywę i natychmiast udam się do wędlin, żeby biednej, sympatycznej pani nie zawracać głowy swoją męską, starczą niemocą.
Żona na II Posiłek kulinarnie już wróciła. Krewetki i białe wino były wspaniałą odskocznią od świątecznych potraw. Ale I Posiłek będzie tkwił w świętach jeszcze z dzień, dwa.
Pod moją krótką nieobecność przyszedł niespodziewanie i oczywiście bez uprzedzenia Ta Konstrukcja Jest Do Dupy. I przyniósł łopatę do pizzy. A miał ją zrobić po Nowym Roku.
- Jest tak piękna - od razu telefonicznie poinformowała mnie Żona - że aż szkoda będzie jej używać.
Na miejscu miałem takie same odczucia.
Ta Konstrukcja Jest Do Dupy, według relacji Żony, "zawiesił" się nad kuchnią i ją podziwiał. Jak nie on.
I odniósł się do swojego syna, żonatego i dzieciatego.
- Kupił kozę za duże pieniądze... - bardziej gadał do siebie niż do Żony. - I co?! - A tu grzeje i można jednocześnie gotować!... - wyraźnie decyzje syna mu się nie podobały. - A żona narobiła się na święta, wszystko przygotowała, starała się, a oni, żeby coś pomogli, coś przynieśli!... - Nic! - To pokolenie jest takie roszczeniowe, tylko by oczekiwali! - dalej miał na myśli syna.
Trudno było się z nim nie zgodzić. Żona jednak nie podejmowała dyskusji. Mogłaby służyć przykładami na potwierdzenie jego stwierdzeń, ale mogłaby też podać przykłady zaprzeczające takiemu stanowisku "młodych". Chociażby Krajowe Grono Szyderców. Q-Zięć i Pasierbica zawsze się poczuwają do czegoś, adekwatnie do sytuacji. Jest to bardzo miłe, pomocne i konstruktywne. I normalne. Mają oczywiście swoje oczekiwania względem dziadków w różnych sytuacjach, ale to, jak świat światem, też jest normalne. I nie nabzdyczają się, gdy zdarzało się nam, że musieliśmy im odmówić. Wiedzą wtedy, że naprawdę mieliśmy swoje powody.
Po południu przyszedł sms od Pasierbicy. Właśnie jechali do Brata Q-Zięcia na jego urodziny. Gdy byłem trochę młodszy, też tak robiłem i robiłbym, jak Krajowe Grono Szyderców, gdybym był na ich miejscu. Bo zaczęli imprezować u Byłych Teściów Żony (Dziadkowi to wyraźnie pomogło, bo ostatnio mocno niedomaga), potem mieli rodzinne spotkanie z Babcią Q-Zięcia, Policjantką, Przewodnikiem i Bratem Q-Zięcia, następnie dwa dni spędzili u nas, dalej przeszli przez wizytę u Ojca Pasierbicy, a dzisiaj...
Ta paczworkowość może ich wykończyć, bo każde jej odnóże swoje towarzyskie oczekiwania ma względem młodych i im nie odpuszcza. W Norwegii, po takich Świętach, ani by się obejrzeli, a byliby już bez dzieci. Życzliwi i "przejmujący się" ich dolą donieśliby odpowiednim, gestapowskim służbom o "haniebnym" postępowaniu rodziców. I unieszczęśliwiliby je na zawsze. Bo gołym okiem było widać, że są szczęśliwe, nawet ponad miarę, jeśli tak to można ująć, ale o tym będą wiedzieć dopiero za wiele lat.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
PIĄTEK (29.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Wybudziłem Żonę ze snu, bo, czujna, od razu wyłapała, że mam katar i wydała zalecenia na poranek. To znaczy, co mam natychmiast zrobić i Dlaczego tego nie zrobiłeś od razu w nocy?!
Akurat chciało mi się wstawać. Ale jej tego nie powiedziałem, żeby jej jeszcze bardziej nie rozbudzać. Bo zabroniłem jej wstawać z tej racji, że miałem zamiar wyczyścić całą kuchenną rurę z kolankiem, bo czas był najwyższy. I rozpalanie w kuchni miało się zdecydowanie opóźnić.
Miałem czyścić w połowie grudnia, miesiąc po poprzednim czyszczeniu, które zrobił Pracownik Szefa Fachowców. Z ówczesnego wyglądu wnętrza rury wynikało, że przy tym mokrym drewnie przez miesiąc pracy powinien być ciąg. Bo sadzy osadziło się tyle, że średnica prześwitu była dwukrotnie mniejsza od nominalnej, a to oznaczało, że pole powierzchni zmniejszyło się czterokrotnie. Aż dziw, że był ciąg i że się paliło. Tym razem rura mnie zaskoczyła. Sadzy było tyle, że na dobrą sprawę mógłbym jej nie usuwać. Niczego z tego nie rozumiałem, bo drzewo przecież nie zdążyło wyschnąć, Ale szkodzi nic!... Całość potraktowałem jako trening przy demontażu i montażu. Przy tych samych czynnościach w Wakacyjnej Wsi (cztery rury i trzy kolanka, paskudne przejście przez ścianę Domu Dziwa oraz zewnętrzny komin) obecna praca jawiła mi się niczym błahostka. Dziesięć minut i mogłem rozpalać.
A co będzie przy suchym drewnie?...
Cały dzień szykowaliśmy apartament dla gości. Nie mogłem zrozumieć dlaczego i skąd brały się dziesiątki dupereli, skoro szykowaliśmy go już od jakiegoś czasu i nawet zaczęliśmy ostateczne sprzątanie wczoraj. Wiedziałem jednak, że następnym razem ta ilość zdecydowanie się zmniejszy, no i poza tym "nauczymy się" tego mieszkania, więc będzie łatwiej.
W międzyczasie Przyjechał Szef Fachowców ze swoim pracownikiem. Zobaczyć, co my nowego w pomysłach nawywijaliśmy. Ale żeby przyjazd mu się opłacał, to przywiózł 4 metry przestrzenne buka przeze mnie zamówionego.
Przymierzając się do naszych nowych pomysłów na bieżąco odkrywaliśmy, a raczej potwierdzaliśmy, że Tajemniczy Dom jest tajemniczy. Przy próbach ustalenia pionów i poziomów co jakiś czas wpadaliśmy w pułapkę. Ale nie dlatego, że tych pionów i poziomów nie było, bo przecież bez nich nie mógłby stać. Po prostu ich wzajemne zróżnicowanie względem siebie było takie, że gdy już byliśmy w ogródku, już witaliśmy się z gąską wychodziło, że poziom przyszłego sedesu w pralnio-łazience wypadał w dziwnym miejscu z sąsiadującą naszą łazienką, na tyle dziwnym, że stwarzał on nietypowe możliwości jego obejścia, wszystkie bardzo podejrzane i grożące jakąś makabrą w postaci niepotrzebnego kucia, albo przecięcia rur kanalizacyjnych, centralnego ogrzewania lub elektrycznych kabli. A, gdy próbowaliśmy problem rozgryźć za pomocą pionów i ich wzajemnego usytuowania, i je ze sobą w jakiś logiczny ciąg połączyć, zaraz groziło to samo.
Na końcu nam wyszło, że na górze musi być jakieś puste, zamurowane pomieszczenie i szlag jeden wie, co może w nim być.
- Dopóki nie rozkujemy ściany w pralni, do niczego nie dojdziemy. - zawyrokował Szef Fachowców.
I tym konstruktywnym stwierdzeniem się rozstaliśmy.
Przyjechali o 20.00. Kulturalnie, wcześniej informowali, że tak może być i potwierdzali z trasy Bo straszne korki! Gdy zabrzmiał gong, rzuciłem się do drzwi, zanim Żona zaczęła się zbierać.
Pani, lat około 45, szczupła, co zapisałem na jej korzyść, stała przy bramie i natychmiast zaskoczyła mnie, bo od razu zaczęła wyrzucać z siebie grad pytań. Błyskawicznie stało się dla mnie jasne, że należy do tej grupy osób, które zadając pytanie nie czekają na odpowiedź i natychmiast zadają następne, albo też odpowiadają same sobie i zadają następne, znowu sobie odpowiadając albo, uznając odpowiedź za nieistotną, zadają kolejne.
Tego bardzo nie lubię, zwłaszcza jako gospodarz. Bo to takie impulsywne zahaczające o niegrzeczność. Przynajmniej ja to tak odbieram.
- Gdyby pani dała mi szansę... - przerwałem jej przy szóstym - to bym odpowiedział na to pierwsze, może?
Przy czym na pewno przyoblekłem wredny wyraz twarzy pogłębiony dodatkowo moim naturalnym, bo to silniejsze w takich razach ode mnie, więc pani na ułamek sekundy się przymknęła, ale za chwileczkę zaczęła od nowa niczym niezrażona, a na pewno nie moją twarzą. Na szczęści pojawiła się Żona, więc bezgłośnie, z ulgą i bez specjalnych ambicji przekazałem pałeczkę.
Mąż nie raczył się pojawić Bo zmęczony i siedzi w aucie! i dopiero go ujrzałem, gdy zmyłem się z apartamentu, żeby panie się dogadywały. Na skutek mojej kulturalnej inicjatywy raczył oderwać się od auta i postąpić w moją stronę kilka kroków i się przywitać. Chyba nawet się nie przedstawił. Typa miałem już potem nie zobaczyć. I bardzo dobrze.
Swojej opinii nie omieszkałem uzewnętrznić już w łóżku, gdy szykowaliśmy się do oglądania serialu.
- A, właśnie! - Mam do ciebie prośbę... - Żona zaczęła, zanim rozpoczęliśmy. - Mógłbyś na blogu nie opisywać gości?!
No, i tak. Ileż pięknych faktów, scen, dialogów, opisów charakterów i humoru z tego wszystkiego wypływającego właśnie, czytelniku, uda się w ten sposób w niebyt. I za chwilę nic już tego nie przywróci potomnym, bo pamięć ludzka nie zaprząta sobie głowy takimi drobiazgami. No może z pewnymi wyjątkami, wybiórczo. Jaka strata dla przyszłych antropologów kultury, czyli etnologów. Ale w dupie z nimi!
Wieczorem udało się nam obejrzeć kolejny odcinek Mad Men. Piszę "udało się", bo oczywiście bez telefonu gościny do Żony się nie obyło, czytaj, naruszenia miru domowego, w tym świętego, późnowieczornego! Dupy z łóżka nie ruszyłem, bo dlaczego, skoro nie wolno mi pisać?!... Poszła Żona.
Ale miałem nie pisać...
SOBOTA (30.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Przeprowadziłem wszystkie poranne procedury i czas zaczął biec leniwie, sobotnio, aż do 13.00.
Wtedy ruszyliśmy na spacer i na zakupy.
Ledwo wróciliśmy, jeszcze w holu, gdy zrzucaliśmy z siebie wierzchnie okrycia, zadzwonił Budowlaniec. Nawet na głos poinformowałem Żonę, kto dzwoni z imienia i nazwiska. Ale dalszą rozmowę prowadziłem z jego imiennikiem, Justusem Wspaniałym. Nie wiem, co mi się stało.
- O, widzę, że nadal masz taki niski tembr głosu... - nawiązałem do jego ostatnich chorobowych przypadłości.
- Taaak ... - usłyszałem niepewne Budowlańca. Ostatecznie nie słyszeliśmy się spory szmat czasu, ale też nigdy na jego tembr nie zwracałem uwagi.
- A nie masz przypadkiem na głośności? - Mama jest gdzieś w pobliżu, bo chciałem o niej i o świętach pogadać? - bardzo ciekawił mnie fakt, jak te Święta z mamą Lekarki przebiegły.
- Nie... - usłyszałem już całkiem niepewny głos pełen dezorientacji - nie mam na głośności.
Już miałem rozpędzić się, gdy Żona krzyknęła Przecież to Budowlaniec!
Wybuchnąłem śmiechem, on mniejszym i powiedziałem, że zadzwonię za 5 minut.
- Chyba po tym wszystkim martwisz się o mnie, co? - zagadałem, już świadomie, do Budowlańca. - Ten mój wiek...
- No, właśnie się nawet zdziwiłem, dlaczego tak nagle zainteresowałeś się moim głosem, skoro go znasz i nic w tym względzie się nie zmieniło... - Ale najbardziej się zdumiałem, skąd wiedziałeś, że jest mama i dlaczego się nią interesowałeś, skoro nigdy jej nie widziałeś i nie poznałeś?! - Co prawda, to moja teściowa, która od jakiegoś czasu mieszka z nami i się nią opiekujemy, moja mama od dawna nie żyje, ale teściowa też mama... - I takie nagłe zainteresowanie?...
Pękaliśmy we troje ze śmiechu. Musiałem mu wszystko wyjaśnić. A potem przegadaliśmy wszelkie aspekty przeprowadzki do Uzdrowiska, przede wszystkim pod kątem budowlanym, skoro jest Budowlańcem. Tym razem Żona zabroniła mi jednak mówić o szczegółach, jakie remonty i adaptacje zrobiliśmy i jakie mamy zamiar przeprowadzić, bo byśmy z tych tematów nie wyszli. Budowlaniec sam uprzedzał, żebyśmy nie mieli do niego pretensji, że o nich mówi, skoro jest to jego fach.
Przy okazji rozmów o emeryturze wyszło ku naszemu zaskoczeniu, że mu do niej jeszcze sporo, bo to rocznik 1961. Dziwne, bo przez tyle lat jakoś to mi umknęło.
Oczywiście zapraszaliśmy go wraz z żoną do nas, do Uzdrowiska.
Musiałem o tym qui pro quo opowiedzieć Lekarce i Justusowi Wspaniałemu. I wreszcie mogłem swobodnie dopytać o mamę, zwłaszcza że już jej nie było, bo Justus Wspaniały na jej jednoznaczne i kategoryczne życzenie odwiózł ją do domu.
- Dzwoniła zaraz po tym - opowiadała Lekarka - i narzekała Co ja zrobiłam! - Teraz siedzę tutaj samotna!... - Problem jest taki, że jak by nie było, zawsze jest źle. - Święta przez mamę były ciężkie, zupełnie nieudane!... - dodała.
Kurczę blade, współczuliśmy. Ale przynajmniej córka Lekarki była zadowolona z pobytu w Domu Dziwie, u Młodego Niemca i Młodej Polki. Ale podejrzewamy, że dlatego tylko, że Justus Wspaniały ganiał co rusz a to z suchym drewnem, a to z grzejnikiem, ręcznikami, o wałówie nie wspominając i z czymś tam jeszcze, bo gospodarze nie reagowali na ich telefony. Jest to jakaś metoda.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
NIEDZIELA (31.12) - Sylwester
No i dzisiaj zwlekałem się z łóżka i zwlekałem.
Aż się zwlokłem o 06.25. Dwadzieścia pięć minut po czasie, a to u mnie poranna wieczność. Oczywiście Żona mnie namawiała, żebym dalej spał Bo co cię goni?...
- Życie! - odpowiedziałem i natychmiast nogi zwiodłem na podłogę, żeby w ten sposób przerwać dalszą dyskusję i kuszenie.
Cały dzień prowadziliśmy niedzielnie. Niespiesznie i leniwie. Drewna i pisania nie mogłem zaliczać do jakichś ciężkich obowiązków.
- Aha! - nagle usłyszałem Żonę. - Dzisiaj jest niedziela! - Bo jakoś tak czuję się niedzielnie...
Obśmialiśmy się, bo miałem takie same wrażenia. Poprzez wewnętrzne niedzielne samopoczucie dochodzenie i odkrywanie, że dzisiaj jest rzeczywiście niedziela.
Stan ten pogłębiliśmy zaległymi rozmowami.
Najpierw z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Zwierzchnictwo ze Stolicy zafundowało im trzy dni przed Świętami pisma urzędowe nakazujące tłumaczenie się z różnych finansowych dotacji. Od razu odkleiły się nam wspomnienia i na samą myśl o bezdusznej złośliwości urzędników, buraków, bo nie bezmyślnej (szkoły niepubliczne trzeba z definicji gnębić jak się tylko da!) błyskawicznie się wzburzyłem. Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki siedzieli więc już któryś dzień w domu, grzebali w stosach dokumentów, liczyli i tworzyli debilom wyjaśnienia. Dobrze, że robili to we dwoje znając się na problematyce, bo to łatwiej. No i się wspierali, bo przecież jechali na jednym wózku.
Święta przeszły im bezboleśnie, rodzinnie, ale bez zahaczania o politykę (iskrzy na linii Mąż Dyrektorki, a mąż siostry Żony Dyrektora - ten pierwszy, jako mądry, tematów unika, albo je od razu ucina). Za to boleśnie z biodrem. Bo Mąż Dyrektorki stojąc na drabinie i coś wieszając pozwolił sobie zeskoczyć na podłogę o dwa szczeble, a nie zejść spokojnie po jednym, jak Pan Bóg przykazał rekonwalescentowi. I wrażliwy staw biodrowy od tej zeskakującej nogi natychmiast się odezwał. Poprawy z biodrem nie ma, jest pewna stagnacja. Ale skąd ma się brać, skoro Mąż Dyrektorki na jakiś czas zarzucił rehabilitację, między innymi z powodu tych buraków ze Stolicy.
Oboje twardo jednak stoją na stanowisku, że w pierwszej części stycznia do nas przyjadą.
Potem długo rozmawialiśmy z Czarną Palącą. Z nią, z W Swoim Świecie Żyjącą i oczywiście z Po Morzach Pływającym nie widzieliśmy się blisko dwa lata. Ostatnio w styczniu, czy w lutym 2022, gdy byliśmy w Sąsiednim Miasteczku oglądać ofertę nieruchomościową. A i to stosunkowo krótko, bo w kawiarni, bez oglądania Głuszy Leśnej i Bandy Bydlaków oraz chłonięcia atmosfery ich domu i otoczenia.
Święta spędziły we dwie w towarzystwie Bandy Bydlaków właśnie i czterech kotów (dwa lata temu były dwa, jak zawsze). W Swoim Świecie Żyjąca zjechała z Metropolii II, a Po Morzach Pływający aktualnie pływa po morzach.
- Teraz jest chyba w okolicach Sewilli, ale ciągle mi się myli, zwłaszcza gdy akurat nie mają zasięgu, a się przemieszczają. - wyjaśniła ze śmiechem Czarna Paląca.
- A nadal palisz papierosy? - zapytałem, bo gdyby przestała, trzeba byłoby zmienić blogową ksywę.
- Nie, teraz palę iqosy. - Podgrzewają tytoń do niższych temperatur. - Wklep w googlach IQOS, to będziesz wiedział.
- To widzę, że jest szansa na wasz przyjazd, skoro W Swoim Świecie Żyjąca robiąc na ostatnim roku magisterkę będzie miała w tygodniu tylko dwa dni zajęć i będzie mogła w domu zaopiekować się zwierzyną.
- Zobaczymy, bo gdy Po Morzach Pływający zjawi się w domu 10. lutego, od razu będzie wybierał się na kurs kapitański. - Ale nie wiadomo, jak będzie z terminami, a przyjechać byśmy do was bardzo chcieli.
Później wklepałem pytanie o IQOS. Informacje dla mnie bez znaczenia. A ksywa zostaje. Nawet mimo zmiany koloru włosów z czarnych na jej naturalne - sól-pieprz. Pisałem bodajże o tym.
Ostatni telefon był do Mądrego Leśnika. Specjalnie nie dzwoniliśmy do Dzikiej Ziemianki, bo jak Żona wyjaśniła powód zdziwionemu Mądremu Leśnikowi, jest ona Dziką Ziemianką po prostu i po prostu mogłaby nas nie dopuścić do głosu. A chcieliśmy w jakimś, w miarę wymiernym czasie, czegoś się dowiedzieć.
Mądry Leśnik miał strasznie zmachany głos. Okazało się, że akurat wyrzucał spod koni gnój Aby na nowy rok miały czyściutko! Dzika Ziemianka ma wymieniony jeden staw biodrowy i jeśli rehabilitacja pójdzie dobrze, to samo czeka ją z drugim. Ale ból i cierpienie, którego doznawała, zniknęły i chce się jej żyć. Mądry Leśnik z kolei czeka naprawdę z dużym utęsknieniem na zmiany w jego pracy, bo to co do tej pory działo się w nadleśnictwie było nie do pogodzenia z rzetelnym, zawodowym pojmowaniem rzeczy i, eufemistycznie mówiąc było w sprzeczności z jego osobistą i zawodowa mądrością. Czyli czeka, żeby ta wielka zawodowa frustracja, która przez pisowskie lata narastała, wreszcie zniknęła.
- Ani przez chwilę nie zakładałem, że o nas zapomnieliście! - odparł śmiejąc się, gdy ich przepraszałem, że przez pół roku do nich się nie odzywaliśmy.
Ustaliliśmy, że przyjadą do nas jakoś tak na wiosnę.
- Może z kolejnymi sadzonkami pomidorów? - dodał.
Potem niedzielnie dzwoniliśmy do różnych uzdrowiskowych restauracji i kawiarni. Szukaliśmy takiego gastronomicznego jelenia, który byłby czynny dzisiaj do północy i później i przyjmował chętnych z ulicy, aby ci mogli napić się o północy okolicznościowego szampana i zapewne nie tylko. Ale wszystkie telefony milczały. Na pewno świadomie, żeby uniknąć rozmów z takimi zawracaczami głowy, jak my.
Tedy podjęliśmy postanowienie, żeby z Pieskiem zrobić poważną rundę i do tych lokali zajrzeć osobiście i dowiedzieć się, co i jak. Wszędzie słyszeliśmy taką samą odpowiedź - restauracja czynna jest do 20.00, ale kuchnia do 19.00. Przekaz był jasny.
Tłumy były dzikie. Na wszelkich pasażach i w mijanych sklepach. A w lokalach nie uświadczało się wolnego stolika. Przed każdym (lokalem, nie stolikiem - jeszcze by tego brakowało) stała tablica Proszę nie wchodzić i czekać na kelnera. Więc wszędzie widzieliśmy takie spore grona zbitego, nomen omen, narodu, który karnie czekał z nadzieją na w miarę rychłe wejście do kulinarnego przybytku.
Żona wymyśliła, żeby ten wieczór uhonorować w ten sposób, żeby pójść do Lokalu z Pilsnerem II, bo z nim wiązaliśmy nasze wspólne pierwsze uzdrowiskowe wspomnienia i darzyliśmy go przez to wielkim sentymentem. Wracając do domu cieszyliśmy się tym pomysłem jak takie półdebilne szpanery, bubki, buce, bufony, efekciarze, fanfaroni, megalomani, pyszałki, snoby, zadufańce i zarozumialcy rozmawiając w takim oto tonie:
- Będzie pięknie opowiadać, jak to w naszym Uzdrowisku w Sylwestra byliśmy turystami. - Oto przyjechaliśmy do znanego kurortu I wyobraźcie sobie - dodamy skromnie - przed lokalem, który sobie upatrzyliśmy, bo przed innymi było jeszcze gorzej - to wyjaśnienie dodamy, żeby nie wyjść całkiem na wyżej wymienionych - trzeba było czekać na kelnera, bo tłumy były dzikie i wolnych stolików brak. - A potem, już wewnątrz, znowu trzeba było sporo na niego czekać, żeby przyjął zamówienie. - Na głupie wino czekało się, że ho, ho, a na potrawę to szkoda gadać!... - tu zawiesilibyśmy głos pozwalając interlokutorom uwolnić wodze fantazji.
A już na własny użytek cieszyliśmy się, że przed Lokalem z Pilsnerem II postoimy sobie z pół godziny (fajnie byłoby dłużej z lekkim przemarznięciem), wewnątrz na złożenie zamówienia z 15 minut, tu akurat wystarczyłoby tyle, żeby za jakiś sensowny czas (15 minut?) móc umoczyć usta w winie, a potem to można czekać na danie główne do woli, dobrze, żeby długo, bo to by dało nam pełne wrażenie uczestniczenia w tym zbiorowym sylwestrowym życiu Kurortu. Wprost kochałem to miejsce!
W domu zadzwoniłem z krótkimi życzeniami sylwestrowymi i noworocznymi do Córci i do Syna. Pasierbica nie odbierała. I bardzo szybko stwierdziliśmy, że jednak w Lokalu z Pilsnerem II stawimy się o 18.00, a nie o planowanej 19.00, żeby nie musieć nerwowo spoglądać na zegarek rejestrując, jak za każdym kęsem upływa 5 minut, dajmy na to. A zakładaliśmy, że kęsów będzie sporo.
Lokal nas trochę zawiódł. Przed wejściem nie było żadnego grona, żywego ducha, a w rogu naszej ulubionej sali ujrzeliśmy natychmiast wolny stolik, który plasował się przez lata na drugim miejscu wśród naszych ulubionych.
- Jeśli stolik jest pusty, to możemy go zająć? - zapytałem udręczonej młodej kelnerki z twarzą obleczoną wielkim zmęczeniem. Znaliśmy ją, jako części bywalcy, i wiedzieliśmy, że jest inna, ale przecież w dzień Sylwestra byliśmy pierwszy raz.
- Jeśli wolny, to można... - odpowiedziała wzruszając ramionami, bo co to za głupie pytanie. Ale wiedzieliśmy, że jej zachowanie nie miało nic wspólnego z arogancją. Miała już po prostu serdecznie dosyć.
Rzuciliśmy się od razu, jednak ostatecznie zachwyceni, bo ledwo siedliśmy, grona wewnątrz i na zewnątrz natychmiast zaczęły nabrzmiewać. Ciekawe, że stoliki okupowała młodzież, co nas kompletnie zaskoczyło. Taka między 15 lat (?!), a 25. Więc my na tym tle sporo się wyróżnialiśmy. Żona mogłaby być matką tych młodych ludzi, a ja, jako wapno, spokojnie dziadkiem. Ale zachowanie wszystkich ich było bez zarzutu i zupełnie nam nie doskwierało. I ciekawie było obserwować zachowania takich młodych leszczy i uczestniczenie w "dorosłym" życiu.
Obsługiwała nas akurat ta udręczona kelnerka. Przy stoliku od razu poinformowała, że płatność gotówką, więc zamówiliśmy wino, a ja z powrotem się ogaciłem i bez słowa pretensji poszedłem do najbliższego bankomatu. Stał nieogrodzony żadnymi szybami, więc obyło się bez przygód. Głupio byłoby w taki dzień straszyć rozbitą i krwawiącą wargą Żonę, młodzież, o udręczonej kelnerce nie wspominając. Gdy wróciłem, wina jeszcze nie było. Wprost pięknie! A gdy się pojawiło, zamówiliśmy pizze, nasze ulubione.
- A ile będziemy czekać? - dopytała Żona.
- No, tak... - pani zawiesiła głos bojąc się widocznie naszej reakcji - z 40 minut. Ale natychmiast się przełamała i rozsądnie odważyła poprawiając się ... - z godzinę.
Zdziwiła się, gdy oboje zgodnie odpowiedzieliśmy z uśmiechem O, to świetnie!
Głupia! Mogła swobodnie powiedzieć dwie! Ale i tak kochaliśmy to miejsce!
Drugi zawód nastąpił, gdy pani pojawiła się z pizzami, ku naszemu nieskrywanemu zdziwieniu, za jakieś 20 minut.
- Nie wiedziałem, że godzina tyle trwa... - zagadałem. Pani po raz pierwszy się po swojemu uśmiechnęła, ale wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi. Była bowiem już 18.40.
Coś z tym wolnym czasem trzeba było zrobić, więc zamówiliśmy desery. Żona creme brulee, a ja roladę bezową z pistacjowym nadzieniem, której jakoś wcześniej w menu nie zauważyłem. I po 10 minutach od zamówienia (niepotrzebnie się spieszyli) i po pierwszych kęsach oboje (dałem obficie Żonie spróbować) ulokowaliśmy ją tuż za podium deserów poznanych przez nas w trakcie naszych wojaży po Polsce.
O 19.40 poszedłem płacić. Pani była już zupełnie inna, to znaczy taka sama, kiedy ją poznawaliśmy. Cała uśmiechnięta, na twarzy ani śladu zmęczenia.
- To już niedługo wreszcie koniec?... - zagadałem.
- O niczym nie marzę, tylko żeby wreszcie odpocząć. - uśmiechała się.
Do domu wracaliśmy w świetnych nastrojach, zwłaszcza że po drodze przed każdym kolejnym lokalem mogliśmy obserwować takie same scenki. Spóźnieni i kompletnie niezorientowani, gorzej, zerwani z choinki, chętni do wejścia do lokalu, odbijali się od twardej postawy kelnera/kelnerki. Słyszeliśmy błagania w głosie i żebraninę o litość. A już całkiem poprawiał nam humor fakt, kiedy częstokroć ci zerwani z choinki mówili kelnerskiemu cieciowi, że oni zjedzą cokolwiek i do 20.00 zdążą, a cerber z kamienną twarzą im odmawiał i biedni odchodzili z kwitkiem. Naprawdę kocham to miejsce!
W domu plan był najprostszy z możliwych. Postanowiliśmy obejrzeć dwa(!) odcinki Mad Men, a na deser polecony przez Krajowe Grono Szyderców amerykański film z Tomem Hanksem Mężczyzna imieniem Otto. Tylko taki sposób gwarantował nam dotrwanie do północy i do Nowego Roku.
Ale jak to zwykle - plan planem, a życie życiem. Najpierw zadzwoniła Pasierbica. Od Słowian, u których z dziećmi spędzali Sylwestra. Nieźle się rozgadaliśmy. A potem pod koniec pierwszego odcinka Konfliktów Unikający wysłał prowokacyjnego smsa z życzeniami. Sprawy tak zostawić nie mogłem. Znowu się rozgadaliśmy, zwłaszcza że ja pozwoliłem sobie dać upust drobnej frustracji związanej z gościną i poskarżyłem się, że Żona zabroniła mi pisać o gościach. Ona z kolei w trakcie rozmowy zapewniała, że pani jest miła i że sympatycznie się jej z nią rozmawiało. Całkiem możliwe.
Przez te rozmowy wyczerpaliśmy, zdaje się, ostatnie pokłady naszej energii, bo po pierwszym odcinku bez żenady postanowiliśmy spać.
- I tak zostaniemy obudzeni o północy. - konkludowaliśmy.
- To przez ten gluten i wino! - Żona uzupełniła wiedzę o naszym stanie. Nawet w takim krytycznym momencie potrafiła się znaleźć.
PONIEDZIAŁEK (01.01)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
Wczoraj zasypiając i nastawiając alarm dałem swojej psychice dyspensę od zrywania się w Nowy Rok o nieludzkiej porze i nawet zegar biologiczny, który obudził mnie o 06.03, nie był w stanie przełamać swobody sobie narzuconej.
Tuż przed północą obudził nas oczywiście łomot petard i sztucznych ogni. Trzeba było przeczekać.
Piesek też to wiedział. Zaczął po pierwszych akordach się kręcić. A potem najpierw przyszedł do Pani, ale za chwilę postanowił wybrać się do mnie. Niestety po drodze było okno balkonowe, zza którego dobiegały go te niepokojące dźwięki. Więc przysiadł nie chcąc przechodzić obok. W końcu się jednak przemógł i do mnie dotarł. Zacząłem go uspokajająco głaskać. Okno jednak ciągle było za blisko, więc wrócił do Pani, do takiego zacisznego kącika. Siedział i zwiesił łeb poddając się Pani głaskaniu. Wiedział, że takie jest życie i że trzeba spokojnie przeczekać.
Gdzieś kwadrans po północy się uspokoiło i można było spać. Piesek też o tym wiedział. Wszystko wróciło do normy.
Dzisiaj pisanie było przerywane drobiazgami, kilkoma miłymi.
Przed 14.00 wyjechali goście. Mogli siedzieć do 15.00 (gościna pytała). Zawczasu uprzedziłem Żonę, że gdy dojdzie do zdawania kluczy, ja żadną miarą się nie wybiorę do drzwi. Nawet milczała, ale kątem oka dostrzegłem pod nosem lekki uśmieszek. Według relacji Żony pożegnanie przebiegło sympatycznie i rzeczowo (tak chyba opisuje się tego typu przypadki w dyplomacji?).
Noszenie drewna było oczywistością tak, jak I Posiłek, który zjedliśmy o 12.30.
Po południu ucięliśmy sobie długą pogawędkę z Byłym Teściem Żony. Wiedzieliśmy, że niedomaga zdrowotnie. Przegadaliśmy wszystkie aspekty jego ostatniego samopoczucia, a Żona nie byłaby sobą, gdy nie doradzała i nie podsuwała w sumie prostych rozwiązań. Ale materia jest trudna. Bo wiek, nie wymawiając, charakter i przyzwyczajenia. Gdyby chociaż spróbował i gdyby po tym mu się poprawiło...
Umówiliśmy się, że mimo jego, takiego a nie innego samopoczucia, chętnie nas będą u siebie gościć. - Ale tylko na kawę... - zaznaczył, bo zawsze nas podejmowali iście po pańsku. - No, może z winem - dodał. - W tym roku zrobiłem 40 litrów. - Sam nie piję, to rozdaję! - to stwierdzenie go ubawiło.
Zaraz po tym zadzwonił Geograf przepraszając, że nie zareagował wcześniej na nasze świąteczne życzenia. Śmierć jego kuzyna i pogrzeb przed Świętami go dobiły. Udało się mu mnie rozśmieszyć, bo od razu wyjaśnił, dlaczego tak ciężko wzdycha, pomijając sprawy rodzinne.
- Nie wiesz? - zapytał. - Te łobuzy doszły do władzy!...
Ciekawa jest ta demokracja. A przecież prawda powinna być jedna. Ale jak mówią starzy górale...
Geograf w tym roku, w lutym, kończy 85 lat.
Wieczorem czekała nas realizacja sylwestrowych postanowień z obszaru seriali i filmu. Zapowiadało się ciekawie.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Ewenement. Odważył się wysłać dzień po Świętach tylko jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz zza tarasowej szyby domagając się wpuszczenia do domu.
Godzina publikacji 19.00.
I cytat tygodnia:
Najlepsze rzeczy w życiu często czekają na Ciebie na granicy strefy komfortu. - Karen Salmansohn (autorka i projektantka książek o samopomocy, chyba Amerykanka)