poniedziałek, 8 stycznia 2024

08.01.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 36 dni.
 
WTOREK (02.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Bez żadnych nocnych afer. 
Wczoraj realizacja sylwestrowych postanowień z obszaru seriali i filmu też przebiegła bez żadnych afer. Po dwóch odcinkach Mad Men stwierdziliśmy, że oglądanie trzeciego byłoby już sporym przesytem, a oglądanie filmu mogłoby spowodować niepotrzebne pomieszanie aur tych w końcu odległych form obrazowego przekazu.
Rano długo przeglądałem różne wiadomości, w tym szczególnie sportowe i cyzelowałem poprzedni wpis. I w trakcie ocknąłem się, że jako bloger, obciążony w końcu pewnymi powinnościami, w ogóle na łamach bloga nie złożyłem noworocznych życzeń. Tedy spieszę poważne niedopatrzenie usunąć.
Nie będę standardowo życzył zdrowia, spokoju, wszelkiej pomyślności, chociaż oczywiście tego też życzę, ale życzę: 
Abyśmy wszyscy byli gotowi i pełni dobrej woli na otwieranie się na INNE.
Abyśmy z siebie starali się rugować ciasnotę umysłową.
Abyśmy, przy niespełnieniu dwóch poprzednich stanów, krzesali z siebie tolerancję.
 
Po I Posiłku Inteligentnym Autem zrobiliśmy tournee po Uzdrowisku. Tylko dlatego autem, bo potem mieliśmy jechać do City.
Do MZK szczęścia to ja nie mam i powoli ta firma wpisuje się na listę przeze mnie nielubianych. Nie dość, że przed Świętami nikt nie reagował na mój telefon (dzwoniłem pod dwa numery) i dzisiaj było to samo, to pani w sekretariacie odpowiadała mi na pytania, których nie zadałem. Dodatkowo nonszalancko. To taka dziwna przypadłość pracowniczek tej instytucji. Okropnie irytujące. A pytanie, dlaczego nie można się do nich dodzwonić, zbyła milczeniem. Trudno się z drugiej strony dziwić, bo co miała powiedzieć? Że przed Świętami i przed i po Sylwestrze trzeba było "w pracy", w swoim gronie przegadać wszystkie osobiste świąteczne niuanse, przygotowania, unaocznić swoje udręki i wykazać współczucie drugim stronom będącym dokładnie w takich samych sytuacjach? Po tak trudnych przeżyciach dobrze jest usłyszeć, że koleżanka miała podobnie. To dodaje ducha i sił do pracy na nowy rok. A petent? No cóż, rok jest przecież długi, a on od razu na początku, ledwo się zaczął, chciałby wiedzieć, kiedy będzie harmonogram wywozu odpadów, bo nie wie, taki biedny, które wystawić w pierwszym tygodniu stycznia.
- Musi pan sobie obliczyć na podstawie harmonogramu z ubiegłego roku. - A nowy się drukuje. - Wyślemy pocztą... - pani, jak na pierwszy dzień pracy uczyniła jednak spory wysiłek.
Z kolei po wydruki kodów na plastik musiałem podjechać dwa razy, bo pani mając jednego petenta nie potrafiła odpowiedzieć na moje wcale niezaczepne pytanie Czy to potrwa 5 minut, to wtedy bym poczekał, czy może pół godziny? tylko z irytacją machnęła na niego ręką i odpowiedziała A skąd mam wiedzieć?! Gdy przyszedłem drugi raz, nikogo nie było. Kompletną ciszę na linii ona - ja przerywała tylko praca drukarki wypluwająca nadrukowane naklejki. Ale wychodząc zdobyłem się na życzenia noworoczne. Starałem się pilnować i trochę rozewrzeć zaciśnięte zęby. Tylko trochę, bo wychodziło mi, że nie chciała jednak odpowiedzieć na pytanie. Tyle wysiłku.
W przerwie "między naklejkami" podjechaliśmy do pobliskiego i jedynego w Uzdrowisku zegarmistrza. Do jego pawiloniku startowałem wiele razy, żeby wymienić baterię w swoim zegarku, ale zawsze, bez względu na dzień i jego porę, odbijałem się od zamkniętych drzwi i opuszczonych rolet. I nigdy i nigdzie nie dało się zobaczyć jakiejkolwiek kartki o godzinach pracy. Może dlatego, że jej nie było.
A tu niespodzianka. Rolety odsłonięte, a przed drzwiami stojak z napisem Czynne pn-pt 09.00 - 17.00, sb 09 - 13.00. Wnętrze rodem z lat 60.-70. ubiegłego wieku i to w wersji minimalistycznej pokryte kurzem i chyba brudem. Zaznaczam, że wyraźnie odróżniam kurz od brudu i wiem, co mówię. Zapach nieciekawy, sam facet również na tyle, że pożałowałem, że przyszedłem, a nie potrafiłem z refleksem natychmiast coś wymyślić, podziękować i się wycofać. Lat około 65. - 70., ale mogła wprowadzać w błąd twarz przepitego boksera, niski, ochrypły głos z bardzo oszczędną formą używania strun głosowych oraz ogólny niechlujny widok, nie taki, co prawda, jak mój, gdy paraduję "na menela", ale jednak. Wyposażenie i szczątkowy oferowany asortyment też były z tamtych lat. Pod przykurzonym szklanym blatem brunatnej lady jakieś szare lub brunatne, smutne monochromatycznie paski do zegarków i kilka wiszących zegarów ściennych. Zdaje się, że żaden nie chodził, bo nie zwróciło mojej uwagi charakterystyczne i miłe dla ucha tykanie. Chyba zostały mu z tamtych lat i już zapewne nic się nie zmieni.
W rogu pomieszczenia stała taka mała, nieśmiertelna koza, ze zwykłej blachy, która potrafi ogrzać spore pomieszczenie w kilka minut. Taką sobie podłączyli do komina fachowcy w Naszej Wsi. Jako jedyna z trzech ekip (środkowa) nocowała przez pół roku w przyszłym warsztacie, w którym mieli wszystko. Czterech chłopa na noc rozkładało sobie materace i w ciepełku spali. Ich szef, Pulpet, taka złota rączka, nawet potrafił tam przeprowadzić kable, żeby chłopaki wieczorami mogli oglądać telewizję. Wcześniej remontował nam łazienkę w mieszkaniu, w bloku, w którym pół roku mieszkaliśmy w Metropolii, gdy wyprowadziliśmy się z Biszkopcika, a nasza część Naszej Wsi nie była jeszcze gotowa. Potrafił z pięknych kafli w kolorze turkusowym z dwóch rozebranych pieców (każdy kosztował nas po 100 zł plus nasza rozbiórka) zbudować piękną kuchnię i złączony z nią piec, naszą jedną z naszowsiowych chlub, którą Żona pokochała miłością odwzajemnioną. Na pierwsze nasze pytanie A pan stawiał taki piec? charakterystycznie, po pulpetowemu, się uśmiechnął i odrzekł Nie, ale pamiętam, jak mój dziadek to robił... Poza tym jest Internet!... Zaufaliśmy mu, a przez wszystkie lata naszego życia w Naszej Wsi cały zespół kuchnia-piec działały bez zarzutu.
 
Koza u zegarmistrza tak dawała, że bardzo szybko musiałem zdjąć kurtkę, bo można było  zdechnąć.
- Trzeba było otworzyć drzwi... - usłyszałem chrapliwy głos. - Trochę przesadziłem.
Ponieważ jestem wrażliwy na bezrozumne straty ciepła, nie odważyłem się tego zrobić. No, chyba że na jego prośbę. Ale nie poprosił. 
Zdjęcie dekla i wymiana baterii zajęła mu z minutę. Założenie dekla z powrotem z jakieś... dziesięć. Pociłem się niemiłosiernie z powodu kozy, ale bardziej z tego, co widziałem. Wgniatał dekiel i z tej strony i z innej, dekiel nie dawał się zatrzasnąć. A uważałem i uważam do tej pory, że zegarek jest rzeczą delikatną i precyzyjną. Nawet z tego powodu wszedł do różnych powiedzeń.
- No, ja pierdolę!... - usłyszałem wypowiedziane chrapliwie i pod nosem, gdy dziesiąta, czy dwudziesta próba nie dawała rezultatu. 
Do tej pory się nie niepokoiłem. Nawet, gdy zaczął wyciągać z szuflady jakieś plastikowe tuleje i je przymierzać do średnicy mojego zegarka. Ale przestraszyłem się nie na żarty, gdy wyciągnął nie wiedzieć skąd coś na kształt imadła, dosyć toporne narzędzie, zapewne produkcji radzieckiej, na wygląd uniwersalne, bo gołym okiem było widać, że nawet można byłoby nim odkręcić śruby u kół samochodu w razie złapania gumy. Założył dwie tuleje, w środek wsadził kopertę zegarka i się napiął, aż poczerwieniał, jeśli w ogóle można było zobaczyć jakąkolwiek różnicę na twarzy. A ja, chociaż ateista, modliłem się w duchu - Panie Boże, toż to prezent od Żony, tak lubię ten zegarek!... 
Pierwsza próba spełzła na niczym. Dekiel się zaparł nawet wobec takich siłowych argumentów. Już miałem powiedzieć widząc, że zegarek przeżył, Ale wie pan, to ja już dziękuję, zapłacę za baterię, a dekiel sobie w domu jakoś założę, szkoda fatygi..., ale zegarmistrz, stara szkoła, wiedział, że mój zegarek wszedł mu na ambicję. Jeszcze raz się nadął tak, że byłem bliski omdlenia. Nagle usłyszałem błogosławiony trzask. Dekiel zaskoczył. Och, jakaż jest niewymowna mądrość Boga, że wysłuchał mej żarliwej prośby, takiego niegodnego ateisty. Dał mu korzystając z okazji, którą zapewne sam stworzył, jak i wszystko inne, leciutkiego, żartobliwego prztyczka w nos.
- Dwadzieścia złotych... - usłyszałem. Sprowadzony na ziemię z nieba via piekło.
 
Wyluzowany uciąłem z fachowcem pogawędkę. 
- Ale wie pan, tu jest napisane do 17.00, a w soboty do 13.00. - A ja byłem kilka razy i zawsze było zamknięte.
- A po co mam siedzieć?! - machnął oszczędnie głową w kierunku usytuowanego nieopodal głównego uzdrowiskowego pasażu. - Dla kogo?!
Bez trudu się domyśliłem, że chodzi mu o turystyczną hołotę, która w czasie urlopu lub sanatoryjnego turnusu nawet do niego nie zajrzy, tylko tłumami się snuje.
- Wychodzę o 16.00, nawet o 15.30. - A o dwunastej, trzynastej idę sobie na obiad. - A w soboty to wcale nie przychodzę, no czasami na godzinkę. - Dla kogo?! - znowu machnął głową w wiadomą stronę.
Nie chciałem mu mówić, że byłem dwa razy, na przykład przed 15.00, i też nie było żywej duszy.
- Ale w sezonie jest chyba trochę lepiej?... - zatroszczyłem się.
- No, może..., - tu zrobił obrzydliwo-nienawistną minę - ...elektronika wszystko spierdoliła.
Szczerze pokiwałem głową, bo spierdoliła nie tylko to.
Czy pójdę w przyszłości do niego? Tak. I to nawet w niezbyt odległej. Powiedział, żebym przyniósł stary zegar To się zobaczy. Zegar, taki stary, wydający piękne dźwięki, kupiliśmy kiedyś na starociach. Taki mały mebelek do postawienia na komodzie, parapecie lub szafce. W kartonie, nierozpakowany, jeździ z nami, to znaczy w nim leży już z 5-6 lat. Daje oznaki życia, gdy się zdarzy, że karton któreś z nas niechcący szturchnie lub przełoży chcąc się dokopać do innego. Wtedy z jego wnętrza, zegara i kartonu, dobiegają przez jakiś czas głębokie dźwięki.
- Ale wiesz - zapytała Żona, która przez cały czas siedziała w Inteligentnym Aucie i uniknęła tych wszystkich doznań - że w Powiecie zegar ten stał u zegarmistrza kilka miesięcy i że nie był on go w stanie naprawić?
Wiedziałem, ale przecież fachowiec fachowcowi nierówny. Spróbować trzeba będzie. Aha, na wymianę baterii za jakiś czas też do niego pójdę. Dla takiego wiekowego człowieka mocne wrażenia, wbrew pozorom, są wskazane.

Ostatnia rzecz, jaką załatwiliśmy w Uzdrowisku w tej rundzie, była bardzo przyjemna. Kupiliśmy najszybciej, jak się dało, roczny abonament dla mieszkańców Uzdrowiska parkujących swoje auta na parkingach płatnych. Myśl, że jako mieszkaniec miałbym na początku roku zapłacić 4 zł za godzinę parkowania była oburzająca. Wewnątrz urzędu w podobnej sprawie były już trzy osoby, ale dwie młode panie, sympatyczne, miłe i uśmiechnięte sprawę załatwiały błyskawicznie. Okazany dowód rejestracyjny, który wcale nie musiał oznaczać i nie oznaczał, że jesteśmy mieszkańcami oraz prosty wniosek (minuta na wypełnienie) załatwiał temat. No i oczywiście opłata - 80 zł za rok. Bomba! Wychodziliśmy z zalaminowaną specjalną kartą. Aż przyjemnie było złożyć paniom noworoczne życzenia. O, teraz w Uzdrowisku to się naparkuję i naparkuję. Kolejny raz poczuliśmy, że jesteśmy mieszkańcami Uzdrowiska. 
 
I w takim stanie jechaliśmy do City. Oprócz oczywistości spożywczych dla nas musieliśmy, wyciągnąwszy wnioski z pobytu pierwszych gości, uzupełnić braki. Kupiliśmy więc dla nich cztery rodzaje herbat, płyn do naczyń, pieprz mielony (sól mieliśmy), miotłę i ładny wiklinowy kosz na śmieci. Biorąc pod uwagę, że kurier przywiózł dzisiaj wiadro z mopem (bardziej dla nas, żeby z naszym nie tarabanić się do apartamentu), chyba wreszcie zakończyliśmy doposażanie. Zastanawiamy się jeszcze nad zegarem ściennym, ale z tym się zobaczy.

Po południu zadzwoniła Lekarka i Justus Wspaniały z noworocznymi życzeniami. Ostatecznie niby drobiazg, bo życzenia składaliśmy sobie jeszcze przecież przed Świętami, ale zrobiło się miło.
Przed północą i po niej, w noc sylwestrową, Ziutek mocno wystraszony cały czas darł paszczę i nie dawał się złapać Justusowi Wspaniałemu. W końcu się udało. Został na rękach wniesiony do sypialni, ułożony między pana a panią i od razu się uspokoił. Bruno zaś na petardy i ognie sztuczne miał wywalone. Nic a nic go nie ruszały.
Wczoraj Lekarka i Justus Wspaniały byli w... Naszej Wsi, poniekąd u ... Szweda. To niesamowite, jak potrafią się plątać ludzkie losy. Odwiedzili parę lekarzy, z rodzinnych stron Lekarki, którzy do Naszej Wsi przyjechali z dwoma pieskami, bodajże już piąty raz. Ileś miesięcy temu obie panie, będące wówczas w sympatycznych, ale oficjalnych stosunkach, zanim jeszcze Lekarka sprowadziła się na stałe do Pięknego Miasteczka, odbyły taki oto dialog:
- A wie pani, już niedługo pojedziemy z mężem i z naszymi pieskami w takie piękne miejsce, kolejny raz. - Lasy, łąki, stawy, cisza. - My i pieski czujemy się tam świetnie.
- A dokąd? - zainteresowała się Lekarka.
- A, to raczej nic pani nie powie... - W okolice Powiatu...
- Tak?! -Lekarka się mocno zdziwiła. - Bo ja właśnie za chwilę w okolice Powiatu będę się przeprowadzać na stałe!
- A dokąd?! - tym razem zdziwiła się koleżanka po fachu.
- Do Pięknego Miasteczka...
- A znamy, znamy!
- A państwo, gdzie się zatrzymujecie?
- W Naszej Wsi...
- A to znamy, znamy! - Lekarka nie kryła zdumienia. - Byliśmy tam raz i oglądaliśmy, ale z zewnątrz. - Pojechaliśmy z naszymi znajomymi, którzy teraz mieszkają 300 m od nas. - Chcieli pokazać nam to miejsce, które stworzyli.
 
Oczywistą koleją rzeczy umówiły się na spotkanie w Naszej Wsi. Byliśmy bardzo ciekawi relacji i wczorajszych wrażeń Lekarki i Justusa Wspaniałego. I wypytywaliśmy o różne szczegóły apartamentu trzeciego, bo tam się spotkali. 
Zmienił się tylko kolor ścian na dole. Rustykalny stół i dwie ławy w kuchni, pomarańczowe kanapy w saloniku i inne drobiazgi pozostały.
- Koleżanka była zachwycona bidetem Żeby w takiej dziurze?!, a mnie się podobało wszystko, zwłaszcza faktura ścian i kuchnia. - Bajka!
- Widać było rękę Żony! - muszę powiedzieć, że Justus Wspaniały mnie zaskoczył. Bo nigdy nic takiego nie mówił. Taki gość z cicha pęk. 
(Frazeologizm <...> znaczy obecnie 'nagle i niespodziewanie' oraz 'o kimś kto nieoczekiwanie ujawnia swoje zdanie, usposobienie'. <...> Komentarza wymaga wyraz pęk, zachowany tylko w tym frazeologizmie w znaczeniu pęknięcie. Dawniej mawiano też 'śmiać się do pęku', współcześnie: śmiać się do rozpuku, czyli inaczej: pękać ze śmiechu. Inne znaczenie wyrazu pęk 'wiązka', np. pęk kluczy, przetrwało bez zmian).
Widocznie wnętrza apartamentu plus Dom Dziwo, plus Uzdrowisko, wszystko z innej bajki, trąciły w Justusie Wspaniałym nieokazywane normalnym trybem struny. Ale miał rację.
- Siedzieliśmy od 14.00 do 19.00, ja o suchym pysku! - dodał.
Trzeba było tylu kilometrów, innej części Polski i takich okoliczności, żeby panie przeszły na "ty".
Cieszyliśmy się, że to co stworzyliśmy, działa i służy innym ludziom.

Pod wieczór zadzwonili Konfliktów Unikający i Trzeźwo Na Życie Patrząca. Zamówili się ze styczniową wizytą. Oczywiście my na to, jak na lato. Ale... Ale po drodze jest tyle zmiennych, że właściwie eliminacja, a na to potrzeba czasu, i nie tylko, i zostawienie ich góra dwie, spowodują, że dopiero wtedy będziemy mogli się umawiać poważnie.
- Damy znać niezwłocznie! - poinformowałem.
- ASAP - odezwał się do mnie w jakimś dziwnym języku Konfliktów Unikający. - As soon as possible... - rozszerzył, gdy zapytałem, o co mu chodzi. Przypomniałem sobie, że coś takiego istnieje w języku korporacyjnym. A oni przecież pracują w ... Straszne! Niedługo takie piękne słowa, jak chociażby "niezwłocznie" pójdą w niepamięć, a zastąpi je międzynarodowy bełkot. Człowiek chciał, nie chciał musi się uczyć gówna. Nie jest w stanie wyizolować się w oblepiającej rzeczywistości.
- A witaminę C zamówiliście? - dopytaliśmy z troską.
Od dwóch dni bodajże Trzeźwo Na Życie Patrząca ma problemy z pęcherzem. A to jest taka upierdliwa przypadłość, że chce się sikać, ale nie ma czym. Najlepiej byłoby non stop siedzieć w łazience, ale co to za życie, gdy pęcherz trzyma cię za gardło. To jeden z cudów anatomicznych, jak nie przymierzając pewien opisywany w PRL-u przez sprawozdawcę pochodu 1-Majowego A teraz, proszę państwa, członek z ramienia partii wysuwa się na czoło! Tu przypomniał mi się jeszcze jeden, nie całkiem adekwatny, ale nie mogę sobie odmówić. W tych samych czasach świetny Tomaszewski relacjonował Wyścig Pokoju i rozwodził się w wielkim ferworze i emocjach o Szurkowskim Cudowne dziecko dwóch pedałów!
- Już jedzie! - odpowiedziała Trzeźwo Na Życie Patrząca. - Śledzę na bieżąco drogę paczki.
Jakby to coś miało zmienić. Kiedyś nadejście paczki, nawet spodziewane, stanowiło miłą niespodziankę. A teraz? Spowszechniało i spowszedniało. Nawet płeć dziecka znana jest grubo przed jego narodzeniem. Taki biedny robaczek niemający zielonego pojęcia, co go w życiu będzie czekać, już od samego początku jest śledzony. Ile człowiek sam sobie zabiera przyjemności pod pozorem ułatwień.

Całkiem wieczorem ubolewałem w skrytości ducha, że oto w Australii rozgrywany jest tenisowy turniej United Cup (nieoficjalne mistrzostwa świata, w których występują reprezentacje narodowe), a ja nic z tego nie mam, bo transmisje lecą na Polsat Sporcie. Nie mogłem chociażby oglądać ostatniego meczu w mikście, w którym HubIga roznieśli hiszpańskich przeciwników 6:0, 6:0.
Na karteczce wypisałem wszystkie dane turnieju i podsunąłem ją Żonie z pytaniem, czy nie mogłaby mi wykupić transmisji. Bez jednego westchnięcia, mrugnięcia okiem, innej, niewłaściwej mowy ciała oraz bez słowa wzięła karteczkę i wykupiła mi miesiąc, za 50 zł. Złotko, nie kobieta.
Najbliższe transmisje meczu z Chińczykami miałem już oglądać dzisiaj w nocy, a raczej nad ranem, bo w modułach 03.00, 05.00, 07.00.
Przed pójściem do łóżka ćwiczyłem pod nadzorem Żony, jak z mojego laptopa dostać się do oczekiwanych transmisji. I na kartce zapisałem sobie każdy krok.
- Najwyżej rano mnie obudzisz... - Żona się uśmiechnęła. Złotko nie kobieta.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
ŚRODA (03.01)
No i dzisiaj wstałem o 04.30.
 
Budzenie Żony nie było potrzebne. Przecież wejście na poszukiwaną transmisję było banalnie proste. Nawet nie skorzystałem z kartki. Swoją ambicję mam.
Na Hurkacza się nie załapałem świadomie. Nie mogę się wykończyć przez ten zasrany sport! Trochę oleju w głowie trzeba mieć (po czesku - mit neco v hlave), zwłaszcza gdy się jest wiekowym. Nawet na jedną piłkę, bo wygrał z Chińczykiem 2:0, więc mecz był stosunkowo krótki. Za to akurat panie się rozgrzewały. W przerwach meczu Igi Świątek z Qinwen Zheng rozpalałem i robiłem Blogowe. Iga wygrała 2:0 i rozgrywany później mikst w składach "rezerwowych" nie miał znaczenia, bo wygrywając z Chinami 2:0 awansowaliśmy do sobotniego półfinału.
 
Dzień z różnych powodów zrobił się rozlazły. Najbardziej przez pogodę - było pochmurno i padało. A to tylko pogłębiało mój stan niewyspania. Bo przez zasrany sport organizm całą noc tkwił w trybie "półsen-półczuwanie", więc nie miał jak się zregenerować. Stąd po zatkaniu okna w piwnicy styropianem dziesiątką, tego które kłuło w oczy swoją dziurą, i wykonaniu dziesiątków drobiazgów, poddałem się i na godzinę położyłem. Z godziny zrobiło się pół, bo drugą połowę zabrał mi Fafik. Podziwiałem jego mądrość i wyczucie czasu. Wcześniej akurat nie szczekał, ale gdy tylko się zorientował, że ja... Ale narzekać nie miałem prawa. Dobre i to, bo przecież mógł się zorientować w momencie, kiedy ledwo co przyłożyłem głowę do poduszki. Myślę, że to jest taka buddyjska mądrość.
Przez ten incydent długo musiałem się rozruszać. Pomogły mi moje przygotowania do II Posiłku. Ponieważ Żona trochę niedomagała podsunęła mi myśl A może byś zrobił sobie swoją potrawę? Zdaje się, że zostały jeszcze ziemniaki?... Ewidentnie miała na myśli Moją Potrawę, której nie robiłem z rok, ostatnio chyba u Wnuków, a którą niezmiennie lubię. Od razu zabrałem się do rzeczy, żeby potem w odpowiednim momencie podrzucić tylko w kuchni i "zwiększyć parę". Wyszło pysznie, mimo że nie miałem koziego sera, który w takich razach ścieram na tarce. Wykorzystałem żółty bio, kupiony na Święta dla dzieci, które go nie tknęły. Gdy dodatkowo do rondelka, do ugotowanych ziemniaków wrzuciłem trochę masła, ślinka sama pchała się do ust. Pieskowi też, więc dostał kilka kawałków żółtka z usadzonych jaj.
 
Gdy pisałem, żeby nie doprowadzić do zaległości, rozległ się gong. Ktoś stał przy furtce.
- A któż to o tej porze? - zdziwiła się Żona.
- Ksiądz po kolędzie? - odpowiedziałem, bo kto by to miał być o tej porze roku i dnia?
Przed furtką stał starszy nastolatek.
- Dobry wieczór, przepraszam, czy przyjmie pan księdza?
- Nie, nie, dziękuję... - autentycznie byłem miły dla młodego człowieka.
A gdy zamknąłem drzwi, zrobiło mi się niespodziewanie głupio i błyskawicznie utknąłem w dyskomforcie. Zacząłem analizować swój stan i bardzo szybko wróciłem do dzieciństwa. I nie mogłem się nadziwić sile indoktrynacji, i Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci.
Pamiętam,  jako dziecko 5-7. letnie, magię obecności w domu kogoś takiego, jak ksiądz. Potem, już w podstawówce, do jego wizyty ambitnie się przygotowywałem, z wielką chęcią i oczekiwaniem. Zeszyt do religii był wymuskany, obrazki ze stosownymi opisami wklejone, pochwały z ust księdza pewne. Jak również kolejny obrazek od niego otrzymany. W pierwszych klasach ogólniaka zbliżającej się wizycie towarzyszył już stres i glancowanie na ostatnią chwilę zaniedbanego zeszytu. Ale jakoś wyrabiałem. W ostatnich latach nauki towarzyszyła mi już niechęć. Musiałem księdzu obiecać poprawę (zeszyt, stopnie i inne sprawy), na odczepnego, żeby mieć to wreszcie już z głowy. Zwłaszcza, że widziałem cyrk, jaki wyprawiali rodzice. Oboje gonili mnie do kościoła, chociaż sami w zasadzie nie chodzili, zwłaszcza Ojciec. A gdy następował moment niespodziewanego nadejścia księdza (nikt wtedy nie pytał Przyjmie pan księdza?), ojciec wpadał  w panikę. Zorientowawszy się, że ksiądz jest na dole, u sąsiadów, zamykał się w kuchence, malutkim, ciemnym pomieszczeniu. Na tyle małym, że byłem pewien, że stojący obok ksiądz (metr, dwa) słyszy ojca za drzwiami, a na pewno usłyszy jego niespodziewane beknięcie, pierdnięcie, bulgotanie w kiszkach, kaszel, kichnięcie lub dowolny ruch, na który, pełen  napięcia, czekałem. I to wywoływało we mnie panikę. Ale nie u Matki. Ta na pytanie księdza A gdzie mąż? idealnie coś wymyślała kłamiąc oczywiście, a w kłamaniu nie było lepszej. Teraz ją usprawiedliwiam i rozumiem. Musiała, żeby przetrwać.
Z wielką ulgą opuszczałem rodzinny dom wyjeżdżając do Metropolii na studia, ale jego macki sięgały w czasie długo. Chyba na zawsze, skoro dzisiaj było mi głupio?...
Dodatkowo zrobiło mi się smutno i nawet lekko się zirytowałem. A to z powodu tego młodzieńca. Bo w jego roli wyobraziłem sobie Wnuka-I. Chodzi ci on od domu do domu i zadaje to pytanie. I od czasu do czasu słyszy odmowę, takiego żłoba, który odmawia dziecku! Cham niemyty! Bo przecież nie od razu ateista zasrany! Jakiś muzułmanin, świadek Jehowy... Nie za bardzo pocieszał mnie fakt zdobywania w ten sposób szkoły życia przez Wnuka-I i budowania w nim poglądu, że w życiu ze wszystkim jest różnie. Trochę zrobiło mi się smutno.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men. A po nim skończyłem uroczą książeczkę. Dostałem ją od Żony na ostatnie, nomen omen, urodziny. Tytuł brzmi "Trzech panów w łódce (nie licząc psa)", po angielsku " Three Men in a Boat (To Say Nothing of the Dog)" (pis. oryg.).
Książka została wydana w 1889 roku w Londynie, a w moje ręce trafiło jej tłumaczenie z roku 1996.
Wydaje mi się, że tłumaczenie jest świetne, ale nie wiem, czy tak doskonałe, jak tłumaczenie Marii Dąbrowskiej Pamiętników Samuela Pepysa, bo jego język był jednak siedemnastowieczny. A jaki na niego wpływ ma czas, widać chociażby po różnego rodzaju levelach, Asapach i innych zaśmieceniach, których przecież ledwo 30 lat temu nie było.
Autor książeczki, Jerome K. Jerome, opisuje w niej dwutygodniową podróż łodzią po Tamizie w towarzystwie dwóch przyjaciół i psa właśnie. Opowieść tchnie angielskim humorem, angielszczyzną w ogóle i daje wiele do myślenia zwłaszcza w kontekście naszych obecnych czasów i przemyśleń autora z XIX wieku. Można byłoby powiedzieć, że niewiele się zmieniło, chociaż zmieniło się wszystko.
Na koniec zacytuję fragmencik idealnie obrazujący angielski humor, którego jest pełno na każdej stronie:
Jednakże pewien poważny młody człowiek, który liznął nieco geologii, wyśmiał mą hipotezę i dodał, że każdy człowiek jako tako rozgarnięty (młodemu uczonemu było bardzo przykro, ale rzetelność nie pozwalała mu zaliczyć mnie do tej kategorii) od razu pozna, że jest to skamielina wieloryba.
Wyjaśnię, że przedmiotem analizy i dyskusji była stara łódź wynajęta między innymi przez autora, a która kojarzyła mu się z rzymską trumną, którą dopiero co odkopano, i to bez zachowania elementarnych środków ostrożności, wskutek czego doznała nowych uszkodzeń.
 
CZWARTEK (04.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Żona zaś o... 08.00, był więc czas na wszystko. 
Jeszcze przed I Posiłkiem poszedłem do Biedry. Uwielbiam być zwykłym mieszkańcem Uzdrowiska. Nie przeszkadzał mi nawet porywisty wiatr i deszczyk, czyli listopadowa pogoda. Pretekstem było mielone mięso, bo czas był gotować dla Pieska kolejny gar jego strawy. 
Po drodze uciąłem sobie długą rozmowę z Synem. Na tyle długo, że przed Biedrą, zanim skończyliśmy, tkwiłem spory kęs czasu. Bloki tematyczne były dwa, oba sprowokowane przez wczorajszy sms Syna.
Naszło go, że chętnie, gdy rozmawia ze mną, widziałby moją twarz. Umożliwia to prosta i darmowa aplikacja WhatsApp, którą ma większość osób... :) Jest jakaś szansa na to, że kiedyś będziesz ją mieć? Pytam poważnie.
Zna ojca. Więc pierwsze pytanie, jakie ode mnie usłyszał, brzmiało Co z tego, że ma większość osób?! Potem wyjaśniłem mu kolejny raz, że mam system Windows, a jego nie czepiają się takie i inne gówna. Na szczęście. I kolejny raz mu uzmysłowiłem, że ja chcę tylko zadzwonić, ewentualnie wysłać nieinwazyjnego smsa lub dla rozrywki mmsa. Ale moglibyśmy widzieć się na Skype. Zapalił się, ale system zmodyfikował. Obiecał wysłać link do czegoś tam, Tylko klikniesz!, błyskawicznie dodał, żebym nie zdążył zaprotestować, i będziemy się widzieć. Nawet, gdybym chciał wyjaśnić, co Syn mi prześle, nie mógłbym, bo od razu po jego słowach To ja ci wyślę...., i grubo przed słowami link do...natychmiast mózg mój automatycznie stworzył zbawienną blokadę przed nową nazwą. Nową na pewno dla mnie.
Drugi blok dotyczył Wnuków. Może rozważycie opcję wzięcia chłopaków na kilka dni na ferie (druga połowa stycznia)? Zanim wyszedłem do Biedry wszelakie opcje rozważyliśmy z Żoną w kierunku pozytywnym, ale przy tym było tyle zmiennych niewiadomych, że przedstawiając je Synowi pękaliśmy ze śmiechu, bo on dodawał równie tyle od siebie. Przy czym bazowo było wiadomo, że, czy tak, czy siak, czy tak, czy owak, Wnuki przyjadą. Więc dla umysłowego ćwiczenia  przerzucaliśmy się wszelakimi zmiennymi uniemożliwiającymi w tym momencie ustalenie terminu.
Z naszej strony były to:
- 15. stycznia może rozpocznie drugą fazę remontu Szef  Fachowców, ale może ją rozpocząć równie dobrze na początku lutego; Wnuki temu nie będę przeszkadzać, a on im,
- przyjedzie Zaprzyjaźniona Szkoła, może w okolicach 10-tego, ale ich przyjazd do końca nie jest pewny, chociaż się zaklinają; wtedy obecność Wnuków odpada,
- mogą przyjechać Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, ale tu układ może być tylko trochę konfliktogenny, jednakże z zastrzeżeniem, że obie obecności muszą być przesunięte w fazie,
- mogą przyjechać Q-Wnuki, ale gdyby, co nie wiadomo, to wyłącznie w pierwszym tygodniu ferii, bo w drugim Q-Wnuk ma piłkarski obóz, czy jakieś półkolonie; jednoczesna obecność dzieci w liczbie większej niż dwa odpada, bo zwariujemy,
- wariantowo mogą się pojawić goście płatni, ale żadne wnuki przeszkadzać im nie będą i tu konfliktu nie widzieliśmy.
Ze strony Syna były to:
- mama chce wyjechać do Stolicy, ale nie wiadomo kiedy i czy w ogóle; ewentualnie zabierze ze sobą Wnuka-III i IV,
- Wnuk-IV bardzo chce jechać na piłkarski obóz, ale nie za bardzo jest na to kasa, więc nie wiadomo,
- my też chcielibyśmy gdzieś wypaść, ale patrz wyżej, 
- Wnuk-I też coś planuje, ale nie wiadomo co,
- poza tym mamy dwa psy, a to zdecydowanie powiększa silnię.

Sumarycznie i niepodważalnie ustaliliśmy jednak, że Wnuki w liczbie dwóch na pewno przyjmiemy i na pewno tylko na trzy noce. Daliśmy sobie luz w kwestii zestawu tej dwójki (optowaliśmy tym razem za Wnukiem-I i II). Pozostało tylko czekać, aż niewiadome staną się wiadomymi i wszystko się uprości. Dyskutowaliśmy również o dziesiątkach spraw organizacyjnych.
- Ale te sprawy stanowią piąty czy szósty level... - zaznaczyłem.
- Co powiedziałeś?!
- O widzę, że kolega nie zna słowa "level" ?!...
- Oj, tato, wiatr zawiał w słuchawkę i usłyszałem jakieś brmm, szmm!... - oburzył się mocno zirytowany.
Leszcz... :)

Dzisiaj zaskoczyła mnie Pasierbica. Po sześciu latach tknęła i trochę uszczknęła bloga. I spodobało jej się. Nawet chwaliła. Zaczęła czytać jeszcze w Emden, ale szybko jej przeszło. No, ale w międzyczasie przybyło jej 6 lat...

Dzień zszedł na pisaniu i na drewnie.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
PIĄTEK (05.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Piętnaście minut przed alarmem, którego nie nastawiłem. Zdziwiłem się rano chcąc go wyłączyć.
Jak się okazało, nie był potrzebny. Organizm od jakiegoś czasu był w stadium czuwania za sprawą Fafika. Szczekał w modułach. W trakcie "snu" trudno było mi ocenić w jak długich i od kiedy, ale podejrzewałem, że gdzieś od drugiej, trzeciej w nocy. Szczekanie precyzyjnie urwał jakieś dwadzieścia minut przed moim wstawaniem. A gdy widocznie ujrzał światło w naszej kuchni i gdy porannie się rozkręcałem, nie odzywał się już długi czas. Po co, skoro swojego dopiął. Ponownie zaczął o 09.39. Rozumiałem go doskonale. Musiał odespać nieprzespaną noc.
 
Żona znowu wstała o 08.00. Może wróci do sprawdzonego trybu naszowsiowego.
Zaraz potem Syn mnie ubawił smasami:
Przewidywany skład na wyjazd do Was: Wnuk- I i IV.
I uzupełnił moje rozbawienie: 
Jeszcze dwa lata temu to byłby zestaw letalny, ale obaj podrośli - Wnuk-IV już mniej wyje, a Wnuk-I jest bardziej wyrozumiały.
Do przyjazdu jednak jeszcze daleko. I nie chodzi tutaj o liczbę dni i nawet nie o wymienione wczoraj niewiadome. Znając życie jednemu i drugiemu jeszcze może się odwidzieć, a przywidzieć się Wnukowi-II i III. Po wielu, oczywiście, kłótniach. Dobrze, że ostateczny efekt dostaniemy na tacy. 
(przywidzieć się - zdaje się, że ma inne znaczenie, niż zastosowałem; ciekawe)
 
Zaraz po I Posiłku zadzwonił Meloman z noworocznymi życzeniami. I ucięliśmy sobie wcale przyjemną, prawie półgodzinną, pogawędkę. Siedzi w Stolicy i pracuje nad dwiema książkami.
W rozmowie wspierałem go tylko pytaniami i nakierowywałem na sprawy bardziej mnie interesujące, bo może wiele ciekawego opowiadać. Chociaż, z racji że przybliżał światy nieznane, wszystko było interesujące. Robił to jak zwykle w sposób niezwykle spokojny, wyważony, z poczuciem humoru i wcale nie nudny. Co ważne, bez nadęcia, normalnie, a nadąć by się mógł, bo ma z czego, między innymi z powodu zasług na różnych polach kultury.
- Miałem w Teatrze Wielkim w Łodzi ostatnio bardzo dużą i poważną wystawę fotograficzną związaną z twórczością Pendereckiego. - W związku z jego 90. rocznicą urodzin. -Wiesz, chyba to już ostatnia tak duża moja wystawa. - Część jej, bo całość się nie pomieści, bo jest aż 80 fotografii formatu 70x100, zostanie jeszcze pokazana w Sanoku, ale to koniec. - Wiesz..., mi się już po prostu nie chce. - Poza tym mam co robić w związku z książkami. - Planowałem, że zajmą mi dwa lata, dwa lata minęły, a ja jeszcze nie jestem w połowie... - obśmiał się.
- A jak Święta, bo znam twój światopogląd, poza tym synowa Japonka...
- Wiesz, ja jestem niewierzący, ale Święta spędzam zgodnie z tradycją. - Zawsze było tak, że syn z synową i z dziećmi byli u nas. - Ale w tym roku synowa wyjechała z wnukami do Japonii.
- Ale jak to?! - zdziwiłem się. - Rodzicom w końcu się odwidziało?
- A nie, coś ty! - Ale ona ma tam przecież mnóstwo przyjaciół.
- A wnuki?
- Byli po siedmiu latach. - Z tamtego pobytu niczego nie pamiętają, ale teraz starszy, 14 lat, młodszy 12, to już im zapadnie w pamięci. - Poza tym mają swoich przyjaciół, którzy wcześniej odwiedzili ich w Polsce. - Właśnie wczoraj wrócili po 14-godzinnym locie. - To my święta spędziliśmy we troje, z synem, jak 20 lat temu. - znowu się uśmiał.
- Ale akurat załapali się na to trzęsienie ziemi?...
- Tak, ale oni byli w Tokio, daleko, ale dało się odczuć. - Ale wiesz, tam to zwyczajność, procedury mają opanowane do perfekcji. - Na przykład, dzieci w szkołach są uczone, jak postępować, żeby nie było paniki i ofiar oczywiście. - Coś takiego, jak u nas powinno być uczone, jak zachować się w czasie pożaru. - Tylko że u nas się tego nie robi. - Raz przeżyłem tam takie trzęsienie ziemi. - Byłem z synem akurat w hotelu. - Trzęsło poważnie minutę, a mnie się wydawało, że wieczność. - Miałem pietra, syn kazał mi się schować pod stołem, ...zwykła procedura, żeby nic nie spadło na głowę, a sam stał przy oknie i patrzył. - Jutro wszyscy spotykamy się u nas, to wiele się dowiem.
Umówiliśmy się na kolejne spotkanie w Uzdrowisku, a może w Uzdrowisku III lub Górniczym Mieście, miejscach, w których jak co roku odbędą się duże imprezy kulturalne, na których Meloman zawsze jest.

Po południu zabrałem się  za sprzątanie gościnnego mieszkania. W sumie bułka z masłem. Dobrze żarło do pewnego momentu - szybko i sprawnie, bez porównania do takich samych czynności w Naszej lub Wakacyjnej Wsi. Ale nic co się wydaje... 
Gdy zdjąłem poszwę z jednej kołdry, zaroiło się od drobnych kłaczków, takich przypominających watę. Naelektryzowawszy się oblepiły mnie, kołdrę, poszew, podłogę i łóżko. Myślałem, że w kołdrze puścił gdzieś szew i zrobiła się dziura, którą wyłaziło jej wypełnienie. Ale nie. To "tylko" producent, chiński oczywiście, na brzegach kołdry, na obszyciach, zostawił pewien nadmiar wypełnienia, które w trakcie używania się uwolniło. Wszystko zbierałem ręcznie, a potem kołdrę przeniosłem do holu i rozłożywszy potraktowałem ją odkurzaczem. Było śmiesznie, bo odkurzacz co chwilę usiłował całą kołdrę wciągnąć do swojego wnętrza, więc musiałem z nim walczyć, mimo że przecież zachowywałem ostrożność. Kołdra z powrotem nadawała się do użytku. Gdy Żona zdjęła mi jeszcze z brody kilka kłaczków, minęła godzina. A miało być tylko 5 minut.
 
Wieczorem szykowałem się, bardziej mentalnie, do sporego wyzwania, jakie mnie czekało w nocy. Bo miał mnie w niej dopaść zasrany sport, co najmniej na trzy-pięć godzin, ale równie dobrze i na siedem, osiem. Oznaczałoby to, że jutro rano witałbym Żonę w trakcie jego oglądania. I już sobie wyobrażałem, co wtedy będzie mówić.
To nie przeszkodziło nam w oglądaniu kolejnego odcinka Mad Men. Ostatniego z sezonu trzeciego.
 
SOBOTA (06.01)
No i dzisiaj wstałem kwadrans na pierwszą w nocy.
 
Po trzech godzinach snu. 
Akurat Hubi przystępował do pierwszego pojedynku w półfinałowym meczu Polska - Francja. Wygrał z Adrianem Mannarino 2:0 i w ten sposób Polska prowadziła 1:0. Wystarczyło, żeby w drugim spotkaniu Iga wygrała i bylibyśmy w finale. I tak się stało. Co prawda pierwszego seta Iga przegrała, ale jak zwykle w takich razach, to ją tylko zmobilizowało i zapewne wkurzyło. Bo dwa następne wygrała z Caroline Garcią po 6:1 i cały spotkanie zakończyło się wynikiem 2:1. Na domiar tego w mikście Kasia Kawa i Janek Zieliński też wygrali i cały mecz zakończył się naszym zwycięstwem 3:0.
Miksta nie oglądałem, bo dla wyniku całego meczu nie miał znaczenia. Zresztą gdyby miał mieć, to wtedy Tomek Wiktorowski, kapitan naszego zespołu, wystawiłby HubIgę. Wówczas oczywiście oglądałbym tak dla nich jak i dla wyniku, bo w końcu nie byłby on wtedy tematem zamkniętym.
Czas przy zasranym sporcie spędziłem do 04.40. W dużym komforcie. Było cieplutko (przed pójściem spać tuż po 21.00 naładowałem do kuchni sporo bierwion, więc pięknie się żarzyły, gdy zszedłem) i cichutko. Nawet Fafik nie szczekał. Po co miałby, skoro wiedział, że nie śpię. W trakcie siedzenia wypiłem cały Płyn Nocny i zaserwowałem sobie kawę, czarną. A w przerwie między pojedynkami nawet opróżniłem zmywarkę. To się nazywa optymalizacja gospodarki czasem.
Kładłem się ponownie spać o 04.50, a wstałem dzisiaj drugi raz o 07.50. Fafik nadal nie szczekał. Wiedziałem dlaczego. Doskonale zdawał sobie sprawę, że w tej rozbitej nocy nie będę już mógł spać głęboko, tylko czas ten spędzę w takim półśnie. Na pewno niezbyt korzystnym dla organizmu.

Gdy dzisiejszego dnia ponownie wstawałem, Żona się ocknęła. Wiadomość, że dałem radę znowu się położyć, ją uspokoiła. Na tyle, że z wstawaniem poczekała, aż na dole wszystko przygotuję. Nie było tego wiele, bo przed pójściem spać znowu napakowałem do kuchni bierwion, przygotowałem w nocy kubki na sole i pozostało tylko szybkie rozpalenie w kominku. A potem Blogowe.
Fafik zaczął szczekać dopiero o 08.39. Miło z jego strony.
Ponownie zaczął, gdy po I Posiłku musiałem się położyć o 13.00, co było wynikiem pewnej mojej   nieprzytomności. Zaplanowałem spanie do 14.30, ale Fafik zaplanował inaczej. Zwlokłem się o 13.50 jeszcze bardziej nieprzytomny, niż gdy się kładłem. Ale nie narzekałem. Pięknie jest przecież, bo jutrzejsza seria spotkań finałowych meczu Polska : Niemcy rozpocznie się o 07.30 naszego czasu.
Poza tym ostatecznie zdążyłem oprzytomnieć do przyjazdu gości (16.00). Para, oboje w wieku ok. 62-65 lat, z dwoma pieskami. W maju tego roku przejeżdżali przez Uzdrowisko i się nim zauroczyli.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu czwartego Mad Men.
 
NIEDZIELA (07.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Miałem godzinę na wyrobienie się ze wszystkim
Dałem radę. Tak się ułożyło w meczu, że "musiałem" obejrzeć trzy pojedynki. Trwało to aż do 15.00. Takiego maratonu z zasranym sportem nie miałem dawno. Gdy sięgnę pamięcią, to chyba w 2002 roku, w którym mistrzostwa świata w piłce nożnej rozgrywano w Korei Płd i w Japonii. Wtedy obejrzałem wszystkie mecze - 64. W fazie grupowej cztery dziennie z godzinnymi przerwami. Gdy rozgrywki weszły w fazę pucharową było już łatwiej, ale od ćwierćfinałów nie wiedziałem, co mam w ciągu "wolnego" dnia ze sobą robić, tak mi brakowało narkotyku. Oczekiwanie na półfinały i finał było katorgą.
Nie pamiętam, czy takiego samego numeru nie wyciąłem w 1998 roku (mistrzostwa we Francji) i w 2006 (Niemcy), bo ani wcześniej (nie było takich możliwości), ani później (obowiązki, wiek i otrzeźwienie) to się już nigdy nie powtórzyło. 
W pierwszym meczu Iga "planowo" wygrała 2:0 z Angeliką Kerber. W drugim Hubi miał dwie piłki meczowe i, gdyby je wykorzystał, zdobylibyśmy puchar. Jednak tego nie zrobił, przegrał z Alexandrem Zverevem również trzeciego seta i cały pojedynek. Zrobiło się w meczu 1:1. O wyniku meczu miał decydować mikst. Bardzo chciałem go obejrzeć z dwóch względów. Bo wszyscy piali nad pojedynkiem HubIgi z hiszpańską parą i zdawałem sobie, że takiej okazji obejrzenia ich obojga w mikście mogę nie mieć długo, może na igrzyskach w tym roku w Paryżu. Po drugie trochę tego tenisa liznąłem i zdawałem sobie sprawę, że możliwości i umiejętności poszczególnych tenisistów to jedno, ale w mikście bardzo ważna jest synergia. A coś mi mówiło, że ona bardziej będzie sprzyjać Niemcom, przede wszystkim za sprawą Laury Siegemund, która przede wszystkim specjalizuje się w deblu i w mikście i na tym polu ma sporo poważnych osiągnięć. I, niestety, nie omyliłem się. Pierwszego seta wygrali Niemcy, drugiego my, a super-tie-break Niemcy i oczywiście cały mecz zdobywając puchar United Cup 2024. Mogłoby być lepiej, gdyby Hubi nie zagrał trochę poniżej swoich możliwości, bo Iga była bez zarzutu. Ale gdyby babcia... Zasrany sport!

W przerwach między pojedynkami robiłem w drewnie. Po nich zaś tak bolała mnie głowa, z emocji i z przykucia do laptopa, że z wielką przyjemnością poszedłem odśnieżać, chociaż mógłbym tego nie robić, bo śniegu napadało może z 3-4 cm.
Pod wieczór zadzwoniłem kontrolnie do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Nadal siedzą nad sprawozdaniami. Nie chciałem naciskać ich w sprawie przyjazdu, ale cosik mi się baco zdaje, że teraz nie dadzą rady przyjechać, ale z tą informacją zwlekają. 
Później przyszedł długi sms od Teściowej. Więc sporo czasu zajęła mi odpowiedź, też długa.
A wszystko zaczęło się od tego, że wczoraj wieczorem Żona rozmawiała z nią o tym i o owym. I w pewnym momencie Teściowa dała okrężną drogą, jak zwykle skomplikowaną, do zrozumienia, że pamięta, że w grudniu miałem urodziny. A to i tak stanowiło z jej strony bardzo dużo w obliczu tego, że Świadkowie Jehowy tak nie mają.
Poczułem się do kulturalnej reakcji. Smsowo więc podziękowałem za pamięć, dodałem, że czuję się świetnie i że będę żył 94 lata. No i tu, jak za chwilę miało się okazać, wkroczyłem już w nie swoje kompetencje, że tak powiem, i Teściowa musiała mi to uświadomić i mnie naprostować podpierając się, między innymi, cytatem z biblii. Tego mi było trzeba. Odniosłem się do wielu uwag, sformułowań i standardów. 
Mógłbym zacytować oba, ciekawe, uważam, smsy, ale tego nie zrobię. Co najwyżej w kontaktach prywatnych. Tylko naiwni czytający mogą myśleć, że piszę o wszystkim i czasami z pełnym przekonaniem na ten temat się wypowiadają. Otóż nie. Statystycznie z 10%, może i 15%, tego, co dzieje się i działo wokół mnie na różnych płaszczyznach, przemilczam z różnych powodów. Może bym tego nie robił, gdybym pisał szyfrem, jak Samuel Pepys, i gdyby mojego bloga, jak jego pamiętniki, ktoś "odkrył" po przeszło 200. latach. Nikogo wówczas z czytających nie ziębiło by to, ani grzało. Tak więc wiele spraw, w tym niektóre bardzo poważne, nigdy nie ujrzą światła dziennego, jak to ładnie medialnie się mówi. Zabiorę je ze sobą do grobu. Też ładnie.

Dzisiaj Syn przysłał smsem spodziewaną niespodziankę.
Jak Wnuk-III usłyszał, że do Was jedzie Wnuk-IV z Wnukiem-I, to prawie się popłakał mówiąc "No, nieeee, właśnie to ja miałem dzwonić do dziadka i pytać czy mogę przyjechać". No więc Wnuk-I powiedział, że jemu tak bardzo nie zależy i że może jechać zamiast niego. Także taka zmiana składu, a... do ferii jeszcze tydzień! :)
Odpisałem:
Może być :) jak najbardziej :) I czekamy na następne zmiany:)
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
PONIEDZIAŁEK (08.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Mocno wyspany. 
Fafik nie szczekał w ogóle, albo ja go wcale nie słyszałem. Zaczął dopiero o 06.30. Miło z jego strony. Może dopiero chciało mu się wyjść z budy, bo nie podejrzewam, aby sąsiedzi brali go do domu na noc w sytuacji, gdy na dworze było -10 st.
I gdy tak sobie miło porannie przy blogowych siedziałem i pisałem, do głowy wcisnęła się zaduma w trybie robotniczo-chłopskim - Na chuj ten Fafik szczeka?! Bo często to robi, gdy nikt nie przechodzi obok jego bramy, albo nie przejeżdża żaden samochód. Z ciekawości bowiem, na razie, bo jak tak dalej pójdzie, to mogę wejść w etap paranoi, podejrzałem parę sytuacji.
Przy okazji użycie jednego słowa przypomniało mi stary dowcip. Żona by go umieściła w kategorii "szkoła średnia", bo jednak jest sporo wysublimowany. W stosunku do wszystkich moich dowcipów stosuje skalę, od najsłabszego - podstawówka, szkoła średnia i słabe. Czasami, żeby mi dopiec, mówi "przedszkole".
Otóż dlaczego w Rosji rozstaw torów kolejowych jest szerszy niż w pozostałej części Europy? Gdy postanowiono budować kolej żelazną, główny inżynier poszedł do cara, aby ten fakt skonsultować.
- Miłościwy Panie, czy na linii mają być tory normalne, czy szersze?”
- Na chuj szersze? - zapytał car.
Widocznie inżynier źle odczytał intonację głosu i podjął stosowną decyzję.
Zadałem sobie trochę trudu i poszperałem. Jedna z pierwszych wersji mówi, że rozstaw torów szerokich wynosił 1829 mm, a standardowych 1435 mm, więc można by powiedzieć Daj ci, Panie Boże!, ale obecnie standard rosyjski wynosi 1524 mm, a standard brytyjski, powszechnie zastosowany w Europie, 1435 mm. Różnica wypada więc słabawo.
 
Spory kęs porannego czasu mocno przeżywaliśmy w kontekście planów spacerowych ze względu na panujące -11 stopni. 
- Ja to tam mogę pójść, ale bardziej martwię się o Pieska... - informowała Żona.
Na podstawie mowy ciała oceniłem, że o siebie martwi się tak gdzieś na 40%, a o Pieska na 60%.
- Martwię się o jego łapki (?!)... - Posmarowałam je lanoliną... - Musiałam Pieska pilnować, bo od razu zabrała się za zlizywanie. 
Skąd to Żona wszystko wie?! Weszła mi na ambicję i "zmusiła" do poszukiwań. Otóż lanolina to składnik pozyskiwany z wełny owiec lub lam, które produkują ją w celach ochronnych.  
- To może jednak pójdźmy do Stylowej?... - odezwała się zaraz po przejściu jakichś 40 metrów. - Tam też podają herbatę rozgrzewającą.
Wcześniej zaproponowałem Galaretkową, ale odległość do niej jest mniej więcej trzy razy większa. Nie widziałem problemu. W drodze powrotnej, w sytuacji krótszego spaceru, dalej pozwalaliśmy Pieskowi na nieograniczone wąchactwo. Ale gdy stojąc w miejscu zaaferowany czymś, czego my nie czuliśmy i zapewne nie docenialiśmy, zaczął naprzemiennie podnosić przednie "łapki", musieliśmy dla jego dobra proceder ukrócić. Nawet sam z siebie się temu poddał i chętnie rwał do domu.
A w domu dwa pieski gości piszczały i wyły. Za jakąś chwilę ujrzeliśmy wracających Panią i Pana, więc wszystko się wyjaśniło. A co na to Piesek? Przez chwilę się zaciekawił, w holu strzygł uszami z uwagą, po czym swoim powolnym krokiem, bez pisku lub szczeku, udał się na górę i umościł na legowisku. Priorytety.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy. I wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Tym razem na Pana, bo nie puszczał jej z ogrodu do domu.
Godzina publikacji 18.54.
 
I cytat tygodnia: 
Niektórych pięknych ścieżek nie można odkryć bez zagubienia się. - Erol Ozan (pisarz, naukowiec, myśliciel, futurysta i tancerz salsy mieszkający w Raleigh w Karolinie Północnej - USA)