poniedziałek, 15 stycznia 2024

15.01.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 43 dni. 

WTOREK (09.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Świadomie później, bo wczoraj po obejrzeniu kolejnego odcinka Mad Men trochę jeszcze poczytałem.
Znowu się fajnie wyspałem dzięki Fafikowi. Całą noc nawet się nie zająknął. Też bym na jego miejscu tak zrobił, skoro rano odkryłem na naszym termometrze, że na dworze panuje -14 stopni. Oczywiście nasz termometr trochę zawyża, ale Fafik i bez takich wynalazków wiedział, że panuje mróz. 
Rano cyzelowałem wpis i posłuchaliśmy z Żoną 10-minutowego piątkowego wywiadu z Hołownią. Cholernie martwię się jutrzejszym posiedzeniem Sejmu w kontekście Kamińskiego i Wąsika, ale nie tylko w związku z tymi kryminalistami, "ułaskawionymi" przez prezydenta Dudę. Może zdążą przed środą wsadzić ich za kraty, co samo w sobie byłoby piękne i dzięki temu zza krat nie mogliby pchać się na salę posiedzeń. W ten sposób można byłoby w znacznym stopniu uniknąć eskalacji konfliktu, do którego ewidentnie dąży PiS, żeby zdestabilizować pracę Sejmu, uniemożliwić uchwalenie w terminie ustawy budżetowej i doprowadzić do przedterminowych wyborów. 
Z drugiej strony może i dobrze by się stało. Bo najprawdopodobniej sytuacja taka odbiłaby się im potężną czkawką. Marzy mi się układ, gdy w Sejmie koalicja po nowych wyborach będzie miała 3/5 (60%) głosów, czyli większość kwalifikowaną, żeby móc odrzucać weta prezydenta lub jeszcze lepiej, 2/3 (66%), żeby móc zmienić konstytucję i dzięki temu wypieprzyć z niej zapis o konkordacie. Przy tym wszystkim zdaję sobie sprawę, że nawet po spełnieniu tego warunku problem byłby bardzo trudny do rozwiązania.
Z tego wszystkiego porannie się tak zdenerwowałem, że trzecia Blogowa poszła w kanał. Gdy skończyła się robić, podszedłem do ekspresu i z dodatkowym wkurwem stwierdziłem, że w tym politycznym amoku nie podstawiłem kubka.
 
Dosyć późno wybraliśmy się do City. Priorytetem był zakup wykładziny, bo jej kolor miał zainicjować reakcję łańcuchową. Do niego Żona miała wybrać kolor farby, a potem szereg innych drobiazgów do Pokoju Córki, czyli do naszej przyszłej sypialni. Po inwentaryzacji, kiedy można było w miarę normalnie już kupować, szału w wykładzinach nie było. Żona była trochę nieszczęśliwa, bo ta, która jej się podobała, nawet w skali bezwzględnej, stała z boku na roli z informacją, że to jest resztka, a z obliczeń wynikało, że nijak jej nie wystarczy na całą powierzchnię. To w międzyczasie poszliśmy do sekcji drzwi dopytując o drzwi zewnętrzne, balkonowe, przez które goście będą wchodzić do górnego mieszkania, o drzwi wewnętrzne, którymi my mielibyśmy wchodzić do gości, aby posprzątać, na przykład, a które ze względu na parametry izolacji akustycznej chyba okażą się klasycznymi, zewnętrznymi oraz o drzwi wewnętrzne do Pokoju Córki, bo te, obecne, wołają trochę o pomstę do nieba, a o nowe, o szerokości 70. cm, teraz jest bardzo trudno, bo produkują tylko 80-ki i 90-tki.
Ponieważ facet dawał nam rabat, a przy okazji sprzedawał farby Ale one będą dopiero po inwentaryzacji!, to chyba się skończy tak, że wszystko załatwimy u niego. Tym bardziej, że chętnie przyjedzie, zobaczy i pomierzy Za pięć dyszek
Wróciliśmy do wykładzin. Widząc nieszczęście wypisane na twarzy Żony przedstawiłem jej nowy wariant.
- Skoro kiedyś tam stanie nowe łóżko o szerokości 160 cm... 
- 180!... - poprawiła mnie.
- ... więc - kontynuowałem niezrażony - po co ją kłaść bezproduktywnie pod łóżkiem? - Skoro wykładzina "wyda" dla nowego łóżka o szerokości 160, to tym bardziej dla 180... - Położy się tam inną, a w tej części garderobianej Pokoju Córki może być przecież inna, może taka sama jak pod łóżkiem...
Żonie od razu się spodobało, więc na moim rysunku w skali 1:40 pokazałem jej, jak będziemy kłaść i gdzie będą łączenia, praktycznie niewidoczne i bez znaczenia. Twarz Żony natychmiast się zmieniła. A poza tym pani i pan znaleźli jeszcze kawałek tej samej wykładziny, taką resztkę do resztki, która mogła mieć istotne znaczenie dla naszych kombinacji.
Przypomnę prostą definicję szczęścia: To proste! - powiedział pewien słuchacz dzwoniąc do dawnej Trójki, która rzuciła w eter temat dnia - Jeśli moja żona jest szczęśliwa, to ja też jestem szczęśliwy! Pozdrawiam!
Pan nam specjalnym wózkiem zawiózł całość do samochodu i pomógł zapakować. Trzeba było położyć przednie siedzenie pasażera, żeby kolubryna mogła się zmieścić. Żona siedziała za mną, ja miałem wyłączone z użycia lusterka prawe boczne i wsteczne, i tylko 54 lat doświadczeń pozwalały mi poruszać się, jednak w sporym dyskomforcie. Najmniej przyjemnie było na parkingu przy wyjeżdżaniu. Policja się nie napatoczyła.
W sprawie drzwi zajechaliśmy jeszcze do Leroy Merlin, żeby się tylko utwierdzić, że tę naszą dość skomplikowaną drzwiową kwestię musi w swoich rękach mieć jedna osoba.

Gdy ja robiłem w Biedrze drobne zakupy, Żona w pobliskim Jysku poszła kupić... termofor. Nosiła się z tym zamiarem od dawna, zanim zapanowały ujemne temperatury przywołując wspomnienia Bo u nas w domu zawsze był... A u was?
Wytłumaczyłem jej, że klasa robotniczo-chłopska takich wynalazków nie znała, a jeśli nawet, to uważała je za zbędne, za burżuazyjne wymysły. Od zawsze było wiadomo, że zimą jest zimno i że w mieszkaniu nad ranem musi panować +13, 14 stopni, co nikomu nie przeszkadzało. Wystarczyło napalić w piecu i za pół godziny dzieci mogły wychodzić spod pierzyn. 
Teraz jest inaczej i przy takich temperaturach dobrze jest ogrzać sobie stopy termoforem, zwłaszcza gdy są zimne przy kładzeniu się spać. Mnie by to do głowy nie przyszło. Jeśli zdarza się, że czuję dyskomfort z powodu chłodnych stóp i wiem, że w nocy będzie to przeszkadzać w spaniu, nakładam po prostu skarpety i tak mogę całą noc. Żona absolutnie nie. 
Gdy wróciliśmy do domu, akurat na zewnątrz był sąsiad, Głuchoniemy, co stanowiło drobny uśmiech losu. Bez problemu pomógł mi zanieść ciężką belę na górę, w pobliże Pokoju Córki.

Po południu mieliśmy telefoniczną sesję.
Zaprzyjaźniona Szkoła nadal siedzi nad papierami i z przyjazdem ciągle nic nie wiadomo. Ale coś czuję w wiekowych kościach, że owszem przyjadą, ale na... wiosnę.
W tej sytuacji, skoro najbliższy weekend się zwolnił, przyjadą Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Wcześniej już rozpatrywaliśmy taki wariant. Ustalaliśmy warunki brzegowe. I przy okazji zahaczyliśmy o Kolegę Inżyniera(!). Konfliktów Unikający, jako dobrze poinformowany w swoich rodzinnych kręgach, od razu poinformował, że przyjazd Kolegi Inżyniera(!) nie będzie możliwy, bo akurat do Polski przylatuje Modliszka Wegetarianka. Sprawę trzeba było rozeznać u źródła.
Okazało się, że i owszem, ale praktycznie Kolega Inżynier(!) oprócz przywiezienia jej z lotniska tym razem nie będzie z nią przebywał. Bo zaraz następnego dnia musi być ona w sprawach spadkowych w Stolicy, a potem ze swoją rodziną wyjedzie na jakiś czas na narty A ja nie jestem nartowy!
- Do Uzdrowiska II. - dodał. 
- Przecież to rzut kamieniem od nas! - oczy mi się zaświeciły.
- Ani waż mi się wtrącać! - natychmiast zareagowała Żona.
Szkoda. Taka okazja.
- Poza tym w ten weekend mam dziewczyny, a one raczej nie będą zainteresowane takim wyjazdem.
- To ja je ganiałem, straszyłem, szukałem, miażdżyłem i szczypałem, bajki opowiadałem, a one!...
Wspólnie i zgodnie przedyskutowaliśmy bezwzględną niewdzięczność nastolatków. 
Kolega Inżynier(!) ponieważ akurat miał sporo czasu odniósł się do wpisów i zaznaczył, że ostatnio jest trochę skołowany zauważywszy w nich błędy lub niedoskonałości faktograficzne. Ale sam w siebie zwątpił i nie wiedział, czy mu się zdawało i Nie chciałem wytykając ci się zbłaźnić w twoich oczach!
- Proszę, żebyś zawsze zwracał mi uwagę, jeśli coś zauważysz nie tak!... - Poza tym, kto jak kto, ale ty nigdy się nie zbłaźnisz! - zapewniłem go.
Poszło o Niemca, nowego właściciela Wakacyjnej Wsi. Ponieważ rzadko o nim piszę, to pamięć mnie zawiodła. Posiłkowałem się moją listą blogowych imion, a tam stało jak byk "Młody Niemiec". Więc tak bezrefleksyjnie pisałem. A on przecież jest "Termin Na Zdjęć"!
- Tak mi się to imię podobało, a tu nagle... - podsumował zdezorientowany Kolega Inżynier(!).
Zapewniłem go, że oczywiście zawsze będzie "Termin Na Zdjęć".

Feryjny styczeń zaczyna się klarować. Wieczorem Żona z Pasierbicą ustaliły, że Krajowe Grono Szyderców przywiezie Q-Wnuki w ten piątek i zostanie na jedną noc. I bardzo się ucieszyło, że akurat będą Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Po czym zostawią nam dzieci i w sobotę wrócą do Metropolii. Robaczki zaś po iluś dniach, a po ilu, się nie dowiedziałem, zostaną odebrane przez drugich, lepiej napisać innych dziadków, czyli przez Policjantkę i Przewodnika. Tak więc w końcu się z nimi zobaczymy w Uzdrowisku.
Ciekawe, co będzie, gdy Zaprzyjaźniona Szkoła zdecyduje się jednak przyjechać?...
Z tego by wynikało, że Wnuki przyjadą w drugi tydzień ferii, ale z rozmową z Synem jeszcze chwilę poczekam. Niech trochę niewiadomych się uwiadomi.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
ŚRODA (10.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Fafika w nocy nie słyszałem. Może dlatego, że nasz termometr na zewnątrz wskazywał -16 stopni.
Z ciekawości wstawiłem domowy do spiżarni, bo gdy tam rano wszedłem po głowie zdrowo pociągnęło zimnem. Było + 4 stopnie.
Rano przeprowadziłem długi onan medialny - Wąsik i Kamiński zapudłowani - pięknie, Sejm - obrady odroczone - mądrze. Uśmiałem się z wielu rzeczy, ale chyba najbardziej z właśnie tworzonej kolejnej pisowskiej teorii spiskowej, jakoby stołeczny autobus miejski specjalnie stał na wyjeździe blokując go i w ten sposób uniemożliwiając wyjazd kolumny samochodów z prezydentem, aby ten mógł "ratować" Wąsika i Kamińskiego. Żałosne!

Po I Posiłku zabrałem się za sprawę, do której "zabierałem się" z 4 lata. Z sobie tylko wiadomych powodów nie chciałem jej ruszać, ale przecież...
Zabrało mi to kilka godzin, a z nadmiaru informacji i emocji zaczęło mi pulsować w skroniach i pojawił się charakterystyczny nacisk na czoło. Wiedziałem, że jeśli nie zadziałam, za chwilę ból głowy będzie nieunikniony. 
Skutecznym środkiem na taki mój stan jest Pilsner Urquell i/lub spacer. Na wszelki wypadek zastosowałem oba, rozsądnie zaczynając od tego pierwszego.
Gdy wróciłem, uhonorowaliśmy mój krok nalewką z czarnego bzu. Zlałem pierwszą partię do butelki. Co prawda 2 dni przed planowanym, chemicznym, terminem, ale to był przecież drobiazg.
Zachwycaliśmy się, bo niczym wino miała ona kilka warstw, które dawały o sobie znać łaskocząc w miarę rozprowadzania w ustach na różne sposoby kubki smakowe. Dało się wyczuć nutę owoców i czekolady, finisz miała zaskakujący bo podkreślał moc, która była przyjemna, poza tym, co zwłaszcza dla Żony było istotne, nie była słodka. Można by powiedzieć, że w tym względzie bardzo wyważona. Krótko mówiąc - udała się.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
CZWARTEK (11.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Organizm nie pozwalał dalej spać mimo że nie było przez całą noc żadnych fafikowskich odgłosów.
Na zewnątrz panowało -13 stopni. Na dole  +18,5.
Można powiedzieć, że cały dzień przebumelowałem. Bo nie mogłem uznać za pracę nawet tę w drewnie, skoro ona jest zwykłą codziennością. Zrobiłem spory medialny onan i dużo czytałem. O książce, którą za chwilę skończę, napiszę zaraz po. Jedyna konstruktywna rzecz, którą zrobiłem, to kolejny miesięczny porządek w papierach. Tym razem z różnych względów było tego więcej niż zwykle.
Po wieczór ucięliśmy sobie rozmowę z Lekarką i z Justusem Wspaniałym. I to z każdym oddzielnie. 
Pretekstem był jego sms, że z powodu mrozów pójdzie z torbami.
- Trochę zimno dzisiaj rano u Was było. Co na to gaz? Bo u nas prąd jak woda... Przez trzy ostatnie dni po 100 kWh.
Dopadliśmy go w aucie, gdy dojeżdżał na stare śmieci Lekarki i ostatecznie swoje też.
- Oddzwonię do was, gdy dojadę, bo teraz ruch straszny, rozjazdy...
- A kiedy wracasz? - zdążyliśmy zapytać.
- Dzisiaj.
To zadzwoniliśmy do Lekarki.
- Coś tak chłopa daleko wysłała?! - zacząłem obcesowo.
- O, widzę, że już się poskarżył.
Musieliśmy prostować i tłumaczyć.
- Chciałam jechać sama, ale mi nie pozwolił.
Od dawna wiadomo, że Justus Wspaniały dba o Lekarkę.
- Ale po co?! - dociekaliśmy.
- Bo dzisiaj przez półtorej godziny będą chodzić po domach i odczytywać podzielniki ciepła...
- To tylko po to Justus Wspaniały gna 260 km? - nie wierzyliśmy.
- To już ostatni raz, bo w lutym wystawiam mieszkanie na sprzedaż.
Wcześniej była rozmowa na temat ewentualnego wynajmu, ale wiadomo z jakimi problemami on się wiąże, zwłaszcza w Polsce i zwłaszcza na odległość. Jeden wielki garb!
- To nie mogłaś kogoś poprosić, żeby w tym czasie był w domu?
- Mam sporo znajomych, ale jakoś nie śmiałam im zawracać głowę.
Cała Lekarka!
- Poza tym przyjedzie chętna na kanapę, której się w końcu pozbędę, Justus Wspaniały przywiezie moje ulubione meble z kuchni, no i odwiedzi mamę. - Zawiezie jej zupę przez siebie zrobioną i kawałek tortu makowego, który zrobiłam, bo Justus Wspaniały bardzo go lubi.
Ok, ostatecznie uważałem, że ten wyjazd miał sens.
 
Rozmowa zeszła na psy, nomen omen.
- Przez Gruszeczkowe Lasy prułam ponad setką, bo pieski przez 1,5 godziny były same w domu i oczami wyobraźni... - A tu nic, pieski spokojnie czekały i były uradowane na mój widok. - Żadnych szkód. - Będziemy je coraz bardziej przyzwyczajać, żeby same zostawały w domu, bo przecież nie da się wszędzie z nimi pójść czy pojechać!...
To opowiedzieliśmy jej o naszych doświadczeniach w tym względzie. 
Bazyś potrafił zostawać sam w domu nawet i 8 godzin. Jak to pies, zwłaszcza tej rasy, czyli duży, on akurat olbrzymi, brał na przeczekanie. Ale zanim do tego doszło, jako szczeniak, jeszcze w Biszkopciku, obrócił wniwecz ileś ikeowskich podkładek.
(WNIWECZ...jakieś sto lat temu pisało się jeszcze rozdzielnie: w niwecz, bo i samo słowo NIWECZ było jeszcze wówczas używane i rozumiane. WNIWECZ to zrost i NIWECZ to też zrost. Dawna polszczyzna znała inny model przeczenia niż polszczyzna współczesna – przeczenie przesuwało się przed całe wyrażenie przyimkowe. Mówiono: niwczym <dzisiaj: w niczym>, ni k czemu <dzisiaj: do niczego>, ni w co <dzisiaj: w nic>)
- Ale jaki jest sens - pytałem Żonę - wykładać na ławę kolejne, skoro po powrocie z pracy będą z nich wióry?
- Musi się nauczyć, że tego robić nie wolno! - Żona stała na rozumowym, ludzkim stanowisku, twardym wobec męża, delikatnym wobec Bazysia.
Nauczył się o tyle, że w międzyczasie trochę dorósł, no i podkładek zabrakło.
Załatwił też dwa piloty do telewizora.
- O, widzę, że musi mieć pan dużego psa?... - stwierdził sprzedawca wskazując olbrzymie wgnioty na twardym plastiku po psich kłach, gdy mu przyniosłem pilotowy złom z prośbą, żeby dobrał nam jakiś nowy pilot.  Wyraźnie musiał mieć podobnego pieska, albo sporo takich klientów, jak my.
 
Z Bazysią było podobnie, ale inaczej. Bo do pozostawania w domu przyzwyczajała ją nadal Żona, ale już bez podkładek. Muszę powiedzieć, że robiła to sprytnie. Gdy zostawała z Bazysią (ja w Szkole), pierwszy raz wyszła sama na dwie minuty zamykając dom. Zanim Bazysia się dobrze zorientowała, że Pani zrobiła coś niecnego i zanim w głowie zaświtał jej odwet, Pani wróciła i piesek się cieszył. 
- Pamiętam, jak byłam wtedy strasznie zdenerwowana, gdy po raz pierwszy Bazysię zostawiłam samą. - Żona wróciła wspomnieniami do tamtej chwili. - Stałam bezszelestnie za rogiem domu i nasłuchiwałam...
Nieobecność swoją Żona stopniowo zwiększała i w ten bezbolesny sposób Bazysia nauczyła się, że nic się nie stanie, gdy Pani wyjdzie, bo przecież zawsze wraca. Więc czekała bez żadnych odwetowych kroków. Potem doszło do tego, że potrafiła przeczekać sama w domu nawet do ośmiu godzin i nic się nie działo. Bo pieski mają fajnie - działają zero-jedynkowo. Zero - Państwo wyszli, trudno, trzeba czekać i spać, jeden - wrócili, można szaleć z radości. I nie ma tu znaczenia, czy była to godzina nieobecności, czy pięć.
O jednej tylko rzeczy wiedzieliśmy i staraliśmy się pilnować. Żeby, broń Boże, nie zostawiać pluszaków. Czasami przy nas dawaliśmy jej do "zabawy" jakiegoś starego, albo przez kogoś pozostawionego, sporo już sponiewieranego, żeby patrzeć, co będzie. A było zawsze tak samo, Precyzyjnie i w tej samej kolejności. Najpierw musiały być, 100 na 100, wyrwane oczka, potem nosek, a dopiero na końcu rozwalone bebechy. I gdy już wszystko było dokumentnie rozkawałkowane, Bazysia dawała spokój i żaden fragment jej już nie interesował.

Z Bertą było zupełnie inaczej. Z wielu względów. Pomijając ten drobny fakt, że jest to Piesek z innego świata i zdajemy sobie sprawę, że już nigdy taki się nam nie trafi, to nastała u nas, gdy miała już pięć lat, a więc swoje przyzwyczajenia. W ich obszarze nie było niszczenia czegokolwiek. Jeśli nawet zdarzało się po naszym powrocie do domu ujrzeć surrealistyczny widok pojedynczego kapcia na środku salonu, czy na stopniu schodów, to był on tylko w różnym stopniu zmemłany, czyli nawilgocony. Wystarczyło tylko wysuszyć i można było używać. Co prawda zdarzyło się jej raz w Wakacyjnej Wsi ze stolika stojącego na werandzie zwinąć mój Święty Kalendarz i tylko dzięki Żonie, która zauważyła, że nie dość że Piesek dość rączo, bez specjalnego uzasadnienia mknie w stronę Brzozowej Alejki, to jeszcze w paszczy ma coś dziwnego, udało się kalendarz uratować. Bo gdy Żona Pieska dopadła, usadowiony relaksacyjnie na trawie z przedmiotem miedzy łapami zdążył dopiero kilka razy zatopić kły w okładce.
W Uzdrowisku Piesek, mimo że z innego świata, zdecydowanie już swoim zachowaniem przypomina pobratymców. Chociażby bardziej zamaszyście macha ogonem. Bo przedtem ruch ten, bardzo taki delikatny, ale jednak czytelny, Żona nazywała delikatnym wachlowaniem. Ale i tak Pieskowi teraz daleko do znanego objawu, a mianowicie że ogon macha psem. Wiemy, że do krańcowego efektu nigdy nie dojdzie, bo i to z racji charakteru, i z racji masy. Ponadto sępi w swój jedyny, niepowtarzalny sposób, czego przedtem nie robił. Nie piszczy, nie skomle, nie miota się wokół stołu z machaniem ogonem i wiciem się, tylko, albo siedząc, albo stojąc zwiesza ciężki łeb i czeka wpatrując się w podłogę, bo nauczył się, że stamtąd wyrastają smaczne rzeczy. Ta nieruchoma masa, zwisające uszy, skupienie całego pomarszczonego łba i wpatrywanie się w jeden punkt przez minutę, dwie, potrafi złamać każde ludzkie serce. Więc ktoś z nas rzuca jakiś smaczek. To potwierdza Pieskowi, że z podłogi one wyrastają i tym bardziej się z uwagą wpatruje, żeby niczego nie przegapić, a my mu tym bardziej  rzucamy. No i koło się zamyka.
Dodatkowo Piesek stał się psem, bo chętnie wychodzi z nami na spacer. Ten naturalny proceder wzmocnił mu się i uruchomił wyraźnie w Uzdrowisku. W Wakacyjnej Wsi z góry, z klubowni, trzeba było go wyciągać wołami nawet przy fajnej pogodzie, a teraz nawet przy złej, o czym doskonale wie, ledwo na dole usłyszy nasze zbieranie się, sam z siebie schodzi i zachęcająco wachluje ogonem. Czasami się zawodzi, bo akurat nie możemy go zabrać. Wtedy Pani, żeby Pieskowi nie było smutno, zawsze mu coś do miski, poza programem, wrzuci. Ta chęć na spacery, tak wywnioskowaliśmy, wzięła się stąd, że w Zdroju (Piesek wychodząc przez bramę zawsze kieruje się w lewo, tamżesz właśnie) jest mnóstwo do wąchania po innych pieskach i mnóstwo możliwości kontaktowania się z nimi. A w Wakacyjnej Wsi?...
Dodatkowo w Uzdrowisku Piesek nauczył się niszczyć. Potrafi pod naszą nieobecność porwać jednego kapcia Pana, rzadziej Pani, i go trochę nadwyrężyć. Na tyle, że po trzech, czterech takich sesjach dany kapeć może być do wyrzucenia, a sumarycznie cała  para. Stąd, ponieważ je sobie bardzo cenię, nomen omen, uważamy wychodząc bez Pieska, żeby kapcie chować. Bo innych zniszczeń zupełnie nie ma.

W końcu, jak to u psiarzy - masochistów, rozmowa z Lekarką zeszła na inne aspekty ich posiadania z ciągłym rzucaniem w trakcie wymieniania się doświadczeniami "a fuj!", "obrzydliwe!", "łeee!" i "zgroza!".
- Wyobraźcie sobie - zaczęła Lekarka - że Bruno, który żre wszystko, dzisiaj na spacerze zżarł ludzką kupę! - Obrzydlistwo! - kontynuowała wiedząc z kim rozmawia. - A Justus Wspaniały mnie uprzedzał, że takową zauważył w tym miejscu, do którego się wybrałam. - Nie zorientowałam się z początku, bo to coś było zamarznięte i twarde i starałam się Brunowi z paszczy wyrwać, a fuj! - Ale im bardziej się starałam, tym bardziej on zaciskał szczęki. - I nagle dotarł do mnie zapach z paszczy już roztopionego tego czegoś, łeee!, i z moich rękawiczek! - A w domu, nie dość że musiałam myć mu paszczę, to jeszcze czyścić plastikowy uchwyt od smyczy, tak cuchnął! - Obrzydlistwo! - Żeby to były chociaż sarnie bobki! - Nic bym nie powiedziała!...
Zgodziliśmy się w zupełności. I natychmiast, nawet nieodwetowo,  podzieliliśmy się naszymi doświadczeniami. Z dziesięciomiesięczną Bazysią pojechaliśmy do Dzikości Serca. I któregoś razu wybraliśmy się do Sąsiedniego Miasteczka, żeby pospacerować po zdrojowym parku. Bazysia puszczona samopas oczywiście trafiła na to samo, co Bruno, po czym radośnie do nas przyleciała. Wiało zgrozą od smrodu i widoku jej paszczy. Na szczęście w tym miejscu parku płynęła rzeczka. Trochę trwało zanim udało się nam złapać Bazysię i umocować na niej smycz, bo czuła, nomen omen, pismo nosem. Z wielkim trudem udało się nam wciągnąć ją na sam środek nurtu. Żona trzymała smycz, a ja się babrałem gołymi rękami. Efekt jakiś był, ale w drodze powrotnej w samochodzie okrutnie cuchnęło. Z paszczy Bazysi i z moich rąk. A potem z kierownicy, którą musiałem wyszorować. Łeee!

Oddzwonił Justus Wspaniały.
- Właśnie jadę do mamy! - Podzielniki odczytane, kanapa sprzedana, meble zabrane. - Teraz wiozę mamie zupę i kawałek tortu makowego. - Wypada u niej chwilę posiedzieć, ale potem wracam. - Czekają mnie trzy godziny jazdy. - W domu będę chyba o 21.00.
Co tu dużo mówić, martwiliśmy się. A co by się stało, gdyby przenocował w mieszkaniu Lekarki i jutro wcześnie wyruszył w drogę powrotną?! Nawet, gdyby pieski rano miały być same przez godzinę?...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Mad Men.
 
Dzisiaj uwiadomiły się kolejne niewiadome.
Po Robaczki przyjedzie Policjantka i Przewodnik w środę. Będziemy mieć więc prawie tydzień odsapki do kolejnych wnuków. Syn przywiezie dwóch (na razie skład bez zmian) we wtorek, 23.01, a Synowa odbierze ich w piątek.
- Ciekawe, co będzie, gdy Szef Fachowców stwierdzi, że jednak rozpoczyna u nas remont już za chwilę?... - Żona rzuciła pytanie w eter. Eter, jako „piąty żywioł” wprowadzony przez Arystotelesa, niewystępujący na powierzchni Ziemi, lecz budujący ciała niebieskie i zapewniający ich ciągły ruch okrężny, milczał.

PONIEDZIAŁEK (15.01)
No i dzisiaj wstałem przed 06.00.
 
Już wczoraj wiedziałem, że tego tygodnia blogowo nie udźwignę. Miałem komfort, bo się nie łudziłem i nie czyniłem żadnych prób, aby udźwignąć. Zwłaszcza, że nieubłaganie rozpoczynał się Australian Open.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego flakowatego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.47.

I cytat tygodnia:
Świat łamie każdego, ale potem niektórzy są silniejsi w złamanych miejscach. - Ernest Hemingway (amerykański pisarz i dziennikarz)