poniedziałek, 22 stycznia 2024

22.01.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 50 dni.
 
WTOREK (16.01)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.
 
Za każdym razem oczywiście półprzytomny, przy czym za każdym drugim bardziej. Pierwszy raz o 01.50, drugi o 07.00. 
Pierwszy mecz Igi z Amerykanką rosyjskiego pochodzenia Sofią Kenin w Australian Open rozpoczął się o 02.00. Był dość długi. Iga wygrała 2:0. Kładłem się spać o 04.30.  O 02.00, 03.00, 04.00, 05.00, 06.00, 07.00 i o 08.00 Fafik szczekał.
- No, wiem... - rano Żona odpowiedziała zrezygnowanym tonem. - Ja bym poszła do nich sama, bez ciebie, gdyby nie byli głuchoniemi...

No to zaległości...
W piątek, 12.01, wstałem o 05.30. Pół godziny przed alarmem. Mimo że Fafik nie szczekał.
Na termometrze ujrzałem lato, jak mówi Żona, bo tylko  -3 stopnie. Dziesięć stopni różnicy względem wczorajszego poranka, ale różnica w domu dała się mocno odczuć.
Rano zadzwoniłem do Justusa Wspaniałego. Jakoś tak wolałem wiedzieć, że jest już w Pięknym Miasteczku. Mimo że hołduję zasadzie, że brak wiadomości, to dobra wiadomość. Wczoraj w domu był o 21.30 po przejechaniu jednego dnia około 550. km.   
- U mamy byłem z pół godziny, bo nie wypadało tak od razu jechać. - Narzekała Co ja zrobiłam, że chciałam wracać do domu?! - Teraz siedzę sama! 
 
Do I Posiłku skończyłem czytać Lekcje chemii  Bonnie Garmus (Amerykanka). Pasierbica swój prezent choinkowy zostawiła mi, abym mógł przeczytać. Książka była polecana przez Żonę jako obyczajowa i bardziej babska Ale powinna ci się spodobać!  "Spodobać się" było za mało. Wykorzystywałem każdą chwilkę, żeby czytać, a Żona nabijała się ze mnie widząc moje podniecenie przy czytaniu i niecierpliwe podglądanie kolejnych rozdziałów, żeby wiedzieć, co będzie dalej No popatrz, nie strzelają, nie ma zabójstw, pościgów i śledztw, a ty się tak emocjonujesz! Oczywiście przyłożyła się do tego wszechobecna chemia i specyficzny sposób jej podawania przez główną bohaterkę, ale przede wszystkim ona sama. Trochę tylko cierpiałem z powodu zakończenia Bo chciałem, żeby było takie bardziej hollywoodzkie słysząc w odpowiedzi Wiem, ty bardziej chciałbyś, żeby była kawa na ławę.
Język pisarki i tłumaczenie świetne, realia lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku w Stanach pokazane tak, że zdrowo działały mi na nerwy, jak również ówczesne debilne media. Odnosiłem je do czasów współczesnych, co było nieuniknione, przez co jeszcze bardziej się wkurzałem. Książkę polecam.
 
Po I Posiłku... spałem 1,5 godziny. Żeby przetrwać wieczorną nasiadówkę. I gdy się odgruzowałem, pojechaliśmy do City na zakupy zsynchronizowane z odbiorem Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego. Ze względu na obecność gości mieli tym razem spać w Pokoju Córki.
Długi wieczór spędziliśmy na rozmowach, w tym spory kęs czasu przy stole w kuchni, bo od kiedy ten mebel jest i funkcjonuje, kuchnia, jak zwykle, stała się naturalnym centrum towarzyskiego życia. Zwłaszcza że wygodnie spożywa się dary boże?
Spać poszliśmy po 23.00.
 
W sobotę, 13.01, wstałem o 07.30. Poranny rozruch był łatwy. Żar w kuchni znacznie go skrócił.
Po kawach i blogowych zrobiłem wszystkim I Posiłek i mogliśmy się wybrać na dworzec, aby odebrać Krajowe Grono Szyderców. 
Pasierbica umiejętnie budowała atmosferę ich pobytu u nas, a zwłaszcza pozostawienia ich dzieci.
- Q-Wnuk posiadł nową umiejętność wymiotowania w toalecie w pociągu :) Ja nie umiem :) - informowała na bieżąco z pociągu.
Q-Wnuk wysiadł z pociągu bladziutki i wykończony, a reszta też była jakoś bez życia. Wystarczyło jednak, abym perfidnie zapytał go A może teraz po drodze pójdziemy do Stylowej na lody?, aby odżył.
Od razu zadał stosowne pytanie rodzicom ku mojej uciesze, ale zadowolił się obietnicą Jutro!
Wracaliśmy w parach. Ja szedłem z Ofelią z przodu trzymając ją za rączkę i sobie rozmawialiśmy. Od czasu ostatniego świątecznego pobytu, kiedy uczyłem ją grać w szachy, jakby się na mnie otworzyła. Q-Zięć później tłumaczył, że ona jest bardzo rozmowna i kontaktowa, gdy nie dominuje jej brat. A brat wyjątkowo nie miał sił i szedł daleko w innej parze, z Babcią oczywiście, która mu współczuła.
Więc od Ofelii dowiedziałem się wiele o Sylwestrze, który Krajowe Grono Szyderców spędziło u Słowian. Ile było dorosłych i kto, ile dzieci, co jedni i drudzy robili i Poszliśmy spać o czwartej! dodała z dumą. A potem wypytywałem ją w szczegółach o przedszkole. Precyzyjnie, z imienia i nazwiska, wymieniła wszystkie koleżanki i wszystkich kolegów ze swojej grupy.
- A którą koleżankę najbardziej lubisz?
- Biankę.
- A dlaczego?
- Bo gdy przynosi zabawki do przedszkola, to ja nie muszę losować i mogę sobie wybrać, a inne koleżanki muszą losować!
- A której nie lubisz? 
- Amelki, bo się cały czas rządzi!!! - mocno i pełną świadomością zaakcentowała ostatnie słowo.
- A którego kolegę lubisz najbardziej?
- Kamila, bo się do mnie najwięcej uśmiecha.
- A którego nie lubisz?
- Olka, bo jak rozmawiam z koleżankami, to on mnie zaczepia i drapie!
Przez cały czas musiałem uważać, żeby wyciągnąć z niej jak najwięcej, ale przede wszystkim słuchać jej wywodów bez duszenia się ze śmiechu.

W domu powstało od razu wielkie zamieszanie, ale wszystkiego pilnowałem, a przede wszystkim tego, żeby wszelkie gry, książeczki, układanki, kolorowanki i Bóg wie co jeszcze, od razu znalazły się w Pokoju Werandowym, na ten czas zwanym Bawialnym.
Po okrzepnięciu i gości, i naszym wydawało się, że wszyscy pójdziemy na kartacze, ale nieoczekiwanie Krajowe Grono Szyderców chciało zostać z dziećmi w domu i pichcić posiłek na kuchni. Tedy poszliśmy we czworo do Lokalu Bez Pilsnera Urquella, ale Pasierbica sobie zażyczyła, aby jedną porcję jej przynieść. 
 
Wieczór spędziliśmy na grach. 
Najpierw była seria jedenastu kolejek Loteryjki. Do gry pchał się Q-Wnuk, co oczywiste, Żona, co oczywiste, i ja, co oczywiste. Z uczestnictwa zrezygnowała Pasierbica i Q-Zięć, którzy coś tam robili z Ofelią, a na wakujące miejsce dała się namówić Trzeźwo Na Życie Patrząca, która zaznaczała, że ona w to nigdy nie grała i jak się później miało okazać, wystąpiła w roli czarnego konia. W trakcie gry rozemocjonowała się na tyle, że bodajże po raz pierwszy w życiu ujrzałem na jej bladych licach delikatne rumieńce. Pojęła Loteryjkę w lot i o pierwsze miejsce walczyła z Żoną ostatecznie wygrywając (syndrom gracza, który w coś gra po raz pierwszy), a my z Pasierbicą gdzieś głęboko w drugim szeregu walczyliśmy o trzecie miejsce. Przegrałem. A dlaczego z Pasierbicą? Bo w trakcie gry zastąpiła swego syna, któremu wróciła fala wymiotów. Wprost pięknie!
Tu trzeba podkreślić istotną rolę Konfliktów Unikającego, którego zadaniem sobie samemu narzuconym i przez siebie przywłaszczonym było powiedzenie natychmiast po kolejnym rozdaniu sakramentalnych słów Siódemka kier!, które przypominały niespostrzegawczemu graczowi, który ją posiadał, że należy ją wyłożyć, bo inaczej gra nie wystartuje.
Całkiem późnym wieczorem, gdy już we trzech wypiliśmy pierwszą Metaxę, i gdy Q-Zięć z Konfliktów Unikającym postanowili pójść po drugą, a przy okazji po Baczewskiego (nie było Stumbrasa) i Soplicę Orzechową, Żona, widząc co się święci, uciekła z Q-Wnukami na górę i już nie wróciła. Nie wiedzieć czemu, bo Baczewski w ogóle nie został tknięty, a z Soplicy zniknął pepys, może dwa. Za to druga Metaxa w całości. I w takim stanie, w pięcioro dorosłych graliśmy w Państwa, miasta, rzeki... Wygrał Konfliktów Unikający, ja byłem ostatni. Parę razy przyłapałem go na korzystniejszym niż zasługiwał podsumowywaniu, które niby korygował, ale po wszystkim nie byłem już w stanie sprawdzać, co tam nawyczyniał.
Było wesoło i tylko nie wiedziałem w tamtym momencie, co na to nasi goście.
Poszliśmy spać tuż przed północą. Krajowe Grono Szyderców zajęło Pokój Bawialny, z czego było bardzo zadowolone.

W niedzielę, 14.01, obudziłem się o 08.00. Robaczki już szeptały, a za chwilę przyszły do nas. Były obowiązkowe wygłupy i obowiązkowy głuchy telefon.
- A dlaczego ja zawsze muszę leżeć koło dziadka, a brat koło babci?! - nagle dodarło do Ofelii.
Z pytaniami dzieci jest tak, że nie należy je i ich zbywać. Jeśli odpowiedź jest w miarę sensowna, przechodzą nad sprawą do porządku dziennego.  
- Bo musimy leżeć naprzemiennie - chłopczyk, dziewczynka, chłopczyk, dziewczynka... - wyjaśniłem. To wystarczyło. Do czasu.
Rano byłem w całkiem niezłej formie. Porozpalałem, naniosłem drewna, a potem dziewczynom w ramach I Posiłku zrobiłem jajecznicę na maśle, a chłopakom na smalcu i kiełbasie. I zaraz po tym życie zaczęło ze mnie uciekać. Na tyle, że w Stylowej, do której wszyscy się udaliśmy, myśl o lodach była mi obmierzła. Musiałem słuchać swojego organizmu i o 11.00 poprosić o piwo. Żywiec niestety, bo podają tam też inne, ale jeszcze gorsze, w tym wynalazki.
- Jakiś taki jesteś blady i słabawy... - Żona patrzyła na mnie siedząc tyłem do okna i miała mnie jak na widelcu. Bo siadłem przodem i cała okienna połać mnie oświetlała. Ale nie zaprzeczałem podkreślając, że ta druga Metaxa była ewidentnie zbędna.
Ofelia zamówiła jedną gałkę patrząc przy tym na mnie uważnie. Ale sumarycznie była zadowolona, bo jej w zupełności wystarczyło. Na wszelki wypadek ustaliliśmy, że za nią i za Q-Wnuka płacą jeszcze rodzice.
 
W Stylowej rozstaliśmy się z czwórką dorosłych chcąc uniknąć dramatycznych scen na dworcu w wykonaniu Ofelii przy żegnaniu się z rodzicami. Zostaliśmy sam na sam z Q-Wnukami. Żeby odciągnąć ich, raczej jej, myśli od rodziców, poszliśmy do sklepu z pamiątkami. Babcia (ja się nie wtrącałem) kupiła Q-Wnukowi kolejne piłkarskie karty, a Ofelii takie a la szczypce do robienia kulek ze śniegu. Nic nie mówiłem, ale uważałem, że to zbędne i gruba przesada, ale za chwilę zakup miał się  okazać hitem. Nie dość, że droga powrotna do domu wydłużała się niemiłosiernie, bo ciągle we troje robiliśmy piękne, idealnie okrągłe kule ze śniegowymi wzorami, to potem w ogrodzie dzieci wsiąkły.
Q-Wnukowi dałem łopatę do zbierania śniegu, żeby go na potrzeby kul magazynować w jednym miejscu w postaci sporej góry, po czym zniknęliśmy w domu i od czasu do czasu z okna z Żoną obserwowaliśmy organizację ich pracy. Była bez zarzutu. Ofelia ze szczypcami stała przy stole, Q-Wnuk szedł do góry śniegu, rękami nabierał jego stosowną ilość, wracał i wkładał do foremek. Wtedy Ofelia je zamykała, Q-Wnuk dobijał, żeby kulka była twarda i po wyjęciu (synchronizacja pracy Ofelii i Q-Wnuka) Q-Wnuk odstawiał ją na stół tworząc mozolnie okrąg, pierwszy poziom. W ten sposób skonstruowali sporą piramidę, dokładnie policzyliśmy sześć poziomów, jakieś 150 kul. Trochę czasu im zeszło, ku naszemu zadowoleniu. Wszystko było tak urokliwe, że prosiło się o sfotografowanie. Bo w tle zieleń iglaków, wokół śnieg, na stole piramida pięknych foremnych kul, a obok takie dwa skrzaty poubierane w stroje o niesamowitych barwach. Zdjęcia wysłaliśmy do rodziców i do drugich dziadków spotykając się z ich podziwem.
Po wszystkim w domu nadal dało się żyć, bo dzieci grały i można było się trochę onanowo ogarnąć.
 
Wieczorem zrobiłem im na ich prośbę kąpiel w wannie. Ciekawe, bo takiej możliwości nie mają ani u siebie w domu, ani u żadnych innych dziadków. Nawet w Nie Naszym Mieszkaniu mieli taką atrakcję.
Do dyspozycji mieli tę foremkę do robienia śniegowych kul i mogli obserwować prawa fizyki. Zamykali w niej powietrze, zanurzali, pod wodą otwierali i mogli podziwiać, jak uwolniona bańka powietrza z bulgotem wydostaje się na powierzchnię. Ale prawdziwą atrakcją były okularki. Dziwnym trafem w ciągle poprzeprowadzkowym bałaganie znalazłem dwie pary.
- Dziadek! - A dlaczego masz dwie pary?! - logicznie zainteresował się Q-Wnuk. 
Wytłumaczyłem mu, że to w związku z licznymi miejscami zamieszkania moimi i Babci, i to wystarczyło.
Było "nurkowanie", nabieranie wody w usta, bez nomen omen, i wzajemne opluwanie się z częstymi protestami Ofelii, bo brat był sprawniejszy oraz szereg innych głupich pomysłów. Podnosiłem głowę znad książki, gdy zapanowywała podejrzana cisza lub ponadnormatywne wrzaski. Ale raz, przy szczególnie mocnych musiałem interweniować. Ofelia, po krótkiej osi wanny, na jednej krawędzi opierała się rączkami, a na drugiej stopami tworząc taki mostek, Q-Wnuk zaś leżąc wzdłuż wanny kopał ją w tyłek. Zabawa była przednia, a nawet za przednia. Musiałem, zdrowo wystraszony, interweniować tłumacząc małym debilom, że jak się rączki Ofelii ześlizną, a tylko patrzeć, jak tak będzie, z całym impetem uderzy tyłem głowy w krawędź wanny. Brrr! Nie protestowały widząc widocznie moją przestraszoną twarz.
Wanna była dla mnie szalonym wysiłkiem i miała być ostatnim tego dnia. Ale... Już o 19.30 byłem co prawda w łóżku i zaraz niechybnie zasnąłbym, ale Ofelię ni z tego, ni z owego zaczął boleć brzuszek. Może od bitej śmietany w Stylowej, a może od nabieranej wody z wanny? Po skutecznej "medycznej" interwencji Żony zasnęła. Ale co z tego, skoro coś nagle napadło Q-Wnuka, który zaczął szeptem informować z daleka Baaaabcia, nie mogę usnąć!. W końcu, jako taki strachopłoch, strachajło, czyli boidusza, przyszedł do nas i bezceremonialnie wlazł nam do łóżka, po czym od razu usnął przy babci. O 21.30 wstałem i go przeniosłem. Było nie było kloca, bo bezwładny. Ujął mnie za szyję i nagle przytomnie powiedział  "dzięki", po czym u siebie zawinął się w kołdrę i natychmiast usnął.
My również. Wreszcie!

W poniedziałek, 15.01, wstałem przed 06.00.  Ale najpierw chciałem o 05.00, bo mniej więcej w tym momencie Ofelia znowu wystartowała z brzuszkiem.
- Dałam jej pić i zobaczymy. - Nie wstawaj... - szepnęła Żona.
Ale przed szóstą właśnie usłyszałem jej teatralny szept, gdy kilkakrotnie wołała brata. Aż do skutku. Chciała pić. Brat bez szemrania podał jej szklankę. Gdy przyszedłem, ona spała, a on zagadał:
- Cześć! - Która godzina?
- Za dziesięć szósta. - Ja już schodzę na dół rozpalać... - A wy jeszcze śpijcie i nie budźcie babci.
- Dooobra... rozległ się szept.
I wszystko porannie potoczyło się tak, jakby dzieci nie było. Żona obudziła się o 07.00, a Robaczki o 08.00, ale wszyscy zeszli na dół razem.
- Ofelię przestał boleć brzuszek, za to teraz boli Q-Wnuka. - usłyszałem od Żony, co tłumaczyło jej godzinną zwłokę w pojawieniu się na dole.
Długi czas dzieci siedziały na kanapie, na wprost rozsiewającej ciepło kuchni, półżywe, blade i milczące. W końcu dostały od Babci mleczko, co za chwilę skutkowało tym, że Q-Wnuk zaczął wymiotować. Korzystając z ich bezruchu i wyglądu typu "siedem nieszczęść" zrobiłem sobie onan sportowo-polityczny.
Ożywiły się dopiero na myśl o galaretkach. Trzeba było wyjść po paczkę, bo mijał wyznaczony termin, więc podsunęliśmy im taki pomysł. Ale nikt nie protestował, gdy po I Posiłku, jeszcze przed oczekiwanym wyjściem, poszedłem na górę, żeby pospać chociaż z pół godziny. Co mi mogło się stać?...
Po drodze do galaretek odebraliśmy paczkę, małą na szczęście, i zawitaliśmy do... optyka. W sobotę z moich starych okularów, tych jeszcze sprzed zniszczonych w trakcie upadku ze schodów w Wakacyjnej Wsi, odpadł lewy zausznik. Dokleiłem taśmą i tak chodziłem w sporym dyskomforcie.
Nie chcieliśmy badań okulistycznych, tylko wybraliśmy oprawki i poprosiliśmy panią, żeby lewe szkło było takie, jak stare, czyli -3,75, a prawe dokładnie takie samo. Pani uprzedziła nas po pomiarach szkieł, że stare prawe ma -2,75, ale się tym specjalnie nie przejęliśmy Bo mojemu prawemu oku to już nic nie pomoże! tłumaczyliśmy informując, że centralnie, pionowo na rogówce usytuowana jest blizna.
- Okulary będą na jutro! - pani nas zaskoczyła taką wieścią. - Zadzwonię, gdy będą.
To nie był jedyny miły akcent. I ona, i pacjenci czekający do okulisty zgodzili się, abyśmy wszyscy weszli do środka razem z Pieskiem. A to od razu sprowokowało różne rozmowy o pieskach.
Podobnie, bo nie mogło być inaczej, było w Galaretkowej. Jakąś parę turystów, sympatyczną, rozśmieszał cały nasz anturaż. A dodatkowo, gdy usłyszeli Q-Wnuka, który szedł zamówić sobie jakiś kolejny napój.
- I poproś panią o miednicę! - zasugerowałem.
- A co to jest miednica? - zatrzymał się patrząc na mnie.
Przy galaretkach, sokach, herbacie i serniku dla mnie, czekoladzie na gorąco dla Ofelii, spędziliśmy spory kęs czasu grając w kierki. Z Ofelią tworzyliśmy duet, bo ostatnio ma na mnie fazę, więc nie śmiałem jej zwrócić uwagi, że po co chciała czekoladę, skoro wypiła tylko połowę?!
W domu dokończyliśmy kierki. I na tym w zasadzie dobry nastrój Ofelii się skończył. Najpierw nie chciała grać w rekiny zasłaniając się stałą wymówką Bo dziadek mnie zjada!, a potem weszła w fazę Bo ja chcę do rodziców! 
Poszedłem spać, Żona dzieciom czytała i starała się uspokoić Ofelię. Obudziłem się o 21.30, gdy w końcu... zapadła cisza, a Żona wróciła do łóżka. Do Australian Open spałem tak sobie. Przypomnę, czekał mnie pierwszy mecz Igi z Amerykanką Sofią Kenin, o czym wyżej.

Dzisiaj, we wtorek, 16.01, w południe w pięcioro poszliśmy na spacer w Uzdrowisko. 
Nie wiem z jakiego powodu i nie potrafię tego wytłumaczyć, ale wychodząc zadzwoniłem do żony Naczelnika. Wcześniej rozmawiałem z nią może ze dwa razy w życiu, ale mnie kojarzyła. Momentalnie usłyszałem płacz, a potem szloch. Byłem pierwszym z kolegów jej męża z roku, któremu mówiła, że wczoraj o 21.00 zmarł Naczelnik. Dobiła go sepsa. Szpital myślał o sekcji, ale ona zaprotestowała.
W tym swoim strasznym stanie ciągnącym się miesiącami musiała mi wszystko ze szczegółami opowiedzieć, nawet o formalnościach, które teraz musi załatwić. Na szczęście był z nią ich syn, córka miała lada moment dojechać, a za kilka dni miał przylecieć z Australii brat.
- Tomek(!) zawsze mi powtarzał, że pogrzeb ma być świecki i chce, żeby go skremowano.
Tak z Żoną myśleliśmy, bo ilekroć z Tomkiem się widzieliśmy i przyszło rozmawiać na temat kościoła natychmiast dostawał szewskiej pasji, na tyle, że baliśmy się już wtedy o niego, bo za chwilę zażywał jakieś pigułki. Wtedy często wyzywał mnie od idiotów.
- Jaki ty jesteś głupi! - mówił, gdy opowiadaliśmy mu o kłopotach Szkoły wynikających przede wszystkim z działań rządu, stosownego ministerstwa i poszczególnych urzędników. - Weź do nazwy Szkoły dopisz "katolicka" i natychmiast problemy znikną.
- Strasznie boję się tego pogrzebu! - szlochała żona Tomka. - Między innymi ze względu na przeżycia związane z wami! - Bo wiem, jak byliście dla niego ważni i jaki ważny był on dla was! - Ale nie wyobrażam sobie, żeby was nie było!
To był monolog, ale wiedziałem, że muszę milczeć, a ona musi z siebie wszystko, co się da, wyrzucić.
Umówiliśmy się, że da mi znać o terminie pogrzebu niezwłocznie, jak tylko będzie wiedziała, żeby móc zawiadomić naszych.

Śmierć naszego kolegi musiałem przegadać z Wielkim Woźnym. Chodziło oczywiście o sprawy organizacyjne związane ze zbliżającym się pogrzebem, ale chyba bardziej istotne było to, żeby się nawzajem wspierać.

W drodze do Stylowej wpadliśmy po odbiór okularów.
- Będą jutro. - usłyszałem. 
Spłynęło to po mnie, jak po kaczce. W końcu byłem w swoim Uzdrowisku, to dlaczego miałbym się denerwować? To przecież nie MZK!
W międzyczasie zadzwonił Przewodnik, żeby omówić szczegóły ich jutrzejszego przyjazdu. A z nim i z Policjantką rozmowa jest zawsze konkretna i trzeba powiedzieć, że wszelkie ustalenia są przez nich precyzyjnie realizowane. Dla mnie to komfort.
W Stylowej, można powiedzieć, że miałem pecha, a w zasadzie pecha miała Żona. Może nawet i Q-Wnuki.
- Widzicie dzieci, dziadek woli rozmawiać ze Świadkami Jehowy niż grać z nami w karty! - wyjaśniała im Żona, kiedy ich oczęta wyrażały zdziwienie i nicnierozumienie.
Widocznie dzieci nie rozumiały, dlaczego tak długo stoję przy stoliku obok i rozmawiam z obcymi ludźmi. A wszystko przez Pieska. 
- Ilekroć państwa widzę, to mam chęć posmakować jego piękną sierść. - odezwała się bardzo szybko pani z sąsiedniego stolika siedząca z jakimś panem. - Bo z mężem mieszkaliśmy na Litwie 27 lat, a tam się właśnie tak mówi "posmakować", a nie dotknąć. - dodała widząc moje zdziwienie i pytający wzrok.
- A co tam państwo robiliście tyle lat, bo nie słyszę żadnego obcego akcentu? - zaciekawiłem się jak zwykle.
- Byliśmy misjonarzami.
- To, rozumiem, pani jest żoną pastora?
- Nie, jesteśmy Świadkami Jehowy.
- Pan też? - skierowałem się do jej towarzysza. Kiwnął potakująco głową.
- Mieszkamy w Uzdrowisku z mężem od miesiąca.
- O, to my też niedługo, siedem miesięcy.
Pani była nad wyraz miła, w sposób przesadzony, ciągle się uśmiechała, a z jej twarzy biła taka nieludzka, nomen omen, dobroć. Nic mi nie przeszkadzało.
- A wie pani, my z żoną jesteśmy ateistami... - machnąłem ręką w kierunku naszego stolika, przy którym Żona starała się żadną miarą nie nawiązywać kontaktu wzrokowego ze mną i z tym stolikiem, przy którym stałem.
- A to pan miał jakieś ciężkie życiowe doświadczenia? - zapytała z wyuczonym refleksem i zainteresowaniem. W końcu 27 lat na Litwie.
- Nie! - zaprzeczyłem. Nie chciałem tłumaczyć, że gdybym wierzył w Boga, to przecież nie odwracałbym się od niego z powodu kilku nieprzyjemnych pierdół, które mnie w życiu spotkały. Żeby tak Bogu od razu zawracać głowę!...
- To dlaczego? - pani zapytała z zaciekawieniem i troską wypisaną na miłej, serdecznej twarzy. 
- No, wie pani, zwykła logika...
- A, no tak, mężczyźni tak mają... - odparła z pełnym przekonaniem.
Tematu nie drążyliśmy, bo moi czekali, aby zagrać w UNO, a do pary Świadków Jehowy dołączyło jeszcze dwóch młodych panów. Miło się pożegnaliśmy, a za chwilę zobaczyłem, jak szli w jakimś kierunku ze specjalnym stojakiem (to może nazywa się stand?) głosić jedynie prawdziwe słowo Stwórcy.
- Uprzedzam - usłyszałem Żonę, gdy wreszcie wróciłem - że gdy się na nich przypadkowo natkniemy, to ja z tym nie chcę mieć nic wspólnego! 
Co za jasny przekaz. A pani, Świadek Jehowy, na pewno się na mnie zasadzi, bo jej powiedziałem, że moja teściowa i siostrzeniec wraz z całą pięcioosobową rodziną są Świadkami Jehowy. Dlaczego więc nie miałbym do nich doszlusować?!
Ostatecznie w UNO zagraliśmy, a wychodząc ze Stylowej obiecałem Żonie, że na blogu zacytuję jej pierwsze zdanie, to - Widzicie dzieci, dziadek woli rozmawiać ze Świadkami Jehowy niż grać z nami w karty! 

Po powrocie wysłałem maila do koleżanek i kolegów.
Drogie Koleżanki i Koledzy,
nie tak wyobrażałem sobie mojego pierwszego maila w Nowym Roku.
Muszę Was poinformować, że wczoraj (15.01, poniedziałek) o 21.00 zmarł w szpitalu nasz Naczelnik, Tomek (...). Mimo że zdawaliśmy sobie wszyscy sprawę z jego stanu, to jednak szok. Bo przecież cały czas był z nami, a teraz...
Moja dzisiejsza rozmowa z Jego żoną,(...), mną wstrząsnęła. Tomek miał sepsę i już z tego nie wyszedł. Zażyczył sobie kremacji i pogrzebu cywilnego.
Razem ze sobą byli 50 lat. (...) jest w kiepskim stanie, ale na szczęście jest z nią ich syn, dojedzie córka i przyleci z Australii brat Tomka.
(później błąd poprawiłem)
Ona zdaje sobie sprawę, że my stawimy się licznie i tego pragnie. Z drugiej strony lęka się tych przeżyć tam, już na  miejscu pochówku, bo wie, jak byliśmy dla Tomka ważni i jak ważny był On dla nas.
Umówiłem się z (...), że gdy będzie znana dokładna data i miejsce pochówku, natychmiast da mi znać, abym mógł Was niezwłocznie powiadomić, czyli mówiąc po dzisiejszemu ASAP! Przewiduje, że pogrzeb odbędzie się w przyszłym tygodniu.
Myślę, że tu i teraz jest miejsce, aby powiedzieć: Dziękujemy Ci, Tomku. Za te wszystkie piękne lata i za wszystko, co nas razem spotkało!
No, cóż, wszystkie inne sprawy muszą zejść na plan dalszy. Zresztą bez żadnych dla nich strat. Życie samo spowoduje, że do niego wrócimy.
Czekajcie na mojego kolejnego maila, a jednocześnie w obawie przed spamem, przekazujcie sobie nawzajem wiadomości.
Pozdrawiam Was ze smutkiem.
(...)

No więc tu i teraz jest miejsce i czas, abyśmy my, z Żoną, Tomkowi podziękowali osobiście. Za te liczne i wspaniałe nasze zjazdy, za jego zaangażowanie i poczucie humoru, za różne formy wspierania nas i dodawania otuchy w trudnych latach Szkoły. Za to, że mieliśmy zawsze w głowach, że jest.
Osobiście mam z nim wiele wspomnień, ale jak to zwykle bywa jedno, błahe oczywiście, utkwiło mi szczególnie w głowie. I nie jestem w stanie sobie wyjaśnić, dlaczego. Otóż we wczesnym okresie studiów byłem u niego w domu, na peryferiach Metropolii. Pamiętam, gdy zbliżała się burza, a my staliśmy na balkonie i rozmawialiśmy. Pokazywał mi "zamrożone" błyskawice na zdjęciach przez niego wcześniej zrobionych. Pamiętam ten mój podziw. 
 
Wieczorem zagraliśmy w rekiny (jednak!) i znowu w UNO. Sytuacja była opanowana.

ŚRODA (17.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wyspany i wypoczęty.
Jak zbawienny wpływ ma zasrany sport nie wspominając o Q-Wnukach. 
Po I Posiłku znowu w piątkę poszliśmy do Galaretkowej. Po drodze odebrałem okulary. Wydawało mi się, że jest ok, ale chyba tylko mi się wydawało. Lekki dyskomfort złożyłem na karb konieczności przyzwyczajenia się do nowych oprawek.
W Galaretkowej przy galaretkach, ja skromnie przy herbacie, zagraliśmy w UNO. 
Dość wcześnie wróciliśmy, bo chcieliśmy godnie przyjąć drugich dziadków. Policjantka i Przewodnik przywieźli nam mnóstwo prezentów - wino, piernik własnego wypieku, z sześć, czy siedem policjantkowych (bo chyba nie policyjnych) słoików z różnymi przetworami oraz jabłka z własnej działki. Wszystko eko!
Po standardowym ogarnięciu się po podróży, rozpakowaniu i po oprowadzeniu po domu od razu poszliśmy na obiad(!) do Lokalu Bez Pilsnera Urquella. Obiad, bo w naszych kategoriach czasowych ten posiłek zasłużył na taką nazwę, dla gości był spóźnionym ... obiadem. Dorośli zamówili polecane przez nas kartacze, a dzieci potrawy dla dzieci.
Całą drogę, tam i z powrotem Przewodnik przeżywał Uzdrowisko. Bo nie dość, że je lubi, to bardzo często tu bywał, w większości w sprawach służbowych, zanim wysłali go na emeryturę. Więc co chwilę się zatrzymywał opowiadając nam, co w danym miejscu kiedyś było i którędy chadzał. Policjantce Uzdrowisko bardzo się podobało, a gdy siedzieliśmy przy posiłku, co rusz zwracała się do męża:
- Gdzie w Metropolii znajdziesz taki lokal?... - i wzrokiem omiatała miejsce, w którym siedzieliśmy. - Albo taki, ten naprzeciwko?!... - wskazywała na Lokal z Pilsnerem I. - A taki pasaż?! - machnęła ręką. 
A potem wymieniła kilka restauracji w Metropolii, w których występowało nadęcie i przerost formy nad treścią. - A ceny?!!! 
Oboje nie są wylewni, więc te pochwały wiele znaczyły. Tak jak Tajemniczego Domu.
- Ta przestrzeń!... - zachwycała się. - Salon i kominek i że tak można naokoło niego się poruszać...
Podkreślała  to wielokrotnie.

Początek wieczoru spędziliśmy z Q-Wnukami w różnych konfiguracjach dziadkowo-wnukowych. A gdy Żona położyła dzieci spać, mogliśmy się bardzo dużo dowiedzieć o rodzinie Policjantki i Przewodnika. Taka sytuacja stworzyła się pierwszy raz. I jak to w rodzinach... Było mnóstwo ciekawych i przełomowych momentów. Dziadkowie Przewodnika po wojnie wrócili z Francji do Polski, cała reszta polskiej rodziny tam została, a to naznaczyło dalsze losy. Z kolei Policjantka pochodziła z wielodzietnej rodziny, a to również wycisnęło piętno na dalszym życiu ich członków.
Z opowiadań mogłem się tylko domyślać pewnych rzeczy, o których się nie mówiło, a o które nie śmiałem dopytywać. Jedna z nich mogła nawet w bardzo pośredni sposób dotyczyć... mnie.

W trakcie wieczoru musiałem porozmawiać z żoną Naczelnika. Okazało się, że pogrzeb odbędzie się za tydzień, w środę, o godzinie 12.00. Od razu więc pewne kwestie trzeba było przedyskutować z Wielkim Woźnym, a potem porozmawiać z Synem. Ustaliliśmy, że w tej sytuacji przyjadę po Wnuka-III i IV w środę, po pogrzebie, a Syn i Synowa odbiorą ich w sobotę.
Spać poszedłem, jak na zwykłe standardy, późno, bo o 22.00. A jak miałem to określić w kontekście wstawania o 01.50, żeby obejrzeć kolejny mecz Igi z Amerykanką Danielle Collins?

CZWARTEK (18.01)
No i dzisiaj ponownie planowałem wstawać dwa razy.
 
Najpierw o 01.50, a potem po meczu. Iga wygrała 2:1 po thrillerze, bo w trzecim secie Collins prowadziła 4:1, by nie wygrać już potem żadnego gema.
Mecz zakończył się o 05.40. Czy opłacało się kłaść spać? Gdyby nie było Q-Wnuków i drugich dziadków, nie zastanawiałbym się ani chwili robiąc sobie sobotę lub niedzielę i spałbym do oporu.
Żona czując, że jest coś nie tak, nieprzytomna zeszła na dół i zobaczywszy mnie żywego wróciła na górę ze słowami To ja wracam, opowiesz mi wszystko później...
 
Czas, który mi przypadł w udziale dzięki zasranemu sportowi umiejętnie wykorzystałem. Półprzytomny, zrobiłem standardowy poranny rozruch, rozpaliłem w kominku, bo w kuchni cały czas się paliło, naniosłem drewna, zrobiłem onan sportowo-polityczny i napisałem maila do wszystkich o terminie pogrzebu. I nawet przy blogowych zjadłem spory kęs piernika, na czym akurat mimo swojej nieprzytomności bardzo przytomnie nakryła mnie Żona. Byłem już po zatarciu śladów,  ale zapach mnie zdradził. Zmysł powonienia był jednak u niej przytomny. Nie wykręcałem się.
Mimo że padało, chętnie wybrałem się piechotą do Biedry, żeby dzieciom kupić mleko bio, a drugim dziadkom... pieczywo. Tak, tak...
Syfiasta pogoda mi sprzyjała, bo swoją temperaturą i zacinaniem deszczu utrzymywała mnie przy życiu. Na tyle, że po powrocie zrobiłem wszystkim (bez dzieci, bo z tym się nie pcham!) I Posiłek. Zaraz po nim nie potrafiłem przy stole powstrzymać mojej reakcji, gdy Przewodnik wyciągnął pudełeczko, a z niego z pięć czy sześć listków (blistrów mówiąc po współczesnemu) z tabletkami.
- No, niestety, żeby żyć, tak trzeba... - skomentowała Policjantka widząc mój szok.
Oboje z Żoną spuściliśmy głowy, żeby nie spojrzeć sobie w tym momencie w oczy.

Udało się nam namówić jeszcze drugich dziadków przed ich wyjazdem, aby na pożegnanie pójść razem do Stylowej. Było fajnie i sympatycznie, tylko Ofelia świrowała, bo drudzy dziadkowie nie chcieli jej kupić różowego zająca czy królika. Do nas już nie startowała, bo wcześniej jej odmówiliśmy. 
Najpierw poszła z Policjantką, ale gdy usłyszała od niej Mam kupić takie brzydactwo za takie pieniądze?!, wzięła się na sposób i zaciągnęła tam Przewodnika. A gdy od niego usłyszała Przecież to jest brzydkie! obraziła się na cały świat, w tym przy okazji na nas, bo wcześniej przy naszej odmowie tego nie zrobiła. Siedziała w swoim fotelu, a raczej leżała tyłem do nas demonstrując swoje nieszczęście. Dorośli się tym nie przejęli, bo było to jedyne wyjście z sytuacji. Tym bardziej brat przyzwyczajony do różnorakich fochów siostry.

Wróciliśmy do domu tylko po to, żeby dopakować auto i wysiusiać dzieci przed podróżą. Goście wyjechali o 13.15, a ja na ostatnich oparach woli poszedłem na górę spać. Po trzech godzinach wstałem niczym nówka nieśmigana.
Wieczorem wracaliśmy do życia. Posprzątaliśmy po Q-Wnukach i dosyć wcześnie położyliśmy się spać. Moja wcześniejsza regeneracja zupełnie mi w tym nie przeszkadzała. W łóżku pozwoliłem sobie na uwagę, że pierwszy raz po pobycie Q-Wnuków poczułem szczególną ulgę. Ona zawsze była, ale do tej pory taka normalna. Wiadomo, że zawsze było fajnie, ale dominacja dzieci, stała koncentracja dziadków musiała się odbijać na ich kondycji. Tym razem przez zachowanie Ofelii było to coś więcej. 
Pisać, że niczego nie oglądaliśmy?...
 
PIĄTEK (19.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
I to z wielkim trudem, po 10. godzinach snu. Żona zaś o... 08.30. 
W nocy napadało i było pięknie. Wprost kocham to miejsce! Dla sympatycznego rozruchu odśnieżyłem podjazd i schody. Chodnika już nie odśnieżam, gdy się po iluś moich wysiłkach zorientowałem, że nikt tego nie robi. Bo gdy stare latarnie zniknęły, zrobiło się idealne miejsce, aby mógł przejechać taki mały płużek i odwalić, nomen omen, całą robotę. Zawsze wygląda to profesjonalnie i uroczo. Nie wyobrażam sobie innego miejsca na ziemi!...
Długo delektowaliśmy się porannym nicnierobieniem i w oczywisty sposób obojgu nam wydawało się, że jest niedziela. Obijaliśmy się na całego. W końcu jednak pojechaliśmy do City na zakupy. Pierwszy raz zrobiliśmy je tylko w jednym sklepie, więc migusiem byliśmy z powrotem. Ale przez ten wyjazd zdawało się nam, że to poniedziałek, skoro rano była niedziela.
 
Po drodze, relaksacyjnie, skoro zrobiło się tyle wolnego czasu, podjechałem do filii MZK stawiając Żonę przed faktem dokonanym. W sprawie radiowego licznika wody ogrodowej.
- A miała pani zadzwonić, gdy już będą?... - zagadałem, gdy się "przyznała", że są.
- Aaa... - pani się zmieszała - przepraszam, ale mieliśmy przeprowadzkę... - machnęła ręką w jakąś stronę świata w ten sposób starając się uwiarygodnić.
Nie wiedziałem, czy stamtąd się przeprowadzali, czy dotamtąd, bo wszystko w biurze było dokładnie w tym samym miejscu, jak poprzednio i nic nowego się nie pojawiło, ani nie zniknęło, a pamięć wzrokową mam świetną. Na dodatek samo biuro było w tym samym miejscu.  
- Ale troszeczkę w nowym roku podrożały - pani natychmiast przeszła do ofensywy starając się przerzucić moją uwagę na to, czego klient najbardziej nie lubi - względem cen, które panu wcześniej podawałam.
Licznik z legalizacją na 5 lat otrzymałem, odbiór podpisałem i wyszedłem z tarczą.
- Fakturę otrzymacie państwo pocztą... - I przy demontażu starego licznika proszę go nie wyrzucać. - Nasz pracownik go odbierze i zaplombuje nowy.
Żona w tym czasie na wszelki wypadek została w Inteligentnym Aucie.
To rozochocony, zwłaszcza milczeniem Żony, podjechałem do MZK.
- Wydruk harmonogramu odbioru odpadów otrzymacie państwo pocztą w przyszłym tygodniu! - pani natychmiast zareagowała na mój widok. Zdążyłem tylko otworzyć drzwi, bo wchodzić do środka nie było potrzeby. Żona w tym czasie na wszelki wypadek została w Inteligentnym Aucie.
 
Gdy wypakowywaliśmy zakupy, zadzwonił akurat Syn.
- Wiesz tato, siedzę nad Listą 100 i jestem w szoku! - Jakieś 70-80 % tych utworów mi się podoba i przez to praca się przedłuża, bo nie mogę przestać odsłuchiwać całości. - A dodatkowo również z 10% tych, których do tej pory nie znałem! - I tylko ta reszta to nie moja bajka.
Pękaliśmy ze śmiechu.
 
Zaraz po tym mój organizm domagał się spania. Poddałem się. Czterdzieści minut wystarczyło, abym w pełni sprawny intelektualnie mógł wdać się w sympatyczną smsową pogawędkę z Teściową. Najpierw wysłała mi taki oto wierszyk (pis. prawie oryg.):
Obłędna historia o Błędnym rycerzu,
który tak błądził, "tędy i owędy",
by wszędzie mógł dowieźć swych cnót rycerskich
- że jest bezbłędny - Tak o sobie sądził. 
Gdy  był już u celu, bliski obłędu,
nasz rycerz - zbłądził. 
Nie uniknął błędu.
 
Odpisałem: 
Brawo! Ale... jedna uwaga! "Dowieźć" jest chyba od "dowozić", a on raczej chciał "dowieść". Chyba że autorka miała co innego na myśli :) Bo mógł przecież te swoje cnoty wszędzie dowozić, w tamtych czasach zapewne na koniu?... W sakwie, czy w czymś tam, co koń zdołał udźwignąć, bo, znowu zapewne, cnoty jego pana były wielkie, czyli... ciężkie :)  A przyszli znawcy literatury, czyli "co poeta miał na myśli", dojdą do wniosku, że Teściowa "piła" do Zięcia :)))
 
W odpowiedzi na kontrprowokację (pis. oryg.): 
Nie powiem Udało Ci się! Z pisownią, masz rację. Przecież to wiedziałam, i zwykle stawiam sobie pytanie, żeby dobrze dowieźć słowo z poprawną pisownią. A poza tym merci.
I w kolejnym (pis. oryg.):
Jeszcze dodam Nie mogę się powstrzymać od śmiechu przy Twoim komentarzu. Trzy razy już go czytałam :)
 
Wieczorem odważyłem się podyskutować z Żoną na temat moich nowych okularów. Wytłumaczyłem jej, że jednak dyskomfort w patrzeniu mi nie minął i że coś z tym trzeba będzie zrobić. Należy powiedzieć, że do sprawy nowych okularów podeszliśmy dość lekko, bo po pierwsze, co mogło mi się zmienić w oczach na przestrzeni ostatnich lat w moim wieku, a po drugie, co może pomóc mojej prawej gałce ocznej z pionową blizną pośrodku rogówki? A jednak. Opierając się na fałszywych założeniach wybraliśmy oprawki i ... szkła. Te ostatnie oczywiście na naszą odpowiedzialność. Lewe takie samo, jak w poprzednio noszonych, czyli -3,75, a w prawych również -3,75, mimo że pani nas poinformowała po pomiarach, że tam jest -2,75. I tu chyba leżało sedno sprawy. Po wnikliwej analizie w domu wyszło mi, że felerne prawe oko lepiej widzi... bez okularów, niż w tych nowych -3,75. Poza tym nowe oprawki z powodu swojej konstrukcji i nosków odstawały od twarzy o dobry centymetr.
Stwierdziliśmy, że jednak badania okulistyczne są wskazane i ewentualnie wymiana prawego szkła oraz odpowiednie powyginanie nosków, czego sam bałem się robić, a i Żonie zabroniłem, bo już się przymierzała.
Natychmiast zadzwoniłem do pani, chociaż bez nadziei, bo było po 17.00. Ale odebrała, mimo że była już w domu. Takie Powiatowstwo. Kazała mi zadzwonić w poniedziałek, o 10.00 Bo bez terminarza nic nie mogę panu powiedzieć.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 1/2 amerykańskiego filmu z 2022 roku z Tomem Hanksem w roli głównej, Mężczyzna zwany Otto, polecanego przez Krajowe Grono Szyderców. Już pierwsze sceny bardzo mi się podobały, a szczególnie ta z zakupem sznura. Nawet Żona przyznała mi rację, gdy powiedziałem, że zachowałbym się dokładnie tak samo, jak główny bohater. On jednak posuwał się dalej, niż zrobiłbym to ja. Bo chociażby przy scysji w trakcie zakupów rzeczonego sznura, przy kasie, Hanks poprosił o kierownika. Ale ten właśnie ... jadł lunch, więc przyszła jego zastępczyni, młodziutka dziewczyna, taka milutka, że do rany przyłóż, pełna dobrych chęci i ćwierkająca ze swoim, kurwa!, W czym mogę pomóc?
- A pani to nie powinna być akurat na wuefie? - zapytał ją Hanks popierając pytanie swoim wrednym ryjem.

To nie był koniec dzisiejszych smsowych przygód. Bo Konfliktów Unikający przysłał zdjęcie zatytułowane "Chudy czwartek", na którym widniały dwa tatary, Stumbras i inne, stosowne, wiktuały.
Okazało się po wyjaśnieniach Konfliktów Unikającego, że wszystko byłoby fajnie, ale było coś nie tak z tatarem. 
- Bardzo mi wczoraj ten Stumbras smakował, niestety tatar był wielce rozczarowujący, pani w sklepie mnie ordynarnie okłamała twierdząc, że to czysta wołowina i  trochę przypraw <...> Jakieś podejrzane dodatki, dziwne przyprawy, Trzeźwo Na Życie Patrząca ledwo zjadła popijając nadprogramową wódką, żeby przełknąć i teraz ma uraz do tatara. (pis. prawie oryg., zmiana moja)
Odpowiedziałem:
- Współczuję (: I w związku z tym wyjątkowo nie będę się wymądrzał:) 
Widocznie to chwyciło za serce Konfliktów Unikającego, bo kontynuował:
- Ehhh, dałem się nabrać jak mały Kazio... ale jak mnie baba następnym razem zaczepi, to jej wygarnę jaka z niej kłamczucha
To mi zupełnie nie pasowało do Konfliktów Unikającego, więc odpisałem:
- Nie bądź taki, bo staniesz się mną! A Ty jesteś Konfliktów Unikający! Noblesse oblige!
- Jak mnie sprowokuje, to będę na chwilę Tobą! :)))
- Ale tylko na chwilę! - odpisałem. - "Czasem bywa przydatne, powiedzmy sobie szczerze!", że zacytuję Żonę :)
Ubawiliśmy się nawzajem. 

Na domknięcie takich wirtualnych spotkań dzisiaj o 22.02 napisał Po Morzach Pływający:
Niech żyją skarpety!  - to tytuł maila.
Nic lepszego nie ma żeby się ogrzać i spokojnie spać. Pozdrowienia z Sevilli. Na zewnątrz 20C.
PS. Nie przepadam za futbolem, ale nie skorzystać z takiej okazji to grzech niewybaczalny.
W niedzielę 21 idziemy na mecz Betis Sevilla -  FC Barcelona.
PMP
(pis. oryg., zmiana moja)
 
SOBOTA (20.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Żeby nadrabiać. 
Jednocześnie przed meczem Igi podglądałem, co dzieje się w Australian Open. Po raz pierwszy kibicowałem kwiczącej Victorii Azarence (Białoruś), której z dwóch powodów nie cierpię (jeden podałem), a która wygrała z Jeleną Ostapenko. W ten sposób Iga uniknie Łotyszki określanej przez media jako jej zmory (cztery mecze i wszystkie Iga przegrała) w potencjalnym ćwierćfinale.
Planowałem tak jeszcze mniej więcej do południa, kiedy to zakończył się mecz Igi z Czeszką Lindą Noskovą. A potem to wszystko mogłem sobie wsadzić w... !
Iga przegrała 1:2 i odpadła z Australian Open. Najbardziej wkurzali mnie komentatorzy, którzy od początku jej występów w Australii twierdzili, że gra świetnie. A ona na początku grała "zaledwie" dobrze, a dzisiaj słabo. Ale nie miałem do niej o to pretensji, bo taki jest zasrany sport!
Z upływem kwadransów robiło mi się coraz smutniej. Żona starała się w tej całej sytuacji znaleźć plusy.
- A wyobraź sobie, co by było, gdyby ten mecz zaczął się o drugiej w nocy, a nie o dziewiątej rano?... 
Sumarycznie może to i dobrze, że tak się stało?... To zabójcze przesunięcie czasu!...

Cały dzień siedzieliśmy w domu. Ja trawiłem czas na pisaniu.
Wieczorem, gdy przymierzaliśmy się do drugiej 1/2 filmu, zadzwoniła Pasierbica. Rozmawialiśmy długo o Q-Wnukach z położeniem nacisku na trudną Ofelię, co wszystkich niepokoi, o teściach Pasierbicy i ich wizycie u nas oraz o Byłych Teściach Żony. Stan zdrowia Byłego Teścia Żony się pogorszył.

Wieczorem dokończyliśmy oglądanie filmu. Nie narzekałem, mimo pewnych skrótów i uproszczeń. Ale myślę, że szwedzka wersja mogłaby być lepsza, gdyby była. Film stworzono na bazie książki szwedzkiego autora Fredrika Backmana Mężczyzna imieniem Ove (2012).

NIEDZIELA (21.01) - Dzień Babci
No dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Czułem pewną ulgę, bo w zasadzie zasrany sport miałem z głowy. Przynajmniej na kilka tygodni. Na świecie panowała zima ze swoją poranną temperaturą -10 stopni. Od rana wydawało nam się, że to poniedziałek.
Dzień znowu biegł bez pośpiechu, bo to w końcu niedziela. Zdecydowaliśmy się na długi, bo przy dziennej temperaturze -5 st., spacer z Pieskiem. Zniósł go dobrze, bo Pani zadbała, aby Piesek miał wysmarowane łapki.
Gdy wróciliśmy do domu, zadzwonił Justus Wspaniały i Lekarka. Przegadaliśmy godzinę i 10 minut. Ta długość rozmowy mną wstrząsnęła, bo w jej trakcie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jak zwykle obgadaliśmy wszystko, co się dało, ale głównym tematem był syn Lekarki. Chłopak nad podziw zdolny, ale nie zaliczył na pierwszym semestrze jednego przedmiotu i z tego powodu kontynuuje naukę warunkowo, a warunek będzie mógł zaliczać dopiero w semestrze trzecim, czy jakoś tak, a to strasznie martwi Lekarkę.
Kolejny raz zostaliśmy zaproszeni do nich. Realny termin naszego przyjazdu to początek marca, ale wiadomo, jak to jest z ... zasranym planowaniem.

Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie szóstego sezonu The Crown. Uważny czytający, tu ubiegnę Kolegę Inżyniera(!), mógłby zapytać Ale zaraz, zaraz! A co z Mad men?! Otóż ten serial niespodziewanie dla nas zniknął z platformy Amazon Prime Video. Żona stwierdziła, że za jakiś czas gdzieś się tam pojawi, więc do niego wrócimy.
W trakcie oglądania zadzwoniła Pasierbica. Były Teść Żony wylądował w szpitalu. Bodajże mikro wylew. Ale od swojej babci dowiedziała się, że dziadek jest w całkiem niezłej kondycji i nawet zjadł kolację. Więc z niepokojem czekamy na dalsze wieści.
I w trakcie oglądania zadzwonił Q-Wnuk, aby Babci złożyć życzenia. Ofelia się wypięła.

PONIEDZIAŁEK (22.01) - Dzień Dziadka
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Po ogólnym rozruchu podglądałem końcówki ostatnich setów meczu Huberta Hurkacza z Francuzem Arthurem Cazauxem. Wygrał Hubi 3:0 i awansował do ćwierćfinału Australian Open. Nie jest tak łatwo porzucić zasrany sport!
Ponieważ rano za chińskiego mandaryna nie mogłem się dodzwonić do optyka-okulisty, postanowiliśmy pójść z Pieskiem na spacer i po drodze doń zajrzeć. Udało się zapisać na wizytę w najbliższy czwartek, więc nie będzie żadnej kolizji czasowej. A wracając zatrzymaliśmy się w Stylowej. Jak klasyczni turyści.
Cały dzień pisałem. Przerwy miałem w postaci posiłków, noszenia drewna i zbierania życzeń od wnuków. Najpierw zadzwoniła... Córcia. Tłumaczyła, że z okazji Dnia Dziadka Wnuczka zadzwoni, gdy po wizycie u babci w Metropolii i u dziadków, teściów Córci, wróci z powrotem do domu. A za chwilę zadzwonili Wnuk-II i IV. I okazało się, że są akurat u babci (Pierwsza Żona), u której jest przecież Wnuczka. To mogłem sobie z nią porozmawiać dusząc się oczywiście ze śmiechu, ale, naprawdę, inaczej się nie dało, gdy słyszałem ten specjalnie modulowany głosik i zdawałem sobie sprawę z jej rezolutności i rozeznania we wszelkich sprawach, nie tylko rodzinnych.
Potem zadzwonił Wnuk-III. Ubawił mnie, bo życzył mi 14-tej emerytury, miał śmieszny głos, bo zaczął przechodzić mutację i nudził się, bo był sam w domu.
Pod wieczór zameldował się z życzeniami Wnuk-I. Z nim to była inna rozmowa (w październiku 18 lat). Ciekawe, bo większość rozmowy zajął nam temat książek.
Czekałem jeszcze na Q-Wnuka, ale gdy "zamykałem ten numer", jeszcze się nie odezwał. Zapewne to zrobi, gdy będziemy oglądać drugi odcinek The Crown. Tedy nie wyłączam telefonu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa smsy - jednego nudnego, drugiego optymistycznego.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.07.

I cytat tygodnia:
Dzieci nie potrafią słuchać starszych, nigdy natomiast nie zawodzi ich naśladowanie. - James Baldwin (amerykański powieściopisarz i eseista)