poniedziałek, 15 kwietnia 2024

15.04.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 134 dni.
 
WTOREK (09.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Mózg widocznie nie mógł wyrzucić z siebie zakodowanej wczoraj informacji o dzisiejszym porannym zamieszaniu.   
Pan z MZK przyjechał tak, jak zapowiadał. Pięć minut i oba liczniki były wreszcie zaplombowane. Można podlewać.
Ekipa do okna w składzie trzech napakowanych trzydziestolatków przyjechała z godzinnym opóźnieniem. Czy to w czymś przeszkadzało? Ustaliliśmy warunki brzegowe:
1) czy mogą demontowaną witrynę, gdyby nie chciała wyjść w całości, poharatać na części. Mogli.
- Ale szczątki zabierzecie do PSZOK-a? - asekuracyjnie zapytałem. Mieli zabrać.
- To może dorzuciłbym coś jeszcze od siebie, bo robię porządki?
- Zależy, ile tego jest... - tym razem oni zachowali się asekuracyjnie.
- Eee, jakieś drobiazgi... - nawet nie musiałem bagatelizować sprawy, bo to rzeczywiście były drobiazgi.
- To, gdy zdemontujemy, pojedzie pan z kimś od nas, bo potrzebny będzie pański dowód.
2) - Poprosimy kawę o 10.00... A widząc moje zdziwienie dodali: - Wtedy jemy śniadanie.
 
Zacząłem ze szklarni i z wokół niej znosić badziewie i układać przy bramie. Ileś połamanych donic, koszy i wiader, szpadel odwrócony w drugą stronę, dwie pokrywy od kuchenki gazowej, kilka zardzewiałych drążków do mopów, dwie rozłażące się płyty meblowe, cztery szpetne kawałki linoleum, płytę styropianową i ceramiczną donicę, która czasy świetności dawno miała za sobą. Nie ruszałem wcale badziewia, które stanowiło trzykrotną ilość wyniesionego, bo tu musi wkroczyć namysł i może... przyda się.
- Wie pan, jednak nie pojedziemy do PSZOK-a, bo witryna wyszła cała i ją zabierzemy! - usłyszałem za pół godziny.
Nawet się... ucieszyłem. Bo po raz pierwszy przełamałem w sobie niechęć i opór względem wożenia tam śmieci, wszystko spokojnie miało się zmieścić w Inteligentnym Aucie, a w perspektywie miałem przetarcie kolejnych uzdrowiskowych szlaków. No i ta piękna pogoda. Szykowała się q-wycieczka. 
Dwóch panów dość szybko zniknęło po osadzeniu nowych drzwi.
- Pojechali do innej roboty. - wyjaśnił ten, który został, a który kończył tzw. obróbkę. - Ja już też jadę. - Proszę niczego nie ruszać przez dobę... Niech zwiąże. - poinstruował na koniec.
Znalazł się, bo w imieniu trójki podziękował za kawę i za... piwo. Dałem każdemu po butelce Kozela, który stoi w spiżarni wyparty oczywiście przez Pilsnera Urquella.
                  
Z Żoną podziwialiśmy. W zasadzie goście na górę na mocno upartego mogliby przyjeżdżać. Bo ostatni konieczny warunek został spełniony - furtka jest, do schodów dostać się można i do mieszkania też. To, że brakuje kilkudziesięciu warunków wystarczających nie stanowi żadnej przeszkody. Zwłaszcza, że aby je spełnić, do majówki mamy jeszcze szmat czasu. Żona natknie się na ten okolicznik "stopnia i miary" dopiero w następny wtorek, kiedy prace przygotowawcze wykażą kolejny postęp, więc nie będzie już reagować tak alergicznie. Zresztą już przyjęła do wiadomości, że zdążymy, bo zaczęła przyjmować pierwsze rezerwacje na ten długi weekend. Zainteresowanie potencjalnych gości bardziej rozpatrujemy w obszarze "dodaje nam ducha" niż finansowym, chociaż przecież tu akurat duch dokładnie bierze się z finansów. Oczywiście pierwsze jaskółki wiosny nie czynią, bo oferta dla turystów w Uzdrowisku jest niezwykle bogata, a i to mało powiedziane, więc trzeba się przebić. 
Żona stosuje różne techniki, wszystkie mające znaczenie. Najważniejsza jest finansowa - w tym roku niższe ceny i cały system elastycznych rabatów związanych z liczbą jednorazowo przyjeżdżających i z długością pobytu. A rabaty goście lubią.
Drugą, niezmiernie ważną, jest bezpośredni, natychmiastowy i logiczny kontakt. Najczęściej telefoniczny, ale również mailowy i messendżerowy. Goście dostają jasne odpowiedzi, a ci, co chcą sobie pogadać, wcale niekoniecznie starsi, mogą, i to działa chyba na nich kojąco, gdy słyszą po drugiej stronie "normalnego", żywego człowieka, a nie sztuczną inteligencję ze swoim W czym mogę ci pomóc?, po którym ciary przechodzą po plecach, bo wiadomo że niczego bardziej skomplikowanego, wychodzącego poza tępe schematy, załatwić się nie da.
Ostatnio Syn opowiadał mi, na jaki wpadł pomysł, żeby ominąć tego debila. Chciał porozmawiać z konsultantem, bo sprawa była nietypowa i było wiadomo, że sztuczna inteligencja nie podoła, tylko zabierze czas i wkurwi. Za pierwszym połączeniem popełnił fatalny błąd, bo na pytanie W czym mogę ci pomóc? odparł co prawda Połącz mnie z konsultantem!, ale korporacje nie po to odgradzają swoich pracowników-konsultantów od hołoty sztuczną inteligencją, żeby ta zaraz łączyła. Więc usłyszał niewinne Dlaczego? Pytanie potraktował normalnie, w kategoriach ludzkich i jednym zdaniem wyłuszczył problem. Duży błąd! Bo ten debil czepił się jakiegoś słowa z wypowiedzianego przez Syna zdania, akurat najmniej istotnego, i całą siłą swojego oprogramowania rzucił się na nie doprowadzając  do absolutnego absurdu i rozstroju nerwowego Syna. Ten zorientowawszy się, że on jako człowiek kieruje się emocjami i tak traktuje bezwiednie drugą stronę, a ta działa bez emocji, a więc może w nieskończoność, natychmiast się rozłączył. Gdy zadzwonił od razu drugi raz, działał już zimnokrwiście, jak cyborg.
- W czym mogę ci pomóc?
- Połącz mnie z konsultantem.
- Dlaczego?
- Połącz mnie z konsultantem.
- Czy możesz podać mi przyczynę?...
- Połącz mnie z konsultantem. 
- Bo gdybyś zechciał...
- Połącz mnie z konsultantem.
- Może chodzi ci o...
- Połącz mnie z konsultantem.
- Niczego nie usłyszałem, ale...
- Połącz mnie z konsultantem.
- Tato, w tym momencie debil wyraźnie się zacukał, po szóstym razie, już się nie odezwał, nastąpiła 10-15-sekundowa cisza i wreszcie odezwał się żywy człowiek. - Pamiętaj, żebyś do Połącz mnie z konsultantem nie dodawał żadnego innego, najkrótszego nawet słowa, bo będziesz miał natychmiast przerąbane.
Zapamiętałem.
 
Zdajemy sobie sprawę (doświadczenie), że, żeby naprawdę przebić się z naszą ofertą i dać się poznać, trzeba czasu. Stąd wiemy, że teraz tak naprawdę pracujemy dla przyszłego sezonu. 

Po I Posiłku (ogród, szum Bystrej Rzeki, ptaki, kwiaty i chłód) zadzwoniłem do Czarnej Palącej.
- O, witam, panie Emerycie! - Ale czy jesteś pewny, że miałeś zamiar dzwonić do mnie, a nie do Po Morzach Pływającego?
- Jak najbardziej!
- A nie w sprawie trasy?
- A broń Boże!
Czy byłem samobójcą lub miałem zamiar kopać się z koniem?!
- Niech sobie jedzie którędy chce, jak chce i ile chce! - wyjaśniłem. - A do ciebie dzwonię w sprawie kulinariów.
Żona natychmiast się dołączyła i tę kwestię sobie zaplanowaliśmy. W piątek, w sytuacji, kiedy wielką niewiadomą ma być godzina ich przyjazdu, jedyną rozsądną alternatywą jest pójście na kartacze, bo Lokal Bez Pilsnera Urquella jest czynny do późnych godzin. A w sobotę mieliśmy siedzieć w ogrodzie przy grillu.
Po czym omówiliśmy drobne szczegóły dotyczące wzajemnego kontaktowania się w czasie ich jazdy i informowania nas, gdzie są. Na koniec Czarnej Palącej wysłałem szczegóły dojazdu do Uzdrowiska z City zaznaczając, że one obowiązują, gdy się jedzie przez Metropolię. Najmniejszym słowem nie zahaczyłem, czy aby tak będzie, bo by się zaraz zaczęło.

Wczesnym popołudniem pojechałem do PSZOK-a. To minuta jazdy od nas. Z Żoną zapakowaliśmy badziewie, które bez problemów się zmieściło.
Zdając sobie sprawę, że mogą być różnice zdań w sprawie kwalifikacji odpadów między mną a PSZOK-iem, od razu podjechałem do biura. 
- A co pan ma? - natychmiast zapytał dość agresywnie 35-letni kierownik, gdy mu wyjaśniłem, że 
jestem tu pierwszy raz.
- No, plastik...
- No, proszę pana, wszyscy mówią "plastik", a to wcale nie musi być plastik! - natychmiast mi przerwał.
- ... metal...
- Lepiej pójdę i zobaczę! - znowu mi przerwał.
- No właśnie po to specjalnie podjechałem pod...
Znowu mi przerwał natychmiast wychodząc nie wiedzieć czemu poirytowany. Przynajmniej sprawiał takie wrażenie.
- O, na przykład, te donice! - zawiesił głos wyraźnie ustawiając mnie do pionu i dając mi do zrozumienia, jaki popełniłem błąd. 
- Jeśli to nie plastik, a też przecież nie papier, szkło, metal, bioodpad, to czymże do cholery to... - znowu mi przerwał, tym razem myślenie.
- No dobra, niech pan jedzie na wagę - wytłumaczył mi gdzie - ja dzwonię do pracownika, to on pana przyjmie.
Wjechałem. Z okna kontenera gość w bandanie krzyknął mi, dokąd mam jechać, a za chwilę tam dotarł. Niezwykle sympatyczny, z tatuażami, z fizjonomią pozytywnego gnoma, uśmiechnięty i uczynny.
- Ależ wy tu macie porządek! - musiałem to z siebie z autentyzmem wyrzucić, bo byłem pod wrażeniem. - Tuż obok można normalnie mieszkać!... I opisałem mu wielką syfozę, która panowała w PSZOK-u koło Powiatu.
- No, wie pan - wyraźnie był zadowolony - to jest mały PSZOK, ale staramy się.
Sam ze mną wszystko rozładowywał, czym znowu mnie zaskoczył, bo tam, w Powiecie, przy dużych i/lub ciężkich przedmiotach trzeba było się dopraszać jednego czy drugiego niesympatycznego osiłka, aby pomógł wiekowemu człowiekowi. I często widząc ich niechęć, prośba przy kolejnym przyjeździe stawała mi w gardle.
Sympatycznie porozmawialiśmy sobie na zupełnie inne tematy.
- To do zobaczenia!... rzuciłem na odjezdnym. - Miło się gadało!
- Ale wie pan, niech pan jeszcze raz wjedzie na wagę, bo kierownik jest strasznie nerwowy!...
 
Całe długie popołudnie i wieczór po II Posiłku strawiłem na dokumentnym, a to jest mało powiedziane, sprzątaniu łazienki. Odkurzaczem, szmatą, szpachelką do skrobania i cienkim... śrubokrętem dotknąłem każdego kącika, każdego zakamarka, rogu i rożku, wszelkich styków i połączeń usuwając różnorakie pozostałości  poremontowe, a przede wszystkim mało ciekawe ślady kilkudziesięcioletniego używania.
Nie ruszyłem tylko sufitu, bo po co, skoro go niedawno malowałem, i opaćkanych halogenów sufitowych, bo czasu, sił i dobrego naturalnego światła nie starczyło. Przy sztucznym się nie dawało, bo stojąc na drabinie pod takim halogenkiem byłem kompletnie oślepiony. Wiem, bo raz podjąłem próbę.
Łazienka nabrała blasku i świeżości i stała się trzecim pełnoprawnym pomieszczeniem do wynajęcia. Zostały do wykonania jakieś drobne uzupełnienia silikonem i skonstruowanie z desek płaszczyzny pokrywającej wannę, podobnie jak w dolnym mieszkaniu, aby wyraźnie dać gościom do zrozumienia, że jest ona nieczynna. Będzie to praca fascynująca, bo inżynierska, i wiem, że efekt będzie równie dobry, jak przy tej pokrywie wykonanej przez Ta Konstrukcja Jest Do Dupy, jeśli nawet nie lepszy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Zawód:Amerykanin. Bez problemów, jak wczoraj.
 
ŚRODA (10.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
A byłem skłonny to zrobić nawet o 04.00.
W żaden sposób nie potrafiłem sobie tego wytłumaczyć. Przypomniałem sobie słowa Syna wypowiedziane wówczas z dużą pretensją: Ale tato! Starsi ludzie tyle nie śpią! No to nie śpię... tyle.
Dzisiaj Wnuk-V kończy dwa latka. Ostatnio, gdy rozmawiałem z Córcią, twierdziła, że powoli przebija się do świata i walczy o swoje. Najbliżej ma do siostry. Po szamotaninie i walce potrafi mieć w rączce garść jej włosów. A i przywalić jej byle czym, co ma pod  ręką, też już potrafi. Ona oczywiście nie pozostaje mu dłużna.
Byłem pewien, że z racji różnicy wieku między Synem a Córcią (7 lat) do takich ekscesów między nimi nie dochodziło.
- Taaato, oczywiście że się tłukliśmy. - ze śmiechem wyprowadziła mnie z błędu.
Ciekawe, że tego zupełnie nie pamiętam.
 
Rano sporo pisałem, żeby z czystym sumieniem, tym razem względem bloga, dość wcześnie rzucić się do roboty. Odkurzyłem przyszłą kuchnię gości, żeby poruszać się w niej z większą przyjemnością, okleiłem taśmą krawędzie ścian przed gruntowaniem i malowaniem, a to jest zawsze upierdliwe i zaszpachlowałem gładzią gipsową obróbkę drzwi wczoraj wstawionych. To dopiero okazało się upierdliwe z racji trudności z dojściem szpachelką w wąziutkie tereny wokół framugi. 
Upierdliwości zabrały na tyle sił, że zaraz po I Posiłku zaległem na 0,5 godziny. Dodatkowo czkawką odbijała się ta piąta rano.
Niby się zregenerowałem, ale gruntować dałem radę tylko w jakichś 40 % powierzchni. Akurat tak się  składa, że powierzchnia wszystkich ścian i sufitów w kuchni stanowi 100% cukru w cukrze. Ani kawałka boazerii, śladu tapety, które by odjęły z malowania chociaż kilka procent. Dodatkowo pomieszczenie to posiada dwoje drzwi z ich ścianowymi wnękami, co znacznie utrudnia pracę. Bo trzeba się w tym precyzyjnie grzebać. Dwoje drzwi miała jeszcze klubownia, ale za to w niej jakieś 70% stanowiły na etapie malowania boazerie, które po nim nadal stanowią te 70%. Poza tym kuchenny (kuchniowy?) sufit, a raczej sufity (Tajemniczy Dom) stanowią jedną pochyłość, czy stromość, zależy z której strony patrzeć. A to nie ułatwia malowania i wymusza użycia rozkładanej drabiny, żeby dostać się do szczytu. Nie narzekam, tylko tak sobie gadam.
Nic więc dziwnego, że gdy Żona odciągała mnie od tej roboty do różnych drobiazgów, natychmiast chętnie szedłem. Musiała sfotografować sypialnię, a za chwilę klubownię, żeby puścić już coś na fejsie.
Stąd przenosiliśmy wte i wewte różne mebelki, narzędzia i inne takie, żeby dane pomieszczenie wyglądało do ludzi.

Pod wieczór rozmawiałem z Córcią. Co miałem zrobić, skoro z tym dwuletnim guano peruwiano nie dało się jeszcze porozmawiać?! Przy okazji pogadaliśmy o jej bracie, o ich wzajemnych relacjach i o jego jutrzejszym przyjeździe do Uzdrowiska. Ponieważ bardzo lubię czarny humor, to patrząc z boku, jako widz oglądający film z głównymi rolami moich dzieci, pękałbym ze śmiechu i by mnie te relacje fascynowały, co zresztą w realu w dużym stopniu się dzieje, ale jak wcześniej dałem do zrozumienia, jestem ich ojcem i z tego tytułu do śmiechu jest mi trochę mniej.
Jednocześnie mam świadomość, że takie relacje, w poważnym stopniu toksyczne, mogą trwać i trwać. Bo są już mocno dorośli, okopani w swoich charakterach, a jednocześnie są sobie bardzo bliscy, nie tylko z racji rodzeństwa.
A więc jest się czym martwić. Jak było pięknie, gdy oboje dostarczali problemów w okresie swojego niemowlęctwa!...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Zawód:Amerykanin.
 
CZWARTEK (11.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
W znacznie w lepszym samopoczuciu niż wczoraj. 
Za jakiś czas zdałem sobie sprawę, że jestem podświadomie podminowany przyjazdem Syna. Widocznie podświadomość czekała na różne niespodzianki.
A niespodzianek nie było. Syn przyjechał zaraz po 09.00 i po wspólnej asymilacji, czyli po gadkach i po Blogowej, którą mu zrobiłem, o 10.00 zabraliśmy się za robotę. Wcześniej zniosłem różne narzędzia i akcesoria przewidując różne etapy pracy, jej momenty i niespodzianki na tyle, że w trakcie po nic nie musiałem wracać do klubowni lub do szklarni.
Wkopanie pierwszej płytki zajęło nam... 1,5 godziny. Zawodowi brukarze by się załamali. No, ale my musieliśmy wyważać drzwi dla nich w oczywisty sposób otwarte. Najpierw długo dyskutowaliśmy, jak rozpocząć ucząc się pierwszych brukarskich kroków. Bo opłacało się poświęcić na to więcej czasu, niż potem widząc błędy zaczynać od nowa. Rzeczywistość na bieżąco je weryfikowała. Żeby wkopać 30-centymetrowy kwadrat na odpowiednią głębokość, w odpowiedniej linii równoległej do poręczy schodów i wypoziomowany, a raczej równoległy do napiętego sznurka musieliśmy:
- odsypać w danym miejscu podsypkę (łatwizna),
- przeciąć położoną przeze mnie agrowłókninę (upierdliwe),
- usunąć pierwotną podsypkę z maleńkich otoczaków (żmudne),
- przeciąć pierwotną agrowłókninę (bardzo upierdliwe),
- wyciąć pod nią setki korzeni i korzonków (wkurzające), 
- kopać, dłubać, dzióbać ziemię natykając się na kolejne korzenie i korzonki i ją wybierać (harówkowe),
- wkładać ciężki kwadrat i przymierzać, wyjmować go i wracać do etapu poprzedniego, aż w końcu "zaskoczy" (beznadziejne),
- wrzucić trochę podsypki, kwadrat ostatecznie włożyć i go napieprzać gumowym młotkiem, żeby wszystkie krawędzie i linie ze sobą współgrały (dające nadzieję, często złudną),
- obsypać krawężnik z obu stron podsypką, żeby "się nie rozlazło" (wielka przyjemność).
To wszystko przeważnie na kolanach, na nakolannikach (Syn przywiózł swoje, mimo że miałem dwa komplety).
Nic więc dziwnego, że po 1,5 godzinie, gdy na ścieżce praktycznie nie było widać efektów naszej pracy, a brukarze by się zapłakali, musieliśmy sobie zrobić porządną, godzinną przerwę na I Posiłek. On i ogród mocno nas zdemoralizowały, ale cóż, trzeba było wracać.
Żona zrobiła pierwszą inspekcję, gdy były wkopane trzy sztuki.
- A co to?! - Dopiero dwie sztuki?!
To nas solidarnie i mocno oburzyło.
Na każdy kolejny najpierw potrzebowaliśmy pół godziny, a potem nawet krócej. Złapaliśmy system. Jeden ciąg, ten podstawowy, do którego będę odnosił pozostałe, był prawie gotowy. Ostatniego kwadratu, tego tuż przy schodach, nie wstawiliśmy. Na tym odcineczku natknęliśmy się na beton, który wylał Buster Keaton z bratem, aby początek schodów, a więc i one całe, był stabilny. Nie chciałem uruchamiać kombajnu w postaci tarczy do cięcia betonu (łażenie za gumówką, kluczem, osłoną na głowę i oczy, przedłużaczem), bo szkoda było mi na to czasu. Wolałem położyć z Synem pierwszy krawężnik, zaczątek drugiej linii ścieżki, równoległej do właśnie co położonej, w takiej odległości, żeby pomiędzy nimi idealnie mieściła się brukowa kostka z podstawowym swoim modułem wynoszącym 12 cm. A do tego potrzebne były cztery ręce. I główkowanie x 2, oczywiście.
I na tym chwalebnie pracę zakończyliśmy sprzątnąwszy wszystko i teren ogładziwszy, bo jutro w okolicach terenu prac mają chodzić córka, jej matka i piesek, czyli nasi goście, którzy będą się chcieli dostać do dolnego mieszkania. Piszę "chcieli", a nie "chciały", bo nie znam płci pieska. Jeszcze tego by brakowało.

II Posiłek zjedliśmy niespiesznie i rozleniwiająco w ogrodzie. I w końcu z Synem wybraliśmy się do Zdroju. Już w połowie Pięknej Uliczki Syn się odezwał:
- To tato, zaczynaj, bo mieliśmy porozmawiać.
I tak w trakcie długiej rozmowy włóczyliśmy się po parku zdrojowym, wte i wewte, zataczając koła, zahaczając o wszelkie możliwe parki, by w końcu wylądować w Stylowej.
Krótko o meritum, czyli nawet nie o sednie rozmowy, ale o jej kilku niuansach. Krótko i tylko o kilku, bo się okazało, że ostatnio na blogu, po rozmowie z Synową, chlapnąłem coś, o czym chlapać nie miałem i o to niechlapanie prosiła mnie wyraźnie Synowa. Nie to, że do jej prośby podszedłem niepoważnie, albo że ją zlekceważyłem, i prośbę, i Synową, ale bardzo rzadko zdarza się, że czytający potrafi zrozumieć, że jestem blogerem z krwi i z kości, a skoro tak, to nie sposób nie odnotować, nie wzmiankować o kimś, o czymś pro memoria. Bo co to byłby za blog dla potomnych?! Taki wygładzony i fałszywy. A i tak przecież narzucam sobie autocenzurę, czego niektórzy nie dostrzegają. Poza tym akurat teraz Synowej zebrało się na czytanie mojego bloga!... Ale kobiety takie są - precyzyjne i perfidne. Bo do tej pory jakoś doń nie zaglądała. Nie, żebym miał pretensję...
A więc meritum zasadzało się na wyjaśnieniu Synowi, może kolejny raz, chociaż w obecnym wieku nas obu, a ma on oczywiste znaczenie, chyba po raz pierwszy tak dokładnie - jaki jestem, "skąd się wziąłem" i dlaczego postępuję tak, jak postępuję i patrzę na sprawy, jak patrzę. Syn słuchał długo, z uwagą i bez słowa. Raz tylko ruszył brwiami do góry dając do zrozumienia No tak, tego mogłem się spodziewać! Starałem się opisać mój stosunek do niego i moje jego postrzeganie w kontekście tego, jak mnie ukształtowało dzieciństwo i dom rodzinny. A ukształtowało mnie nieciekawie, ułomnie w sferze uczuciowej. I tak na dobrą sprawę jakiekolwiek pokłady naturalnych ludzkich uczuć musiałem wydobywać z siebie z zakodowanych we mnie genetycznie i ewolucyjnie socjalizacyjnych zachowań,  a dodatkowo przez wszystkie lata ich się uczyć. A nie jest to proces łatwy. Więc chociażby moje pokłady empatii nie wytworzyły się w sposób naturalny, tylko musiałem i muszę je zdobywać w sposób sztuczny kierując się bardziej rozumem i zsocjalizowaniem. 
Dodatkowo, jeśli już pochylam się nad czyimś problemem (swoim również) to nie potrafię tego robić nie wiadomo jak długo. Bo ile można bić pianę?! A takie zachowanie nie jest dobrze odbierane przez drugą stronę. Więc chcąc moje zainteresowanie, współczucie i adekwatne do sytuacji uczucia przedłużyć (rozum i socjalizacja), zaczynam wchodzić w pewną sprzeczność z samym sobą i w  sztuczność, która oczywiście przez tę drugą stronę jest wyczuwana. Też do dupy! Na dodatek tym łatwiej jest mi się "odpowiednio" zachować, im mniej mnie cokolwiek wiąże z daną osobą, czyli krańcowo rzecz biorąc, gdy jest mi zupełnie obca.
- Wyobraź sobie, jakbyś się zachował - Żona często powtarza w sytuacjach zaniku mojej empatii - gdyby teraz naprzeciwko ciebie stała jakaś obca ci pani. - Jaki byłbyś milutki, wyrozumiały, nadskakiwał!... - specjalnie teatralnie przerysowuje.
Od dawna mnie rozszyfrowała i od dawna nade mną pracuje. Ja bym tak nie potrafił.
- Trzeba ci oddać - cytuje moją wypowiedź, gdy ją sobie przypomni - że sam z siebie na samym początku naszej znajomości powiedziałeś Tracę przy bliższym poznaniu!
 
To wszystko przedstawiłem Synowi, który tego nie komentował, bo co tu komentować. Ale wiedziałem, że to mu zapadło. Potem mówił on. O swoich ostatnich trudnych relacjach z matką,          (o siostrze nie wspominał, a i ja się nie pchałem), a przede wszystkim o swoich relacjach z Synową i wszelakich meandrach wynikających ze spraw ich wiążących i różniących, o rodzinie. Skomplikowane.
Był to wywód dorosłego mężczyzny, który już wiele ma za sobą. A to sprzyjało wzajemnemu zrozumieniu. I kolejny raz udowodniało, że ojcu jest się czym martwić.
Rozmowa była spokojna, rzeczowa. I wcale nie chodzi mi o taki zazwyczaj mdły dyplomatyczny komunikat, który zawsze oznacza, że strony nie doszły do żadnego porozumienia.

W domu posiedzieliśmy jeszcze z godzinkę, by udać się na górę. Syn mógł dostać pełen wypas. Nową sypialnię gości i łazienkę wypicowaną, wydmuchaną i wycackaną.
My u siebie mogliśmy obejrzeć kolejny odcinek Zawód:Amerykanin.
 
PIĄTEK (12.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Przy gimnastyce pokonywałem mocny ból pleców, co normalne, po takiej pracy, jak wczorajsza, i ... pośladków. Analizując w końcu śmieszny ten stan, nie potrafiłem z setek ułożeń ciała występujących przy układaniu obrzeży wyłapać te lub to, które byłyby/byłoby odpowiedzialne za tę niespodziankę.
O 07.42 przyszedł sms od Czarnej Palącej:
- Wyjeżdżamy z lasu. Barbarzyńska pora, zaiste.
Po Morzach Pływającemu nie współczuliśmy, bo dla niego taka pora, to już środek dnia. Ale jej tak.
Znana jest z tego, że rano (po 09.00!) nie należy do niej z niczym startować, a na pewno nie przed kawą, najlepiej dwiema, i przed papierosem.

Syn wstał w okolicach dziewiątej. Nie wiem, czy dobrze zapamiętałem, ale nie mógł zasnąć do trzeciej. Trawił w myślach wszystko, co dało się strawić, a przede wszystkim naszą wczorajszą rozmowę. I wpadł na ładne porównanie.
- Ty z Żoną jesteś takim niedużym i zwinnym statkiem, dość łatwo manewrującym po meandrach życia po otrzymaniu sygnału i na niego szybko reagującym... - A my jesteśmy potężnym statkiem o wielkiej bezwładności. - I zanim on zareaguje na sygnał i wykona manewr, to może się zdarzyć i zdarza, że gdzieś po tych meandrach o coś zahaczy, ale ostatecznie płynie dalej.
Podobało mi się.
Po I Posiłku (zrobiona przeze mnie jajecznica na słoninie, boczku, kiełbasie i cebuli - dla chłopów i na słoninie same żółtka - dla Żony) zjedzonym w ogrodzie Syn wyjechał. Aby manewrować dalej swoim statkiem.

PONIEDZIAŁEK (15.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pół godziny przed terminem chyba z powodu ostro padającego deszczu.
Rano zadzwoniła Córcia. Jechała do szkoły. Obgadaliśmy bardzo ogólnie wizytę jej brata u nas, wspólne z nim brukarskie dokonania, wizytę u nas gości, przesadzanie pomidorów, jej sadzenie poziomek i truskawek wśród czosnku przy sobotnio-niedzielnym zatruciu jej organizmu.
- Tato, nie wiem, czym mogłam się zatruć?!... - Coś musiało mi siąść  na żołądku.
- A dzieci raczej nie brały takiego stanu matki pod uwagę? - zapytałem raczej dla paddierżenia razgawora. 
Nie brały. I w pełni korzystają z faktu, że mieszkają na wsi, zupełnie tego nie definiując, oczywiście. Więc Wnuczka, na przykład, wymyśliła obrzucanie się śniegiem, czyli płatkami kwiatów z jabłoni, która obsypała się niesamowitym kwieciem lub staczanie się z górki po trawie. A Wnuk-V wszystko po niej małpuje. Ten fragment życia będą pamiętać zawsze, a jeśli tak się zdarzy, że jako dorośli będą mogli ponownie oglądać to miejsce, to górka stanie się śmieszną góreczką, a jabłoń jakoś dziwnie zmaleje. I ogarnie ich wtedy chwilowe rozczarowanie i tęsknota, tym okrutniejsza, że połączona z dorosłą świadomością nieodwracalności. Ale ślady wsi i przyrody zostaną na zawsze i ich ukształtują.

Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się ostro do roboty. Wczoraj na czterech karteluszkach zapisałem harmonogram prac, każdy dzień osobno, od poniedziałku do czwartku, i przedstawiłem go Żonie, co zrobiło na niej teatralne wrażenie, ale było widać, że też ją uspokoiło.
Dzisiaj miałem w planie raz pomalować kuchnię, przyciąć na wymiar przypodłogowe cokoły i je pomalować oraz sprzątnąć kuchnię z niepotrzebnych rzeczy i narzędzi, które dotychczas nagromadziłem. Kuchnię pomalowałem, cokoły przyciąłem i to... "wszystko". Zszedł cały bity i intensywny dzień. Na malowanie cokołów zwyczajnie nie starczyło czasu, a sprzątanie kuchni było chybionym pomysłem, bo ciągle jeszcze wszystkiego potrzebowałem i będę potrzebował.
Wieczorem, mimo naprawdę dużego wysiłku, prawie wcale nie czułem zmęczenia. Potrafiłem sobie to wytłumaczyć. Wszystko dzięki karteczkom. Miałem świadomość, że co prawda wszystkiego zaplanowanego nie zrealizowałem, ale rzadko kiedy udaje się plan zrealizować w 100.%. A jego realizacja w 70.-80.% jest zawsze dużym sukcesem. Poza tym po głowie nie kłębiły się myśli Co ja jeszcze miałem zrobić?! lub Przecież tak niewiele zrobiłem! Siedziała w niej tylko jedna, bardzo uspokajająca - Pomalować cokoliki! A to jest pryszcz!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta się rozszczekała udowodniając Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającemu, którzy widzieli jej szczekliwą postawę, zawsze wtedy szczególnie uwidaczniającą jej masę, i podziwiali basowy szczek, że jest jednak psem. W sobotę wracaliśmy z długiego spaceru i jeden z jego odcinków biegł wzdłuż Bystrej Rzeki. W pewnym momencie nadbrzeżem w tym samym kierunku, co my,  wzdłuż bariery szedł spokojnie kot, trójkolorka. A taki widok zawsze Pieska ożywia, nawet w upały.
Gdy się zrównaliśmy, kocica tylko przeszła na drugą stronę i dalej, jakbyśmy w ogóle nie istnieli, zwłaszcza ta Masa, maszerował dość dostojnie nad rzeczną przepaścią. Tego było Pieskowi za wiele, bo niechby chociaż ten kot uciekał. Zbliżył się ostrożnie do bariery i między prętami wywąchiwał, czy to rzeczywiście  kot. Kot miał to w nosie, więc nagle rozległ się dwuszczek. To niczym nie poskutkowało. Kocica szła dalej, jakby była głucha, ślepa i bez węchu. To Piesek ponownie powtórzył manewr z dwuszczekiem. I znowu nic. Więc na  koniec, żeby jego było na wierzchu, rozległ się jeszcze jednoszczek i było po incydencie.
O kolejnym incydencie z jednoszczekiem z tego samego dnia nawet nie ma co wspominać. Może tylko tyle, że Piesek zostawszy na tarasie bez możliwości wejścia do domu nie zbierał się w sobie godzinami, żeby szczeknąć, tylko zrobił to błyskawicznie. Wiedział, nie wiadomo skąd, ledwo Pani zaczęła się odsuwać od drzwi, że ta poszła po żwacza. A ten potrafi Pieska ożywić jeszcze bardziej niż kot.
Godzina publikacji 19.53.

I cytat tygodnia:
Gdy wokół jest ciemno, pozostaje tylko spokojne czekanie, aż oczy przywykną do mroku. - Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)