22.04.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 141 dni.
WTOREK (16.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
Chyba przez te karteczki. Bo jestem wzrokowcem i mam przed oczyma wszystko, co zostało na nich napisane. A ponieważ jest sporo pozycji, to wszystkie nad ranem mnie dźgały. One też spowodowały opóźnienia blogowe, bo chcąc trzymać się planu, musiałem odpuścić w poprzednim wpisie piątek, sobotę i niedzielę.
W piątek, 12.04, jeszcze w czasie obecności Syna i cały czas po jego wyjeździe, Grono
z Głuszy Leśnej co jakiś czas składało meldunek, gdzie aktualnie jest.
Co prawda Po Morzach Pływający grubo wcześniej (jakieś dwa tygodnie
temu?) przekazał wstępnie oficjalny czas przejazdu sugerowany przez
nawigację, jakieś 6 godzin, ale też zastrzegł, że on będzie jechał
osiem. Jednak po meldunkach musiałem zweryfikować go jako kierowcę, bo
zaczęło mi wychodzić, że będą o 14.00-14.30. Wynikało z tego, że mimo że
marynarz, potrafił też zaszaleć po drogach. Chyba przez to nowe ich
auto, ich cacuszko.
To
gwałtownie zmieniło moje podejście, a i Żony również, do czasu,
którym dysponowaliśmy. Żeby nie było, że na ostatnią chwilę, ja się
spokojnie odgruzowałem na przyjęcie gości, a Żona pościeliła im łóżko w
górnej sypialni kładąc dwie kołdry. Doskonale rozumiała Czarną Palącą,
która w nocy też musi się zawinąć.
Goście ostatecznie przyjechali tuż przed 15.00. Piękną Toyotą Ravką. Po 7.
godzinach podróży z jednym postojem na posiłek.
Po Morzach Pływający nic się nie zmienił i to samo można by było powiedzieć o Czarnej Palącej, gdyby nie jej włosy. Czerń zniknęła i pojawiła się naturalna sól i pieprz. Jakiś czas miałem problem, bo nie wiedziałem, czy w tej sytuacji zmieniać jej blogowe imię, ale ostatecznie zdecydowałem, że pozostanie stare. Przy początkach bloga było jednym z pierwszych przeze mnie wymyślonych i sentyment zwyciężył.
Goście przywieźli wiele prezentów, ale szczególnie wzruszył mnie jeden - lokalne piwo z browaru z Sąsiedniego Miasteczka. Wspomnienia z nim związane gwałtownie zaczęły wracać.
Praktycznie od razu zasiedliśmy na tarasie. I czas do przyjazdu matki, córki i psa, do 16.30, zszedł na dokładnym opowiadaniu, skąd i dlaczego wzięło się to ich cacuszko - Toyota RAV4 (Recreational Active Vehicle with 4 wheel- Drive, czyli rekreacyjny pojazd z napędem na cztery koła).
Zaraz po tym, gdy ja szczątkowo, a Żona dokładnie wprowadziła przyjezdne panie w niuanse dolnego mieszkania, poszliśmy do Zdroju, aby pokazać i podziwiać oczami Grona z Głuszy Leśnej Uzdrowisko.
Spacer był na tyle długi, że z przyjemnością wstąpiliśmy do Lokalu Bez Pilsnera Urquella. Aura oraz nasz kelner, ten z filingiem, były nam znane, ale kartacze już nie. Były jakieś dziwne. Pierwsi zwrócili na to uwagę Żona i Po Morzach Pływający.
- Jakoś tak smakują, jak ruskie pierogi... - skomentowała Żona.
Po Morzach Pływający był tego samego zdania. Toteż od razu kartacze zaczęły mi jechać, tu nieprzyjemną, kwaskowatością, typową dla twarogu. Uwagę zgłosiliśmy kelnerowi, który po pobycie w kuchni potwierdził nasze przypuszczenia.
- Kucharz rzeczywiście, eksperymentalnie, dodał twarogu... - wyjaśnił.
Odradziliśmy ten pomysł. Bo albo potrawa ma być kartaczami, dotychczas świetnymi, albo kwaśnym ni to sio, ni bździo!
Cały wieczór spędziliśmy w salonie, którym zachwycała się Czarna Paląca. Dominowały dwa tematy - morski, marynarski i ostatnie, samorządowe wybory.
Bardzo ciekawił mnie jeden z aspektów marynarskiego życia na statku, a mianowicie spanie. Kiedyś, blisko trzydzieści lat temu, na skutek zawirowań organizacyjnych stworzonych przez parę znajomych, musiałem zawieźć ich do Gdyni, na statek. O 11.00 mieli odpłynąć do Szkocji jakimś towarowym, posiadającym kilka pasażerskich kabin. Z Metropolii wystartowaliśmy o trzeciej nad ranem i dojechaliśmy przed czasem. Na miejscu okazało się, że załadunek statku trwa i wyjście w morze znacznie się przesunie. Znajomi poszli więc na spacer, a ja zaległem w ich kajucie, żeby jako tako zregenerować siły przed powrotem.
- Jak można spać - zapytałem Po Morzach Pływającego - jeśli non stop cały statek delikatnie drży? - Muszą chodzić agregaty, silnik napędowy i drgania są wszechobecne, bo się przenoszą po blasze.
- Muszą... skwitował Po Morzach Pływający.
Ale to było preludium jego wyjaśnienia. Mogłoby zająć jakieś dwie minuty, ale temat umiejętnie rozwinięty zajął ponad godzinę. Było to jednak ciekawe - takie inne aspekty codziennego życia.
- Teraz, w nowych statkach, po pierwsze, kajut nie umieszczają w dziwnych miejscach, na przykład, nad pomieszczeniem z pracującym agregatem, a po drugie izolacja jest coraz lepsza... - wyjaśniał.
Nie padło, że izolacja jest tak skuteczna, że drgania nie są odczuwalne wcale.
Z kolei Czarna Paląca, chociaż i jej mąż również, mocno przeżywała lokalne wybory. Oboje kibicowali poprzedniemu burmistrzowi, ale kontrkandydatka, jakaś wredna suka, grała nieczysto i obrzuciła go szambem, przez co musiał się tłumaczyć, że nie jest wielbłądem, i doprowadziła do drugiej tury. I akurat w tych dniach spotkała się z hejtem i teraz ona z kolei musi się tłumaczyć.
- I widzisz - Żona od razu złapała wiatr w żagle - miałbyś tak samo, gdybyś kandydował.
Chyba mnie to przekonało.
O 22.00 padłem. Żona zaraz po mnie.
W sobotę, 13.04, wstałem o 06.00.
Goście
jeszcze spali, chociaż co do Po Morzach Pływającego mogłem mieć
podstawy, że się męczył w łóżku nie "mogąc" wstać. Skoro tyle lat ma
inny, marynarski tryb życia... Ale potrafił trzymać się w ryzach i na dół
zszedł około 08.00, godzinę po Żonie, więc każdy miał swoje poranne
"pięć minut".
We troje dyskutowaliśmy o innych aspektach marynarskiego życia, równie ciekawych, co wstrząsających. Można by powiedzieć, że o morskim przemyśle i o jednym z jego aspektów, czyli o załadunku, przewożeniu i rozładunku towarów. Nawet po opowieściach Po Morzach Pływającego rzecz nie do wyobrażenia w sensie skali. Ponieważ cały proceder nastawiony jest na opłacalność i zysk, więc ładownie statku muszą być cały czas zapełnione. Statek, co oczywiste, i dziecko to nawet zrozumie, nie może sobie pływać po morzach i oceanach ot tak, na pusto, że tak powiem, dla przyjemności. Musi być załadowany i przewozić towar. A są to różności, trudne do wymienienia. Zresztą zależą od specyfiki i przeznaczenia statku. W przypadku tego Po Morzach Pływającego ogólnie rzecz biorąc jest to materiał sypki. Jeśli dobrze zapamiętałem, to węgiel, nawozy sztuczne, cement, rudy różnego rodzaju, piasek, żwir, ziarna zbóż dla ludzi, pasze dla zwierząt i różnego rodzaju proszki chemiczne. Ale może też równie ciekawe, jak gips, sól drogowa, cukier, mąka, kawa, żużel, barwniki, ziemia, pyły, popioły, sadze, itp., itd.
W tej skromnej różnorodności, bo przecież się nie znam i nie posiadam aż takiej wyobraźni, żeby móc wymyślić, co by tu jeszcze poprzewozić po morzach i oceanach, gołym okiem widać, że "asortyment między sobą się gryzie". I tu powstaje naiwne pytanie, które, znając logikę ekonomiczną, grzęźnie w krtani nie mając szans na wyartykułowanie - Czy są oddzielne ładownie, każda dla podobnego asortymentu? Prawda, że śmieszne? Wiadomo przecież, że statek nie z gumy!...
Więc nie! U Po Morzach Pływającego są akurat dwie. I załóżmy, że w obu wiezie na jeden kraniec Europy cement, a potem w tych samych ładowniach z powrotem pszenicę lub paszę dla zwierząt. No wprost jawny kryminał! Czy mnie, chemika, ale przecież do tego nie potrzeba chemika, ma przekonać argument, że po takim cemencie ładownie są gruntownie myte, jak zresztą po każdym towarze i że pszenica po wszystkim jest czyściutka, jak ta uprawiana jeszcze w początkach XX wieku? (teraz się nie uprawia, a produkuje i już to jest znamienne!; pomijam genetyczne modyfikacje i monokulturowy pszeniczny wytwór). Zresztą Po Morzach Pływający do niczego nie przekonywał, tylko przedstawiał swoją pracę, i robił to ciekawie.
Z tej relacji narzucało się drugie naiwne i śmieszne pytanie - A co dzieje się z tymi olbrzymimi ilościami wody powstałymi na skutek płukania ładowni?
- Ryb morskich od dawna nie jem!... - usłyszeliśmy.
I zgodził się z moim powtarzanym i oczywistym argumentem, że na świecie jest za dużo ludzi, że odwrotu nie ma i że to musi kiedyś wszystko pieprznąć. Bo opamiętania znikąd.
Czarna
Paląca pojawiła się grubo po dziewiątej. Totalnie nieprzytomna. Nieprzytomnością, która potrafi skruszyć najbardziej zatwardziałe serce, więc od
razu zrobiłem jej kawę. Od dawna wiemy, że to jest jedyna rzecz, która
jest w stanie powoli wracać ją do życia. I wiemy, że nie należy się wówczas do niej odzywać, bo i tak nie uzyska się żadnej reakcji nie mówiąc o jakiejś logicznej odpowiedzi. Ona i otoczenie muszą przeczekać.
Na tym przykładzie widać, jak wszystko jest względne. Żona w takich porannych stanach w porównaniu do Czarnej Palącej jest wulkanem energii. Bo potrafi, nagabnięta przeze mnie bez wyczucia, odpowiedzieć logicznie, co prawda bardzo niechętnie, ze sporym zniecierpliwieniem, no i poza tym od razu... myśli. A wiadomo, ile przy takim procesie zużywa się energii. A skoro tak, to trzeba od razu, od rana, ją mieć. Czarna Paląca jest zaś bez życia.
My dwaj, Po Morzach Pływający i ja, znani z tego, że nie straszne jest nam kładzenie się spać i wstawanie o dowolnych, dziwnych dla pań porach dnia i nocy, wybraliśmy się do Biedronki, żeby kupić coś na planowanego popołudniowego grilla. A gdy wróciliśmy i Czarna Paląca wróciła do żywych, w ogrodzie niespiesznie zjedliśmy I Posiłek. I byliśmy gotowi na bardzo długi spacer, żeby gościom pokazać piękne zróżnicowanie Uzdrowiska. Towarzyszył nam dziarsko, potem mniej dziarsko, a potem łapa za łapą Piesek. Dlatego trzeba było złapać oddech w Galaretkowej. Piesek to wykorzystał zalegając całą masą na tarasowych deskach.
Gdy wróciliśmy, piękna pogoda sama narzucała scenariusz działań. Grillowaliśmy.
Pod wieczór wybraliśmy się do Stylowej. Ciągle w ramach pokazywania Uzdrowiska.
Wieczorem, w salonie, Po Morzach Pływający opowiadał... o marynarskim życiu. Dziwne, prawda?
Tym razem go sprowokowałem serią pytań z obszaru fizyki statku i umiejętności jego załadunku, aby dowiózł towar efektywnie i po drodze nie zatonął, na przykład. A więc stały środek ciężkości, ale też zmienny w miarę zapełniania ładowni, graniczna linia zanurzenia, przewidzenie wszelkich niuansów związanych z oczywistą masą sprzętu i paliwa oraz prędkość rejsowa.
Po Morzach Pływający był w swoim żywiole, nomen omen. Tłumaczył spójnie i logicznie. I nie dawał odczuć, że niektóre z moich pytań lub wymądrzań były z gruntu durnowate. Byłby dobrym nauczycielem.
Ciekawił mnie również aspekt prowadzenia statku nocą. Coś takiego, jak lot samolotem o takiej porze.
Wiadomo, że są radary, ale płynąc na mostku i będąc na wachcie wolałbym widzieć. I tu czekała mnie uspokajająca niespodzianka. Bo statki są specjalnie oświetlone, różnie dziób, a inaczej rufa i już po tym, w zależności co widzimy, możemy stwierdzić, czy inny statek się od nas oddala, czy przybliża. Co więcej prawa burta oświetlona jest światłem zielonym, a lewa czerwonym. Ma to znaczenie, gdy statki są na tym samym kursie i się do siebie zbliżają. Wypadałoby się minąć. Robią to tak, aby każdy z nich widział światło... i tu nie zapamiętałem jakie. Na logikę wychodzi mi, że zielone. Po Morzach Pływający czytając na pewno zareaguje.
Najbardziej w nocnym rejsie uspokoił mnie jednak fakt, że co jakiś czas Po Morzach Pływający przykłada do oczu... lornetkę i obserwuje czerń przed sobą. Bo radar radarem, ale zobaczenie świateł uzbrojonym okiem, to inna bajka.
Mógłby tak opowiadać bez końca, bo tak ma. Był bliski zastosowania dosis letalis, ale udało się jej nie osiągnąć i pójść spać. Zresztą... sam się prosiłem.
W niedzielę, 14.04, wstałem o 05.30.
Bez
problemów półgodzinne przyspieszenie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Gdy
wczoraj kładliśmy się spać, Żona zaproponowała, żeby eksperymentalnie na
noc zostawić w łazience uchylone balkonowe drzwi. Eksperyment wypalił w
stu procentach. Ptaszki nadawały z całą mocą wypoczęte po całej nocy.
Musiały się wykazać, co skutecznie robiły.
Goście
zeszli na dół sporo wcześniej niż wczoraj. Ale wiadomo, dzień wyjazdu.
Po Morzach Pływający chciał wyjechać najpóźniej o 10.00 i było to dla
mnie zrozumiałe. Rozumiałem też, że od momentu przyjścia do kuchni cały
sobą "już jechał".
- A bo już widzę przed oczyma trasę i miejsca, które przejeżdżam!... - przyznał się.
To nie przeszkodziło w porannych gadkach rozbudowanych przez Czarną Palącą, która, o dziwo, dość szybko była przytomna.
Rano, przy gościach, Żonie udało się mnie zaskoczyć. Swoim spokojem i poczuciem humoru. Nagle
stwierdziła, że ponieważ
według niej nie zdążę z górnym mieszkaniem, to ona weekendowo-majowym
gościem Bo przecież wpłacili zaliczkę! przekaże mój numer telefonu A sama wyjadę do Metropolii! Miała
przy tym ubaw i wcale nie była zestresowana. Głośno więc, specjalnie w obecności Po Morzach Pływającego, przedstawiałem jej jeszcze raz harmonogram prac na kolejne dni, te z karteczek, a on kiwał tylko akceptująco głową, bo wszystko było logiczne i "trzymało się kupy". Jego obecność, jako mężczyzny, który wiele potrafi zrobić i robi, i kiwanie głową tylko mnie uwiarygadniało w jej oczach (już tyle lat uwiarygadniania!...) i ją uspokajało na tyle, że szybko "zrezygnowała" z wyjazdu.
Raz jednak się zirytowała,
gdy zacząłem przedstawiać jej kolejne moje remontowe kroki zaczynając
od dzisiaj.
-
Chcesz mnie od razu zdenerwować?! - zareagowała, gdy powiedziałem jej,
że dzisiaj po wyjeździe gości skończę gruntować ściany w kuchni (cicha
robota ze względu na obie panie z dołu), a potem będę przesadzał
pomidory.
Po Morzach Pływający na szczęście nadal kiwał głową, więc się znowu uspokoiła. Patrzyła na mnie jednak podejrzliwie, gdy
radośnie ogłosiłem, że z moich obliczeń wyszło mi, że zostanie mi
jeszcze 5 dni wolnych I co ja będę robił?!
Wyjechali
po posiłku. Czarna Paląca dzióbnęła jeden widelec jajecznicy, bo to
ciągle była dla niej zabójcza pora, a my postanowiliśmy czekać na swoją,
bo tak wczesny I Posiłek był dla nas również zabójczy.
Wyjechali
o 09.55 i nadal doskonale rozumiałem Po Morzach Pływającego. Bo fajnie
było "będąc od rana w trasie" wyjechać o takiej godzinie, a nie, na
przykład, o 10.05.
Na pożegnanie zgodziliśmy się, że gospodarze cieszą się z powodu gości dwa razy - gdy ci przyjeżdżają i wyjeżdżają.
Na
spokojnie, na blogu, sprawdziłem, kiedy ostatni raz się widzieliśmy
przed ich obecną wizytą. Bo zdania były rozbieżne. Po Morzach Pływający twierdził, że to musiało
być trzy lata temu, w 2021 roku, ja zaś że na początku roku ubiegłego. A spotkaliśmy się w Sąsiednim Miasteczku dokładnie 08.01.2022, w sobotę.
Wtedy
widzieliśmy się po blisko trzech latach, teraz po znacznie krótszym
okresie, ale trend będzie można określić przy spotkaniu trzecim. Ledwo
wyjechali, a już smsem zrelacjonowałem im te parametry pisząc, że gdyby
nie udało się wcześniej, to takim dobrym momentem mogłyby być moje 75.
urodziny, a to nastąpi raptem za rok i 8 miesięcy.
Zgodnie z planem po wyjeździe gości zabrałem się za gruntowanie. I gdy skończyłem, czekała mnie już tylko sama przyjemność - praca w szklarni. A te, praca w szklarni i szklarnia, stanowią mój święty bastion, do którego nawet Żona nie próbuje się wtrącać z mądrymi i konstruktywnymi uwagami.
Doniczki napełniałem ziemią, a potem z wyczuciem i stosowną gadką wsadzałem sadzonki. Szczególnie gadałem do kilku rachiciaków, z których najprawdopodobniej nic nie będzie Ale dam wam, cholery, szansę!
Ostatecznie z 61 nasion wzeszło 52, wliczając rachiciaki. Jedenaście sadzonek, za radą Justusa Wspaniałego, wsadziłem od razu do ziemi w szklarni, a 41 doniczek ustawiłem na tackach w domu na parapecie w Bawialnym. Tej pracy było mi mało, więc w szklarni przygotowałem dwa stanowiskowe rzędy i posiałem w nich różne sałaty. A do dużej donicy ogórki i cukinię. Stanęła obok doniczek z pomidorami. Dopiero wtedy poczułem satysfakcję.
Po południu zadzwonił Justus Wspaniały i Lekarka. Znowu nas uprzedzili, bo wieczorem mieliśmy do nich telefonować. Po podsumowujących ostatni okres gadkach Justus Wspaniały się oddalił Bo muszę zobaczyć, co się dzieje na świecie! Poszedł do telewizyjnego oglądać Fakty, chyba. Ja również się oddaliłem, do pracy, na pewno. I taka to jest różnica miedzy nami. Panie mogły sobie spokojnie porozmawiać bez nas. Wieczorem jednak różnice zniwelowałem z racji zasranego sportu. Obejrzałem mecz, w którym metropolialna drużyna przegrała na wyjeździe 2:0.
W jego trakcie zadzwoniła Pasierbica. Wczoraj zmarła Babcia Q-Zięcia, Irena. W wieku 90. lat. Od dziesięcioleci, od śmierci męża, mieszkała sama. Ostatnio różni członkowie rodziny dzielili między sobą przy niej dyżury, ale oczywiście największe obciążenie przyjął na siebie jej syn, Przewodnik.
- Wczoraj babcia nie reagowała na telefony - relacjonowała wstrząśnięta Pasierbica - więc natychmiast z Q-Zięciem do niej pojechaliśmy. - Zastaliśmy ją martwą... - Pomoc medyczna przyjechała błyskawicznie, ale 50. - minutowa reanimacja nic już nie dała. - Dobrze, że nie pojechałam z teściem, bo był taki pomysł... - Nie wiem, co by się mogło od razu zdarzyć po wejściu do domu...
Babcia Irena była babcią dla Pasierbicy, od kiedy ta poznała Q-Zięcia. Razem nawet mieszkali u Niej przez rok. Potem Babcia Irena stała się jedną z trzech prababć.
My Ją poznaliśmy sporo przed ślubem Krajowego Grona Szyderców i stosunkowo często się z Nią widywaliśmy, zwłaszcza, gdy ci u Niej mieszkali. Byliśmy u Niej w domu, nawet na jakimś przyjęciu i kilka razy w różnych sprawach organizacyjnych. W późniejszych czasach widywaliśmy się o tyle regularnie, że na wszystkich imieninach, a zwłaszcza urodzinach Q-Zięcia, Pasierbicy i obojga Q-Wnuków. Ostatnio w lutym, na urodzinach Pasierbicy.
- Fajnie, że się jeszcze z Nią wtedy spotkaliśmy. - skomentowała Żona.
Ta wiadomość cholernie nas zasmuciła.
No, tak. Pani Ireno, cześć Pani pamięci!
Wieczorem usiłowaliśmy obejrzeć pierwszy odcinek czwartego sezonu Zawód: Amerykanin, ale gdzieś w połowie oboje padliśmy.
Dzisiaj, we wtorek, 16.04, wcześnie rzuciłem się do roboty. Z rana pomalowałem ścianę w kuchni drugi raz oliwką i zacząłem przygotowywać na kartce zakupy w City, bo asortyment miał być mocno "rozstrzelony". Rozpuszczalnik do usuwania pozostałości po dziesiątkach oderwanych haczyków i różnych przywieszek, silikon zielony, silikon biały, worki na śmieci różnej pojemności, żabki do karniszy, deska klozetowa, klamki i szyldy do drzwi, listwa przypodłogowa maskująca łączenie dwóch wykładzin, ledowa lampka oświetlająca kuchenny blat do zamocowania pod wiszącymi szafkami oraz zamówienie małego dywaniku wraz z jego obszyciem - to wszystko miało pootwierać kolejne fronty robót. O takich drobiazgach, jak zakupy spożywcze, czy też wizyta w US, żeby pobrać druk PIT39 (Ale przecież można go pobrać w Internecie?!... - Żona oczywiście nie omieszkała skorzystać z okazji i mnie sprowokować) nawet nie ma co wspominać.
Po powrocie do domu zabrałem się za szczątkowe malowanie, takie bardziej przy krawędziach, żeby móc wreszcie odkleić zdrowo już przyschniętą taśmę malarską. Bo o ile przyklejanie świeżej jest znośne, chociaż czasochłonne i wymagające gimnastyki oraz precyzji, o tyle odklejanie jej jest upierdliwe, paćkające ręce i czasochłonne oraz wymagające precyzji, żeby nie odrywać jej razem z farbą.
Gdy się z tym uporałem, wszedłem w przygotowania różnych drobiazgów, które z racji swojej liczności nieźle pożarły czas.
Wieczorem obejrzeliśmy pełny odcinek Zawód:Amerykanin. Wczoraj skromnie dokończyliśmy ten z niedzieli.
ŚRODA (17.04)
No i dzisiaj wstałem o 04.10.
Budzenie miałem nastawione na 05.00.
Ciekawe czy, gdybym je nastawił, na przykład, na 03.00, to wstawałbym o 02.00?... Można by z tym snem powoli dochodzić do podobnego w sensie idei stanu, jak w sytuacji, gdy Cygan odzwyczajał konia od jedzenia dając mu coraz mniejsze porcje. Bo gdybym nastawił na drugą, to wstawałbym o pierwszej, a gdyby, dajmy na to, na pierwszą, to wstawałbym o północy. I krańcowo rzecz biorąc kładąc się spać o 21.00 i nastawiając budzenie na 22.00, nie kładłbym się wcale, bo przecież już wstawałbym.
Ale mój organizm, tak jak i organizm konia, mógłby nie poznać się na eksperymencie i w końcu zdechłby. Ale i tak miałbym fajnie! Jak u Barei.
Poranny czas wykorzystałem na pisanie. A potem definitywnie zamknąłem etap malowania ścian w kuchni. Była dopiero 14.00 i sporo dnia miałem jeszcze przed sobą, ale myśl o planowanym malowaniu cokołów mnie zmierziła. Bo malowania, jako takiego, miałem serdecznie dość. Dla regeneracji sił psychicznych na czyściutkich ścianach zamontowałem włączniki i gniazdka elektryczne. I zabrałem się za zawieszenie dwóch kuchennych szafek, bo skoro ściany były wreszcie gotowe...
Szafek nie dało się powiesić, bo haczyki miały za długie ramiona i nie wchodziły w metalowe zaczepy przymocowane z tyłów szafek, a stosowny i skuteczny ich pochył w trakcie ich zakładania odpadał z racji skośnego sufitu. To zabrałem się za skrócenie haczykowych ramion, ale gumówka odmówiła mi posłuszeństwa. Już chyba na trzeciej kolejnej tarczy rozerwało jej wewnętrzny metalowy krąg i tarcza zaczynała bić, a to się robiło bardzo niebezpieczne nie mówiąc o tym, że się nie dało ciąć.
Haczyki zaniosłem do skrócenia Sąsiadowi z Lewej. Za jakiś czas je przyniósł wraz z nową tarczą ze słowami Mam ich dużo! i kazał mi pokazać, jak ja taką tarczę zakładam. Ubawił się szczerze, bo się okazało, że robiłem to analogicznie odwrotnie. Może więc wreszcie gumówka do cięcia metalu spełni swoją rolę i ułatwi mi życie.
Szafki pięknie zawisły. Dla wzmocnienia ich obu połączyłem je ze sobą specjalnymi wkrętami i mogliśmy z Żoną przystąpić do mocowania pod nimi ledowej lampki. Taka czyściutka robota, wisienka na torcie.
Ponieważ po malowaniu cały czas byłem w sztosie z racji jego zakończenia, w naszym salonie zdemontowałem dwa kinkiety (finansowy i racjonalny pomysł Żony) i oba zamontowałem w kuchni - jeden przy wejściu z zewnątrz, drugi nad zlewozmywakiem. I jakby tego było mi mało, na ostatnich oparach sił, zdemontowałem w salonie jedną lampę, zbędną (finansowy i racjonalny pomysł Żony) i powiesiłem ją w kuchni, jako oświetlenie główne, tymczasowe, bo za jakiś czas trzeba ją będzie trochę przesunąć, żeby wisiała symetrycznie nad stołem.
W tym pomieszczeniu od czasu naszego wprowadzenia się nie było żadnego oświetlenia. Żona wstawiała tylko okazjonalnie jakąś nocną lampkę, gdy nocowały Q-Wnuki. A teraz są nawet... cztery punkty wliczając jeszcze ledową lampkę, która nie rażąc oczu pięknie oświetlała kuchenny blat.
To na jakich pokładach energii zabraliśmy się za przymierzanie nowej listwy, która miała pokryć łączenie dwóch wykładzin na progu drzwi prowadzących do sypialni? Bo stara nie dość, że tego nie robiła i wykładziny szpetnie spod niej powyłaziły uniemożliwiając całkowite zamknięcie drzwi, to jeszcze była cała powyginana, "w falach", przez fakt, że dwa z czterech kołków mocujących ją do podłogi były wkręcone na chama, a dwóch pozostałych w ogóle się nie dało wkręcić (wyrobione gniazda) i z tego powodu "latały w powietrzu".
Żona nie chciała tego całego przymierzania, bo czuła pismo nosem. Trzeba było zdjąć z zawiasów ciężkie drzwi i zawiasy podregulować. Poszło gładko, ale przy założeniu się napałowaliśmy. Bo przydałoby się dwóch chłopów. Po dwóch próbach Żona chciała zrezygnować Poczekajmy na Konfliktów Unikającego!, ale ją sterroryzowałem uwagą, że listwę chcę montować jutro, a poza tym Nie mogę ciągle do różnych pierdół wołać Sąsiada z Lewej! Udało się za szóstym razem. Po założeniu listwy zamykanie powinno się poprawić (poprawę sprawdziliśmy na bieżąco, "na sucho"), a jeśli nie, to drzwi trzeba będzie zdjąć ponownie, jeszcze raz podregulować zawiasy i drzwi założyć. Ale wtedy będzie już Konfliktów Unikający, co do którego mam różne plany z prostej racji, że jest chłopem. A takiej okazji przepuścić nie można.
Wieczorem walczyłem przy oglądaniu kolejnego odcinka serialu Zawód:Amerykanin. I się poddałem ku uldze Żony. Bo co to zaglądanie, skoro gdzieś od połowy dopytywałem ją mniej więcej co minutę, dwie, o ostatnie zdanie lub słowo, które padało z ekranu lub prosiłem o cofnięcie akcji z ostatnią sceną?
CZWARTEK (18.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
A w zasadzie o 06.11, czemu się niepomiernie dziwiłem. Widocznie organizm wiedział swoje.
Od rana natknąłem się na maila wysłanego przez koleżankę ze studiów. Podawała swój nowy adres, żebym mógł ten fakt odnotować na adresowej liście. Już w pierwszych słowach mnie rozbawiła i wzruszyła:
Witaj Emerycie,
Długo się zbierałam z napisaniem do Ciebie, ale wiosna zbyt szybko nadeszła i czas coraz szybciej ucieka. (...) Bardzo serdecznie pozdrawiam Ciebie i Twoją Uroczą Koleżankę Małżonkę.
Długo się zbierałam z napisaniem do Ciebie, ale wiosna zbyt szybko nadeszła i czas coraz szybciej ucieka. (...) Bardzo serdecznie pozdrawiam Ciebie i Twoją Uroczą Koleżankę Małżonkę.
Koleżanka ze studiów (zmiany moje)
Wszystko w kontekście szybko upływającego czasu i jego permanentnego braku się wyjaśniło. Sam bym na to nie wpadł. Otóż tak się dzieje w tym roku przez wiosnę, bo zbyt szybko nadeszła. Wprost piękne i wyrafinowane. Chociażby z tego powodu, że o taką jej niesubordynację trudno jest mieć pretensję. Byłby to poważny zgrzyt względem niecierpliwego na nią czekania.
Oczywiście z Żoną na wiosnę i na Wiosnę jesteśmy niezwykle uczuleni i zwracamy uwagę na wszelkie symptomy jej pojawiania się. A w tym roku trzeba byłoby być ślepym, żeby nie zauważyć, że przyszła cały miesiąc wcześniej niż normalnie. Pomijając ptaszki, których nic nie przebije w ogłaszaniu jej nadejścia oraz forsycje, to cała pozostała roślinność zabrała się o miesiąc wcześniej do roboty.
Efekt?
Na zewnątrz, gdy gdzieś tam jeździmy, "dawno temu" pojawiła się na krzakach i drzewach charakterystyczna zielona mgiełka, którą uwielbiamy przez jej nieśmiałość i delikatność barwy oraz równoczesny, jak w zmowie, start.
A u nas?
O dwóch forsycjach w zasadzie już zapomnieliśmy. Kwiatów nie mają "od dawna". Magnolia przekwitła kilka dni temu zaścielając ogród pięknymi
różowawo-białymi płatami w kształcie owoców gruszki, z brązowym
przebarwieniem u ich nasady. Kończy urzekająco kwitnąć pigwowiec, od kilku
dni nastał czas tulipanów i wszelakich kwiatuszków, do roboty zabrały
się piwonie, a dzisiaj Żona pokazała mi spore zalążki fajek kokornaka.
Aż się nim głębiej zainteresowaliśmy, bo Żona wspomniała, że on to sprytne bydle względem owadów.
Kwiaty kokornaku są pułapkowe - wabią i zatrzymują w swoim wnętrzu owady zwiększając szanse na skuteczne zapylenie. Służy temu często obecne rozdęcie nasady rurki okwiatu (zwane „kociołkiem”) oraz różne wyrostki, często gęste i odchylone do tyłu włoski, utrudniające wydostanie się z niego. Wewnątrz samego kociołka znajdują się włoski, którym przypisywana jest rola odżywcza – podtrzymująca schwytane owady przy życiu. U nasady okwiatu znajduje się czasem przejrzyste okienko, ku któremu kierują się uwięzione owady, zamiast do prawdziwego wyjścia (....) Włoski utrudniające wydostanie się z wnętrza kwiatu wiotczeją i uwalniają więźnia po dokonaniu zapylenia.
Wszystkie gatunki kokornaku są toksyczne z powodu obecności trującego kwasu arystolochowego. Na liściach różnych gatunków kokornaku żerują gąsienice niektórych motyli (np. Battus philenor), które odkładają zawarty w nich trujący kwas czyniąc się w ten sposób niejadalnymi dla ptaków.
Czy można więc mieć pretensję do Wiosny?! Raczej do zimy, bo dzisiaj rano na dworze było -1. Przez te durnowate rośliny, które pchają się z kwitnieniem, jest się dodatkowo czym martwić!
Rano pisałem, a potem zrobiłem comiesięczny porządek w papierach, w tym przygotowałem wspólnie z Żoną wiele poważnych, urzędowych pism. Część została wysłana pocztą elektroniczną, a jedno, bardzo ważne, miało być wysłane tradycyjną.
Przed wyjazdem zakupowym, tym razem mało skomplikowanym, zdemontowałem starą deskę klozetową w łazience gości. Nawet się z Żoną kiedyś dziwiliśmy, że poprzedni gospodarze jej nie wymienili, skoro pozostałe stanowiły taki rodzaj deskowego wypasu, ale zrozumiałem dlaczego. Deska nie dawała się oddzielić od sedesu. Jakiś mądrala kołki rozporowe wsadzone w dwa przeznaczone na to specjalne otwory w sedesie zaopatrzył dodatkowo w silikon, stąd śrub się nie dawało wykręcić i kołki nie mogły się zewrzeć, a to była jedyna metoda, żeby z tych dziur wylazły. Byłem bliski myślenia, że trzeba będzie wymienić cały sedes. Stąd też pod strachem bożym na chama śrubokrętami kołki powoli podważałem licząc się z tym, że z powodu dużych sił i naprężeń sedes w tych miejscach popęka, a więc... trzeba będzie go wymienić. Po męczarniach kołki wyszły, a deskę zabraliśmy ze sobą na wzór.
Przed wyjazdem zadzwoniła Pasierbica. Q-Wnuki nagle mocniej zaczęły przeżywać śmierć prababci. Q-Wnuk w ostatnich dniach nas wielokrotnie wzruszył, bo według relacji matki, starał się na swój dziecięcy sposób poradzić sobie z problemem. Najpierw stwierdził, że za ten ząb, który mu wypadł, nie chce niczego od wróżki, tylko żeby mu oddała babcię. Potem zadedykował jej wygrany przez jego drużynę mecz, następnie stwierdził, że na jej grobie położy swoje zdjęcie i obrazek, który namaluje.
Ofelia zaś zachowywała się tak, jakby nic do niej nie docierało i jakby tego nie rozumiała, co wydawało się z racji jej siedmiu lat oczywistością. Ale jednak... Wczoraj wieczorem nagle przyszła ze swojego pokoju do salonu z płaczem i nie było wiadomo za bardzo, jak ją uspokoić i co jej wytłumaczyć, skoro wytłumaczyć się nie dawało. Ostatecznie uspokoił ją fakt, że ona też dla babci namaluje rysunek.
Przed pocztą, na płatnym parkingu, po raz pierwszy w tym roku, a mamy już kwiecień, wykorzystaliśmy kartę parkingową, którą w styczniu kupiliśmy za 80 zł. Jak tak dalej pójdzie, godzina parkowania w Uzdrowisku nie będzie nas kosztować 4 zł za godzinę, a 20. Ale to nam nie przeszkadza, bo liczy się komfort niemyślenia o parkowaniu, no i poczucie, że oto my możemy mieć taką kartę jako mieszkańcy Uzdrowiska.
Wzięcie starej deski ze sobą okazało się w Leroy Merlin strzałem w dziesiątkę. Pan przymierzył do nowej, zresztą jedynej o dokładnie takich samych wymiarach, i z Leroy mogliśmy wychodzić. System mocowania był dokładnie taki sam, jak w starej, na kołki rozporowe rozpierane poprzez wkręcanie śrub. Przysiągłem sobie, ze żadnych silikonów dodatkowo używać nie będę.
Po drobnych zakupach w Biedrze wróciliśmy do domu.
Stan prac fizycznych w dzisiejszym dniu w skali 0-10 wynosił 0. Bo nie można żadnym wyższym wynikiem określić wyładowanie zakupów z samochodu. Jeśli nawet wymagały kilku nawrotów między Tajemniczym Domem a Inteligentnym Autem, a później, już w domu, ich rozparcelowania.
O 17.00 obejrzałem pierwszy mecz w Stuttgarcie z udziałem Igi Świątek. Wygrała 2:0 z Belgijką Elise Mertens. Żona wymyśliła mi nowe, jak się okazało za chwilę, świetne warunki do oglądania.
- A gdzie będziesz oglądał? - zapytała. A to oznaczało, że zrobiłbym najlepiej, gdybym z zasranym sportem wyniósł się z kuchni i swoją zasranosportową dominacją jej nie przeszkadzał w przygotowaniu II Posiłku i w ogóle dał jej przestrzeń. Więc wymyśliła sypialnię. A to pociągnęło za sobą wiele plusów. Bo w głowie miałem świadomość, że będę oglądał w miejscu najbardziej oddalonym od centrum, którym jest kuchnia, a więc w wielkim spokoju, bez słuchawek, za którymi nie przepadam, a często mnie wkurzają i w ciepełku, bo to jest najcieplejsze pomieszczenie w domu (grzanie wyłącznie kominem). Plus był jeszcze taki, że przywróciłem do życia fotel, który przywieziony z Nie Naszego Mieszkania stał gdzieś przykurzony w kącie salonu. Z przyjemnością go odkurzyłem przywołując wieloletnie wspomnienia dotyczące Szkoły, Naszego Miasteczka i w ogóle życia związanego z Nie Naszym Mieszkaniem. Wszystko w minutę. Gdy na nim usiadłem przy sekretarzyku Żony, z otwartym laptopem i Pilsnerem Urquellem czułem się niezwykle komfortowo. Do pełni potrzebny był korzystny wynik meczu, co nastąpiło. Na dodatek Żona podstawiła mi pod nos II Posiłek. No, naprawdę...
Cały czas z tyłu głowy czułem jednak małą zadrę. Przeszkadzała mi świadomość, że dzisiaj niczego nie zrobiłem dla domu. Postanowiłem więc po meczu, żeby się nazywało, zamontować nową deskę sedesową. Żona, co prawda, odradzała mi A nie lepiej, żebyś to zrobił jutro ze świeżymi siłami? , ale przecież "jutro" nie jest z gumy, zwłaszcza że przyjeżdżają Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający.
Desek sedesowych o różnych kształtach i systemach mocowania, w których czułem się mocny, namontowałem się w życiu dziesiątki. Po pierwszym mocowaniu nowa deska "nie trzymała kątów", bo albo idealnie pokrywała sobą sedes, albo tego nie robiła, za to była swoją tylną krawędzią równoległa do ściany. A powinna była zrobić i to, i to, równocześnie. Przy demontażu system mocowania rozsypał mi się na części składowe, które z kolei rozsypały się po podłodze łazienki. I jednego plasticzku za cholerę nie mogłem znaleźć, chociaż podłoga była puściutka i nie zawierała w sobie zdradliwych zakamarków.
Zastosowałem sprytny system oświetlenia latarką, taki, aby wiązka światła praktycznie biegła równolegle do podłogi, ślizgała się po niej, bo wówczas jest ona w stanie wykryć nawet najmniejszą drobinę kurzu. Przeźroczyste prawie gówienko znalazłem. Teraz tylko wystarczyło dotrzeć, jak poszczególne elementy (emelenty) mają być ze sobą połączone i je ze sobą zmontować, zarzucić głupią i wprowadzająca w błąd instrukcję montażu (niemiecką!) i, gdy akurat przyszła Żona, żeby ponownie sugerować mi "jutro", deskę zamontować, ot tak, na pstryknięcie palcami. Wszystkie kąty zagrały, a deska zgrabnie sama z siebie opadała i wyglądała idealnie na swoim miejscu.
Sumarycznie zeszło dobre pół godziny, trochę się napieprzyłem i miałem drobną chwilę słabości w trakcie, żeby sprawę odłożyć na jutro, mimo że nie jest z gumy, ale ostatecznie miałem satysfakcję, że jednak coś dzisiaj dla domu zrobiłem i dnia nie zmarnowałem.
"W nagrodę" Żona pokazała mi zdjęcie zrzutu z ekranu z jej facebookowej korespondencji:
FB: Przestaliśmy obniżać pozycję Twojego posta w Aktualnościach.
Ż: Jod dla zdrowia
Takie pytanie - jeśli mi się coś pomiesza i wypiję sole za wcześnie po jodzie to wziąć (oczywiście po przerwie) jod jeszcze raz czy co zrobić...?
FB: Co się stało
Po zweryfikowaniu posta stwierdziliśmy, że jest zgodny z naszymi Standardami społeczności w zakresie: Nagość i aktywność seksualna dorosłych.
Przepraszamy za niedogodności. Zdajemy sobie sprawę, że przeniesienie posta niżej w Aktualnościach może być nieprzyjemne. Dzięki Twojej opinii będziemy mogli w przyszłości podejmować lepsze decyzje w zakresie potencjalnie kontrowersyjnych treści.
Dawno się tak nie ubawiłem. Łzy ciekły mi po twarzy.
Przed ostatecznym, spalnym pójściem na górę Syn wysłał smsa z deklaracją przyjazdu w maju i z pomocą przy układaniu kostki. Ale przyjechałby z Wnukiem-I... żeby coś popracował, nauczył się a i wspomnienia mieć będzie.
Wieczorem skończyliśmy oglądać przerwany odcinek serialu Zawód:Amerykanin i zabraliśmy się ambitnie za następny. Po 10. minutach było po zawodach.
- A tak się dobrze umościliśmy i nastawiliśmy... - usłyszałem Żonę, gdy gasiliśmy światło.
PIĄTEK (19.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
A byłem bliski zrobienia tego kroku nawet o 04.10, ale siłą woli się opanowałem.
Od rana sporo pisałem. Bo dzisiaj, później, i w następnych dniach będzie trudno.
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za koncepcyjną pracę dotyczącą obciążenia dwóch obwodów elektrycznych przez wszelakie odbiorniki w górnym mieszkaniu gości, a zwłaszcza w kuchni. Obciążenie miało być rozłożone przez Szefa Fachowców na trzy obwody, o czym zapewniał, a gdy to porządnie sprawdziłem, stwierdziłem, że to kompletna bzdura i że jeden z nich dotyczy wyłącznie dołu Tajemniczego Domu i to jego specyficznego wycinka. Nie mogłem zrozumieć i nie zrozumiem, dlaczego Szef Fachowców tak podszedł do sprawy. Bo trudno to nazwać oszustwem, raczej bagatelizowaniem problemu i pośpiechem.
Obciążenia rozłożyłem mniej więcej równo na dwa obwody, co było dość trudne w kontekście odpowiedniego usytuowania odbiorników względem gniazdek i ustawienia urządzeń w kuchni w miarę przemyślany, użytkowy i ergonomiczny sposób i, gdy coś mnie tknęło, poszedłem sprawdzić bezpieczniki. Szef Fachowców twierdził bowiem, że na każdym obwodzie jest zabezpieczenie 16A i Wytrzymają i nie będzie wywalać!
Jeden bezpiecznik był 10. amperowy. No, naprawdę, nie mogłem postawy Szefa Fachowców zrozumieć. Zadzwoniłem do niego. Ustaliliśmy, że każdy obwód próbnie poddam maksymalnemu obciążeniu, czyli jednocześnie powłączam wszystkie urządzenia I się zobaczy!
- Jeśli ten 10. amperowy będzie wywalać, to przyjadę i wymienię na szesnastkę. - odparł jak dla mnie mocno niefrasobliwie, czym mnie zupełnie nie uspokoił.
Z Żoną zdążyliśmy sprawdzić tylko ten obwód 16. amperowy. Główne obciążenia stanowiły kuchenka dwupalnikowa i ekspres do kawy, który z założenia ma być używany naprzemiennie z czajnikiem (ciekawe, czy do tego zalecenia zastosują się goście?!). Z piwnicy wyciągnąłem drugi ekspres, ten podejrzany, który na początku uruchamiania dolnego mieszkania odmówił współpracy. Wtedy "na pewniaka" chciałem go uruchomić bez zaglądania do instrukcji Bo przecież z takimi, na ładunki, ekspresami miałem do czynienia już wiele razy! Bardzo szybko skończyło się na tym, że odmówił współpracy, ładunek się zablokował i nie dawał się wyciągnąć ani górą, ani dołem, a wszelkie moje siłowe rozwiązania groziły wyłamaniem plastikowych części. Wtedy wzięliśmy drugi, który został uruchomiony zgodnie z instrukcją i działa do dzisiaj. W tym "podejrzanym" w końcu jakimś cudem ładunek udało mi się wyciągnąć (Żony przy tym nie było!) i ekspres wylądował w piwnicy.
Dzisiaj został uruchomiony zgodnie z instrukcją, trzy razy ładnie się przepłukał, ale po wsadzeniu ładunku kawy nie chciał robić. Zajrzeliśmy do bebechów. Coś podejrzanie dyndało i to coś dało się łatwo wyciągnąć, i okazało się ładną pomarańczową uszczelką o średnicy mniej więcej 4. cm. Dalej zaglądaliśmy, ale uszczelka do niczego nam nie pasowała. Poszedłem, nomen omen, po rozum do głowy, na dół, do tego dolnego i uszczelkę oraz miejsce, w którym powinna być, bez trudu zlokalizowałem. Było to newralgiczne miejsce, takie gniazdo, w którym następowało przebicie ładunku, a potem przepuszczenie przez niego pod ciśnieniem gorącej wody. Brak uszczelki powodował, że nie dość, że woda nie szła pod ciśnieniem, to szła po najmniejszej linii oporu, czyli bokiem omijając ładunek i o kawie można było pomarzyć.
W pierwszej chwili mieliśmy zamiar zanieść ekspres do Biedronki i go zareklamować Bo to skandal, żeby uszczelka wyskoczyła, ot tak sobie, z gniazda!, ale podjąłem próbę jej wsadzenia. Dojście, wyłącznie z góry (rozkręcanie ekspresu nie wchodziło w rachubę) było wąziutkie, na dwa moje palce, a wyraźnie było widać, że konieczne są trzy, żeby tym trzecim przytrzymać ją w tym miejscu, w którym już siedziała. Stąd, gdy w jednym miejscu siedziała, to w drugim wyłaziła i tak bez końca.
Za sprawę wzięła się Żona. Gdy już zlokalizowała miejsce ulokowania uszczelki, swoimi pianistycznymi palcami, na wyczucie, bo zajrzeć ani przyświecić się nie dawało, uszczelkę pięknie na swoje miejsce włożyła. Sprawdziłem - siedziała idealnie. To zrobiliśmy kawę. Wypiłem ją, żeby sprawdzić, czy to rzeczywiście kawa. Była ok.
Obwód po półgodzinnym pałowaniu się z uszczelką sprawdziliśmy i nie wywalało. Dalszego sprawdzania mieliśmy dosyć.
Zrobiło się na tyle późno, że Socjalną (weekend i goście) postanowiłem kupić "na menela". Żona przy okazji podrzuciła mi więc drobne zakupy w Biedrze oraz zaproponowała, żebym gotówkową emeryturę wpłacił na konto. Styl zakupów "na menela" w naszej Biedrze już dawno przestał mi przeszkadzać, a i bankomat stojący na uboczu, przy rodzimym banku (PKO BP) też już przestał być problemem, bo sprawę wpłaty postanowiłem zrealizować szybko i chyłkiem, po czym uciec do auta.
Wpłatomat dwa razy kategorycznie odmówił przyjęcia gotówki mętnie się tłumacząc, więc co miałem zrobić?! Wszedłem do środka, do oddziału. Było puściutko. Od razu skierowałem się do jednej z czterech siedzących pań, tej z brzegu.
- Wpłatomat ma awarię...
Pani potwierdziła kiwając głową.
- ... czy mogę wpłacić gotówkę bez pobierania prowizji?
- Tak, ale proszę do koleżanki obok.
- Ale proszę do koleżanki obok... - ta obok skierowała mnie do tej trzeciej, obok.
- A nie, nie, proszę do koleżanki obok... - trzecia skierowała mnie do tej czwartej, obok.
Czwarta nie mogła mnie już nigdzie skierować, co najwyżej zawrócić, chyba ewentualnie do tej pierwszej, więc z pewną niechęcią i czyniąc różne drobne utrudnienia oraz żądając dowodu osobistego oraz podania adresu zamieszkania wpłatę przyjęła.
Musiałem przed gówniarą stać "na baczność", w pozycji dość poniżającej. Przede mną stały dwa krzesła-fotele, ale pani nie była uprzejma poprosić mnie, abym spoczął. I tak bym tego nie zrobił z racji mojego remontowego stroju, oderwany od farb, zapraw, drewna i kamienia, bo czułbym poważny dyskomfort, ale...
Wychodząc postanowiłem mściwie, że niedługo tutaj wrócę, inaczej ubrany, dokładnie do tej pani (mam bardzo dobrą pamięć wzrokową), przypomnę jej całą sytuację i zapytam, czy zna zasady savoir vivru obowiązujące między ludźmi nie mówiąc o tym, że ją, jako pracownicę banku, urzędniczkę, obowiązują pewne normy postępowania, nawet jeśli są wyuczone i sztuczne. A może tym bardziej.
Po I Posiłku się odgruzowałem na okoliczność przyjazdu gości. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc Żona pokazała mi dwa filmiki przysłane przez Po Morzach Pływającego. Oba pokazywały sposób czyszczenia i mycia ładowni po czymś tam. Mogłoby mnie to przekonać do przewożenia różnorakich ładunków w tych samych ładowniach, ale nie przekonało. I nic mnie nie przekona.
Po Trzeźwo Na Życie Patrzącą i po Konfliktów Unikającego wyszliśmy na dworzec autobusowy. Bo to bliziutko, więc przy okazji zrobiliśmy sobie spacer z Pieskiem.
Przyjechali takim małym busem i chyba takim po raz ostatni, bo trochę ponad dwugodzinna podróż groziła zakrzepami w naczyniach krwionośnych nóg z racji niesamowitej ciasnoty. Przez całą drogę usiłowali zmieścić nogi próbując je ustawiać na różne sposoby, ale możliwości były, eufemistycznie mówiąc, ograniczone. Nawet możliwość skośnego ustawienia nóg między siedzeniami a oparciami przed ich nogami nie istniała.
W domu Żona przygotowała II Posiłek, a ja mogłem bezproblemowo obejrzeć mecz Igi Świątek z Brytyjką Emmą Raducanu przy okresowym towarzystwie Konfliktów Unikającego. Iga wygrała 2:0.
Cały spory wieczór spędziliśmy na narożniku w salonie. Ponieważ był spory, to dość szybko zacząłem przysypiać. Mimo niezwykle interesującego nas wszystkich tematu dotyczącego O Swoim Pokoju Marzącej (15 lat). Bo powstał poważny kryzys zaufania w rodzinie.
Niczego więcej nie napiszę, bo zakneblowano mi usta, a raczej palce stukające o klawiaturę. A to sformułowanie, podsumowanie dyskusji, precyzyjnie mi podyktowano. Ale i tak miałem dobrze. Bo w komunie cenzura nie dopuściłaby nawet takiej wzmianki. Może więc dlatego, nie mogąc rozwinąć skrzydeł, przysypiałem.
Ostatecznie padłem o 23.00
SOBOTA (20.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
A miałem o 07.00 z racji wczorajszych wieczornych towarzyskich zawirowań.
Zaraz po kawach, dla rozgrzewki, z Konfliktów Unikającym, założyliśmy wyprany czarny pokrowiec na gąbki, żeby dla gości było jakieś awaryjne, dodatkowe spanie. Trzeba było dwóch chłopów i ich siły, żeby sprężyste, oporne gąbki wcisnąć do środka. Poszło jak z płatka.
To idąc za ciosem zmontowaliśmy ostatnią wiszącą szafkę, tę zbędną, która teraz miała mieć funkcję stojącą, żeby można było na niej postawić "naprawiony" ekspres. A to z kolei miało służyć powiększeniu powierzchni blatu do prac kulinarnych.
Te dwie, drobne w gruncie rzeczy sprawy, pokazywały Co to bym w domu nie zrobił, gdyby był w nim drugi chłop! Tę kwestię wypowiadam zawsze z wielką tęsknotą i zawsze wtedy w odpowiedzi słyszę żonine To może byś się z jakimś ożenił?!
Trzeźwo Na Życie Patrząca też nie mitrężyła czasu, tylko w ramach mojej reklamacji powiększała dół komina, który wraz z czapką dostałem w prezencie. No, tacy goście to rozumiem.
Kwadrans przed południem wyruszyliśmy do Metropolii na pogrzeb zostawiając gości z Pieskiem.
Byliśmy sporo przed 14.00, więc spokojnie kupiliśmy kwiaty i znicze, i odwiedziliśmy grób Ojca Żony.
Jej opowiadania o nim powodują zawsze we mnie żal, że nie było mi dane poznać takiego teścia. Byłoby fajnie.
Pogrzeb Pani Ireny był świecki (cała ich rodzina jest ateistyczna). To oraz fakt, że ona, urodzona w 1934 roku we Francji (do Polski przyjechała z rodzicami po wojnie), zawsze była związana z tym krajem, spowodował, że sobie zażyczyła, aby na jej pogrzebie towarzyszyła jej Edith Piaf. Te piosenki oraz mistrz ceremonii niespodziewanie Panią Irenę nam przybliżyli, bo przecież powiedzieć, że się znaliśmy, byłoby sporym nadużyciem.
Było nawet sporo ludzi jak na taki wiek, bo umówmy się, kto z rówieśników jeszcze żył? Okazało się, że jeden pan i owszem. W ogromnej większości z rodziny były osoby ze strony Q-Zięcia. Przyjechali nawet dalecy krewni z Kielc. Ze strony Pasierbicy reprezentacja była nawet więcej niż skromna, bo tylko my we dwoje. Miała być Była Teściowa Żony, ale ostatecznie się nie pojawiła. Źle się czuła i oczywiste, że mąż zabronił jej wychodzenia i wzruszeń. On sam, na skutek niedomagań i wieku, jak również Teściowa z tych samych powodów, się nie pojawili. Tym bardziej docierało do nas ze względu na Pasierbicę, że dobrze, że byliśmy.
Najmłodszym ze wszystkich był Q-Wnuk. Sam z siebie, świadomie, chciał brać udział w pogrzebie. Oczywiście docierało już do niego, co się stało, ale też kierowała nim ciekawość.
- Dziadek, a który to jest twój pogrzeb, bo mój pierwszy... - zapytał z mieszaniną obawy, powagi, ciekawości, dumy i wątpliwości w kwestii, jak się w takim przypadku zachować.
- Nie wiem, nie pamiętam, ale może gdzieś z trzydziesty?...
Rozbawił mnie jego skrót myślowy. Bo "mój" mógł być pierwszy i ostatni zarazem. Ale tych zawiłości mu nie tłumaczyłem.
Na miejscu pochówku mistrz ceremonii dalej prowadził ceremonię, a gdy urna na specjalnej windzie zjeżdżała w dół do grobu, Q-Wnuk mocno się wychylił, żeby nie uronić żadnego szczegółu, bo to przecież ciekawe. Takie rzeczy pierwszy raz.
Na cmentarzu od razu pożegnaliśmy się z bliskimi i znajomymi i ruszyliśmy w drogę powrotną. Sumarycznie byliśmy nieobecni niecałe pięć godzin. Goście spisali się bez zarzutu, chociaż w którymś momencie Konfliktów Unikający informował nas o braku prądu, co było zrozumiałe. Okazało się, że przyczyna leżała na zewnątrz, ale śmialiśmy się z Żoną, bo do tej pory taka sytuacja nas nie spotkała, mimo że przecież w Uzdrowisku mieszkamy prawie rok. Gdy wróciliśmy, prąd był.
Wszyscy byli głodni, więc prawie natychmiast wyszliśmy do Lokalu z Pilsnerem II omijając Lokal Bez Pilsnera z powodu jego ostatniej wpadki z kartaczami. No i w Lokalu z Pilsnerem II urządziliśmy sobie delikatną orgię kulinarną. Między innymi po to, żeby zaakcentować pobyt gości u nas, żeby odreagować pobyt w Metropolii, no i poza tym dawno w Lokalu z Pilsnerem II nie byliśmy. Orgia polegała przede wszystkim na tym, że po pizzach zamiast z Żoną wziąć jeden deser na spółkę, wzięliśmy dwa i objedzeni byliśmy tym faktem poniewczasie zniesmaczeni.
(Poniewczasie...czyli ‘zbyt późno, za późno; nie we właściwym czasie’. Dawniej pisało się rozdzielnie: po niewczasie, a samo znaczenie było nieco inne: ‘po daremnym trudzie, po niepotrzebnym staraniu czy przykrości, których można było uniknąć’. Sam rzeczownik NIEWCZAS miał dwa znaczenia: ‘niestosowny czas’ (od wyrażenia nie w czas ‘nie w porę’) oraz ‘niewygoda, trud, przykrość, szkoda’ (niewczas jako przeciwieństwo wczasu, czyli ‘wygody, spokoju, odpoczynku’). Właśnie od tego drugiego znaczenia NIEWCZASU powstało najpierw połączenie po niewczasie, a później zrost PONIEWCZASIE.)
Stąd, w związku z tym, wyszliśmy z Lokalu z Pilsnerem II ze sloganem: Następnym razem bierzemy jeden deser na spółkę! Jakoś musieliśmy sobie poradzić w obliczu niesamowicie pysznej rolady bezowej z kremem pistacjowym, z owocami i z sosem truskawkowym. Czy muszę dodawać, że przed wszystkim zamówiłem sobie kufel Pilsnera Urquella z beczki?... Konfliktów Unikający mnie przebił i wypił dwa. Nie rywalizowałem z nim, bo dopadł mnie głos rozsądku, zwłaszcza że do "naszych" , z Żoną, pizz, poprosiliśmy o lampki czerwonego wina.
Ale zanim to wszystko nastąpiło, napadłem ostro na Trzeźwo Na Życie Patrzącą i na Konfliktów Unikającego, bo sytuacja z O Swoim Pokoju Marzącą mnie zbulwersowała. W odwecie Konfliktów Unikający napadł na mnie, za co mnie później przepraszał, nie wiedzieć po co, bo ja jego nie. No, ale on konfliktów unika.
W domu oglądałem retransmisję meczu półfinałowego Igi Świątek z Jeleną Rybakiną (Kazachstan). Jakoś tak bez emocji, bez wiary i trochę na odczepnego, z pewnego doskoku, jakbym przeczuwał wynik. I faktycznie, Iga przegrała 1:2. Zasrany sport!
To, oraz oczywistość pobytu w Lokalu z Pilsnerem II i długość snu, a raczej jego krótkość, spowodowało, że na narożniku dość szybko dogorywałem i musiałem opuścić towarzystwo.
Zasnąłem, jak kamień. Ponoć Żona, gdy przyszła godzinę po mnie, tłukła się w sypialni i w łazience, a ja leżałem, jak kłoda i nic mnie nie ruszało.
NIEDZIELA (21.04)
No i dzisiaj wstałem o 07.40.
Nastawienie miałem na 08.00.Wynikało to trochę z wczorajszej wieczornej dyskusji, gdy udawałem się na górę. Konfliktów Unikający wespół z Żoną wtrącali się do mojego budzenia. Żona sugerowała, żebym w ogóle nie nastawiał alarmu, zaś Konfliktów Unikający sugerował 09.00. Musiałem im tłumaczyć, że muszę tak wstać, żeby być pierwszym na dole i że nic na to nie poradzę.
Jeszcze przed I Posiłkiem poszliśmy z Konfliktów Unikającym na górę, aby odwalić koncepcyjną robotę Czy dobrze myślę? w sprawie nowej listwy, którą miałem zamiar położyć na progu sypialni, a która by maskowała łączenie dwóch wykładzin. A potem Konfliktów Unikający robił za imadło, a ja na dworze gumówką listwę skróciłem i rzeźbiłem w niej specjalne wycięcia.
Miałem jeszcze bogate plany co do naszego gościa (montaż ścian szafy i wstawienie jej do wnęki w naszym górnym przedpokoju), ale przy tym musiałyby zejść co najmniej dwie godziny, więc zupełnie nie było na to czasu. Zresztą bez przesady. Bo goście w trakcie swojego pobytu pchnęli do przodu aż pięć spraw - trzy Konfliktów Unikający, a Trzeźwo Na Życie Patrząca nie dość, że cały czas dzióbała przy moim kominie, otrzymanym w prezencie wraz z czapką, który to komin zareklamowałem, więc mu powiększała przód i tył, to jeszcze w czasie naszego pobytu w Metropolii... naprawiła roletę w łazience gości, którą byłem rozwaliłem. No, tacy goście to rozumiem.
Goście postanowili wyjechać o 14.00, bo w Metropolii oboje chcieli jeszcze porozmawiać z byłym mężem Trzeźwo Na Życie Patrzącej, który przyjechał, żeby doglądać córki. A temat rozmowy miał być oczywisty. Niczego więcej nie dodam, bo cenzura!
Wyszliśmy w pięcioro trochę wcześniej, żeby pożegnanie miło zaakcentować pobytem w Stylowej.
Wracaliśmy do domu okrężną drogą, bo łaknęliśmy sporego spaceru.
W domu ja łaknąłem pracy. Położyłem na tipes-topes nową listwę, drugą, przy sąsiednich drzwiach zdjąłem i ponownie ją porządnie umocowałem, a potem w tajemnicy przed Żoną zamontowałem lampę w przedpokoiku między sypialnią a łazienką. Zawołana niczego nie zauważyła, mimo że światło dawało po oczach.
- A bo się zagapiłam na wykładzinę i myślałam, że pada ono z łazienki.
A zagapiła się na pewien problem, który powstał przy kładzeniu chodniczka. I dzięki temu problemowi po długiej dyskusji zupełnie zmieniliśmy koncepcję zagospodarowania podłogi między sypialnią a łazienką i obojgu się nam ona bardzo spodobała.
Wieczorem obejrzeliśmy praktycznie cały kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Praktycznie cały, bo w miniony czwartek udało się nam obejrzeć raptem 10 minut. A ponieważ zapomnieliśmy, co w nich było...
PONIEDZIAŁEK (22.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Godzinę przed narzuconym sobie terminem.
Rano długo pisałem. A do roboty poszedłem dosyć późno, sporo po I Posiłku. Oczywiście z wyrzutami sumienia.
Wreszcie zabrałem się za blat w kuchni. Najpierw z Żoną obracaliśmy go na różne sposoby o 180 stopni, żeby wybrać najmniej niekorzystne jego ustawienie, bo nie dość że sam z siebie trochę się wybrzuszał, to trudno było uświadczyć kątów prostych między zlewozmywakiem a ścianą, między ścianą a blatem i między blatem a zlewozmywakiem. Trzeba było znaleźć kompromis. Na dodatek przez jego wybrzuszenie i "opadanie" na jednym z końców powodował, że szuflada jednej z szafek przy otwieraniu lub zamykaniu o niego tarła. Na tym końcu położenie blatu podwyższyłem dzięki prostemu i genialnemu pomysłowi Żony. W ściankę szafki, na której blat się opierał, wkręciłem dwa wkręty wystające jakieś dwa milimetry i szuflada przestała szurać. Można było kłaść silikon i blat przyklejać.
Skoro uruchomiłem silikonowy kombajn, to między ścianą a zlewem i blatem położyłem fugę, to samo zrobiłem przy umywalce w łazience, uzupełniłem drobne ubytki między kaflami w kabinie prysznicowej i wypełniłem szparę między podłogą w łazience a ścianą postawioną przez Szefa Fachowców (zamurowane stare wejście), bo widocznie akurat nie mieli pod ręką miarki.
Wszystkie silikony na bazie kwasu octowego w końcu spowodowały, że zaczęła mnie boleć głowa. Żona chciała mi dać jakieś kropelki, ale właśnie otwierałem Pilsnera Urquella i na poczekaniu jej obliczyłem, że takie pół litra zawiera 10.000 (słownie: dziesięć tysięcy) kropel, więc powinno na mój ból głowy wystarczyć. I wystarczyło. Przy okazji Żona miała durnowaty pomysł, żebym Pilsnera Urquella pił kroplami.
- Wiesz, na ile by ci wystarczyło?!
Po silikonach wróciłem do cokołów, które w ostatnich dniach zaniedbałem. Ale na całe szczęście, bo przez tę szafkę, która niespodziewanie się pojawiła, musiałem ideę cokołów od nowa przemyśleć, je pomierzyć, pociąć i przeszlifować. I kilka, których byłem pewien, pierwszy raz pomalowałem. Ale zdaje się, że cokoły nie będą moim ulubionym zajęciem.
Żeby odreagować, musiałem zrobić coś dla ducha. Na dwóch parach drzwi oddzielających nas na górze od gości zamontowałem klamki z szyldami. Jedna para pięknie się zamykała, a druga nie miała gdzie, bo framuga była przystosowana tylko do jednej. Musiałem wykuć w niej dwie dziury - na klamkę i zamek. I przy tej robocie złapał mnie taki ból pleców, że ją natychmiast i bezpowrotnie na dzisiaj zarzuciłem. Na chwilę, na górze, położyłem się na łóżku tak, jak stałem i ... zasnąłem. Obudziła mnie Żona wołając na II Posiłek.
Do prac żadnych już nie wracałem. I tak miałem problem z odpowiednim ułożeniem ciała przy stole, przy laptopie, żeby mnie, panie Siwak, nie napierdalały plecy!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.02.
I cytat tygodnia:
Ciasnota umysłowa, brak wyobraźni i nietolerancja są jak pasożyty. Zmieniają właściciela, zmieniają kształt i żyją wiecznie. - Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)