poniedziałek, 8 kwietnia 2024

08.04.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 127 dni.
 
WTOREK (02.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Wyraźnie już zapominamy o zmianie czasu, bo Żona była na dole sporo przed siódmą. 
Rano cyzelowałem wpis - przy okazji wspomnę, że wczoraj wieczorem udało się nam obejrzeć kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za nałożenie kolejnej warstwy szpachli w dziurze w ścianie, która wskutek moich konsekwentnych zabiegów staje się coraz mniejsza (nabieram wprawy i potrafię już się nie opaćkać szpachlą), okleiłem taśmą malarską ścianę w gościnnej kuchni, tę na której będą usytuowane wszystkie kuchenne elementy (emelenty), po czym pomalowałem ją fachowo gruntem.
A w trakcie przygotowywania I Posiłku, gdy Żona pokazała mi zdjęcia z pięknymi skrzyniami permakulturowymi wykonanymi przez Po Morzach Pływającego, z wrażenia aż musiałem do niego zadzwonić i sprawę dość dokładnie przedyskutować, bo była fascynująca, a więc tego warta.

Po I Posiłku przetarliśmy kolejną uzdrowiskową ścieżkę. Dotarliśmy do pralni, jedynej w Uzdrowisku, którą od 2010. roku prowadzi młode małżeństwo. Chwała im za to. Poznaliśmy właścicielkę i szefową, bardzo miłą i kontaktową, i dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy. I troszeczkę też daliśmy się poznać. Zawożąc pierwsze pranie rozpoczęliśmy z pralnią współpracę.
W trakcie jazd naszą Piękną, jednokierunkową, Uliczką, zahaczyliśmy na jej końcu o skład wszelakich materiałów, z których, jak się okazało, budują te wszystkie nowe ścieżki, dróżki i arterie w samym sercu Zdroju. I z tamtejszymi panami mogliśmy przedyskutować jak i z czego najlepiej zbudować u nas sześciometrową ścieżkę dla gości. To tylko zasiało w naszych głowach jeszcze większy zamęt, bo co fachowiec, to inne doradztwo. Zwariować można. A na coś, i to szybko, przecież trzeba będzie się zdecydować. Stąd od razu powstała poważna różnica zdań między mną a Żoną i oczywiście zaczęło iskrzyć. Ale, gdy wróciliśmy, i gdy ponownie, na miejscu, obmierzyliśmy przyszłą ścieżkę i przeanalizowaliśmy możliwości czasowe, finansowe i organizacyjne, pojawił się konsensus. Jak to w mądrym małżeństwie. Co prawda, zawsze w takich konsensusowych przypadkach, Żona twierdzi, że to jest taki stan, w którym żadna ze stron nie jest zadowolona, ale akurat ja byłem. Bo jednak stanąłem na wiadomym.

Grubo przed II Posiłkiem zabrałem się za malowanie właściwe, żeby zdążyć jeszcze dzisiaj pomalować drugi i ostatni raz. Ale Żona widocznie czując mój stan i nastawienie do sprawy mi odradziła.
- Drugi raz pomalujesz jutro rano... 
- No... - zacząłem. - Chyba tak... - powoli i ostrożnie zacząłem wycofywać się sam względem siebie. - I to oświetlenie stało się już takie do dupy!... - sam sobie podsunąłem poważny argument.
Żona pokiwała głową uśmiechając się.
- To ja w takim razie popracuję sobie w szklarni! - nagle wstąpił we mnie entuzjazm i przypływ sił.
- O, to świetny pomysł! - poparła.
Było pięknie!
Opróżniłem szklarnię ze wszelkiego badziewia, które tkwiło tam, odkąd sprowadziliśmy się do Uzdrowiska. Jakieś wytarte i dziurawe wycieraczki, zardzewiałe drążki do  mopów i szczotek, siatki ogrodzeniowe, ni przypiął, ni przyłatał, szpadle powyginane w drugą stronę, zardzewiałe pręty różnych grubości i długości, bezlik kijków i kijeczków, folie i kawałki linoleum pękające w rękach, kilka metalowych pokryw od kuchenek gazowych(?), co mnie najbardziej zdziwiło, popękane wiaderka i kosze plastikowe oraz bezmiar wszelakich donic, doniczek i doniczusiek. Wśród tego badziewia trafiły się dwie perełki. Udało mi się spośród doniczusiek wybrać tyle, że wystarczy na moje rozsady. Co prawda były aż cztery rozmiary i dwa kształty, kwadratowy i okrągły, ale przecież pomidory się na tym nie poznają, zwłaszcza że są  jeszcze zupełnie nieopierzonymi pomidorowymi leszczami. Druga perełka też ich dotyczyła. Cały czas zastanawiałem się, na czym ustawię na parapecie doniczki z rozsadami. Szkoda byłoby go zniszczyć przez nieuniknione rozsypywanie ziemi, a przede wszystkim przez działanie wody siłą rzeczy wyciekającej przy podlewaniu. Żona wymyśliła, że mamy w domu dwie tace i że może wystarczy. I gdy wśród tego badziewia odkryłem z dziesięć tacek, takich specjalnych do długich donic, od razu pozytywnie nastawiłem się do tego badziewia. 
Zresztą doskonale rozumiałem ten mechanizm poprzednich właścicieli "nie wyrzucę, bo się przyda". Badania wykazują, że od tego sformułowania wszystko się zaczyna. ...problem z pozbywaniem się rzeczy ma aż 20 proc. społeczeństwa. Patologiczne przypadki to od 2 do 6 proc. Są to głównie osoby starsze i samotne – wyniki badań wskazują, że zjawisko to najczęściej dotyczy osób z grupy wiekowej 55-94 (aż trzykrotnie częściej niż wśród osób w wieku 34-44 lata).(...) Ten często powtarzany przez patologicznych zbieraczy zwrot przyczynił się do powstania alternatywnego określenia – „przydasie”. Prawie połowa „przydasiów” cierpi również z powodu depresji i fobii społecznych.
Nie chcę przez to powiedzieć, że poprzedni właściciele byli "przydasiami". Raczej pod wpływem tego artykułu zacząłem zastanawiać się  nad sobą. Bo i wiek i opory przed  wyrzucaniem... Muszę uczciwie przyznać, że tylko dzięki Żonie nie wpadłem w patologię (2 - 6 proc.), bo dość często czyściliśmy szafy i przyległości, a skutecznie się temu "przysłużały" liczne przeprowadzki. Ale i tak pewien mój bastion pozostał, taki, na który Żona miała straszne zakusy, żeby wszystko wypieprzyć, a który za mną jeździ od Biszkopcika, via Nasza Wieś, Nasze Miasteczko, z powrotem, już w nierozpakowanych kartonach, Nasza Wieś, Wakacyjna Wieś, a teraz Uzdrowisko. Bastion spoczywa w piwnicy, bo może... przyda się.
- A pamiętasz, ile lat walczyłam, żebyś się pozbył tej kurtki?! - Żona przypomniała mi ją, gdy przeczytałem jej fragmenty artykułu. Nie musiała mi jej opisywać celem przypomnienia, bo TA KURTKA była jedna i jedyna, i od razu oboje wiedzieliśmy, o co chodzi.
Przy czym tu akurat trafiła, jak kulą w płot. Kurtka owa służyła mi już w Biszkopciku, a już wtedy miała swoje lata. Stąd nie nadawała się do wyjść do Metropolii, ale do różnych innych celów, jak najbardziej - spacery z Bazysiem po osiedlu, prace na dworze w okresach zimowych, itp. I gdy po czterech latach mieszkania w Biszkopciku przeprowadziliśmy się do Naszej Wsi nadal wiernie mi służyła stając się obiektem coraz bardziej zaciekłych ataków Żony. Odpierałem je, bo komu przeszkadzało jej obszarpanie i wyświechtanie na polach i w lasach naszowsiowych?! Na pewno nie mnie, Bazysiowi, a później Bazysi. Żona najbardziej nie mogła znieść urwanej prawej kieszeni i zwisającego smętnie strzępu materiału, z którym niczego nie robiłem. Bo po co, skoro miałem jeszcze lewą kieszeń? Poważny kryzys zaczął się pojawiać, gdy zużyty przez lata zewnętrzny materiał stając się powoli takim materiałowym sitem zaczął przepuszczać jej wypełnienie, czyli włókna poliestrowe. Gdyby to jeszcze było urokliwe pierze... Początkowo dziury w materiale starałem się dość brutalnie zszywać, ale szybko musiałem się poddać, bo nici nie miały się już czego trzymać. Nadszedł czas rozstania, bodajże po blisko dwudziestu latach! Pamiętam, jak dziś, gdy pod nadzorem Żony kurtkę wrzucałem do zmieszanych. Było to straszne! (...) Ale nie tylko to sprawia przydasiom ból emocjonalny. Ich cierpienie wiąże się również z przywiązaniem do przedmiotów. Traktują je bardzo emocjonalnie, a pozbywanie się ich boli jak rozstanie.
Trzeba mi było kupić nową, taką na wieś, zimę i do roboty. Dość uroczysty, jak dla mnie, akt, bo nowa musiała być godna poprzedniej, odbył się pewnego poranka na targu w pobliskim miasteczku. Kupiłem ją za 100 zł od Gruzina, ale oczywiście nie od tego naszego sąsiada z Wakacyjnej Wsi, tylko prawdziwego. Chciałem jeszcze coś utargować, ale Gruzin mnie po polsku wyśmiał i to mnie przekonało. Okazał się wytrawnym wschodnim handlarzem. 
Kurtka okazała się godną następczynią. Stała się TĄ KURTKĄ. Służy mi do tej pory, chyba już blisko 10 lat i ma wszelkie zadatki, żeby pobić tamtejszy rekord. Bo i materiał mocniejszy, mniej podatny na sitowienie, i nic jeszcze nie jest urwane, postrzępione i zwisające. Ma tylko plamy po różnych farbach, ale one i jej ogólny stan tylko mnie uwiarygadniają, gdy przemykam "na menela" obrzeżami Uzdrowiska. 
Ostatnio została po raz pierwszy wyprana. Stan przykurzenia i przypylenia, zwłaszcza po ostatnich szlifierskich pracach, był taki, że nawet już i mnie zaczęło to przeszkadzać. Kurtka odzyskała świeżość, ale plamy, na szczęście, zostały. Bo nie byłoby nic gorszego, gdybym w takiej kurtce, odświeżonej i bez plam poszedł w Uzdrowisko i był posądzany, że oto takiego biednego starszego emeryta oczywiście nie stać na nic godniejszego. A tak nie trzeba niczego udawać. Wiadomo, że wygląd świadczy o człowieku - albo menel, albo jakiś robol. Sprawa staje się prosta, gdy otoczenie może bez zbytnich dociekań i wysiłku intelektualnego gościa zaszufladkować.
Z historii widać, że kurtki nie chciałem wyrzucić i nie wyrzucę, na zasadzie "przyda się". Stąd ta żonina kula w płot.

Gdy szklarnię opróżniłem z badziewia, po raz pierwszy ziemię podlałem, bo była sucha jak pieprz. Musi być w miarę wilgotna, gdy będę sadził pomidorowe sadzonki, a tego nie da się uzyskać jednym podlewaniem. Ziemia pachniała pięknie, wiosną. (...) wiosna, ach to ty Wiosna wiosna wiosna ach to ty (...)
Nie odważyłem się jednak zostawić ogrodowego węża pod parą, a raczej pod wodą. Ponownie spuściłem ją z całego obiegu.

Po II Posiłku sporo czasu spędziłem na rozmowach i próbach rozmów z koleżankami i kolegami ze studiów. Tymi, którzy od kilku tygodni nie reagowali na moje maile w sprawie wrześniowego półmetka. A wiadomo, że ludzie są rozmaite, panie. Zwłaszcza chemicy, zwłaszcza tacy, co to skończyli studia ponad 50 lat temu.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
ŚRODA (03.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 
 
A pospałbym jeszcze trochę.
Rano zadzwoniła Córcia jadąc pierwszego dnia po feriach wielkanocnych do szkoły. Udało się przegadać bardzo wiele, ale i tak nie starczyło czasu, bo właśnie podjechała pod szkołę i za chwilę miała rozpocząć lekcję. Wyciągnę na jaw, i to krótko, tylko jeden temat - aktualnie moje dzieci, Syn i Córcia, między sobą się żrą. Gdy byłem u Wnuków, wspomniał o tym jednym zdaniem Syn, bo czasu i okazji, żeby się czegoś więcej dowiedzieć, nie było.
Oczywiście martwię się tym wiedząc dodatkowo, że z powodu różnorakich uwarunkowań rodzinnych, sytuacja jest patowa, a nawet gorzej, klinczowa. Biorąc dodatkowo pod uwagę ich charaktery otrzymane w sporej części w spadku po ojcu nadziei na zmiany znikąd!... 
 
Rano, jeszcze przed I Posiłkiem, skończyłem drugi raz malować. Miałem czyste sumienie, gdy do jedzenia zasiadłem z książką na tarasie. Nie było siły na inne miejsce wobec perswazji pięknej pogody.
Po I Posiłku zacząłem ustawiać w kuchni dolne szafki i dla większej stabilności połączyłem je, spiąłem ze sobą. I gdy na nie położyłem blat, na razie tymczasowo, było widać, że będzie fajnie. I przy okazji pojawił się kwiatek. W połowie gniazdek obsługujących wszystkie przyszłe kuchenne urządzenia (bojler, kuchenka elektryczna dwupalnikowa, czajnik i ekspres do kawy) nie było zasilania. Cholernie śmieszne, bo przecież cała instalacja została zrobiona przez Szefa Fachowców od nowa, a poza tym całą ideę rozdzielenia obciążeń na trzy obwody można było sobie wsadzić w buty. Ciągle taka sytuacja lub wiele innych, podobnych, mnie dziwi i zaskakuje. A nie powinna. Bo mam tyle lat, co mam, czytaj ogrom doświadczeń podpartych niezliczonym kontaktami z różnej maści fachowcami. A ci, jak jeden mąż, zrobią coś, nawet jeśli porządnie, to nie sprawdzą, czy jest zamierzony efekt, tu, czy jest zasilanie w gniazdkach, czyli ogólnie rzecz biorąc spierdolą! Bo co mi po czymś, skoro nie ma zamierzonego efektu?!
Zadzwoniłem do Szefa Fachowców. Oczywiście zdziwił się niepomiernie. Najpierw kazał mi odkręcić gniazdka Bo to niemożliwe i musiał się jakiś kabel obluzować, a gdy to wykluczyłem po pałowaniu się z zasranymi gniazdkami, upewniał się kilkakrotnie, czy nie ma na pewno zasilania i A na pewno wszystkie zabezpieczenia są włączone?! Ostatecznie obiecał, że może jutro wpadnie. Tłumaczyłem mu, że ta sytuacja hamuje mi front robót, a on nie mógł zrozumieć, co ma piernik do wiatraka, czyli szafki i blat do gniazdek. A ma, bo na blacie muszę zrobić przy ścianie maleńkie przejście dla kabla i chcąc równo rozłożyć obciążenia muszę wiedzieć, jakie gniazdko jest na danym obwodzie. Przez to blatu wcześniej nie  mogę silikonem przykleić do szafek.

Po całej aferze, gdy się dostatecznie zdegustowałem, przeprosiłem się z agrowłókniną, która kilka lat leżała bezużytecznie. Kupiłem jej sporo, bo miała być wyłożona wokół Domu Dziwa, na opasce, na której później kładłem drobny tłuczeń. Nie pamiętam, jak to się stało, ale ostatecznie obyło się bez jej użycia. Wtedy żadną miarą nie przyszedłby mi do głowy pomysł, że za ileś lat będę jej potrzebował w... Uzdrowisku. Uszczknąłem jej spory kęs i wyłożyłem teren pod przyszłą ścieżkę dla gości, która będzie  prowadzić od furtki do schodów (górne mieszkanie) i do obecnej opaski Tajemniczego Domu (dolne). Jutro zalegnie na niej podsypka pod kostkę brukową, którą mam układać z Synem za tydzień.
Problem, co położyć pod kostkę i ile, oraz jaki materiał i czy ścieżkę na bokach zablokować obrzeżami (cokołami) spędzał mi sen z powiek już od dłuższego czasu. Do tego dochodziły finanse, no i moja fizyczna wydolność, bo zdawałem sobie sprawę, że gdybym miał wysypać to piaskiem, na przykład, to musiałbym przywieźć kilkadziesiąt worków, na raty oczywiście, a to wymagałoby czasu i poważnej organizacji.
Od kilku miesięcy na końcu Pięknej Uliczki panuje prawdziwy armagedon. Na jej niewyasfaltowanej ani niewybrukowanej części, na długości około 50 m, pojawiły się góry wszelakiego materiału - różnorakie kostki, o wielorakich kolorach, kształtach i formach, piasek, żwir i tłuczeń o różnych gradacjach, obrzeża kilku rodzajów, płyty chodnikowe i podsypki. Wszystko, w zależności od materiału, luzem, albo na paletach lub w potężnych plastikowych hobokach, zdolnych utrzymać wewnątrz, na przykład, dwie tony kostki. Prawdziwy raj dla drogowców.
Początkowo myśleliśmy, że właśnie będzie remontowana ta ostatnia część Pięknej Uliczki, ale okazało się, że teren ten stał się magazynem materiałów używanych w Zdroju do tego całego kipiszu, który tam panuje od wielu miesięcy przy wymianie powierzchni alejek i głównych ciągów turystycznych.
Oczywiście końcówka Pięknej Uliczki została przez notoryczne jeżdżenie koparek i kopareczek, wywrotek i wywroteczek totalnie zarzucona błockiem (ziemia i beton) na tyle dużym, że na początku się dziwowałem, skąd i dlaczego Inteligentne Auto ma tak zasyfione koła i nadkola. 
Do tego dokłada się, również od kilku miesięcy, Socjalna, czyli zakład produkujący Socjalną. Postanowił on dokonać odwiertu i skonstruować trzecie ujęcie mineralnej wody, żeby zwiększyć produkcję. Jako ją pijących sprawa nas mocno zaintrygowała, więc wiercącym panom kibicujemy. Poza tym technicznie rzecz biorąc było to niezwykle ciekawe biorąc pod uwagę fakt, że z czymś takim spotkaliśmy się po raz pierwszy i to pod naszym nosem.
- To na jakiej głębokości już jesteście? - zapytaliśmy kiedyś.
Panowie byli bardzo chętni do rozmowy traktując ją jako pewną formę rozrywki i odskocznię od niewyobrażalnej codziennej monotonii. Bo ile można stać na świdrem i patrzeć, jak się kręci, skoro dzienny urobek w głąb ziemi wynosi około 2 mb.
- Sześćdziesiąt.
- A ile trzeba, żeby dowiercić się do źródła?
- Dwieście trzydzieści...
- To chyba można zwariować?!
- Taka praca! - panowie się śmiali.
Ale dzisiaj z rozmowy wyszło, że monotonia jest przerywana przez przyrodę, która sypie niespodziankami.
- Musieliśmy odwiert przerwać, bo nagle rzygnęło wodą, ale słodką. - Cały syf, muł szedł na ulicę i do kanalizacji. - Musieliśmy zaczopować i miejsce zabetonować... - Trzeba czekać, aż zwiąże...
Podziwiałem w niemym zachwycie, bo zupełnie nie wyobrażałem sobie, jak to można robić, skoro, według słów pana, byli "już" na 160. metrze.
 - A teraz zakład chce pobierać wodę słodką i mineralną!
- A to się tak da?! - nadal podziwiałem.
- Da się!
To zeszliśmy na tematy ludzkie. Ekipa wierci w całej Polsce. Wspólnie z panem obliczyliśmy, że przy takiej specyfice i dziennej wydajności, plus minus oczywiście, to oni w swoich domach są gośćmi.

Po drugiej stronie Pięknej Uliczki w międzyczasie do olbrzymiej koparki podjechała taka mała, zgrabna, zabawkowa wywroteczka. Kopara w minutę zasypała jej zbiornik trzema potężnymi łyżkami, po czym panowie wyłączyli silniki i ten od wywroteczki zapalił papierosa. Robota nie zając.
Przywitałem się, przedstawiłem, zwłaszcza podałem, gdzie mieszkam i wyłuszczyłem problem.
- A ile potrzebuje pan podsypki?
- Trochę powyżej metra sześciennego... - z trudem wydusiłem z siebie wiedząc, że wymieniona ilość może spowodować gwałtowny wybuch śmiechu Przecież to taka jedna łyżka!
Ale nie, panowie do sprawy podeszli normalnie, zwłaszcza ten od koparki, jako dysponent głównego i istotnego urządzenia. 
- My już niedługo kończymy prace w Zdroju, a na końcu i tak sporo z tych materiałów zostanie zmieszana i potraktowana jako gruz, bo się nie będzie opłacało tak małych ilości segregować i oddzielnie ładować... - poinformował. - Ale zapytam kierownika.
Kierownik widoczne się zgodził, bo przeszliśmy do meritum. Zacząłem dopytywać, jaka podsypka jest lepsza. Czy ten zmielony granit, który leżał na placu, czy tak zwany suchy beton. Panowie zaczęli między sobą dyskutować. Jeden optował za granitem.
- On jak zwiąże, to, kurwa, na wieki!
- A suchy beton, to co, kurwa? - Tak samo! - rzekł drugi.
Po stosunkowo niedługiej dyskusji w końcu zgodnie doszli do wspólnego wniosku.
- Eeee, w zasadzie to jeden chuj! 
Postawiłem na granit. Operator koparki bez problemów dał się namówić na przechadzkę Bo to tylko 100 m!, żeby ocenić sytuację na miejscu. Bo według mnie taka potężna koparka miała szerokie pole do popisu w obszarze potencjalnych uszkodzeń. W grę wchodził płot (byłoby smutno), świeżo co w znoju i w pocie czoła ustawione przeze mnie trejaże (ostatecznie pikuś), metalowe schody (no, to byłby już dla nas paraliżujący problem) i kabel energetyczny, gruby splot zasilający dom sąsiadki z prawej (to już byłaby gruba afera z obecnością policji). Operator z niczego nie robił problemu.
- Wezmę wąską łyżkę i wrzucę panu, gdzie pan chce.
- Ale będzie pan uważał... - wymieniłem cztery newralgiczne miejsca.
- Spokojnie!...
Ciekawe, że taka odzywka nigdy mnie nie uspokaja. Ustaliliśmy, że łyżek będzie 2 - 3 z decyzją ile dokładnie już po wykiprowaniu dwóch i umówiliśmy się na jutro na 08.00.
- Ale wie pan, proszę tak wycelować, żeby był lekki nadmiar, bo potem co ja z tym zrobię?
- Rozplantuje pan po terenie... - całkowicie zbagatelizował problem.
Nie chciało mi się już mu tłumaczyć, że za coś takiego Żona mogłaby mnie zabić.

Po II Posiłku załatwiałem z różnym skutkiem sprawę związaną z półmetkiem. Do części koleżanek i kolegów udało się dodzwonić i ci albo podjęli decyzję wte czy wewte od razu lub odwlekali na najbliższe dni, a do tych, którzy milczeli niczym grób, nomen omen, zamierzałem dzwonić jutro i dalej, aż do skutku.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin
 
CZWARTEK (04.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 
 
Sporo przed ósmą, gdy panowała jeszcze aura 2K+2M, usłyszałem charakterystyczny dźwięk mojej koparki. Wypadłem na dwór. Koparkowy właśnie wyjeżdżał z gwizdem spod naszego płotu. Byłem o sekundę, dwie w niedoczasie, żeby go zatrzymać, ale umiejętność gwizdania na palcach się przydała. 
Gwałtownie zahamował. Okazało się, że już wyładował dwie łyżki. Kiedy to zrobił z pierwszą, nie miałem pojęcia.
- To jedzie pan po trzecią?
- Ale wie pan, tam jest już bardzo dużo... - Niech pan zobaczy!
Podszedłem od strony chodnika i ujrzałem dwie olbrzymie kupy, które, nie powiem, zrobiły na mnie wrażenie. Zwłaszcza że wiedziałem, co by to dla mnie miało znaczyć, gdybym coś takiego chciał usypać "na piechotę". Jako żywo stanęło mi przed oczami 2300 taczek ziemi, gruzu i piasku, z których usypałem w Wakacyjnej Wsi olbrzymią górę. Gołym okiem było widać, że dwie łyżki wystarczą.
- To co się należy?
- Da pan na flaszkę i będzie ok. - usłyszałem.
Pięćdziesiąt złotych godnie zamknęło temat.
- A jakby coś, to my jeszcze przez tydzień, dwa jesteśmy na miejscu... - sensownie poinformował na do widzenia.

Żona na moje rewelacje zareagowała w dwójnasób, czego się nie spodziewałem. Bo ucieszyła się, że już po wszystkim i że tak błyskawicznie, ale gdy rozpływałem się nad górą podsypki i Chodź zobaczyć, bo to ciekawe! zaparła się, że nie chce tego oglądać Bo takie rzeczy mnie przerażają!
- Co my z tym zrobimy, gdy zostanie?!... - Chodzi o gości!
Pospieszyłem z uspokajaniem.
- Po pierwsze rozplantuję na całej długości i się  zobaczy, a po drugie ewentualny nadmiar przerzucę na ścieżkę w szklarni i na tym kiedyś tam ułożę z powrotem kostki, płyty i inne takie zalegające w różnych kątach ogrodu.
- To, proszę cię, gdy oni przyjdą w sobotę, nie zabieraj się za ziemię do szklarni i rozwalanie przegniłej skrzyni, tylko za to...
Obiecałem. W sobotę miało przyjść dwóch umówionych nastolatków.
- Ale chodź, zobaczysz, góra jest niesamowita, a to tylko dwie łyżki! - nie ustępowałem i namawiałem Żonę uważając, że sprawa jest niezwykle ciekawa.
- Ja wolałabym pójść zobaczyć, gdy rozplantujesz! - na twarzy miała wypisane niezrozumiałe dla mnie lęki czy obawy.
- Ale potem to już nigdy u nas nie zobaczysz takiej góry! - nadal nie ustępowałem.
- Ale ja nie potrzebuję jej oglądać!
Poddałem się. Już przed dziewiątą zacząłem rozplantowanie. Mieliśmy w końcu dzisiaj wyjechać na zakupy i co byłoby, gdyby wzrok Żony nieopatrznie poleciał w lewo?!... Na taką straszną górę, która samą sobą, ciężką górowatością, sugerowała, że tam zostanie i żadna siła jej nie ruszy!
Poszło gładko, ale plecy bolały, bo jednak ileś setek łopat trzeba było przerzucić. Po wszystkim było widać, że podsypki jest trochę za dużo, ale od przybytku... Poza tym nie wiadomo, co jeszcze wyskoczy. Żona w końcu dała się namówić na wyjście. Wytyczony podsypką ślad przyszłej ścieżki jej się spodobał, ale i tak na twarzy miała wypisaną niewiarę, że to coś, co widzi, będzie kiedyś prawdziwą ścieżką.

Do zakupowego wyjazdu dzisiaj musiałem się szczególnie dobrze przygotować, bo remontowe zakupy były drobne, ale liczne i bardzo zróżnicowane. Trzeba było dokładnie przemyśleć, a przede wszystkim precyzyjnie pomierzyć. Plusem był fakt, że wszystko mogliśmy kupić w Leroy Merlin. Były to:
- dwa drążki do wymyślonej przez Żonę "szafy" w sypialni gości. Na jednym drążku mają wisieć wieszaki z ciuchami, a na drugim kotara je zasłaniająca. Drobny problem z tym pomysłem polegał na tym, że dwa krańcowe gniazda obu drążków powinny być przymocowane do ścian, które nie były do siebie równoległe, jak to w Tajemniczym Domu. Kąt tworzony przez obie na oko wynosił jakieś 60 stopni.
- deska oraz dwa wsporniki, które miały stanowić nad kaloryferem w sypialni zgrabną i urokliwą półeczkę.
- wałki do malowania, bo te stare już "wyszły".
- szerszą taśmę malarską, bo te, do tej pory używane przeze mnie, o szerokości, która wydawała się być wystarczającą, taką nie była i mazy farby w miejscach, w których nie powinno ich być, były irytujące.
- kolejną tarczę szlifierską do drewna, bo stara "wyszła.
- i przede wszystkim krawężniki, czyli obrzeża do przyszłej ścieżki, z których jeden, według słów panów, ważył 25 kg, co mnie mocno zaniepokoiło w kontekście Inteligentnego Auta. Bo wyszło mi, że oprócz nas, będzie musiało ono podołać trzystu kilogramom betonu ( 12 sztuk x 25). Postanowiłem w miarę ładowania auto obserwować i najwyżej kupić w dwóch rzutach. Z załadunkiem nie miało być problemu, bo panowie stwierdzili, że oczywiście, że pomogą, ale ciekawe, co miałem zrobić na miejscu.
Żona chodziła po placu i cały czas kombinowała, zwłaszcza gdy ujrzała te grubaśne metrowe betonowe kloce. Pomijając ciężar zdawała sobie sprawę, że na nieuniknionych drobnych, bo drobnych zakrętach ścieżki nie da się takiego nagiąć (ja również wiedziałem o tym, ale też wiedziałem, że taki metr będę ciął specjalną tarczą na krótsze kawałki).
I wykombinowała. Po wielu różnych obliczeniach wielkości i ilości oraz finansowych stanęło na płytach 30cm x 30 cm, które nawet ona była w stanie ładować do Inteligentnego Auta. Wyszło nam, że potrzebujemy 40 sztuk, a to oznaczało, że dostanie ono w kość tylko dwustoma kilogramami. Raptem  dwóch zażywnych pasażerów. Od razu ujrzałem świetlaną ścieżkową perspektywę.

Wobec Leroy Merlin wizyta w Carrefour, Biedronce i w pralni oraz odbiór trzech paczek stanowiły samą przyjemność.
W domu od razu zabrałem się się za przycięcie listew maskujących dwa narożniki w sypialni, deseczki i podpórek do półki oraz ich malowanie. I w takim stanie dopadł mnie dźwięk gongu. Przy furtce stał jakiś gość.
- Zapraszam na wybory... - zagadał po "dzień dobry" i wręczył mi ulotki. Logo PiS-u natychmiast rzuciło się w oczy, ale zachowałem zimną krew i byłem wyzywająco miły.
- To może ja zdejmę okulary, żeby pan mógł zobaczyć, że ja to ja. - Bo teraz ludzie są bardzo nerwowi... - wyjaśnił na zasadzie "ni przypiął, ni przyłatał". Chyba miał to być taki dowcip. Jeśli tak, to ciężki.
Nie dociekałem, a raczej nie zadawałem retorycznego pytania Ciekawe, dlaczego są nerwowi? - Może po wieloletnich rządach PiS-u?! Ale trzeba mu oddać, że w żadnym momencie nie wspominał o kościele i Bogu. I słusznie, bo co ma piernik do wiatraka? Za to w analizowanym przez nas później programie zawarł kilka dyrdymałów, które nas rozśmieszyły.
Dwa dni temu były z tym samym dwie panie. Obie nie z pisowskich opcji, raczej ze stronnictwa obecnego burmistrza. Miłe, sympatyczne, energetyczne, z poczuciem humoru, a przede wszystkim "lekkie", chociaż jedna z nich musiała sporo ważyć. Aż przyjemnie było porozmawiać. Ciągle nie możemy dojść z Żoną, skąd bierze się ten "pisowski ciężar", tak mocno niestrawny i przygniatający?    I to we wszystkich aspektach życia - religijnego, społecznego, politycznego, gospodarczego, kulturowego i nawet sportowego, gdzie sprawozdawcy wtryniają Boga i narodowość?!
 
Po II posiłku znowu zabrałem się za półmetek. Szło jak po grudzie.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.  
 
PIĄTEK (05.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Z samego rana ponownie i mailowo, i smsowo zaatakowałem zjazdowych maruderów. Jakiś efekt to dało, bo paru zareagowało. Chyba na początku dnia mieli jeszcze siły!... 
Ledwo skończyło się 2K+2M, gdy nagle przy stole, obok mnie, usiadła Żona z wypisaną na twarzy desperacją, zdenerwowaniem i stresem.
- Moim zdaniem z górnym mieszkaniem nie zdążymy przed długim majowym weekendem! - wyrzuciła z siebie. Było widać, że nosiła się z tym od jakiegoś czasu i że to ją strasznie męczyło.
Sprawa, bardziej w kontekście stanu Żony, niż merytorycznym, była poważna.
Nie mogłem zareagować:
1) z wykpiwaniem: Ale co ty opowiadasz?! Przecież jest jeszcze 21 dni, czyli trzy tygodnie! Nie dość, że w takiej wykpiwającej wersji musiałby obowiązywać adekwatny ton, na który prawie na pewno czekała, żeby się na mnie natychmiast wyładować, to jeszcze w ewidentny sposób zrobiłbym z niej idiotkę, na co zapewne też czekała, żeby się na mnie natychmiast wyżyć A co to?! Może nie wiem, że są trzy tygodnie?!
2) z pobłażliwym, pół-fałszywie uspokajającym pogłaskaniem po główce: Ale zobacz, mamy jeszcze trzy tygodnie! To jest mnóstwo czasu! Nie musisz się denerwować! W takiej wersji mojej reakcji ewidentnie traktowałbym ją jak małą dziewczynkę, na co na pewno czekała, żeby się na mnie wyładować i wyżyć A co to?! Jestem Ofelią, że nie wiem, że są jeszcze trzy tygodnie?!
Mogłem i musiałem zareagować w jedyny sposób. Polegający w pierwszym napastliwym momencie na tym, że się z Żoną absolutnie zgodziłem. W ten sposób wytrąciłem jej z ręki, a tego na pewno się nie spodziewała znając mnie, więc wykorzystałem element (emelent) zaskoczenia, potężny oręż polegający zawsze na tym samym - na kim można się wyładować i wyżyć, jak nie na najbliższej osobie, zwłaszcza takiej, która temat zna i jest bogu ducha winna? I gdy wyczułem w Żonie lekki spadek napięcia, przystąpiłem z troską wypisaną na twarzy do etapu drugiego.
- To wiesz co, może spiszmy na kartce, co mamy jeszcze do zrobienia w poszczególnych gościnnych pomieszczeniach... Bo jak sama wiesz - tu sprytnie odniosłem się do jej wiedzy, o której miała dorosłą świadomość - często zdarza się tak, że mózg miele na okrągło kilka spraw, a to powoduje, że człowiekowi wydaje się, że ich jest niesamowicie dużo....
Żona ochoczo i z wyraźną ulgą na propozycję przystała. Chodziliśmy od pomieszczenia do pomieszczenia i wszystko spisywaliśmy. To, że współuczestniczyła w opanowaniu sytuacji oraz unaocznieniu, że wiele spraw do wykonania, to tak naprawdę błahostki, błyskawicznie zaczęło ją uspokajać. Sama z siebie zaczęła twierdzić, że czym może być powieszenie zasłon i rolet, jeśli nawet u gości jest sześć okien lub witryn balkonowych. 
Po wszystkim Żona wróciła do świetnego nastroju. Ja nie musiałem wracać. Cały czas w nim byłem, a później z powodu dumy z samego siebie, jeszcze świetniejszym. No i nie byłem tą najbliższą osobą, na której najbliższa osoba mogła się wyładować i wyżyć.
Czyli że, krótko mówiąc, przed długim majowym weekendem zdążymy. Ja i moja Żona. C.b.d.u., czyli quod erat demonstrandum!
 
Remontowo cały dzień siedziałem w drobiazgach. Tych umieszczonych też na liście. I czy, gdy kilka z nich po pracy mogłem wykreślić, trzeba dodawać, że Żonie, jak ręką odjął? Na tyle, że uważała, że należy nam się spacer z Pieskiem Chodź! Dobrze ci zrobi! Moja niepoprawna sugestia, która złośliwie pchała mi się do ust Ale możemy w tej sytuacji nie zdążyć! zawczasu ugrzęzła w krtani. I dobrze, bo spacer, jak zwykle był dla wszystkich ożywczy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.  
 
SOBOTA (06.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Bez żadnego powodu. Ot, tak. Organizm nie chciał spać do 06.00.
Do 09.00 pisałem czekając na małolatów. 
- No, zobaczymy, czy przyjdą?! - Żona porannie dolewała oliwy do ognia.
O 09.30 czas był najwyższy pomyśleć, że jednak małolaty mnie wystawiły, gdy usłyszałem gong. Przyszli.
- A wy wiecie, co to jest punktualność? - zapytałem na wejściu. 
Przepraszali, bo coś tam.
- To nie można uprzedzić?!
- Ale my nie mamy pana numeru telefonu! - logicznie się bronili. To im dałem.
- Ale wiecie, że do mnie nie dzwonicie, tylko ja do was?!
- Wiemy...

Najpierw trzymali szafki wiszące, żebym mógł zaznaczyć miejsca do wiercenia kołków na uchwyty. Potem wyładowali z Inteligentnego Auta 40 płyt i w końcu dałem im robotę długoterminową. Mieli z rozwalającej się skrzyni wybierać ziemię, przesiewać ją i wozić do szklarni. A zbutwiałe deski mieli gromadzić w jednym miejscu. I gdy ledwo zdążyłem im wszystko wytłumaczyć, przyjechał Szef Fachowców. Ja takiego natłoku spraw nie lubię, więc dość szybko z napięcia i ze świadomości, że sytuacji mogę nie opanować, zaczęła boleć mnie głowa.
Szefowi Fachowców sprawa zajęła jakieś dwie godziny. Nie kłułem mu oczu, że gdyby od razu sprawdził..., to by nie musiał... Gdy pojechał, dokładnie sprawdziłem, jakie odbiorniki są pod jakim zabezpieczeniem. Bo według Szefa Fachowców wszystko miało być na trzech obwodach. A okazało się, że całe górne mieszkanie jest na dwóch. Trzeci dotyczył zupełnie czegoś innego. Nie wiem, dlaczego fachowcy tak robią?... Nie mam już do tego sił i będę musiał sobie sam poradzić lokując główne odbiorniki prądu, zwłaszcza te kuchenne, w odpowiedni sposób tak, żeby instalacja bez problemów wytrzymała.
Za to chłopaki spisali się bez zarzutu. W sumie pracowali 4 godziny. W szklarni ziemia była pięknie rozgrabiona, a po paskudnej i olbrzymiej skrzyni nie było śladu. W przyszłym roku w tym miejscu ustawię dwie zgrabne skrzynie permakulturowe.

Gdy zostaliśmy sami, odetchnąłem. Mogłem dokończyć kilka drobiazgów i wykreślić z listy. Zdążymy.
Wieczorem, mimo mojego ewidentnego zmęczenia pogłębionego jednym pepysem (na II Posiłek Żona zaserwowała golonkę), udało się obejrzeć kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
NIEDZIELA (07.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Pierwszy raz od kilku miesięcy nie rozpaliłem rano w kominku. 
Wczoraj z Żoną ustaliliśmy, że swoje 2K+2M będzie odbywać przed kuchnią. Też ciepło i też widać ogień. Bo nie ma sensu rozpalać w dwóch miejscach, skoro na dworze jest tak ciepło.
W związku z tym z laptopem i ze wszystkimi moimi porannymi śmieciami przeniosłem się na drugi koniec stołu, żeby przodem siedzieć względem zamyślonej Żony. Bo tyłem jakoś tak głupio. Oboje co do tego byliśmy zgodni.
Zmodyfikowany system musimy dopracować, bo wzajemne widzenie się prowokowało do jakichś wtrętów i króciutkich rozmów nieprzystających porankowi, a na pewno zakłócało 2K+2M. Ja przeszkadzałem w nim Żonie, a Żona idealnie coś chciała ode mnie w momencie, gdy miała paść jakaś bramka w oglądanym przeze mnie skrócie. I onan w temacie zasrany sport już nie był taki. 
 
Od rana postanowiliśmy, że niedziela będzie niedzielą. Taki dzień, żeby się zrelaksować i nabrać sił psychicznych (my) i fizycznych (ja) do następnego tygodnia. A skoro tak, to od rana sporo pisałem, żeby poniedziałek stał się porządnym dniem roboczym, a nie rozbabranym pospiesznym pisaniem, które czynione w takim stylu dodatkowo mnie rozbija i tworzy potężne wyrzuty sumienia, bo piszę zamiast pracować lub pracuję, a przez to pospiesznie piszę. I tu, i tu przyjemność zerowa.
Ponieważ aura była bezstresowa, to mogliśmy bez specjalnego napinania się dotknąć zawsze drażliwych spraw finansowych. Poszło gładko. Zobrazowaliśmy stan posiadania i czekających nas wydatków i jakaś nadzieja wstąpiła. Że damy radę.

Niedziela zaczęła się wyraźnie panoszyć. O 11.00 już tak grzało, że na tarasie nie sposób było wytrzymać. Stąd I Posiłek zjadłem na dole, w ogrodzie, przy wytartym na okoliczność stole z pozimowych nawarstwień i przy książce. Ona, cień, ogród, szum Bystrej Rzeki, niespieszność, dalekie odgłosy Zdroju tylko potwierdzały, że to niedziela. Dokładały się do tego ptaki, a zwłaszcza dwa, para "naszych"szpaków.Wyraźnie uwiły sobie gniazdo na świerku przed domem, przy ulicy, a stołówkę miały na bluszczu, który rośnie zaraz za kuchennym oknem. Stąd nie da się nie widzieć, jak ciągle latają pomiędzy, a w winobluszczu czynią "straszny" harmider". Muszą nas widzieć, więc traktują nas jak swoich. Coś podobnego do gołębi grzywaczy w Wakacyjnej Wsi, które chodziły koło mnie niczym kury dzióbiąc spokojnie nawet wtedy, gdy hałasowałem kosiarką. 
To ich traktowanie nas jako swoich potwierdziło się dzisiaj. Bo nagle w brabantach, tuż za moimi plecami, pojawiła się hałaśliwa kotłowanina. Na tyle mocna i długa, że wydawało mi się, że musi to być jakiś kot, albo wielkościowo podobny zwierz, który się zaplątał i usiłuje się wyrwać z zasadzki.
Ale nagle z krzaków wypadł szpak i siadł na trawie, jakieś 1,5 metra przede mną i się na mnie przez chwilę gapił. Ale widocznie oceniwszy, że nie załapałem, o co chodzi, wpadł z powrotem i kotłowanina się wzmogła.
Wniosek mógł być jeden. Oto przede mną musiała usiąść Pani Szpakowa, która wyraźnie oczekiwała ode mnie pomocy. Bo w krzakach chciał zniknąć i uchylić się od małżeńskich i rodzicielskich obowiązków Pan Szpak. Musiał dać nieodpowiedzialnie dyla z gniazda, bo ile można wysiadywać. A małżonka starała się go przywrócić do ładu, bo sama przecież musiała trochę pofruwać, no i zjeść.
Inaczej tego sobie nie potrafiłem wytłumaczyć. Nie wiem, jak się sprawa skończyła, bo nagle ucichło. Zobaczymy, czy będzie szpakowe potomstwo, bo łatwo to stwierdzić po rodzicach, którzy non stop krzątają się, żeby nakarmić młode.
- Czyli jak zwykle i wszędzie... - skomentowała moją relację Żona.
Siedziała już wewnątrz domu cała rozogniona na twarzy.
- Do tej pory byłam na tarasie i wytrzymałam! - śmiała się. 

Całkowicie relaksacyjnie postanowiłem zrobić dwie rzeczy. Najpierw w szklarni mocno podlałem ziemię, żeby samoczynnie zmniejszyła pod wpływem wody swoją pulchność i nadmiar. To takie wstępne przygotowanie do przyjęcia sadzonek. A potem postanowiłem kosić. Ta czynność przez fakt, że mnie zdrowo ubawiła, jeszcze bardziej mnie zrelaksowała. Bo co to za koszenie pomijając już nawet śmieszną, zabawkową kosiarkę?! Gdy kosiłem poważnie w Naszej Wsi lub w Wakacyjnej Wsi, a zdarzało się, że i w Dzikości Serca, to w trakcie potrafiły "pęknąć" dwa Pilsnery Urquelle. Miałem tam swoje stacje, bazy, gdzie butelka cierpliwie czekała na mnie, aż zrobię kolejny nawrót. A tutaj jeszcze nawet nie zalęgła się we mnie myśl o Pilsnerze Urquellu, a już było po koszeniu. Ale inaugurację zrobiłem.
Mogłem się niedzielnie odgruzować, bo czekał nas Zdrój i wybory. Menel odpadał.
Wyszliśmy z Pieskiem. Od razu zaczął bez życia człapać i przez upał oszczędzać energię. Ale do lokalu wyborczego dotarliśmy. Ze względu na niego głosowaliśmy po kolei, najpierw ja, potem Żona. Takich emocji, jak 15. października ubiegłego roku nie było, ale czuliśmy się dobrze i godnie głosując.
- Zobacz, nie mieszkamy jeszcze roku, a już załapaliśmy się dwa razy... - zauważyła Żona.
W Zdroju były dzikie tłumy. Przewidywaliśmy je i w życiu dzisiaj do niego byśmy się nie pchali, ale przez wybory i fakt, że chcieliśmy zaakcentować przerwę w pracy, tak wyszło.
- Dobrze jest sobie czasami przypomnieć, jak tu może być i czego unikać... - Żona szukała dodatkowych plusów naszego wyjścia, gdy w Stylowej czekaliśmy i czekaliśmy na dwie, głupie, gałki lodów.
Po II Posiłku konsekwentnie pisałem.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.   
 
PONIEDZIAŁEK (08.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Rano po 2K+2M przeanalizowaliśmy wstępne wyniki samorządowych wyborów. Było nieźle.
Siedząc przed laptopem stwierdziłem, że po dniu przerwy w pracach, plecy mnie bolą ewidentnie mniej. A to ci zaskoczenie!
Dosyć wcześnie zadzwonił Syn. Zapomniał, że w środy wieczorami ma jakieś stałe spotkania, więc przyjedzie raniutko w czwartek. Umówiliśmy się na 09.00. Najważniejsze, że miał dobry humor.
A skoro jutro o 08.00 miała być ekipa do wymiany zewnętrznych drzwi, Syn w czwartek z noclegiem, a zaraz potem, w piątek, Grono z Głuszy Leśnej, to stwierdziliśmy, że najlepiej będzie, gdy wyjątkowo w poniedziałek, czyli dzisiaj, pojedziemy do City na zakupy, bo jeśli wyskoczy coś na ostatnią chwilę, to będą logistyczne problemy.
Zaczęliśmy od zakupu Socjalnej, potem odebraliśmy pranie, by już w City błyskawicznie obskoczyć Aldiego, Leroy Merlin, Carrefoura i Biedronkę. W drodze powrotnej zdążyliśmy jeszcze przed 15.00 zajrzeć do MZK i wreszcie porozmawiać z kompetentną osobą, która zadeklarowała, że jutro przed 08.00 przyjedzie i zaplombuje dwa liczniki wody. Bo termin, 30. kwietnia, zbliżał się niebezpiecznie.

Przed domem dorwaliśmy Sąsiadów Po Lewej i z nim umówiliśmy się na 16.00 u nas.
- Trze-ba tę sza-fę prze-stawić! - pokazałem na kolubrynę, którą ileś dni temu z wielkim trudem przestawiliśmy z nim z sypialni do kuchni.
- Z powrotem? - zapytał logicznie wyraźnie się jednocześnie podśmiechując pod nosem.
Też się ubawiłem.
- Nie! - i pokazałem nowe miejsce. 
Spoważniał, bo od razu przystąpił do analizowania. I tylko potwierdził moje obawy, że w takiej kolubryniastej formie nie przejdzie w żaden sposób. Ale na skutek moich nacisków położyliśmy ją i w takiej najwęższej formie przesunęliśmy do przedpokoju gości. Szafa kpiła z nas leżąc i widząc, jak kombinujemy pod górkę, bo każdy jej wymiar przekraczał każdy wymiar przedpokoju, a elastyczną zrobić się nie chciała. Wjechaliśmy z nią z powrotem do kuchni i postawiliśmy na nogi.
Po analizie wyszło nam, że trzeba będzie zdemontować boczne ściany oraz górny cokół. Poszło sprawnie. Ściany były cholernie ciężkie, szafa się zwęziła (nadal stała, bo miała drugie boczne obskurne ściany, czyli tajemnicze, jak w wszystko w tym domu) i stała się niższa. Przeszła przez wszystkie drzwi na żyletki. Zapasu mieliśmy jakieś 0,5-1,0 centymetr.
A gdzie stanie? W górnym przedpokoju, tuż przy wejściu do gości. Ściany boczne po odkurzeniu i wytarciu z kurzu z powrotem zamontuję, szafę wciśniemy we wnękę (znowu na żyletki) i będziemy mogli w niej trzymać wszystko to, co będzie potrzebne, aby mieszkanie dla gości przygotować.
Żona poczuła wielką ulgę.
- Mówię ci, byłam bliska decyzji, żeby ją porąbać siekierą na strzępy! - Tak jej zaczęłam nienawidzić! 
Przyznałem, że i ja powoli wybierałem się po młot i brechę.
Przeniesienie z Sąsiadem z Lewej regału z łazienki gości do naszej łazienki było już błahostką. Nie mógł już stać w poprzednim miejscu, bo swoim stanem straszyłby. Takim go zastaliśmy po przeprowadzce. Musiał tam zaistnieć od razu po wybudowaniu domu. Na szczęście jest mocno funkcjonalny, więc nam jeszcze się przyda, dopóki bezwzględnie go nie wypieprzymy. Ale to z różnych względów może nastąpić równie dobrze, na przykład, za pięć lat. A wiadomo, potem będzie coraz trudniej, bo się przyzwyczaimy. No i ... przyda się.

Po tych przeżyciach dla relaksu zamontowaliśmy jedną roletę w sypialni, a drugą w łazience, obie "dzień-noc". Pomieszczenia niezwykle zyskały. Ja też, bo Żona była bardzo zadowolona.
Pod wieczór zabrałem się za comiesięczne papiery, ale pałeru nie starczyło na wiele. Po II Posiłku stałem się schyłkowy. A trzeba było jeszcze opublikować...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.24.

I cytat tygodnia:
Żyjesz tylko połową siebie, a druga leży gdzieś bezczynnie. - Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)