poniedziałek, 1 kwietnia 2024

01.04.2024 - pn - dzień publikacji 
Mam 73 lata i 120 dni.

WTOREK (26.03)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
 
Wczoraj przyjechałem do Wnuków po ponad dwugodzinnej podróży, męczącej i nużącej. Chyba dlatego, że zamiast maksymalnie standardowych dwóch godzin trwała dwie i pół.
Od razu do galopu wziął mnie Wnuk-IV. Okazało się, że Syn kupił siatkę do ping ponga, którą w bardzo prosty i szybki sposób można było przymocować do dużego stołu, tego z jadalnio-kuchni.
Byłem nierozgrzany, a poza tym Wnuk-IV zaskoczył mnie swoim poziomem gry. Bo wcześniej był takim nieopierzonym tenisistą, co to to nie potrafił trafić rakietką w piłeczkę. Pierwszego seta przegrałem na przewagi, ale dwa następne i cały mecz wygrałem. Niech sobie leszcz nie myśli. 
Pod wieczór zagraliśmy w kierki w składzie: Syn, Wnuk-III i IV, i ja. No cóż, dałem im pokaz umiejętności. Między mną, wygranym, a drugim istniała przepaść w postaci czterystu punktów. Ci co grają, wiedzą, co to oznacza. Leszcze jedne!
Nie wiem, dlaczego rozmowa wieczorem zeszła na te tory, ale chłopakom i Synowi, który nie znał wielu szczegółów, dość wiele opowiedziałem o moim internowaniu. Żaden nie poszedł na górę i każdy wytrwał do końca wyraźnie zainteresowany, czym wszyscy mnie zaskoczyli. Może dlatego, że przedstawiałem ten mój okres w życiu w wersji lightowej, ze sporym humorem, strawnym dla takich małolatów ukazując siebie po prostu w sytuacjach, w których na różne sposoby dawałem sobie radę. A wiadomo - dziadek daje radę!
Gdy chłopaki poszli spać, mogłem dość długo porozmawiać z Synem. Jeśli jest luz między nami, to rozmowa zawsze jest ciekawa.
Spałem po raz pierwszy od dłuższego czasu w gabinecie, który do tej pory wytwarzał swoim biurowym wyposażeniem (komputery i segregatory) i bajzlem każdą dowolną aurę z wyjątkiem sypialnianej. A tu czekała mnie spora niespodzianka. Gabinet czyściutki, wysprzątany, z niezagraconą przestrzenią i dużym łóżkiem zapraszającym do spania. Z przyjemnością skorzystałem. W ogóle, dotarło do mnie w tamtej chwili, że cały dom był jakiś taki uładzony.
 
Dzisiaj we wtorek wstałem o 08.00. Po 9. godzinach snu. 
Rano w ciszy domu (tylko Synowa na nogach) obejrzałem retransmisję meczu Igi Świątek z Rosjanką
Jekateriną Aleksandrową. Iga przegrała po dwusetowym meczu i odpadła. Rosjanka grała świetnie, Iga słabo.
Po 11.00 wyjechaliśmy na pogrzeb. W nerwach. Moje dotyczyły, że tak powiem merytorycznej sfery, Syna zaś i Synowej bardziej organizacyjnej Czy zdążymy?! i Mówiłam, żeby wyjechać o 11.00!
Bo wyjechaliśmy sporo po ustalonej godzinie. Wnuk-II źle się czuł, więc w aucie zrobiło się miejsce dla mnie. Wszyscy byli ubrani adekwatnie - odświętnie, uroczyście, na  czarno. Tylko dziadek stanowił czarną owcę, nomen omen.
- Tato! - Ty tak chcesz jechać na pogrzeb? -  Syn patrzył na mnie niedowierzająco, z narastającym oburzeniem, gdy mu powiedziałem zwyczajnie, że tak. - Nie masz nawet czarnej marynarki?!
Nie miałem. Syn skądś wytrzasnął swoją. Leżała na mnie, jak szyta na miarę. Nie rozumiałem tego, bo Syn jest wysoki,  a ja wzrostu siedzącego psa. Ale dobra, grunt że był zadowolony. Bo przecież pogrzeb jest dla żyjących, a nie dla zmarłego, zwłaszcza spopielonego, któremu powiedzieć, że wszystko jest mu obojętne, to jakby nic nie powiedzieć. Nie wspomniałem Synowi przy takich smutnych i stresujących okolicznościach, że nikt "mojej" marynarki nie mógł na pogrzebie zarejestrować, bo zniknęła pod kurtką.
Syn przed cmentarzem parkował, a reszta kupowała znicze i kwiaty. 
- Po ile jest ten bukiet? - zapytałem panią, a Wnuk-I strzygł uszami i na krok mnie nie odstępował.
- 65 złotych.
- Co?! - Tyle dla emeryta?
- Po pierwsze pan nie wygląda na emeryta - z czym od razu się zgodziłem - a po drugie, ja też jestem emerytką, co w kontekście sugerowanego przez nią jej wieku oprotestowałem To niemożliwe! 
- To proszę mi dać coś do 50. złotych. 
Pani wręczyła mi bukiet, ten za 65 złotych. 
- To proszę patrzeć, co teraz będzie i jaki jest los emeryta. - powiedziałem wręczając jej banknot stuzłotowy. Otrzymany, pięćdziesięciozłotowy, na oczach wszystkich wręczyłem Wnukowi-III ze słowami Miał niedawno trzynaste urodziny.
Wnuk-I cały czas się podśmiechiwał. Wiadomo, dziadek daje radę! I szybko obliczył, że utargowałem prawie 25% z pierwotnej ceny.

Na pogrzebie, na który ostatecznie trochę się spóźniliśmy, choć to jest przecież względne, był tłum ludzi. Niektórych mi bliskich swego czasu nie widziałem nawet ze 30 lat. Z niektórymi sympatycznie porozmawiałem i powspominałem.
Gdy ksiądz, niestety, ale przecież niczego innego nie mogłem się spodziewać, po całej ceremonii oddał głos chętnym, którzy chcieliby wspomnieć zmarłego, ostatecznie na ten krok się nie zdecydowałem, chociaż byłem przygotowany i wszystko miałem w głowie (kilka ostatnich nocy). Moje wystąpienie, w którym chciałem przypomnieć Jacka, ale takiego człowieka z krwi i z kości, ze wszelkimi jego plusami i ułomnościami, byłoby chyba zbyt dla tego środowiska, w tym w znacznej mierze kościółkowego, szokujące i bulwersujące. A na tym mi nie zależało. Głos zabrał tylko jeden facet ulokowany z meritum i tembrem głosu w obowiązujących standardach. Rzygać się chciało! Z tego też powodu nie "zapisałem się" na stypę, gdzie nie chciałem "gwiazdorzyć". Zwłaszcza, że miał na niej być ten sam ksiądz, członek rodziny. Smutno mi było z tego powodu,  bo wiedziałem, że Jacek za takie wystąpienie byłby mi wdzięczny. Dlatego może kiedyś oddam mu hołd wspominając go na blogu po swojemu. 

Do Sypialni Dzieci wracałem sam i samotny. Ale to mi nie przeszkadzało. Podróż, Metropolia i pogoda rekompensowały mi wszystko. Najpierw z okien tramwaju, a potem autobusu podziwiałem, co też się w tej Metropolii wyczynia, a potem na pętli zdecydowałem się iść 3,5 km piechotą. Autobus, który mógł mnie zawieźć do Sypialni Dzieci właśnie odjechał, kolejny miał być za 40 minut, a kolejny za godzinę. Jak się dowiedziałem od kierowcy, tego, który wyruszał za godzinę, i od cierpliwych i przyzwyczajonych tubylców Autobusy, proszę pana, są zsynchronizowane z gminną koleją, a nie z przyjeżdżającymi z Metropolii autobusami. Nie dociekałem, jak nie ja, tylko ruszyłem w drogę.
Prawie opuszczałem pętlowy parking, gdy gdzieś z boku zaczął wyjeżdżać samochód. Wszedłem mu przed maskę. Kierowca, pani, lat, na oko 40, na oko sympatyczna, się zatrzymała.  Podszedłem i gestem zapytałem, czy mogłaby opuścić szybę. Z pewną zwłoką  to zrobiła.
- Czy pani może jedzie do Sypialni Dzieci? - uprzejmie zapytałem.
- Tak. - odpowiedziała po jakichś trzech sekundach potrzebnych widocznie na analizę mojego pytania.
- A czy mogłaby mnie pani podrzucić? - Do Chaty Polskiej? - zacząłem się wstępnie uwiarygadniać.
- Proszę bardzo.... - odpowiedziała z wahaniem połączonym z humanitarną chęcią pomocy, po jakichś pięciu sekundach potrzebnych widocznie na ocenę mojej postaci, sposobu bycia, słownictwa, tembru głosu i ogólnej aury. Widocznie wyszło nieźle, skoro mnie zabrała. Ponadto był biały dzień i córka siedząca obok, którą odebrała z tego samego autobusu.
- Ale mam z tyłu bałagan! - zaczęła się krygować, co tylko dobrze rokowało i dobrze o niej świadczyło.
- Proszę pani - uspokajałem w konwencji - gdyby pani zobaczyła mój samochód...
W trakcie trzyminutowej podróży
- ja zdążyłem ją poinformować, że wracam z pogrzebu, co spotkało się z sympatyczną, adekwatną reakcją, że wracam do Syna, Synowej i Wnuków (czterech!, co wywołało adekwatną reakcję), że przyjechałem z Uzdrowiska, co spotkało się z adekwatnymi zachwytami, że 17 lat mieszkaliśmy z Żoną w Pięknej Dolinie, co spotkało się z informacją Dawno tam nie byłam!, że 26 lat prowadziłem w Metropolii szkołę fotograficzną, co spotkało się z adekwatnym podziwem i zdziwieniem i że w ogóle to jestem emerytowanym nauczycielem chemikiem, co spotkało się ze stwierdzeniem-pytaniem To może korepetycje dla mojej córki?!
- ona zdążyła opisać tutejsze tereny, jakie są piękne, z czym się całkowicie zgodziłem i ten podziw oboje przenieśliśmy na nasz mały, piękny kraj oraz poinformowała, że córka chodzi do ogólniaka, do klasy o profilu chemiczno- biologicznym.
- córka odezwała się raz, przerażona widocznie osobą nauczyciela chemika, na dodatek siedzącego tuż za jej plecami, i sugestią matki o korepetycjach Chemii nie cierpię!
Wszystko to spowodowało, że pod Chatą Polską (pani aż specjalnie tam zaparkowała) rozstaliśmy się w kompletnym Wersalu i współczesnej kulturowej rzeczywistości, czyli Dziękuję i miłego dnia!

W Chacie kupiłem wiktuały dla Wnuków i jeden dla siebie - twardy, porządny ser w kawałku. Wiedziałem, że u dzieci znajdą się ziemniaki i jajka.
Wiadomo, dziadek daje radę! - wyczytałem z twarzy Wnuka-II, gdy spotkaliśmy się w domu i gdy mu opowiedziałem całą historię podróży. Czuł się na tyle dobrze, że mi we wszystkim pomagał i chciał nawet pomóc w obieraniu ziemniaków, ale mu podziękowałem.
Zrobiłem sobie Moją Potrawę. Wyszła pyszna. I gdy ją kończyłem jeść, wrócili żałobnicy.

Wieczór miał wiele planów. Najpierw rozegrałem z Wnukiem-IV kilka spotkań w ping ponga i wszystkie wygrałem, a potem rozegrałem ileś etapów w 3-5-8 z Wnukami-III i IV. Nie skończyliśmy, bo zbliżał się mecz  z Walią. Według Syna miało być tak, że telewizor zostanie zniesiony do salonu i tam zostanie zaaranżowane studio sportowe. Znając życie, Syna, Wnuków i różne tamtejsze uwarunkowania do sprawy podszedłem spokojnie, rozważnie i racjonalnie. Ponieważ nic się nie działo w sferze przygotowawczej, do meczu było raptem 10 minut, a ja lubię oglądać go wraz z wejściem piłkarzy na boisko, a w przypadku naszych wysłuchać na baczność Mazurka Dąbrowskiego, więc nikogo nie upominałem, nie dopominałem się, tylko udostępniłem  sobie ze smartfona Internet i włączyłem transmisję. W samą porę, bo na górze nagle wybuchła awantura i usłyszałem wycie Wnuka-IV z oczywistą perspektywą wycia dziesięciominutowego, co najmniej. Zrozumiałem tylko tyle, że ktoś mu stłukł jakąś figurkę, pamiątkę bardzo dla niego cenną. Afera zrobiła się na cały dom. Bez mojego udziału, bo w tym czasie stałem już na baczność.
- Dziadek, możesz już przyjść! - Wnuk-I stał nade mną. Ledwo przez te moje słuchawki go usłyszałem.
- Ale, gdy przyjdę i siądę, to będę od razu oglądał, czy też coś jeszcze wyskoczy.
- Będziesz mógł oglądać...
- Wszystko jest gotowe na amen?! - upewniałem się stosując religijną nomenklaturę. W końcu chłop jest po bierzmowaniu.
- Tak!

Mecz obejrzeliśmy bez przeszkód. Z dogrywką i rzutami karnymi. Emocjonował mnie, zwłaszcza że Szczęsny w ostatniej kolejce rzutów karnych obronił i w tych dramatycznych okolicznościach zakwalifikowaliśmy się do tegorocznego EURO w Niemczech. Uważam, że graliśmy bardzo dobrze. Były chęci, wola, walka,  pressing, kondycja, akcje, strzały, tiki-taka, czyli nie wybijanie piłki przy pressingu przeciwnika w stylu "obrona Częstochowy". Gdyby tak było w meczach z Holandią, Francją i Austrią, to nawet gdybyśmy przegrali wszystkie, wstydu by nie było.

Dzisiaj cały czas czułem niedzielę. Było to nawet łatwe do wytłumaczenia. Pogrzeb, bez stypy, powrót środkami lokomocji miejskiej, wolność, piękna pogoda, pani z podwózką, wieczorny mecz...

ŚRODA (27.03)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
 
Synowa była oczywiście na chodzie. Po jakimś czasie nadszedł czas na zapowiadaną przez Syna poważną rozmowę. O jej mężu i o moich z nim relacjach, a zwłaszcza o tym Dlaczego, tato, nie interesujesz się chorobą twojego syna?! W trakcie została ona rozszerzona o mnie, o nią i o różne inne wspólnie nas łączące sprawy. Chyba co nieco sobie wyjaśniliśmy, ale wiedziałem, że do tematu wrócę w bezpośredniej rozmowie z Synem.
Gdy chłopaki zeszli z góry dokończyliśmy kierki. No cóż, wygrałem.
Potem, przed moim wyjazdem odbył się poważny turniej tenisowy, oczywiście bez udziału Synowej i Wnuka-II. Pierwsze miejsce zajął Syn, który nie miał konkurencji, a mnie złupił bez litości, drugie zająłem ja bez litości łupiąc pozostałych. Wnuk-IV niezadowolony z takiego obrotu sprawy tuż przed moim wyjazdem zaczął wyć Bo nikt ze mną nie chce grać! i Ja wcale nie grałem! Wszyscy go dokładnie olewali, łącznie z dziadkiem. Bo jak można inaczej, skoro Wnuk-IV rozegrał z 15 spotkań, najwięcej ze wszystkich, i od dawna szantażuje wyciem.

O 12.18 wyjechałem. Ciekawe, bo podróż była łatwa i zajęła mi raptem godzinę i 49 minut. Stąd, no i przez fakt, że wróciłem do domu, przy powitaniu z Żoną miałem całkiem niezły nastrój. Ale potem, po wszystkich relacjach, gwałtownie się pogorszył. I nie poprawiła go rozmowa z Profesorem Belwederskim, który był na pogrzebie i z którym z daleka się widziałem, ale z którym nie zamieniłem ani słowa. A przecież było o czym.
Chcąc się jakoś wybić z tego pogrzebowego stanu, chciałem skończyć montaż ostatniej szafki. I skończyłem, ale z takim debilnym efektem, że uchwyt drzwiczek zamontowałem na górze, zamiast na dole i dwie chamskie dziury w centralnej części będą widoczne. Trzeba będzie szpachlować.
Montaż 1,5 nocnego stolika w obszarze mojego nastroju też nic nie zmienił. Wiedziałem, że muszę się z nim przespać.

Wieczorem zaczęliśmy oglądać kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Gdzieś w jego połowie Żona z empatią stanęła na wysokości zadania i umożliwiła mi wcześniejsze przesypianie się z moim nastrojem.
 
CZWARTEK (28.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Już o 08.00 byłem z powrotem na górze i zabrałem się ostro do roboty. 
Skończyłem montować nocny stolik i gdy oba ustawiłem obok łóżka, dziecko by zauważyło, że jest poważny zgrzyt estetyczny. Ale Żonie nic nie mówiłem czekając.
- Ale one tu zupełnie nie pasują! - usłyszałem od razu na wejściu. - To miał być ciemny brąz, a kolor jest prawie czarny, taka ciemna czekolada. - Kolor na zdjęciach w ofercie był wyraźnie przekłamany!
Zgodziłem się w całej rozciągłości śmiejąc się. Paniki nie było. Żona zadecydowała o zamianie szafek. Te nowe, z góry zaniosłem na dół, a dolne na górę i od razu w obu sypialniach się poprawiło.
Potem zabrałem się za montaż dwóch kompletów ikeowskich garów. Czysta i sympatyczna robota. Podobnie było z trzema ikeowskimi lampami. Dodatkowo, jak to w IKEI, wszystkie instrukcje łopatologiczne, dla ociężałych umysłowo, nie pozostawiające żadnych dylematów.
Dalej było prościutko, bo tylko wyjęcie z kartonu dywanika i topera, a potem skompletowanie i włożenie do kartonu elementów (emelentów) szafki, jednej z trzech wiszących, która nie miała dna i która zresztą do niczego nie była nam potrzebna (spróbujemy sprzedać na Allegro), a poza tym nigdzie się nie mieściła (była w zestawie).
Z tej ilości i różnorodności "powstało" 10 kartonów. W takich chwilach byłby nie do przecenienia jakiś praktykant, uczeń, pomocnik. Bo wszystkie kartony musiałem pociąć i powkładać do worków. Nie spodziewałem się, że ta akurat czynność, nieefektowna, za to efektywna, bo dwa pomieszczenia wróciły do normalnego stanu, zabierze mi tyle sił. Więc po I Posiłku musiałem na chwilę zalec.

Jeszcze przed wyjazdem do City Zaprzyjaźniony Dostawca przywiózł dwa kubiki drewna. Od jakiegoś czasu jest tym najbardziej wiarygodnym, bo przywozi beleczki ładnie porąbane, więc odpada mi sporo pracy, przywozi je praktycznie natychmiast (dzisiaj rano do niego zadzwoniłem), no i cena jest przyzwoita. Spadła względem zimowej i teraz jeden kubik kosztował 350 zł.
- Ale przy takiej ilości będzie pan musiał mi dorzucić pięć dyszek za paliwo, bo do pana mam daleko! - usłyszałem.
Nie protestowałem. Więcej nie mogliśmy kupić, bo zamrozilibyśmy kasę, a na finiszu potrzeby są - te zaplanowane i te nagle wyskakujące. Drewno wykiprowali błyskawicznie.
- To siedem stówek, bo za transport nie będę jednak brał od pana jako od stałego klienta.
I umówiliśmy się na późniejsze terminy na ciągłe i zdecydowanie większe dostawy. 

W City czekało nas zakupowe remontowo-świąteczne wyzwanie. W Leroy Merlin kupiliśmy aż trzy rodzaje farb, a to już samo w sobie mogło świadczyć o tym, na ile taki decyzyjny proces mógł zabrać sił. Zwłaszcza moich.  Stąd tradycyjnie Żona ugrzęzła w farbowej strefie rozpatrując możliwości i dzieląc włos, a ja z przyjemnością na zewnątrz, w części budowlanej, mogłem wstępnie rozpatrzeć możliwości kupna krawędziaków i kostki brukowej pod przyszłą ścieżkę. I wyszło mi, że nie dość że wszystko jest, to jeszcze za nieduże pieniądze, zwłaszcza że większość wyrąbanej kostki mam "za darmo" ze szklarni. W tym wszystkim kupno 4 mb cokolików przypodłogowych do gościnnej kuchni (sześć mamy w spadku po Prominencie) oraz wiaderka szpachli stanowiło samą przyjemność.
W Lidlu, Carrefourze i w Biedronce wyzwanie brało się ze Świąt. Na kartce mieliśmy ponad 20 pozycji zakupowych spisanych przeze mnie w systemie dobrej organizacji powiększonych znacznie o spontaniczność Żony. Ilości poszczególnych produktów były nieduże, ale właśnie ta ilość zrobiła swoje, więc do domu wróciliśmy siłą rzeczy późnym popołudniem i siłą rzeczy wykończeni. Ale i tak pocieszaliśmy się, że poszło jednak błyskawicznie i że zakupowo Święta mamy z głowy.
W tym roku obiecałem Żonie, że sałatki warzywnej (osiem składników) i sosu tatarskiego (pięć) zrobię naprawdę mało, tylko na niedzielę i na poniedziałek, a nie, tak jak zwykle, jeszcze na tydzień po świętach, że zwariować można, zwłaszcza że te dwie potrawy będziemy zjadać tylko my, a w zasadzie tylko ja. 

W domu zrobiła się spora  schyłkowość, stąd za nic konkretnego się nie zabierałem. Tylko za porządek w papierach. Żona zaś ambitnie rozpaliła w kuchni i siedziała naprzeciwko w stanie, który mnie rozśmieszył i wzruszył. Bo takie małe durnowate dziecko.
- Bo ja chciałam jeszcze dzisiaj ugotować Bercie!... - patrzyła na mnie udręczonym wzrokiem, gdy zapytałem, po jaką cholerę o tej porze rozpaliła.
- To, co załadowałaś, niech się już wypali... - oznajmiłem. - Czyli, że chciałaś czekać, aż blacha się rozgrzeje, gotować do 21.00 - 22.00 i ...? - wyśmiałem ją kpiąco z dużą ilością ciepła, nomen omen - A ten drobiazg na II Posiłek, bo oboje nie jesteśmy głodni, to możesz przecież upichcić na indukcji i z tego tytułu nie poniesiesz przecież żadnych szkód na umyśle! - dodałem wiedząc, jak Żona nie cierpi tej zasranej indukcji.
Obejrzenie wielkiej ulgi na twarzy Żony warte było każdych pieniędzy.

Przed pójściem na górę porozmawialiśmy sporo z Q-Wnukiem. Nie muszę chyba dodawać, że jest to jedna z nielicznych sytuacji, żeby nie powiedzieć jedyna, w której Żona potrafi w sposób cudowny natychmiast odzyskać siły i werwę, i błyskawicznie wyjść z, wydawałoby się nieodwracalnej na dany moment, zapaści psychiczno-fizycznej.
Q-Wnuk musiał nam zrelacjonować w każdym szczególe wtorkowy mecz z Walią. Wczoraj tego nie mógł zrobić, bo przeziębiony leżał w łóżku.
- Do końca, do rzutów karnych, oglądałem z tatą. - A gdy Szczęsny obronił ostatnią jedenastkę, poleciałem do sypialni do mamy!
- Mamo, mamo, wygraliśmy! - wczoraj relacjonowała nam ten moment Pasierbica. - Wpadł gwałtem i brutalnie mnie obudził! - Był tak rozemocjonowany, że nie mógł dobrać słów. - Weszliśmy do EURO, strzelaliśmy rzuty karne, a Szczęsny obronił jedenastkę!
Normalny młody świr! I biedna Pasierbica.

Wieczorem obejrzeliśmy połowę poprzedniego odcinka i połowę następnego, gdy usłyszałem charakterystyczne dźwięki.
- Ale w sumie obejrzałam jeden cały!... - Żona była bardzo z siebie zadowolona.
 
Dzisiaj o 22.36 napisał Po Morzach Pływający.
6-8godzin. Gdybym robił rocznie 20000km to pewnie by było szybciej,ale rocznie robię 40000, ale mil morskich i w żaden sposób nie da się tego przerobić na jazdę samochodem.
Najważniejsze, że grządki się " robią" i w sobotę " plantujemy" truskawki. 18 krzaczków, różne odmiany i różny czas owocowania. Jutro powstanie ostatnia grządka z  tej części planu, a resztę tylko przygotuję tak aby jesienią poskładać  jak klocki lego.
Generalnie nawet podoba mi się ta praca, zwłaszcza, że wszystkiego mam w bród, a zwłaszcza suchych gałęzi. Zakładam, że 2 lata wystarczą, żeby zrealizować cały plan tzn marynarskie 2 lata.
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
 
PIĄTEK (29.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
A Żona o 06.30 Bo czułam się wyspana! 
Od rana starałem się pisać, ale szło jak po grudzie.  (Idzie jak po grudzie - chropowato i ciężko. Stąd obecna nazwa grudnia. Z grudniem językoznawcy nie mają kłopotu - nazwa wywodzi się od grudy).
 
Coś tam niby dzisiaj zrobiłem, ale znowu - gdyby tak wycisnąć...
Przed I Posiłkiem klajstrowałem dziurę w sypialni gości, która dość niespodziewanie pojawiła się w rogu przy kaloryferze. Dostęp był paskudny, więc się upaćkałem zdrowo. Również kaloryfer, sąsiednie kawałki ścian, które szpachli nie potrzebowały i wykładzina były obryzgane przy moich złorzeczeniach. Więc potem sporo czasu zajęło wycieranie na mokro.
Gdy z sypialni wyniosłem wszystkie narzędzia, a Żona garnki przeze mnie zmontowane, można było wreszcie łóżko zaścielić i wreszcie całość pofotografować. Fakt faktem, sypialnia po raz pierwszy swoja aurą wyraźnie dawała do zrozumienia, że jest sypialnią. Można więc było w ofercie pokazać nasz kolejny kroczek.
Nadal przed I Posiłkiem ni z tego, ni z owego zadzwoniłem do Sąsiada Muzyka. Wzięło mnie na spontan, dzięki któremu już po rozmowie nastroje nam się zdecydowanie poprawiły. Nie mówię, że wcześniej były kiepskie.
Oboje Święta spędzali nad Bałtykiem, zaś ich dzieci i wnuki w Wakacyjnej Wsi. Było wiadomo, że żywo zareagują na nasze sensacje dotyczące Tematu Na Zdjęć i jego sprzedażowych poczynań, ale zareagowali znacznie żywiej niż się spodziewaliśmy. Więc rozmowa trwała. 
Sąsiad Muzyk ustawiał się do tematu, nomen omen, w swój kpiarsko-cyniczny sposób, żona zaś w swój Szanujemy wszystkich i się nie wtrącamy, czyli że jesteśmy braćmi i siostrami. Tak ma. Mniej więcej jak Lekarka.
Zaraz po rozmowie dostaliśmy od nich sporo zdjęć ukazujących ich posesję po ogromnych porządkach i widok z ich perspektywy na posesję Tematu Na Zdjęć. Widok nie był skomplikowany, bo wzrok odbijał się od ohydnego betonowego muru. Nowy właściciel odgrodził się nim od obu sąsiadów, a na dodatek piękną posesję przeciął w poprzek tworząc taką betonową, kameralną oazę w kształcie litery U. Coś na kształt warowni. Ani oni, ani my nie byliśmy w stanie zrozumieć poczynań Niemca i jedynym wytłumaczeniem mogły być jakieś wrodzone inklinacje tej nacji. Przykro to mówić, ale co mam zrobić, jako człowiek starej daty, który wraz z mlekiem matki i komunistyczną propagandą wyssał określony stosunek do Niemców. On przez dziesięciolecia uległ oczywistej zmianie z wielu powodów, ale wyssane sedno w głowie zostało. Więc powiem - aż "się prosi", żeby na samej górze muru umocować zwoje kolczastego drutu, w rogach dobudować wieżyczki wyposażone w ciężkie karabiny maszynowe, ustawić atrapy, na razie, postaci żołnierzy Wermachtu, czy SS, na bramie wjazdowej w charakterystycznej półkolistej ramie umieścić napis Arbeit mach frei i w samym środku Pięknej Doliny wypoczynek zapewniony. Gdyby dobrze poszło, to i na długie lata, nawet do... śmierci. Byłoby pięknie. Ludzie z własnej woli, nawet, waliliby drzwiami i oknami.

Po I Posiłku zabrałem się za półeczki do regaliku w łazience. Wszystkie oszlifowałem z nadmiaru farby (zacieki) i pierwszy raz pomalowałem innym kolorem (jaśniejszym), bo według Żony malowanie tym samym spowodowałoby, że półki ściemniałyby ponad miarę. I gdy półeczki sobie schły, zszedłem na dół i zacząłem robić porządki przed wejściem do dolnego mieszkania - przycinałem tryfidy, zamiatałem i usuwałem pozostałości po Buster Keatonie i jego bracie. Wejście przejrzało.
I na tym etapie znowu dorwał mnie robotnik - Krystian. Akurat z Natalią śmignęli na rowerach po ulicy i w pierwszej chwili myślałem, że mnie nie zauważyli. Ale nie. Po chwili usłyszałem:
- To ja mogę posprzątać? - Krystian siedział na rowerze przy furtce, a Natalia czując, co się może święcić, w bezpiecznej odległości.
Podszedłem do furtki.
- Co ja ci wiele razy mówiłem i powtarzałem?! - patrzyłem na Krystiana, ale ten się nie odzywał. Jakby w ogóle nie wiedział, o co mi chodzi. I najgorsze z tego było to, że wcale nie udawał. - Że dam znać, zadzwonię, gdy przygotuję coś do roboty! - Nie może być tak, że ty co chwilę męczysz mnie tym samym pytaniem, gościa, który mógłby być twoim dziadkiem. - Więc cię uprzedzam!... - patrzyłem w nierozumiejące oczy - ... jeszcze raz mnie zapytasz, a już żadnej pracy nie dostaniecie! - Nigdy! - Zrozumiałeś?!
Chyba nie rozumiał.
- Natalia, wytłumacz koledze, co powiedziałem! 
Kiwnęła potakująco głową, która cały czas była zwieszona.
- To do widzenia! - usłyszałem od Krystiana jak gdyby nigdy nic, bez cienia pretensji, obrazy czy gniewu. Zwyczajnie, kulturalnie.
Z Żoną stwierdziliśmy, że z nim jest coś nie tak. Może to jakiś asperger, albo inna cholera?!

Naprzemiennie z porządkowaniem cyzelowałem półeczki. Pogoda była tak piękna, że na balkonie przygotowałem sobie nie dość, że precyzyjne i ergonomiczne stanowisko pracy, to na dodatek bardzo wyrafinowane. Do specjalnej packi umocowałem papier ścierny o określonej gradacji i siedząc na stołeczku każdą deseczkę szlifowałem i dopieszczałem tak, że nawet pupa niemowlaka nie miałaby prawa zahaczyć o jakąkolwiek zadrę, nie mówiąc o drzazdze (piękne słowo). A po każdej z kufla siorbałem soczysty łyk chłodnego Pilsnera Urquella. I gdy deseczki wytarłem wilgotną szmatka z pyłu, za chwilę mogłem malować je drugi raz ciągle wspomagając się Pilsnerem Urquellem. Dawno nie miałem tak sympatycznej roboty. Wieczorem półki zamontowałem i temat, nomen omen, był zamknięty.

W trakcie tych prac zadzwonił Syn. Odniósł się do mojej rozmowy z jego żoną dziwując się pozytywnie pewnym aspektom. Więc się umówiliśmy, że gdy przyjedzie pomóc mi w układaniu kostki brukowej, to musimy znaleźć czas, aby różne tematy, niejasności, niedomówienia, zdziwienia, przekłamania, półprawdy i interpretacje przegadać do bólu. Czyżby miał się rozpocząć nowy okres na linii ojciec - syn?

Jeszcze przed II Posiłkiem zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Specjalnie dzień przed 66. urodzinami Justusa Wspaniałego, żeby nie na ostatnią chwilę. Bo zdawaliśmy sobie sprawę, jaki mają młyn z przygotowaniem do Świąt i liczyliśmy się z tym, że może już być mama Lekarki. A to zawsze oznacza spore obciążenia. 
Był tylko syn Lekarki, a jej brat z pięcioosobową rodziną oraz z mamą mieli dojechać w niedzielę na świąteczne śniadanie.
- Trzeba przygotować jedzenia dla dziewięciu osób! - Lekarka wyjaśniała lekko skarżąc się, albo lekko się skarżyła wyjaśniając. Ale przecież była w swoim żywiole.
Nowi w Pięknej Dolinie sprzedali nam dwie sensacje.
- Widzieliśmy, jak nasz sąsiad, ten co się budował i wystawił nieruchomość na sprzedaż oprowadzał po posesji i po domu ...Temat Na Zdjęć. - Chodził z całą rodziną i oglądał!...
Byłaby masakra, gdyby Temat Na Zdjęć ostatecznie w tej nieruchomości umaczał palce. A najgorsze, gdyby tam zamieszkał. Jak wtedy przyjeżdżać do Lekarki i Justusa Wspaniałego?!
Druga była ważniejsza, jak zaznaczył Justus Wspaniały.
- Jak tam pomidory?! - Bo moje już wzeszły, cha, cha, cha!
Tym faktem kłuł mi oczy. Po rozmowie Żona uspokajała mnie, gdy popędziłem do skrzynki i dokładnie lustrowałem powierzchnię ziemi starając się dostrzec ździebło (też piękne słowo, łatwiejsze niż "źdźbło") czegoś zielonego i przypominała Przecież ty posiałeś później niż on!
Justus Wspaniały na koniec podziękował za pamięć i życzenia podkreślając, że mógłby mi latać po piwo. Jego intencje były oczywiste - No zobacz, jaki ty jesteś stary!...
To mnie nie obeszło w przeciwieństwie do pomidorów! 

Po II Posiłku zadzwoniliśmy do Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego. Bezpośrednim pretekstem były wysłane wcześniej przez Konfliktów Unikającego dwa zdjęcia, na które od razu nie zareagowałem. Oba dotyczyły kręgli czy bowlingu (dla mnie jeden pies). Na jednym stał wyraźnie na podium na miejscu 3, a na drugim na miejscu 1 wraz ze swoim partnerem. Gratulacje się należały.
Okazało się, że Konfliktów Unikający brał udział w Mistrzostwach Polski Seniorów 50+.
Z tego przykładu widać, dlaczego nie cierpię określenia "senior", a jeszcze bardziej, gdy ktoś lub coś stara się mnie wcisnąć, na dodatek z milutkim uśmiechem No proszę, daje pan radę!, w te buty. Jaki ze mnie senior?! A już z Konfliktów Unikającego?! No, nie róbmy jaj!
Ale gratulacje złożyliśmy. Przy okazji omówiliśmy czekające nas Święta i ich przyjazd do Uzdrowiska 19. kwietnia. Wtedy, gdy przyjedzie również Pasierbica z Ofelią. Bo w tym czasie Q-Wnuk z ojcem pojadą na jakieś zawody piłkarskie.

Wieczorem obejrzeliśmy półtora odcinka serialu Zawód:Amerykanin. Wynikałoby z tego, że wróciliśmy na tory. Skończyliśmy sezon drugi.
Zasypiając uspokoiłem się, bo w końcu znalazłem wytłumaczenie dla faktu, dlaczego dzisiaj praktycznie tak mało zrobiłem. Wszystko przez rozmowy telefoniczne - częste i długie.
 
SOBOTA (30.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
 
Czterdzieści pięć minut przed terminem. Żona znowu o 06.30.
- To tak już będzie zawsze? - zapytałem na dole.
- Nie wiem... - wzruszyła ramionami.

Od rana sporo pisałem i tym razem szło efektywnie. Ale i tak zaległości nie nadrobiłem.
Zanim wstała Żona uruchomiłem kocioł. Po raz pierwszy od kilku miesięcy. Przez ten czas oczywiście pracował, ale grzał tylko wodę użytkową. No, a teraz trzeba było podgrzać dolne mieszkanie. Gdy rano tam zajrzałem, było +14 stopni. A w lany poniedziałek goście.
Rano robiliśmy takie ni sio, ni bździo, dla mnie, bo dla Żony...:
- kolejny raz omówiliśmy kwestię zasłon i rolet. Niby sprawa prosta i/lub oczywista. Ale trzeba było wziąć pod uwagę funkcję pomieszczenia, jego kolorystykę, strony świata (poziom oświetlenia) i finanse.
- dołożyłem w dziurze przy kaloryferze kolejną warstwę szpachli.
- ugotowałem jaja, ziemniaki i marchew.
I tak zeszło do I Posiłku. Pogoda była tak piękna, że jadłem na tarasie. A słońce tak grzało, że musiałem siedzieć w samym podkoszulku. Wykorzystałem je do tego stopnia, że skrzynkę z pomidorami postawiłem obok siebie i czułem, jak to ciepełko dobrze im robi. Rano naliczyłem 29 zielonych igiełek i to mnie uradowało. Poza tym nie tylko Justus Wspaniały!...
Trudno  byłoby przy takiej pogodzie robić cokolwiek wewnątrz, a poza tym zewnętrze przy dolnym mieszkaniu wołało. Ciąłem gałęzie i pakowałem je do worków, ale zdawałem sobie sprawę, że jest tego tyle, że skończyć będę musiał w Wielką Niedzielę. Miałem nadzieję, że ta forma radości z chrześcijańskich okoliczności będzie mi wybaczona. 
Przy tej pracy ciągle kłuł mnie w oczy jeden drobiazg - jedna ze sztachet płotu wydzielającego mini-ogródek dla gości, ta z brzegu, najbardziej widoczna przy wejściu, na swoim szczycie była szpetnie ułupana. Widocznie Buster Keaton z bratem w trakcie ciężkich prac musieli się przysłużyć. Nie miałem im tego za złe. Postanowiłem sztachetkę wymienić, bo takich w piwnicy, jeszcze surowych do pomalowania, mam po Prominencie z kilkadziesiąt sztuk. Ale ponieważ to jest Tajemniczy Dom nie poddający się żadnym schematom, więc się okazało, że te, które posiadam, są do płotu najliczniej reprezentowanego (trzy balkony i zewnętrzny, przy chodniku), a do tego mojego nie ma ani sztuki. Przy okazji zdziwiłem się niepomiernie przy moich różnych kombinacjach i pomysłach, że płotek przy tarasie ma sztachetki jeszcze o innym wymiarze.
Niezrażony ruszyłem łepetyną. Felerną sztachetkę wykręciłem i wstawiłem ją na koniec płotku, a tę z końca, śliczną, wstawiłem na początek. I gdy przyszła Żona, też ruszyła łepetyną. Na wierzch pokiereszowanej sztachetki nałożyła gałęzie mocno krzewiącego się bluszczu i było pięknie.  
W trakcie tych prac zadzwoniła Córcia. Rozmawialiśmy krótko, a na dłuższą rozmowę umówiliśmy się po Świętach.

Już wczoraj zaplanowaliśmy spacer. Słońce nadal tak grzało, że wyszliśmy prawie na letniaka. O pogodzie najlepiej zaświadczał Piesek, bo zaczął w typowy dla siebie sposób wlec się łapa za łapą, co robi przy upałach.
Daleko nie zaszliśmy. Nowa aleja, wyłożona piękną kostką, właśnie otwarta, zaprowadziła nas prosto do Amfiteatralnej. A tam raj - nowe ławki i stoły, podłoże z takiej samej kostki, nowe ogrodzenie, powiększony ogródek i szefowa w amoku oraz Pilsner Urquell z beczki. Więc podziwialiśmy przy dużym Pilsnerze Urquellu (beczkowy pierwszy w tym roku) i małym tmavym Kozelu. Dodatkowo zostaliśmy uhonorowani jako stali goście i mieszkańcy Uzdrowiska ciekawymi opowiastkami szefowej.
- Wszystko na ostatnią chwilę! - Musiałam interweniować u burmistrza! - Bo przy układaniu kostki wykonawcy spieprzyli mi parę spraw, a ławki i stoły przyszły dopiero wczoraj! - Gwałtem musieliśmy je montować wiedząc, że dzisiaj ruszamy!
Przy nas dokręcali jeszcze śruby i poprawiali ustawienie płotka. Zupełnie nam to nie przeszkadzało, jak i licznym już gościom. Najważniejsze było to, że od dzisiaj Amfiteatralna będzie czynna non stop.
Poszliśmy dalej na rekonesans. Kolejna aleja, ta główna i reprezentacyjna też była już otwarta. Fajnie się czuliśmy odzyskawszy spacerowo kolejne tereny. Z postępu prac wynikało wyraźnie, że ze wszystkim miasto powinno zdążyć przed majowym weekendem.

W domu zabrałem się za sałatkę i sos tatarski. Z Żoną się zgodziliśmy, że zrobię wszystkiego znacznie mniej, chociażby z tak prostego powodu, że swoją obecnością nie zaszczyci nas Krajowe Grono Szyderców, a konkretnie Pasierbica. Żona miała inny argument.
- Potem jesz i jesz tę sałatkę kolejny dzień, i zanim wrócisz po ekscesach do równowagi!... - Dobrze, że to tylko dwa razy do roku... - westchnęła.
Gdy zrobiła II Posiłek, pomogła mi przy tatarskim sosie. Pokroiła korniszonki, a przede wszystkim grzybki. A tego ostatniego nie cierpię. Żona zresztą też.
Na ostatnich oparach sił siadłem przed laptopem. Udało mi się powysyłać życzenia do różnych osób i zaświadczyć przed koleżankami i kolegami z klasy, a potem ze studiów, że żyję.

Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu trzeciego serialu Zawód:Amerykanin. W całości. Ale zaraz po nim zasnąłem kamiennym snem.
 
NIEDZIELA (31.03) - I Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o ... 06.45.
 
W pełnym przerażeniu Jak to możliwe?! Smartfona wyłączyłem o 06.00, gdy ledwo zaczął brzęczeć, i od razu głowę przyłożyłem do poduszki. Na chwileczkę. Gdy spojrzałem "za chwileczkę", byłem pewien, że minęło z 5 minut. W końcu siebie znam. Najlepsze było to, że mimo wstrząsającej 06.45 nadal spałbym i spałbym. 
- Pośpij sobie jeszcze trochę... - Przecież dzisiaj niedziela.... - Żona od razu zaczęła demoralizację.
Musiałem dać odpór.
Ledwo zszedłem na dół, jako tako ruszyłem poranek, a była już na dole.
- A bo już stwierdziłam, że wstaję...
I gdy siedziała przy kominku przy 2K+2M, zacząłem się w kuchni gimnastykować. Dopiero po jakimś czasie  dotarło do mnie, że coś mnie wyraźnie kłuje. Skoncentrowałem się i wyostrzyłem wzrok na budziku, co prawda nie takim, w którym codziennie trzeba było nakręcać sprężynę, ale ten, na baterie, stanowił już też całkiem niezłą staroć. Budzik pokazywał 06.30.
- Ciekawe jak to jest - myślałem natychmiast oburzony na stary rupieć - i jak ten głupek może pokazywać taką godzinę, skoro wstałem o 06.45, a przecież od tamtego momentu trochę upłynęło.
Żeby mu udowodnić głupotę, przerwałem gimnastykę i podszedłem do dużego ściennego zegara, też na baterie.
- A to głupki!... - zacząłem się rozpędzać. - Baterie im jednocześnie siaaa...
Nagle zacząłem pękać ze śmiechu. Musiałem Żonie przerwać  jej 2K+2M, zresztą sama się tego domagała słysząc ciągle moje wybuchy.
Zadziałał klasyczny mechanizm. O zmianie czasu pamiętałem od dawna, tylko nie wczoraj.
Więc nastawiwszy budzenie na 06.00 nie mogłem się przecież spodziewać, że smartfon, ta głupia maszyna, sama z siebie obudzi mnie o 07.00, żeby dać mi możliwość snu o przydzielonej mi przeze mnie długości. Stąd nic dziwnego, że organizm nie chciał się dać wykiwać i wstał o zwykłej swojej porze, czyli de facto o 05.45. Ale najgorsze w tym wszystkim było to, że Żona wstała de facto o 06.00. I tu powiało grozą!

Z rana, gdy czasowa sytuacja została jako tako opanowana, poszedłem do gości. Po całonocnym grzaniu w mieszkaniu panowała temperatura +20 stopni. Bez zarzutu.
Zaczęliśmy nie poddawać się "nowemu czasowi". Była już 11.00, gdy nadal siedzieliśmy przed laptopami i mieliśmy debilną godzinę w nosie. Tylko Piesek zgłupiał i już o 09.00, czyli o 08.00, zaczął popiskiwać i domagać się porannego posiłku. A to było grubo za wcześnie. Pani by nawet zmiękła, ale ja postawiłem stanowcze weto.
- Nooo, bez przesaaady!
Piesek więc szybko wysiorbał trochę kefirku, który litościwa Pani wlała do miski i obrażony oraz pomny tonu Pana, udał się na górę, skąd za chwilę, z jego bezpiecznego azylu, dobiegło nas donośne chrapanie. Organizm musiał odespać.
Ale o 11.10, czyli o 10.10, Piesek zszedł ponownie na dół z wyraźnym przesłaniem Nooo, bez przesaaady! I tu już Pan nie protestował. Więcej, sam nałożył mu do miski.

Po długim pisaniu zabrałem się za I dzień Świąt. Po półodgruzowaniu się i odzianiu w półświąteczne ciuchy zabrałem się za przygotowanie świątecznego śniadania. Żonie zabroniłem się ruszać. Zadbałem o estetykę - na ławie w salonie ustawiłem półmisek z nakrojoną wędliną (dwa rodzaje) i pokrojonymi jajami, miseczkę z sałatką, miseczkę z sosem tatarskim, sztućce oraz talerze, słoiczek chrzanu, butelkę Baczewskiego i jednego pepysa. Bardzo skromnie i bardzo kulturalnie. Piłem wznosząc toasty za nas, za Uzdrowisko i za nas w Uzdrowisku. Raptem zeszły dwa pepysy. Bardzo skromnie i bardzo kulturalnie.
Zaraz po tym, żeby się nie rozpłynęło w czekających nas obowiązkach, zadzwoniliśmy do Byłych Teściów Żony.  Rozmawialiśmy z Byłym Teściem Żony, który ostatnio ma problemy zdrowotne. Nie wchodząc w szczegóły za kilka dni będzie miał drugą serię chemioterapii, a potem krótkie, pojedyncze, jednodniowe. To, wiek oraz zapewne  przesilenie wiosenne powodują, że nie czuje się zbyt dobrze, nie  ma apetytu i schudł do 62 kg. Dodatkowo ma problemy ze wzrokiem.
- Telewizję to raczej słucham na słuchawkach niż oglądam. - A gdy siedzę z nosem w ekranie, to widzę ogólne zarysy. - Bloga czytam używając lupy!
Intelekt jednak nie szwankował, więc można było przegadać nasze remonty i dokładnie sprawę siania pomidorów i późniejszych rozsad.
- Robiłem to 30 lat! - Jest piękna pogoda, więc pójdę na spacer, siądę sobie na ławeczce koło bloku, bo dalej się nie wypuszczam bojąc się, że mogę nie mieć sił, żeby wrócić do domu.

Z tej zmiany czasu "nagle" zrobiła się 13.00. Wróciłem więc do roboczego stroju i zabrałem się za życie w myślach słysząc bezwiednie Żonę, która zawsze wtedy mówi, gdy mnie usłyszy, trochę na mnie oburzona A to?! To nie jest życie?! uważając, że opowiadam głupoty. No cóż, pozytywistycznie patrząc, a tak mam, wszelkie durnowate odstępstwa od wszelakiej pracy są fanaberiami, no może z wyjątkiem zasranego sportu, chociaż i przy nim mam wyrzuty sumienia, no chyba że jest druga, trzecia w nocy i gdy wtedy przecież nie można pracować. Ale już wszystkie inne pory dnia powodują, że siedząc przed zasranym sportem czuję, że coś mnie kłuje w pośladki. Gdy były czasy, że wyjeżdżaliśmy na urlopy (bywało że w lipcu i że nawet na trzy tygodnie), Żona doskonale wiedziała, że dobrze mi zrobi i że będę wypoczywał, gdy zabiorę ze sobą trochę pracy. Stąd zaopatrzony w szkolne  papiery i segregatory, i po codziennym telefonicznym omówieniu wszelkich spraw z Najlepszą Sekretarką w UE, czułem się spełniony i mogłem przystąpić do wypoczywania. A i tak raz załamałem Żonę na początku trzytygodniowego urlopu właśnie, gdy po jego trzech dniach stwierdziłem, że ja już w zasadzie wypocząłem i że moglibyśmy wracać.
A teraz? Nawet gdybyśmy wyjechali na urlop, żadnej pracy nie mógłbym ze sobą wziąć. I jaki to byłby wypoczynek przy codziennym onanie sportowo-politycznym, czytaniu książki, pisaniu bloga, zwiedzaniu i przesiadywaniu w knajpach?! Inne czasy.

W Niedzielę Wielkanocną spokojnie i niespiesznie sprzątałem teren przed domem i przy chodniku. Po zimie. Zmiotłem miliony igieł zrzucanych przez nasz piękny świerk oraz liście. Cały teren pięknie przejrzał. Nie będzie wstydu, gdy przyjadą goście.
W trakcie zadzwonił Brat z życzeniami. Kolejny termin jego przyjazdu do Uzdrowiska to druga dekada maja. Pażywiom, uwidim! jak mówią po rosyjsku Polacy, czyli pasmatrim.
Gdy już kończyłem, dopadli mnie dwaj pomocnicy, ci starsi - 15 i 16 lat.
- Proszę pana, jest coś do roboty, bo chcieliśmy uzbierać na grilla. - Coś pomóc?
Nie byli nachalni, więc zaproponowałem im ułożenie drewna. Trzeba powiedzieć, że zrobili to dobrze sami sobie organizując pracę przy pomocy taczki i muzyki ze smartfona. I w ogóle nie targowali się o stawkę.
- Proszę pana, a ile to drewno ważyło? - zapytali, gdy skończyli i nawet teren sami z siebie posprzątali i zamietli.
Wyraźnie dane te były im potrzebne, żeby móc się pochwalić przed kolegami. Zresztą sporo z nich w dziwny sposób zaczęło się pojawiać przed bramą podziwiając z zazdrością, że ci pracują i zarabiają.
- To były dwa kubiki. - wyjaśniłem widząc wyraźnie, że trochę byli zawiedzeni, bo jak tu się pochwalić, skoro im nic to nie mówiło, a i kolegom nie będzie również. 
- To umówmy się na sobotę na dziewiątą rano... - odparłem na ich nagabywania o kolejną pracę. - Ale tym razem sprawa będzie poważna, bo będziemy w betonowej zaprawie układać cokoły, żebym potem mógł między nimi układać kostkę.
- Ok, będziemy na pewno.
- Ale wiecie, że nie będę robił zaprawy, dopóki się nie pojawicie! - Bo co ja w razie czego z nią sam zrobię?!
- No, nie! - Nie wystawimy pana! - Będziemy! - odparli ze stuprocentową pewnością nastolatków.
Czeka mnie więc spore logistyczne i organizacyjne przedsięwzięcie - wszystkie zakupy zaprawy i cokołów oraz sprzętu pomocniczego trzeba będzie dokładnie przemyśleć. No, a potem praca, której nigdy dotąd nie wykonywałem. Ciężka i finezyjna jednocześnie. Wyzywająca.

Po wszystkim użyłem kolejnej sprawności harcerskiej i zabawiłem się dosłownie, bo dała mi ona wiele zadowolenia i przyjemności. Zabrałem się za opisywanie bezpieczników w skrzynce bezpiecznikowej, a na jej dużej pokrywie od wewnątrz pisakiem opisywałem, co do danego bezpiecznika należy. Na razie tylko w dolnym mieszkaniu gości. A wzięło się to stąd, że doskonale wiedziałem, że i w tym musi tkwić spora tajemniczość Tajemniczego Domu. Nie zawiodłem się. W przynależności gniazdek i włączników światła była spora niekonsekwencja, eufemistycznie mówiąc, i ta niekonsekwencja była przypisana raptem dwóm bezpiecznikom. Na jednym miała pracować lodówka (raptem 600W), czajnik i elektryczna kuchenka, a za chwilę okazało się, że i ekspres do kawy. Dziecko by wiedziało, że przy takim równoczesnym obciążeniu instalacja "nie wyda". Włączyłem więc lodówkę, na maksa kuchenkę i czajnik i obserwowałem, co będzie. Nie było nic, wszystko działało bez zarzutu. Więc wysnułem prosty wniosek, że trzeba będzie informować gości, żeby jednocześnie tych trzech, poza lodówką,  odbiorników prądu nie używali. I na wszelki wypadek instalacji nie poddałem tak ciężkiej próbie.
Drugi bezpiecznik nie będzie poddawany takim obciążeniom. Ale zaskoczył mnie, bo na nim "siedziało" jedno gniazdko nad umywalką w łazience, jedyne gniazdko "u nas", w holu, i oświetlenie holu. Cholernie jestem ciekaw elektrycznej większości domu, bo bezpieczników, tych do pierwszego zareagowania, jest piętnaście. Będzie co robić.

Po II Posiłku trochę "czasowo" zgłupieliśmy. Była 19.00, czyli 18.00, jeszcze jasno I co tu robić?!
Ostatecznie postanowiliśmy za jasnego się powoli zbierać I może obejrzymy dwa odcinki, bo to święta, ale gdyby się nie dało, to przecież nic się nie stanie! 
Nie dało się. Po pierwszym zrobiła się 21.00 i oboje chcieliśmy już spać. Czyżby nasze organizmy pozwoliły się tak dać cywilizacyjnie zindoktrynować?!

PONIEDZIAŁEK (01.04) - II Dzień Świąt - Prima Aprilis
No i dzisiaj wstałem o 05.45.

Można by powiedzieć standardowo, jak ostatnimi razy, gdyby to dla organizmu nie była 04.45. Ale on w dziwny sposób dopasował się do durnowatych cywilizacyjnych czasowych zmian i jak gdyby nigdy nic sam z siebie wstał. Mógłbym nawet mówić o jego wyjątkowości, gdyby nie Żona. Jej organizm zachował się tak jak mój, bo na dole była godzinę po mnie, czyli tak jak zwykle. Z marszu więc wkroczyliśmy w letni czas, nomen omen.
Grubo  przed I Świątecznym Posiłkiem zabraliśmy się za dolne mieszkanie. I zaraz po 11.00 byliśmy ze wszystkim gotowi. Ja jeszcze, żeby dzisiaj mieć wszystkie brudne prace za sobą, przygotowałem zapas drewna i szczap. I na to zadzwoniła Pasierbica, którą okazał się być Q-Wnuk. W tle wtórowała mu Ofelia. Najpierw wypytał mnie, jak spędziliśmy Święta, potem dokładnie opowiedział, jak było u Dziadka, byłego męża Żony, a potem czując że straciłem czujność poinformował, jak gdyby nigdy nic.
- A wiesz, dziadek, wczoraj mama zabrała nas na "pamiątkę". 
Natychmiast zacząłem się irytować.
- Było bardzo dużo ludzi, fajnie i było dobre jedzenie. - A jeden pan mówił o Bogu...
- Zapytaj swoją matkę - odezwałem się nie na żarty już wkurzony - co jej odbiło?!
- Prima Aprilis! - usłyszałem zachwyconą  dwójkę. 
A Pasierbica w tle pękała nie wierząc, że dałem się wrobić. No cóż, trzeba powiedzieć, że taktyka i zdolności aktorskie Q-Wnuka były bez zarzutu, a i Ofelia przez ten cały czas wyraźnie przebierając nogami ze zniecierpliwienia niczego po sobie nie dała poznać. Gówniarze!
- Ale to ja miałam dziadkowi powiedzieć! - usłyszałem jej pretensję do brata, gdy się już rozłączaliśmy.

Zjedliśmy na tarasie. Było tak gorąco, że Żona do końca posiłku nie wytrzymała i siadła w cieniu na schodach, ja zaś się zaparłem, ale jeszcze 5 minut i byłbym ugotowany. Swój sposób na upał znalazł Piesek. Wyszło mu, że w pełnym słońcu sępienie nie ma najmniejszego sensu, więc robił to schowany w chłodzie domu. Przez otwarte tarasowe drzwi bacznie obserwował nasze poczynania, po czym, gdy coś skapnęło na kafle, rączo wybiegał, by za chwilę znowu się chować i czekać.
Na telefoniczną sesję zeszliśmy do ogrodu i przy grillu schowaliśmy się w cieniu.
Zadzwoniliśmy do:
- Konfliktów Unikającego. Dzisiaj miał 57. urodziny. Dorwaliśmy go, gdy ze swoją byłą żoną i dziećmi jechali do jego matki, do jego rodzinnej wsi. Było kilka akcentów humorystycznych i wspomnieniowych.
- Mądrego Leśnika. Dwa dni temu z życzeniami wysłał nam zdjęcie szklarni z pomidorami wysokości... 20-30 cm. Wszystkie w doniczkach. No tak, ale on w szklarni o tej porze roku nocami grzeje. Musi coś z tego mieć, skoro ustawił swój pomidorowy przerób na 3-4 tysiące sadzonek. Jakaś makabra! Ustaliliśmy, że po długim majowym weekendzie się zdzwonimy i ustalimy - albo oni przyjadą do nas z sadzonkami, albo my do nich po sadzonki.
- Lekarki i Justusa Wspaniałego. Święta udały się nadzwyczajnie, co Lekarce sprawiło wielką radość i ulgę, a Justusowi Wspaniałemu radość i zadowolenie, bo Lekarce sprawiły one wielką radość i ulgę. Oczywiście nie chodziło tutaj o bogato i różnorodnie zastawiony stół, chociaż miał niewątpliwie znaczenie, ale o atmosferę, a z nią w różnych kręgach rodzinnych przy takich okazjach, i innych zresztą też, jest różnie, delikatnie mówiąc. No i ta pogoda!...
- Było super! - wtórowali sobie. - Nie spodziewaliśmy się, że będzie tak fajnie.
- To chyba była rekompensata za tamte święta. - uzupełniła Lekarka.
Akurat z Ziutkiem i Brunem byli nad Leśnym Jeziorkiem. Obie strony oczami wyobraźni wzajemnie się widziały - my ich w lesie, nad wodą, a oni nas w ogrodzie, przy szumie Bystrej Rzeki.

Goście przyjechali nieprzyzwoicie punktualnie, bo o 13.00. Tak się zgodziła Żona, gdy wcześniej pytali. Para z pieskiem. Bardzo sympatyczni, otwarci. Wszystko im się podobało, co on, o dziwo, artykułował. 
Pierwszy raz, jako gospodarze, z pełną świadomością zachowaliśmy się w nowy sposób, który wcześniej przedyskutowaliśmy. Na samym początku byliśmy oboje i ja wyjaśniłem tylko dwie istotne kwestie, a potem pałeczkę przejęła Żona. Życzyłem miłego pobytu i się zwinąłem. Czas wzajemnych z Żoną przekrzykiwań się przy gościach minął. Nie ta aura i nie to miejsce. Nie żałuję. A Żona po powrocie była zadowolona i miała satysfakcję z mojego zachowania, jak i z całego wprowadzenia gości.
Tedy nic, tylko powtarzać.

Całe popołudnie poświęciłem pisaniu nawet bez przerwy na regenerację sił umysłowych.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.54.
 
I cytat tygodnia: 
Jak się człowiek gdzieś zasiedzi, to prędzej czy później wyda się, kim jest. - Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)