poniedziałek, 25 marca 2024

25.03.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 113 dni.

WTOREK (19.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

W zdecydowanie lepszej kondycji fizycznej i psychicznej niż wczoraj.
Tedy do zaległości.
 
W sobotę, 16.03, wstaliśmy o 08.00. 
Ja półprzytomny, bo między 01.00 a 04.00 nie spałem. Żarła mnie zgaga. Powinienem był ją przewidzieć i jej zapobiec albo przynajmniej coś ze sobą zabrać na górę na wszelki wypadek, ale niestety... Żona miała pretensję, że jej nie obudziłem Bo przecież coś bym ci bez problemów podała!
Lekarka rano też się bardzo przejęła, bo jest Lekarką i lekarką I przecież gdybyś powiedział... No, ale nikomu nic nie powiedziałem i cierpiałem w milczeniu, jak przystało na mężczyznę. Do Justusa Wspaniałego moje nocne problemy nie dotarły, chyba, ale nawet jeśli je odnotował, to nie reagował, bo też jest przecież mężczyzną.
Od rana na dworze było ślicznie, więc długi spacer był tylko kwestią czasu. W cztery osoby i trzy psy poszliśmy w sobie znane tereny. Wszystko dość zachłannie obserwowałem, zwłaszcza Dom Dziwo, i notowałem zmiany. Akurat w jego przypadku od czasu naszej wyprowadzki niewielkie. Ale serce trochę pikało. Natomiast u Gruzina i Gruzinki było bez zmian, tak samo u Sąsiada Muzyka. Za to drewniany most nad Leniwą Rzeką sensownie wyremontowano na tyle, że można było swobodnie chodzić bez obawy złamania sobie nogi na jakiejś dziurze lub spróchniałej desce i uniknąć zabicia się przy potykaniu się o wystające zardzewiałe gwoździe. Dotarliśmy do Leśnego Jeziorka, jeszcze bardziej urokliwego niż poprzednio, a potem, ku naszemu zaskoczeniu, Nowi w Pięknej Dolinie pokazali nam drugie, o którym nie mieliśmy zielonego pojęcia. Równie urokliwe.

I w takim stanie ciała i ducha, w pewnym błogostanie, telefonicznie najpierw mnie dopadł Syn, a potem Córcia z wieścią, że wczoraj zmarł ich najlepszy wujek, Jacek, przyszywany co prawda, ale z nim właśnie od niemowlaka, czyli od zawsze się znali.
Jacka poznałem w 1973 roku poprzez Grażynę, przyjaciółkę I Żony, tę, która zmarła kilka lat temu po dwuletniej śpiączce (zasłabła w czasie kąpieli w Bałtyku). Był młodszy ode mnie o 2 lata. Ich dwóch synów do tej pory utrzymuje bliski kontakt z Synem i Córcią. Nic dziwnego, skoro przez 27 lat, do roku 2000, ich rodzice i my byliśmy ze sobą bardzo blisko. Wspólne urlopy (Polska i demoludy), różne wyjazdy, święta, imieniny, urodziny, w tym babć i dziadków z obu stron, sylwestry i wszelkie możliwe inne sytuacje, jakie zdarzają się w życiu, cotygodniowe spotkania w związku z różnymi okolicznościami, brydże, muzyka, podobne poglądy - taka wyliczanka nie jest w stanie oddać tej specyficznej więzi. Kontakt mój urwał się gwałtownie w 2000 roku, gdy rozstałem się z I Żoną. Ale, gdy widywaliśmy się od tej pory sporadycznie na różnych uroczystościach u Syna, fajnie się nam rozmawiało, a ich synowie nadal mnie traktowali jak swojego wujka. Bo cóż, pewnych rzeczy nie da się przekreślić i wyrzucić. Dwadzieścia siedem lat to kawał życia.
Jacek od lat cierpiał z powodu kręgosłupa. W ostatnich latach poruszał się wspomagany kulami. Jak mi przekazał Syn, trzy dni temu bodajże wrócił ze szpitala po kolejnej operacji i chyba zakrzep ulokowany albo w sercu, albo w mózgu spowodował zgon. Umarł spokojnie, w domu.
Tak więc Jacku, dziękuję Ci za te wszystkie lata. W ogromnej większości pozytywne i szczęśliwe. Mam w sobie tyle wspomnień związanych z Tobą, że gdy je przywołuję, to w zasadzie jestem w stanie reagować tylko jednym gestem - uśmiechem. 
Cześć Twojej pamięci!

Gdy wróciliśmy po spacerze, pogoda nadal się utrzymała, więc mogliśmy przy piwku, winie i cydrze zasiąść na tarasie i było fajnie, ale ja już wewnętrznie przygasłem.
Po południu odbył się cyrk z Pieskiem. Bertę ulokowaliśmy na czas pobytu na górze, w pokoju telewizyjnym, tuż obok naszej sypialni. Znając ją i pamiętając poprzedni pobyt wiedzieliśmy, że to odosobnienie, ta pewna izolacja od dolnego zgiełku będzie jej bardzo odpowiadać na stałej jej zasadzie Chcę mieć święty spokój! Rano przywoływana zeszła na posiłek, ale z przygodami. U Nowych w Pięknej Dolinie schody prowadzące na górę są bardzo podobne do naszych, bo ażurowe, drewniane i śliskie. Ale nasze są trochę szersze i mają głębsze stopnie. Mimo tego Pani już dawno wymyśliła, aby przykleić na każdym wykładzinowe podkładki, żeby Piesek miał przy schodzeniu przyczepność (pod górę jest łatwo) i oczywisty komfort. Te, u gospodarzy, dodatkowo miały w sobie bardzo  podejrzany dla Pieska zabieg tuż przy parterowej podłodze. Niby już na samym końcu, przy niedużej wysokości, raptem trzy, cztery stopnie, ale jakieś takie dziwne - z jednej strony płyciutkie, z drugiej głębokie ponad miarę, więc skąd Piesek miał wiedzieć, którędy się poruszać? Z tej niewiedzy się pośliznął, któraś z łap wpadła mu w ażur, a to nie mogło mu się spodobać. Wpadłszy w lekką panikę wykombinował jednak, że droga powrotna jest znacznie dłuższa, bo 3/4 schodów miał już za sobą, a poza tym wykombinował, że obracanie swojego cielska o 180 stopni, żeby nawrócić, ani chybi spowoduje jego zakleszczenie (długość cielska, nie wliczając ogona, przekraczała szerokość schodów) i kolejne wpadanie w ażury.
Zszedł więc w desperacji, a raczej zjechał z łomotem, wylądował na podłodze przy wielkim przerażeniu Pani i jej współczuciu, otrzepał się i mógł przystąpić do porannej konsumpcji, bo priorytety są, zwłaszcza przy tak dużej konkurencji.
I jakoś tak za chwilę majestatycznie i bez problemów z powrotem wlazł na górę, bo Chcę mieć święty spokój! Spokój trwał mniej więcej do następnego posiłku. I tu zaczęły się schody, nomen omen. Piesek, pomny poprzednich wydarzeń, żadną miarą nie chciał zejść. Nawoływany zbliżał się do schodowej przepaści i z dołu było widać delikatne ruchy jednej z łap, takie machanie nią w powietrzu, tam i z powrotem, z ostatecznym wycofywaniem jej na pewny grunt.
Próbowaliśmy wszyscy i czego to nie próbowaliśmy. Oczywiście zaczęła Pani. Poszła na górę, z czego Piesek się ewidentnie ucieszył, i łagodnym, starannie modulowanym głosem, jak do dziecka, tłumaczyła logicznie To nic takiego, zobacz, jak Pani idzie... Piesek szedł ochoczo za Panią dopóki było płasko, by nad pierwszym stopniem natychmiast zahamować. Wielokrotne próby i namowy  nic nie dały. Pani więc wróciła na dół po smycz, bo z naszych doświadczeń wynika, że Piesek na smyczy całkowicie poddaje się woli prowadzącego na zasadzie Ok, ale bierzesz za wszystko odpowiedzialność! 
Rezultaty były zerowe. No może jedna łapa chwilowo oparła się na stopniu, ale na tyle bezpiecznie, że trzy pozostałe stojące na poziomie gwarantowały stabilność.
Za sprawę wzięła się Lekarka. Zastosowała tę samą metodę co Żona, tylko ze znacznie większą modulacją głosu, a ponieważ ma specjalność "pediatria" więc dało się słyszeć milutkie i ciepłe Niu, niu, niu! naprzemiennie z Dziu, dziu, dziu!, czy też Nio, nio, nio! lub Ciu, ciu, ciu!, co zwykle na małe bobasy działa, a nawet by zadziałało na mnie, gdybym był na miejscu  Berty. Na nią nie działało. Powtarzała tylko manewr z łapą.
To za sprawę wziąłem się ja, na pewniaka, bo jaki piesek oprze się kilku kawałkom pasztetu? Jeden trzymałem w ręce tuż pod nosem Pieska, a kolejne poukładałem na stopniach, co jeden, zaczynając od najwyższego. Efekt był taki, że Piesek z niesamowitą prędkością (nawet nie zdążyłem drgnąć) wyrwał mi pasztecik z ręki i go połknął i nawet spuścił dwie przednie łapy na pierwszy podest czując, że tylne ma na płaskim, co mu gwarantowało stabilność i poczucie bezpieczeństwa, błyskawicznie pożarł drugi kawałek i natychmiast przednie łapy ze swobodą przeniósł w bezpieczną pozycję. Do zejścia na drugi stopień nie dawał się namówić żadną miarą, więc się poddałem, zwłaszcza że pasztetowe zasoby gospodarzy były ograniczone.
Przyszła kolej na Justusa Wspaniałego. Nie bawił się w żadne infantylne modulacje, tylko do sprawy podszedł naukowo. Na górę zaprowadził Ziutka i Bruna i kilka razy za ich pomocą pokazywał Bercie, jak "normalne" pieski potrafią radośnie schodzić licząc na to, że zadziała efekt naśladownictwa, czyli że zadziała znana metoda pedagogiczna "przez naśladowanie uczymy się!" Tu nie zadziałała. Raz tylko spróbował lekko zasugerować Bercie kierunek ruchu w dół ciągnąc ją za obrożę, ale efekt był natychmiast odwrotny od zamierzonego, bo Masa się zaparła przednimi łapami i ani drgnęła.

No cóż, Pieska trzeba było znieść(!). Bardzo śmieszne, zwłaszcza że Żona kategorycznie zastrzegła, że  w tej akcji nie może brać udziału druga siła męska Bo to ją dodatkowo zestresuje!, czyli że musieli to zrobić Państwo. Czas był najwyższy, bo Piesek popiskiwał i biologiczny zegar wyraźnie mu mówił, że jest już pora posiłku. Pewnie, że mógł go dostać na górze, ale co potem?!
Pan wziął za dwie przednie łapy czując natychmiast bezwład przodu Pieska i szedł tyłem uważając, żeby się nie przewrócić, Pani zaś za tylne, ale bardziej za dupsko, równie bezwładne, co przód. Tylne łapy nie pracowały w ogóle, żaden ich mięsień, więc co rusz któraś z nich wpadała w ażur, często aż po pachy, i Pani daną łapę musiała wyciągać i ustawiać na stopniu jednoczenie ciepło przemawiając. I tak krok po kroku doszliśmy do zabiegu. Tu sprawa z tylnymi łapami stała się bardziej skomplikowana na tyle, że Pani nie mogła ich specjalnie dosięgnąć, więc Pieska trzeba było puścić samopas, zwłaszcza że przednie łapy zostały postawione na ostatnim stopniu.
Piesek postawiony wobec krytycznego momentu jakimś cudem wyciągnął zaklinowaną tylną łapę i bezwładnie, całym cielskiem, ze sporym łomotem ześliznął się na podłogę. Błyskawicznie się zebrał, otrzepał i było po wszystkim. A my błyskawicznie schody zastawiliśmy dwoma ciężkimi krzesłami i taboretem, bo było wiadomo, że, jak amen w pacierzu, Piesek od razu po posiłku majestatycznie powędruje na górę do swojego azylu. Natychmiast więc stworzyliśmy mu nowy, na parterze(!), a raczej w przyziemiu(!), gdzie nie było choćby jednego schodka. Legowisko zniosłem z góry i ulokowałem go w gabinecie, obok salonu. Piesek był wyraźnie zadowolony.
Co w tym czasie robił Justus Wspaniały? Filmował z dogadywaniem i komentarzem, czyli z nabijaniem się z Pieska i z Państwa ku oburzeniu Żony Ale jesteś świnia! Nie mogła znieść uwieczniania tego nieszczęścia Pieska (ona) i jego kompromitacji (ja). Pan zaś miał ubaw i był bardzo zadowolony, że cała akcja została uwieczniona.
 
Reszta dnia przebiegła spokojnie i bardzo sympatycznie. No może z wyjątkiem momentu, w którym przyszło do rozładowania Inteligentnego Auta i wykiprowania worków z ziemią.
- Co tak mało? - usłyszałem, gdy otworzyliśmy drzwiczki Inteligentnego Auta.
Nie zareagowałem i ostatecznie nic sobie z tego nie robiłem. Justus Wspaniały odrzucił moją pomoc Po co masz się pałować?! i sam przerzucił worki pod zadaszenie, żeby pokazać, że on pałować się też potrafi, a przede wszystkim że go na to stać! I dał mi zwrotnie pięć sztuk nowych worków do gruzu. Nawet wielobarwnych.
Cały wieczór praktycznie spędziliśmy w salonie - przy jedzeniu, wódce i winie. Dominującym jednak akcentem była muzyka - fajna, wybierana przez Justusa Wspaniałego i świetna, wybierana przez pozostałych, zwłaszcza przeze mnie.
Stosunkowo wcześnie poszliśmy spać. Piesek został na dole i ani mu było w głowie opuszczać swój nowy azyl.
 
Dzisiaj o 09.16 napisał Po Morzach Pływający.
Coś mnie obudziło o 0120 i nagle zacząłem o Was myśleć. Tak intensywnie myślałem, że dopiero po 3 zasnąłem. W międzyczasie otworzyłem Google Maps i zacząłem planować podróż. Wyszło , że 442 km przejedziemy w 5h25min.
Teraz czekam na poprawę pogody i ruszam do ogrodu robić drugą skrzynię.
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)

W niedzielę, 17.03, wstaliśmy o 08.00 bez moich sensacji. Rano, "jak zwykle", poszliśmy z Bertą na działkę. Było zimno i wietrznie, ale Piesek zrobił wszystko, co trzeba.
Znowu od rana długo siedzieliśmy przy stole w kuchni i przy kawach, i gadaliśmy. Ale od pewnego momentu nie miałem już w sobie luzu, bo "jechałem". W momencie, gdy Nowi w Pięknej Dolinie poszli na spacer z Ziutkiem i Brunem, położyłem się przed podróżą na pół godzinki. 
Po posiłku nadszedł czas rozstania. Co nieuniknione, to nieuniknione.
Wracaliśmy dość smętni, mimo że podróż była zupełnie niemęcząca i na dodatek trwała tylko 1 godzinę 56 minut. Chyba przez to, że nie było TIR-ów, no i jechaliśmy "pod prąd", bo po weekendzie wszyscy wracali do Metropolii.
Pod bramą Tajemniczego Domu czekał już na nas z kluczami Sąsiad Po Lewej, który po swojemu zameldował, że pod naszą nieobecność wszystko było w porządku.
Na domowym starcie mieliśmy sporo palenia, bo w chałupie się mocno ochłodziło. Oczywiście temperaturowych strat nie dało się do końca dnia nadrobić. Ale i tak mieliśmy dobrze, bo na dole oglądałem finał Indian Wells, w którym Iga rozgromiła Greczynkę Marię Sakkari 2:0 (drugi set 6:0), więc mogłem pilnować palenia w kuchni i w kominku.
W sypialni, której nie dało się przecież od razu ogrzać kominem z racji dużej bezwładności systemu, Żona sobie poradziła w ten sposób, że zasypiała w szlafroku.

W poniedziałek, 18.03, dopadła nas mocno obezwładniająca demoralizacja. Oczywiście przez wyjazd do Nowych w Pięknej Dolinie. Trzeba było uruchomić spore zapasy woli, żeby zabrać się do roboty.
Ale praca dała sporo satysfakcji, bo doklejane listwy przypodłogowe w salonie oraz różne, maskujące, w sypialni gości ładnie "podomykały" pomieszczenia.
W trakcie tych prac zadzwonił do mnie Po Morzach Pływający, a to rzadkość. Tej formy komunikacji używa sporadycznie, a jeszcze w stosunku do mnie?... Jako niedzielny kierowca, z czym się nie kryje i, jako marynarz, nie ma ambicji nim nie być, na 25 dni przed ich wizytą u nas mocno przeżywał całą podróż. Nieźle!
Zdziwiłem się, że już teraz opracowuje trasę dojazdu i rozpatruje różne warianty, wszystkie bez wyjątku zmierzające do tego, żeby poruszać się lokalnymi drogami, unikać esek, a przede wszystkim autostrady, którą jest obwodnica Metropolii. Zwłaszcza kością w gardle stała mu ta ostatnia Te piątkowe godziny szczytu, TIR-y!. Nie pomagały żadne moje tłumaczenia, że dzięki temu będą szybciej, i chyba pogorszyłem sytuację w dobrej wierze mu wyjaśniając, że tam są trzy pasy ruchu w jedną stronę i trzy w drugą. To dopiero według niego musiało się tam dziać! Dyskutował ze mną z kilka razy o alternatywnej drodze, która by mi w życiu nie przyszła do głowy, więc ostatecznie te jego 5 godzin i 25 minut będzie można sobie w buty wsadzić.

Po południu przyszedł sms od Syna. Pogrzeb Jacka odbędzie się we wtorek, 26 marca, czyli akurat w tym terminie, w którym zaplanowaliśmy mój pobyt u Wnuków. Można powiedzieć głupio, że dobrze się złożyło.
Pod wieczór Żona w laptopie pokazała mi niespodziankę. Wiedziała już o niej wczoraj, ale wtedy nie było atmosfery. Niemiec, Temat Na Zdjęć, wystawił... Wakacyjną Wieś ... na sprzedaż. Zdjęcia pokazywały spore zaniedbania terenu względem tego, jak ja dbałem i pewne rzeczy, z którymi w życiu się nie pogodzimy (betonowy płot dzielący działkę!!!), a tekst wyjaśniał decyzję.  Mogła być to i prawda, chociaż z Żoną mieliśmy swoją spiskową teorię, u której podstaw leżał charakter, a raczej jego przypadłości, Tematu Na Zdjęć.
Natychmiast w tej sprawie zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Znowu się zszokowali.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
Dzisiaj, we wtorek, 19.03, wyjechaliśmy do City bardzo późno, bo dopiero o 13.00. Wszystko przez zmywarkę, która się znarowiła. W nocy nie myła, mimo że Żona wczoraj wieczorem nastawiła jej mycie za 8 godzin. Rano nie dawała się nijak zresetować i ciągle "chciała" myć na bardzo długim programie trwającym 3 godziny 15 minut. Pod strachem bożym ją nastawiliśmy (jak nie ja włączyłem się w sprawę), a Żona nie chciała się nigdzie ruszać, dopóki to bydle nie skończy. Skończyło i umyło. Ale co dalej wywinie, nie wiadomo. 
Jedną trzecią citizańskiego czasu zajęły nam nieskomplikowane zakupy spożywcze i równie nieskomplikowane w Leroy Merlin, które umożliwiały dalsze remontowe cyzelowanie. Za to przez dwie trzecie szukaliśmy możliwości kupienia drewnianych kątowników i ćwierćwałków. Leroy Merlin i Castoramę odrzuciliśmy już czas jakiś z racji skromnej i do tego szablonowej oferty. Każdy kolejny sklep polecony przez poprzedni kierował nas do następnego i tak w koło Macieju. Drewna nigdzie, za to obrzydliwego plastiku w bród. Korzyść z poszukiwań była taka, że poznaliśmy kolejne zakątki City.
 
Do domu wróciliśmy późno. Na tyle, żeby zjeść już II Posiłek, zamarkować jakieś czynności dla spokoju ducha i pójść do łóżka. 
Obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin, po którym można było wreszcie usnąć. Piszę tak, bo zwłaszcza wieczorem byłem mocno niemrawy i chciałem, żeby było już jutro.
- Gdybyś pytała, czy coś mi dolega... - postanowiłem uprzedzić pytanie Żony, które było tylko kwestią czasu, bo mnie zna - ... to odpowiadam, że nic. - Fizycznie czuję się dobrze, a mój "podejrzany" stan wynika "tylko" z tego, że ciągle myślę o śmierci kolegi i o pogrzebie. - I nie da się z tym nic zrobić...
 
ŚRODA (20.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Z łóżka zwlekałem się ciężko, bo by się jeszcze pospało.
Żona pojawiła się w kuchni grubo przed czasem. Opisałem jej mój poranny stan.
- To dlaczego jeszcze nie spałeś?! - Gdybyś spał, to ja też!... - miała małą pretensję. 
Ranek powitał nas temperaturą -4 st. Jak przystało na pierwszy astronomiczny dzień wiosny.
Po I Posiłku zabrałem się za drobiazgi w gościnnym salonie. Jeszcze raz wyszpachlowałem "dziury" w podłodze i podmalowałem te miejsca w położonych przeze mnie drewnianych cokolikach, które swoimi niepomalowanymi końcówkami kłuły w oczy. I gdy byłem w połowie przygotowawczych prac do dalszego działania około 13.00 przyszła na górę Żona.
- Zobacz, jaka piękna pogoda... - Nie wybrałbyś się z nami do Zdroju?
Zaprotestowałem w obliczu tego, co dzisiaj zaplanowałem zrobić i w obliczu prac bez liku w ogóle.
- Oczywiście mogę pójść sama z Pieskiem, ale zastanów się... - Odpoczniesz. - No i we troje to inny spacer...
Znowu protestowałem mówiąc, że na odpoczynek nie mam czasu A poza tym w łazience później nie będę miał dobrego oświetlenia!
- To pójdziesz?
- Pójdę.
- Ale będziesz zadowolony?
- Na 60 %.
Byłem na 100, a nawet na więcej. Nie spodziewałem się, że aż tak. Pomijając fakt pięknej pogody, fakt że do Zdroju lubimy chodzić, to przede wszystkim dobrze mi zrobiło wyjście do świata, do ludzi.
Więc po powrocie ze sporą energią zabrałem się za wieszanie karnisza w gościnnej łazience i dwóch specyficznych półek-regalików. Brak właściwego dziennego oświetlenia już mi nie przeszkadzał. Przy elektrycznym równie dobrze, żeby nie powiedzieć perfekcyjnie, wszystko zmontowałem.

Tuż po II Posiłku zadzwonili Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Już wczoraj chciałem z nimi podzielić się wiadomością o wystawieniu przez Temat Na Zdjęć na sprzedaż Wakacyjnej Wsi, ale do rozmowy nie doszło. Byli zaskoczeni.
- Nie wiem, czy widzieliście zdjęcia ohydnego betonowego płotu, który w poprzek posesji postawił Temat Na Zdjęć. - W ten sposób odgrodził swoją część prywatną od gościnnej umożliwiając gościom dotarcie do ogniska, Stawu i Rzeczki (kajaki).
Byli sporo zbulwersowani.
- I gdybyście rano, przed naszym przyjściem z góry, jak zwykle siedzieli przy kuchni i przy kawie tuż obok siebie, jak dwa gruchające gołąbki, nie moglibyście już zapuścić wzroku prowadzonego przez Brzozową Alejkę w fascynującą, ciągnącą się przestrzeń ze świadomością, że na jej niewidocznym końcu jest Staw i Rzeczka, tylko odbilibyście się od brutalnej betonowej przeszkody...
- Ale to chyba o czymś świadczyło, że nie patrzyliśmy sobie porannie w oczy, tylko w przestrzeń?... - Konfliktów Unikający z właściwą sobie zdolnością skomentował a propos.
- Nieważne jest patrzenie sobie w oczy, ani w przestrzeń, tylko wspólne patrzenie w jednym kierunku... - Żona dała się ponieść filozoficznym rozważaniom.
Widząc w którą stronę zmierza rozmowa, gwałtownie się pożegnałem i poszedłem na górę dokończyć robotę przerwaną przez II Posiłek. Temat, nomen omen, uważałem za skończony, bo przecież o żelaznych faktach poinformowałem. Żona mogła sama kontynuować rozmowę meandrując, być może, po wszelkich aspektach - żelaznych i filozoficznych.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
CZWARTEK (21.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Kwadrans przed czasem. Może dlatego, że to kalendarzowy pierwszy Dzień Wiosny. Dzień jest krótszy od najdłuższego o 4 godziny i 32 minuty i jest dłuższy od najkrótszego o 4 godziny i 32 minuty. I trwa już 12 godzin i 15 minut. Fajnie. 
Pierwszy raz od wielu dni nie bolały mnie plecy i nie czułem dogłębnego, organicznego zmęczenia.
- To przez ten wczorajszy spacer... - zażartowała Żona. - Ale oczywiście jest to suma różnych składników...  

To był taki dzień, że gdybym go wycisnął, to zostałoby niewiele. Przy II Posiłku musiałem się nieźle nagłówkować, żeby powiedzieć sobie na co poszedł mój dzisiejszy czas, bo wyglądało na to, że go zmitrężyłem. Wykonałem kilka prac, po których nawet ja wiedząc o nich, że były, nie mogłem powiedzieć, że wizualnie coś się ruszyło. Do nich należało szlifowanie zaszpachlowanych dziur w podłodze i sprzątnięcie tego miejsca, na co nikt nie mógłby zwrócić uwagi, skoro na tym miejscu postawiłem szafkę. Albo takie karnisze. Skróciłem cztery drążki, aby dwa karnisze nie odstawały tak debilnie od ściany i żmudnie, każdy ich zakamarek, wyczyściłem z kurzu. Natychmiast o tym zapomniałem, gdy tylko je w salonie gości zamontowałem. Ich widok był jedyną rzeczą, która zaświadczała, że coś tam dzisiaj zrobiłem. Może jeszcze całkowite sprzątnięcie salonu rzucało się w oczy i dwie komody, do których blatów z Żoną przykleiliśmy obszyte na wymiar dywaniki, ale i tu robota nie została skończona, bo do trzeciej zabrakło dwustronnej taśmy. O nieefektownym podklejaniu starej tapety na łączeniach pasów w sypialni oraz o podmalowaniu ubytków po malowaniu w łazience (powstały po odrywaniu taśmy) nawet nie ma co wspominać.
Wszystkie one zżarły czas, więc nic dziwnego, że wieczorem czułem się zmęczony, skoro nic nie zrobiłem.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
PIĄTEK (22.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Znowu kwadrans przed terminem.
W trakcie porannego onanu sportowego dotarło do mnie, że wczoraj odbył się pierwszy barażowy mecz Polaków z Estonią. Wygraliśmy 5:1. Oczywiście dobrze, ale byłem w tej kwestii dziwnie i konsekwentnie nadal oziębły. Ostatni mecz barażowy, decydujący o wejściu do tegorocznych Mistrzostw Europy w Niemczech, rozegramy we wtorek z Walią na ich terenie. Będę oglądał u Wnuków, po raz pierwszy od dłuższego czasu, już z emocjami, ale sam nie wiem, czy jestem za tym, żeby nasi się zakwalifikowali. Bo trafią do grupy z Holandią, Austrią i Francją i będzie wielki smutek, i zęby mogą boleć. Bo wtedy przecież nie oprę się oglądaniu.

Dość wcześnie, bo zaraz po I Posiłku, pojechaliśmy do City. Więc rano z niczym się nie rozpędzałem. Błyskawicznie przelecieliśmy przez Castoramę, Leroy Merlin, Carrefour, Jysk i Biedronkę. Te sieci sklepów zestawiłem tak jednym tchem chyba po raz pierwszy i przez to dość brutalnie dotarło do  mnie, że nie masz w tym polskiego kapitału. Nie żebym wcześniej o tym nie wiedział.
Gdy wróciliśmy do domu, było na tyle wcześnie i jasno, że opłacało się zabrać za robotę. Zupełnie niespodziewanie otworzył mi się listwowy front robót, bo nagle w Leroy Merlin pojawiły się odpowiadające mi ćwierćwałki i stosowny kątownik. Wszystkie przyciąłem na wymiar i dwa razy pomalowałem. A jutro montaż. Nad kątownikiem spędziłem chyba z półtorej godziny (półtora!...), bo jeden jego bok szlifowałem i szlifowałem starając się dostosować do specyficznej ściany, do której miał przylegać. Ściana, nie dość że nie była pionowa, to w swoim środku miała wybrzuszenie, czyli że jej boczny rzut tworzył linię stanowiącą fragment jakiegoś sporego koła. A prościutki kątownik miał zamiar odgrywać rolę cięciwy i nijak nie chciał przylegać. Odkrył to już Szef Fachowców, ale ze względów finansowych zabroniliśmy mu jakiegokolwiek prostowania. A bo to w czymś przeszkadza?...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
SOBOTA (23.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.

Kolejny raz kwadrans przed terminem. Organizm się zaparł, czy co?
Już po ósmej byłem na górze, w pracy, co stanowiło mój poranny rekord w Uzdrowisku. Od razu zabrałem się się za klejenie ćwierćwałków w salonie gości i kątownika w ich sypialni. Sprawa wydawała się prosta i taka była, tylko że pobyt na górze się wydłużył z powodu cyzelowania. Nie mogłem przepuścić lipy.
Po II Posiłku na górze byliśmy oboje. Na kobyłkach przygotowałem Żonie stanowisko, na którym malowała sześć półeczek z łazienkowych regalików. A ja w sąsiedniej sypialni zacząłem montować pierwszą z wielu szafek, które będą ustawione albo zawieszone w kuchni.
Paczka zawierała niejasną specyfikację jej zawartości. A instrukcji montażu ani śladu. Ale byłem wdzięczny producentom, że zadbali o mój mózg. Nieźle musiałem go przećwiczyć korzystając oczywiście z wieloletnich zasobów pamięci, które się utrwaliły przy dziesiątkach montaży. 
Najbardziej się gimnastykowałem przy montażu szuflady. Nijak nie mogłem wymyślić, jak zamontować prowadnice. W sukurs przyszła Żona, która podobną znalazła w domu w jednym ze stolików i sprawa zrobiła się banalna.
Korzystając z rozpędu i wiedzy zacząłem montować drugą, identyczną do tej, którą już zmontowałem, a na której Szef Fachowców posadowił zlewozmywak. I na to rozległ się gong. Ktoś dzwonił przy furtce. Oboje z Żoną wyszliśmy na balkon. Przed furtką stała ta para, która odśnieżała mi swego czasu podjazd - Natalia, obecnie lat 13 i Krystian, lat 12.
- Proszę pana, jest coś do roboty?!
Spojrzeliśmy na siebie z Żoną, bo niczego sensownego tak gwałtownie nie potrafiliśmy wymyślić. A spotkawszy tych młodych ostatnio na spacerze obiecaliśmy im, że jakaś robota się znajdzie.
- Jeszcze nie mam... - Dam wam znać! - krzyczałem z balkonu.
- Ale, proszę pana, my musimy zarobić na wakacje!
Na takie dictum trzeba było się ugiąć.
- Poczekajcie, coś się znajdzie!
W szybkiej dyskusji z Żoną stwierdziłem, że przecież mogliby wyrywać kostkę ze szklarni i nosić ją koło nowej furtki Bo przecież musiałbym zrobić to sam, a wiadomo czas i siły!
Zszedłem na dół, wytłumaczyłem co i jak wydłubywać, gdzie składać i dałem kilof i łom. Z Natalią ustaliliśmy, że pracę rozpoczęli o 15.30, ale Krystian chciał się popisać i w swoim smartfonie nastawił stoper. Dusiłem się ze śmiechu.
- Proszę pana, a ile zarobimy? - zapytał Krystian po 10 minutach pracy, gdy zajrzałem kontrolnie.
- To zależy, ile czasu będziecie pracować i jak pracę wykonacie... - spokojnie tłumaczyłem nadal dusząc się ze śmiechu.
- Ale mnie boli kręgosłup!... - patrzył na mnie znacząco po 20 minutach, gdy znowu do nich zajrzałem.
Musiałem zachować powagę. Zaraz potem przyszedł na górę i mnie nękał o jakiś wózek Bo byłoby nam łatwiej! Wybiłem im to z głowy.
- Mam taczkę, ale ciekawe jak będziecie nią jeździć, taką obciążoną, gdy po drodze są progi i schody?!...
Dał sobie spokój. W którymś momencie z góry przyuważyłem, jak się męczył i ile to trwało, żeby dwie kostki nałożyć na szpadel, a potem z całym zestawem iść niezgrabnie manewrując w wąskich przejściach.
- Ale mówiłem wam, żebyście nosili po dwie sztuki naraz, a tym szpadlem to się pałujesz i pałujesz bez sensu!
Montowałem szafkę, gdy zastukał w szybę. Dostał się na górę po zewnętrznych schodach.
- Może pan zejść na dół, bo jednej linii kostek nie możemy wydłubać.
Chciałem im pokazać, jak to zrobić, ale faktycznie, nie dało rady. To te kazałem im zostawić.
- Może pan zejść na dół? - znowu dopadł mnie za chwilę. 
- Ale Krystian, nie możesz mnie tak co chwilę wołać! - Mam swoją robotę, montuję szafkę, a ty mnie rozpraszasz.
- Ale ja panu chciałem coś pokazać! - poinformował niezrażony.
I na miejscu zademonstrował, jak łomem zaczął z innej strony dłubać i poszło.
- O, to super! - pochwaliłem. - Ale Krystian, uważaj z tym łomem, bo mi wybijesz szyby w szklarni!... - zareagowałem widząc jak szeroko macha tym ciężkim żelastwem.
- Spokooojnie! - usłyszałem pewny głos nastolatka, co to już niejedno w życiu widział. 
Natalia kostki naruszone łomem wyrywała kilofem. Nawet oboje nieźle to zorganizowali.
Za jakiś czas usłyszałem, że Żona wpuściła go z tarasu do domu, do toalety. A za chwilę przyszła na górę.
- Kolega woła cię do szklarni. - Był w toalecie i wychodząc skomentował Ale fajny dom!
- Proszę pana, skończyliśmy! - To teraz możemy ciąć gałęzie!
Dałem im trzy worki, trzy sekatory, znowu wytłumaczyłem i wróciłem na górę.
- Znowu przyszedł twój kolega i cię woła.
- Proszę  pana, skończyliśmy! - Krystian z dumą pokazał mi smartfona. Na ekranie widać było 2 godziny, 2 minuty i 47 sekund. 
Przyszło do zapłaty.
- Liczę wam 10 zł za godzinę, więc każdy z was dostaje po 20 zł plus macie premii 10 zł do podziału.
- Ale co tak mało?! - zaprotestował Krystian. - To była bardzo ciężka praca!
- Ale to nie powinno być za godzinę, tylko za ciężką pracę! - Mama mówi, że za taką pracę należy się po 20 zł za godzinę i ona tyle bierze! - Natalia dołączyła do twardych negocjacji.
- Ale wy jeszcze nie jesteście dorosłymi i nie możecie zarabiać tak, jak oni! - Nie macie takich kwalifikacji!... - użyłem dość słabego argumentu starając się być twardym jak Roman Bratny.
- To niech pan jeszcze dołoży chociaż z dychę! - Krystian nie dawał za wygraną.
Byłem na to przygotowany. Z kieszeni natychmiast wyciągnąłem banknot. Byli zachwyceni.
- A wy jesteście rodzeństwem? - zapytałem.
- Nie! - odpowiedziała Natalia. - Ale się kumplujemy. - wyjaśniła najnormalniej w świecie. 
- To przyjdziemy jutro! - Krystian kuł żelazo póki gorące.
- Nieee! - zaprotestowałem. - Po pierwsze muszę dla was coś przygotować, a po drugie jutro jest niedziela!
- To w poniedziałek! - Krystian nie dawał za wygraną. Nie mogłem się od niego odczepić.
- Ty też musiałeś być taki w jego wieku! - skomentowała Żona moją relację. - Tak mi to wygląda sądząc po twoim charakterze.

Gdy wreszcie poszli, spokojnie dokończyłem montaż drugiej szafki. Pracę umilałem sobie ubawieniem, gdy przywoływałem różne scenki z pobytu małolatów. No i poza tym, naprawdę dużo dzięki nim byłem do przodu.
Cały dzień czekałem na mecz Igi. Termin ciągle przesuwano, bo w Miami lało i dezorganizowało zasrany sport! Ostatecznie nie doczekałem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
   
Dzisiejszy dzień, sobota, był dziwny. Nie czuliśmy jej. Najlepsze, że nie dość, że nie była sobą, to na dodatek nie była w naszych odczuciach żadnym innym dniem tygodnia. Więc czym była?...
 
NIEDZIELA (24.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Godzinę przed planem. Nie wiadomo dlaczego, bo nic specjalnego mi nie doskwierało. No może trochę myśli o jutrzejszym wyjeździe i o pogrzebie, a może to był przednówek pełni. Wstawałem w każdym bądź razie dość dziarsko.
Od rana czaiłem się na mecz Igi Świątek z Włoszką Camilą Giorgi. Z kolejnych transmisji nie mogłem dojść, czy się odbył, a jeśli tak, to czy będzie retransmisja? W końcu zajrzałem do najbardziej wiarygodnego źródła, a tam jak był stał wynik 6:1, 6:1 dla Igi. Retransmisja w końcu się pojawiła, więc bez emocji, ot tak dla zasranego sportu, sobie obejrzałem. Żeby zobaczyć też, jak Iga grała. Trudno było coś powiedzieć, bo Włoszka popełniała mnóstwo błędów i nie była dla Igi wyzwaniem.

Rano zacząłem robić zapasy drewna. Musiałem sprawę przeprowadzić w dwóch turach, dzisiaj i jutro, żeby się nie wykończyć. A zapas podczas mojej  nieobecności Żona musiała mieć.
W którymś momencie, gdy już było pięknie na dworze, wyszedłem, żeby przesiać trochę ziemi pod pomidory. I już długo nie mogłem wrócić do domu. Dwór mnie pochłonął, a zwłaszcza pytanie Żony A te maliny będą tak rosły? Wiele mi nie trzeba było. Z przyjemnością za nie się zabrałem wycinając lub wyrywając wyschnięte łodygi, a te które już zdążyły wypuścić listki miały z góry obcinane wyschnięte końcówki. Miałem w planie zrobić to już  dawno, a o dzisiejszych rodzajach prac i ich terminie nie miałem zielonego pojęcia, to znaczy, czy były wykonywane zgodnie ze sztuką. Ale zupełnie się tym nie przejąłem wiedząc, że malina to chwast i żebym nie wiem co, to i tak da radę. Niektóre wyciąłem całkowicie w miejscach, w których nie miały prawa rosnąć, bo tam planowałem ustawić permakulturowe skrzynie. Cały teren, przy wcześniejszej niemożliwości wstępu do niego bez przedzierania się przez chaszcze, pięknie przejrzał. A co miał, ..., nie przejrzeć?!
W trakcie pracy przyszła Żona.
- Twój kolega dzwonił do bramy i powiedział, że on mógłby teraz jeszcze pociąć gałęzie... - Przypomniałam mu, że ty do niego zadzwonisz, bo taka była umowa. - Mówię ci, on będzie taki, jak ty!...

Konsultacyjnie zadzwoniłem do Justusa Wspaniałego.
- Na jaką głębokość siać pomidory i w jakich odstępach?
Nigdy tego nie robiłem, bo zawsze wsadzałem już gotowe sadzonki. Zareagował konstruktywnie, ale obśmiał się, gdy mu powiedziałem, że wszystkie nasionka od niego są wymieszane.
- Ale tam są różne gatunki!...
- A to czemuś przeszkadza?! - moja uwaga tylko wzmogła jego wesołość.
W końcu malin miałem dość i postanowiłem zdywersyfikować wysiłek. Zabrałem się za szafki, tym razem wiszące. Bardzo szybko przy pierwszej okazało się, że nie ma ona spodu. Wspólnie z Żoną nie mogliśmy dojść z rysunków i enigmatycznych opisów, o co może chodzić. Postanowiliśmy, że z tą szafką dajemy sobie spokój i że zamontujemy pozostałe dwie. Z pierwszą poszło mi błyskawicznie, ale już przy założeniu siłownika do podnoszenia drzwiczek miałem poważne problemy. A na ich rozwiązywanie najlepszy jest młotek. Byłem bliski uszkodzenia i gniazda, i główki waląc w nie z całej siły, gdy nagle zauważyłem taką małą pokryweczkę, która dała się łatwo zdjąć. Wsadzenie główki było banalne, a jej blokada, żeby nie wypadła, przez wciśnięcie tejże jeszcze banalniejsza. Byłem z siebie dumny. Teraz już będę wiedział, jak się obchodzić z siłownikami.
Po zmontowaniu połowy drugiej szafki miałem już dość, zwłaszcza że przemyślałem cały dzisiejszy wieczór. I wyszło mi dość buńczucznie:
- najpierw postanowiłem się trochę przespać i zregenerować siły,
- potem obejrzeć z Żoną kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin,
- następnie zejść na dół i pisać, i w ten sposób dotrwać do meczu Igi, który miał się rozpocząć o północy.
Po II Posiłku mi przeszło. Wróciło otrzeźwienie. 
- Ale przecież ty jutro wyjeżdżasz i będziesz miał przed sobą trudny czas! - Żona stała się drugim po posiłku katalizatorem otrzeźwienia.
Wieczór skończył się na serialu. Jedna trzecia planu została zrealizowana.

Dzisiejszej niedzieli nie czuliśmy. I znowu - nie było wiadomo, jakim właściwie jest dniem.
 
PONIEDZIAŁEK (25.03)
No i dzisiaj wstałem o 04.30.
 
Początkowo planowałem wstać o 05.00. Ale spora liczba spraw przed wyjazdem kazała mi poprawić sobie samopoczucie tą drobną półgodziną. Liczyłem, że dzisiaj zdążę ze wszystkim - z retransmisją meczu Igi, z zamknięciem wpisu, ze zrobieniem sporego zapasu drewna dla Żony, z posianiem pomidorów, z dokończeniem montażu szafki, wreszcie z odgruzowaniem się i z pakowaniem.
Co się udało zrobić?
- zamknąć wpis, 
- zamknąć temat drewna, 
- posiać pomidory. To było najprzyjemniejsze. Dostałem od Justusa Wspaniałego 61 nasionek. Skrupulatnie przeliczyłem ustawiając takie drobinki parami. A gad jeden mówił mi, że dał mi może z 20-30 chyba tylko po to, żeby usłyszeć moje kwękolenie Co tak mało?!
Całą prostokątną donicę ustawiłem na oknie, podlałem deszczówką o temperaturze pokojowej, żeby ziemia się łatwiej poddawała, porobiłem rowki oznaczone na dwóch końcach kijeczkami i z wielką czułością wkładałem po 6-7 drobinek. Żona podziwiała i aż zrobiła zdjęcia. Po czym delikatnie zasypałem ziemią i donicę ustawiłem przy kominie, żeby nasionka miały ciepło. Oczywiście już po 15. minutach korciło mnie, żeby pójść i zobaczyć, czy nie wykiełkowały.
Jakieś dwie godziny później Żona podeszła do mnie ze słoiczkiem, w którym Justus Wspaniały dał mi nasionka.
- Ale tu jest napisane - Luzem malinowe - w serwetce - serca!
Wybuchnąłem śmiechem. Już wczoraj widząc nasionka na dnie słoiczka byłem pewien, że się z serwetki wysypały i wymieszały. Dzisiaj wymieszaniu mogłem zapobiec, gdybym przeczytał. Tkwiąc w przekonaniu, że są wymieszane, serwetkę w słoiczku otworzyłem, żeby żadnemu nasionku nic się nie stało i wtedy naprawdę wymieszałem. Ale, jak napomknąłem Justusowi Wspaniałemu, Czy to czemuś przeszkadzało?!
- obejrzeć mecz Igi Świątek z Czeszką Lindą Noskovą, w którym Iga wygrała 2:1 po ciężkim boju i po festiwalu błędów z obu stron,
- odgruzować się,
- spakować się
A czego nie udało się zrobić?
- dokończyć montażu szafki. 

Do Wnuków wyjechałem około 15.30.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego rzeczowego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 13.40.
 
I cytat tygodnia:
Ból jest nieunikniony. Cierpienie jest opcjonalne. - Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)