poniedziałek, 15 lipca 2024

15.07.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 225 dni.
 
WTOREK (09.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Ale równie dobrze mogłem i o 04.00. W głowie siedziały mi zaległości.
 
We wtorek, 02.07, wstałem o 05.40.
Mimo że w nocy użyłem, jak pies w studni. Żona użyła oczywiście też. 
Wczoraj wieczorem z racji stosunkowo późnej publikacji załapałem się na drugą tego dnia 1/8 finału EURO, mecz Portugalia - Słowenia. Ot, zaraz po opublikowaniu włączyłem dla zwykłej ciekawości transmisję, no i mecz mnie wciągnął. Oglądałem z prawdziwą przyjemnością - emocje, dynamika, walka, akcje, strzały... No, działo się, a Słoweńcy wcale nie pękali, chociaż faworytem byli przeciwnicy. I żałowałem, że na tym muszę poprzestać (stan 0:0), bo rozsądek nakazywał iść spać. Czekał mnie prawie tydzień z Wnukami, wyjazd do Rodzinnego Miasta i oczywiście sprawy bieżące. A lata już nie te. Jakby z satysfakcją powiedział Justus Wspaniały Starcy nie dają już rady!
Gdy już zasnąłem (Żona spała już jakiś czas), precyzyjnie w tym momencie, bo jakżesz by inaczej, rozległo się przenikliwe wycie alarmu w charakterystycznych modułach - wycie, chwilka przerwy, wycie, chwilka przerwy, ... Czekaliśmy cierpliwie, aż ktoś w końcu się zreflektuje i zmiłuje.
- A może to nasze auto? - Żona zasiała ziarno niepokoju.
- Inteligentne Auto takich głupich numerów nie robi! - odparłem. 
Ale oczywiście ziarno zaczęło kiełkować. W gaciach wylazłem na balkon. Nasze stało spokojne, gości również (wczoraj przyjechała młoda para, bardzo sympatyczna) i auta Sąsiadów z Lewej też. Wyszedłem z założenia, jak się okazało później błędnego, że gdyby któreś wyło, to przecież równocześnie sygnalizowałoby swój głupi stan na wszelkie świetlne sposoby. A tu nic.
- To ubiorę się i wyjdę. - zakomunikowałem zrezygnowany. 
Wycie dobiegało jakby ze ścian domu Sąsiadów z Lewej. Trochę mnie to zdziwiło, bo nigdy nie zauważyłem u nich śladu alarmu na budynku. Od razu się załamałem. Bo jeśli - myślałem - śpią, to ciekawe, co ich może obudzić, skoro takie wycie tego nie robi. - Na pewno nie ja, gdybym nawet wył z rozpaczy.
Ale przed 23.00 to tylko my w tych okolicach już śpimy, bo reszta chyba nie, a na pewno nie Sąsiad z Lewej. Niespodziewanie dla mnie pojawił się w drzwiach domu, jak na zawołanie, nawet zanim zacząłem wymyślać, co tu zrobić, żeby się z nimi skontaktować. Stwierdziłem, że widocznie wyszedł, żeby coś z tym wyciem zrobić, ale gdzie tam. Również zaskoczony moją nietypową obecnością podszedł do mnie jak zwykle uradowany O, pan Emeryt, co się stało? Mogłem się dalej załamywać po takim pytaniu w obliczu ciągłego wycia, ale postanowiłem przejść do rzeczy.
- A wy ma-cie a-larm na bu-dyn-ku, bo strasz-nie wy-je?! - wskazałem na dom
- Nie... - mocno się zdziwił. - Nigdy nie mieliśmy...
- To co wy-je, sko-ro w wa-szych au-tach nie mru-ga-ją żad-ne świa-tła?
Sytuacja robiła się beznadziejna, bo wyraźnie widziałem, że Sąsiad z Lewej zupełnie nie wie, o co mi chodzi Skoro nie słyszę, że wyje.
Na szczęście w drzwiach pojawiła się Sąsiadka z Lewej. Wyraźnie zaspana, w nocnym anturażu i zirytowana.
- Syn się obudził i mówi, że w aucie włączył się alarm! - od razu "siadła" na męża, że nie słyszy.
Odetchnąłem z ulgą. Bo takiemu piętnastolatkowi to nic nie przeszkodzi, gdy zaśnie, a tu proszę... Może jeszcze nie poszedł spać, na szczęście. Tylko dlaczego tak późno zareagował?
Sąsiad z Lewej postawił się Żonie. Najpierw upierał się, że nic nie wyje, a gdy dotarło do niego, że syn słyszy, "siadł" na żonę.
- Bo nie zamknęłaś auta!...
Nagle przestało. Sąsiadka z Lewej nie chciała przy sąsiedzie robić rodzinnej awantury, więc starała się załagodzić, przeprosiła, ale było wyraźnie widać, że szykuje się na męża, gdy wejdą do środka.
Rozstaliśmy się z uśmiechami. 

O 00.30 obudziło nas to samo wycie. Od razu wybudzony spojrzałem na zegarek.
- Ja im współczuję... - usłyszałem Żonę - że nie potrafią rozwiązać tego problemu i na pewno są w stresie.
- A kto współczuje nam? - pomyślałem. - I na pewno nie jest nim Sąsiad z Lewej.
Znowu w gaciach wyszedłem na balkon. Wszystkie zewnętrzne światła się paliły, a sąsiad kursował między jednym z aut a garażem. Nawet nie mogłem mu podsunąć rozwiązania, żeby w cholerę wyłączył zasilanie i odłączył od akumulatora klemy. Widocznie sam na to wpadł, bo nagle zapadła cisza. Ale wyraźnie był wkurwiony, bo nagle huknął na Fafika, który w tym całym zamieszaniu ośmielił się wyjść z garażu na zewnątrz. Poczułem wielką ulgę, bo nawet nie chciałem sobie wyobrażać co by było, gdyby sąsiad tego faktu nie zauważył. 
Mogliśmy kolejny raz spokojnie zasnąć.

Ciekawe, że mimo tych nocnych ekscesów, zerwałem się sporo przed alarmem. I ciekawe, że wstawało się ciężko, ale nie z powodu mojej dużej nieprzytomności, ale z powodu połamania organizmu po układaniu kostki i po gimnastyce przy porządkowaniu narzędzi. Organizm, zwłaszcza jego plecy, bólem mocno protestował pokazując, że się nie zgadza na ten poranny gimnastyczny gwałt na nim.
Musiałem go pokonać. I ból i organizm.
Obejrzałem skrót wczorajszego wieczornego meczu, którego drugą połowę mogłem spokojnie obejrzeć, a nawet dogrywkę i konkurs rzutów karnych, bo wtedy w zasadzie bez  problemów załapałbym się na "trzeźwo" na serię dwóch wyć. Ale o tym wtedy nie mogłem wiedzieć.
W regulaminowym czasie było 0:0, po dogrywce również. W niej Cristiano Ronaldo nie wykorzystał rzutu karnego. Mocny strzał obronił słoweński bramkarz. Przy karnych Słoweńcy totalnie się nie popisali, a portugalski bramkarz stał się bohaterem, bo obronił trzy kolejne jedenastki i Portugalia znalazła się w ćwierćfinale. Taki jest właśnie football.

Rano cyzelowałem wpis, by potem zabrać się za przygotowania do przyjęcia Wnuków. Wyjechaliśmy na tyle wcześnie, że po drodze mogliśmy załatwić kilka drobiazgów, a na dworcu byliśmy 8 minut przed przyjazdem pociągu, który przyjechał z ośmiominutowym opóźnieniem.
Wnuk-I objawił się w krótkich spodenkach i w t-shircie, Wnuk-III w długich spodniach i w zimowej kurtce. Czytającym pozostawiam domyślanie się, jaka była w tym momencie pogoda.
Zakupy w Biedrze i w Carrefourze były o tyle skomplikowane, że należało uwzględnić ilość (wnuko-dni), ale też specyficzną jakość kulinarną przez nich preferowaną.
Po domu oprowadziliśmy Wnuka-I, który był oglądaniem zainteresowany, ale też Wnukowi-III chciało się łazić po chałupie, żeby skonfrontować swoją wiedzę sprzed roku ze zmianami, które zauważał.
Było wiadomo, że natychmiast potem, czyli w zasadzie natychmiast, pójdziemy na pizzę do Lokalu z Pilsnerem II. Chłopaki były umierająco głodni.
To takie czasy, o czym wspominałem wielokrotnie, że takie łepki w obiektach kulinarnych czują się, jak ryby w wodzie. Więc każdy wiedział, czego chce i jak wybrać, ale i tak na Wnuku-I zrobiła wrażenie dyskusja Żony z kelnerem o winach i moment, gdy przyniósł on trzy, aby mogła spróbować każde i wybrać Bo takie coś widziałem pierwszy raz w życiu. Pewnie, że to życie jest jeszcze śmiesznie krótkie, ale już na tyle długie, że na takie sytuacje zaczął zwracać uwagę i potrafił o tym powiedzieć. Bo Wnuk-III jeszcze do tej sytuacji zupełnie nie mógł się odnieść.
Nie wiem, co mi odbiło, ale chyba z łakomstwa zżarłem całe obrzeża mojej pizzy, czego nigdy nie robię, i oczywiście z lokalu wyszedłem w dyskomforcie związanym z uczuciem sporego przejedzenia się. Fatalnie. Żona tego się wystrzegła, a chłopaki zjadły wszystko do ostatniej kruszyny po drodze mnie wyśmiewając. Bo zagroziłem im wcześniej, że, ponieważ jedzenia nie można marnować, to jeśli cokolwiek zostawią, zwracają mi kasę proporcjonalnie do zostawienia.
- Dziadek - patrzyli na mnie z pobłażaniem - nie ma takiej opcji, żebyśmy z pizzy cokolwiek zostawili!

W domu oglądaliśmy mecze. To znaczy oglądałem ja, a oni robili to z doskoku mimo wcześniejszych deklaracji, że będą oglądać ze mną. Wnuk-I był przyklejony do smartfona, a Wnuk-III snuł się pomiędzy meczem a książką. Niczego sobie z tego nie robiłem, skoro byli na wakacjach. Zresztą wakacjami oczy mi wykłuł natychmiast Wnuk-I, gdy ja, podpuszczony przez jego rodziców (smsy od obojga na co mam zwrócić uwagę, jak postępować i czego zabraniać Wnukom) zwróciłem mu uwagę, że jest zbyt długo przyklejony do smartfona.
- Ale dziadek, są wakacje!
- Ok, ja naprawdę rozumiem, ale ile chcesz siedzieć przed smartfonem? - Dwanaście godzin na dobę? - Po prostu ustalmy to.
Milczał.
- No, ile? - nie odpuszczałem.
- Będę krócej... - starał się wywinąć.
- Dziesięć?! - złośliwie rzuciłem.
- Będę  krócej... - bał się jak ognia podania konkretnej liczby, bo wtedy musiałby się z niej wywiązywać.
- To ile? - nadal nie ustępowałem.
Zaczął wzdychać. W końcu ustaliliśmy, że nie przekroczy czterech.
- Dobrze? - męczyłem go do skutku.
- Tak.
- Co tak?!
- No dobrze!
- Powtórz! "Nie przekroczę czterech godzin na dobę!" 
- No, dziadek!
- Co dziadek! - Powtórz!
- Nie przekroczę czterech godzin na dobę! - wyrzucił w końcu z siebie z ciężkim westchnieniem i wywracaniem oczami.
- Ok. - podsumowałem. Uważałem to za swój osobisty sukces, zwłaszcza że w tych czterech godzinach miało mieścić się słuchanie muzyki, co Wnuk-I robi i bardzo lubi.
Natomiast w drugiej kwestii nakazanej przez Synową zachowałem się w sumie niepedagogicznie. Ale nie dlatego, że nie chciałem wyjść ostatecznie na starego zgreda, tylko kierowała mną logika No i przecież są wakacje! Otóż Wnuk-I miał dzień w dzień wkuć 40 nowych angielskich słówek i ... 40 ... hiszpańskich. Uczciwie mu przyznałem, że to gruba przesada i że nawet mimo wakacji to jest normalnie nierealne. Odwołałem się do zamierzchłych czasów.
- Gdy byłem w twoim wieku, pamiętam, że dziennie efektywnie, wte i wewte, mogłem wkuć 20 słówek maks. - I to tylko w jednym języku.
- No właśnie! - Wnuk-I skwapliwie podjął temat. - To jest zwyczajnie niemożliwe! - Poza tym mylą mi się te angielskie z hiszpańskimi. 
Do tematu później już ani razu nie wróciliśmy. Podejrzewam jednak, że nie zostało wkute ani jedno słówko. I przy takim specyficznym stanie liczbowym nie miało oczywiście znaczenia, czy był to język angielski, czy hiszpański. Korzyść była taka, że nic nie było w stanie się pomylić i pomieszać. Wakacje!

Od 18.00 oglądałem mecz Rumunia - Holandia (0:3). Kibicowałem Rumunom. Żeby móc obejrzeć drugą połowę w przerwie musiałem się położyć i podrzemać. Zarwana nocka i pizza (jej obrzeża) zrobiły swoje.
Od 21.00 oglądałem drugi mecz, Austria - Turcja (1:2). Kibicowałem Austriakom. Znowu w przerwie zalegałem. Zasrany sport!
 
W środę, 03.07, wstałem o 08.00.
Tak wczoraj zaplanowałem. Bo nie dość, że późno poszedłem spać, to jeszcze znam chłopaków i wiedziałem, że będą spali długo. Więc rano nie chciałem się tłuc.
Ale obudziłem się o 07.20. Znowu wył alarm w samochodzie Sąsiadów z Lewej. Trochę trwało, zanim ktoś od nich zareagował. Muszę po południu do nich się wybrać.
Poranny rozruch okazał się niespodziewanie standardowy. Były Blogowe, gimnastyka i onan sportowy. Z ulgą wyczytałem, że Iga w I rundzie Wimbledonu wygrała z Amerykanką Sofią Kenin 2:0. Tego meczu wczoraj żadną miarą nie dało się wcisnąć w dzienny i sportowy harmonogram. 

O 05.01 napisał Po Morzach Pływający.
Redakcja, korekta tekstów itp jest do zrobienia. Musiałbyś tylko przesłać materiały, pomysły i termin składania. W Swoim Świecie Żyjąca zapewne by to zrobiła ,a Ty nie musiałbyś przesiadywać przed komputerem. Mógłbyś takie rozwiązanie podrzucić Góralowi.
PMP (zmiany moje; pis. oryg.)
Odpisałem, że podrzucę.

Chłopaki zwlekli się dopiero sporo po 10.00. Nie mogłem do tej godziny trwać w stałym pogotowiu, aby zrobić im śniadanie, bo goście (góra) mieli przyjechać o 13.00, więc w końcu poszedłem przygotowywać apartament. Zdążyłem odkurzyć, gdy chłopaki wstały. I były oczywiście natychmiast głodne. Chyba w ich wieku miałem to samo.
Zrobiłem im jajecznicę, każdemu inną, a więc na dwóch patelniach, i z powrotem pognałem na górę.
I gdy temat góry zamknęliśmy, mogliśmy spokojnie spożyć I Posiłek.
Goście przyjechali punktualnie, więc bardzo szybko i bez żadnych kolizji mieliśmy czas wolny. Poszliśmy z Bertą na długi spacer, dłuższy niż standardowy, żeby Wnuk-I mógł sobie wyrobić jakieś zdanie o Uzdrowisku. Zapewne kluczowym było poznanie Stylowej i zamówienie przez obu potężnych deserów.
- Ale wiecie...
- Wiemy, wiemy... - na trzy, cztery weszli mi w słowo ... mamy oddać kasę proporcjonalnie, jeśli nie zjemy, ale nie ma takiej opcji! - ewidentnie mnie wyśmiewali.
Takie nieograniczone niczym desery zaproponowałem im jako formę wynagrodzenia za pomoc przy pracach porządkowych za szklarnią. Pewnie, że powinno być odwrotnie - najpierw praca, potem wypłata, ale pogodowo i logistycznie inaczej się nie dało. Obaj mieli jednak świadomość, że pomogą dziadkowi i się nie migali.
Przy deserach (my z Żoną skromnie, po dwie gałki lodów) wyszło, że jednak jestem starym zgredem.
- Nie znasz Mafii?! - na trzy cztery wyrazili swoje zdumienie pomieszane z pogardą. - Jak to nie znasz?! - nie mogli w to uwierzyć. - Przecież w to wszyscy grają!
Wszyscy, czyli ich koleżanki i koledzy. Cały zamknięty świat.
Tłumaczyli mi różne sprawy i nawet łapałem uwiarygadniając się zadawaniem sensownych pytań i w trakcie relacji Wnuka-I z ich ostatniej gry wtrącałem odpowiednie słowa, a nie takie od Sasa do Lasa  potrafiące "wszystkich" załamać. 

Żona z Pieskiem chętnie wróciła do  domu, a my we trójkę poszliśmy na tor saneczkowy. W pierwszej zjazdowej kolejce Wnuk-III mnie dogonił, czyli jechał szybciej, zaś Wnuk-I nie znając toru pękał i się gramolił. W drugiej wszyscy już jechali przyzwoicie i obciachu w stylu "mamusia zjeżdża z dzieckiem" nie było.
Obok toru jest taki mini park rozrywki ze stołami do air hockey'a. Zrobiliśmy sobie rundę trzech spotkań, każde po 2 złote. Wnuk-I wygrał z bratem 2:1 i ze mną 7:6, a w meczu o drugie miejsce 7:6 pokonałem rzutem na taśmę Wnuka-III. Wrzasków i emocji było co niemiara. 

W domu Żona zrobiła wszystkim II Posiłek i przy nim wzięło nas na staropolszczyznę. Nie wiadomo, jak się to zaczęło, ale wyszło nam z rozmowy, że teraz "wszyscy" to wujkowie i ciotki, a przecież dawniej precyzyjnie nazywano poszczególne osoby w rodzinie. Wyciągnąłem więc z Internetu stosowne nazwy i opisy kto był kto. Mieliśmy sporo ubawu przy takich nazwach, jak szurza, swak, zełwa, dziewierz, jątrew, świekr, synowiec oraz przy tłumaczeniach, kim była dana osoba dla pozostałych w rodzinie. Fajne to było, ale nadeszła teraźniejszość, pośpiech, uproszczenia i nikt teraz nie ma czasu na takie głupoty.
Wieczorem rozegraliśmy turniej 10. Loteryjek. Prawie od samego początku prowadziłem, by spektakularnie się zaciąć pod koniec. Wygrał Wnuk-III, drugie miejsce zajęła Żona, trzecie ja, a    Wnuk-I od samego początku dołował i po każdej turze był ostatni. I tak do końca.
Chłopaki zostały na dole z przyzwoleniem, że mogą grać na moim laptopie do 23.00.
- I żeby wam nie przyszło do głowy cokolwiek instalować na moim komputerze!
Ta uwaga wzięła się stąd, że w pewnym momencie Wnuk-I zapytał mnie niewinnie A, dziadek, masz wolne miejsce na twardym dysku?
Poszliśmy spać. Ja może poczytałem z 10 minut, Żona od razu dała sobie spokój ze słuchaniem.

W czwartek, 04.07, wstałem o 07.00. 
I prawie natychmiast pognałem do Biedry. Konfliktów Unikający przysłał smsa, że słyszał w radiu, jak mówili, że jest promocja Pilsnera i flaszka kosztuje 2,49. Żona od  razu stwierdziła, że to niemożliwe, że to nie te stare piękne czasy, kiedy w promocji kupowałem po 2,39 i że to jest bujda na resorach.        I miała rację. W Biedronce nikt o czymś takim nie słyszał, a puszka Pilsnera Urquella kosztowała standardowo, jak od dłuższego czasu, 6,49. Dopiero w trakcie dnia Konfliktów Unikający przyznał, że nie dosłyszał, albo/i nie dorozumiał i od razu zareagował na słowo Pilsner. A chodziło o Calsberga. Słabe! No, ale co się dziwić, skoro kolega ma już 57 lat.
 
Chłopaki wstały w okolicach 10.30. Żona zrobiła im grzanki (a to ci niespodzianka), ja zrobiłem nam twarożek, i pognaliśmy do City. Do Minieurolandu. Wybieraliśmy się od dłuższego czasu. A ostatnio jedni z naszych gości bardzo zachwalali, więc tym bardziej byliśmy ciekawi. Ceny biletów powalały z nóg, ale to, co zobaczyliśmy, było tego warte. Najlepszą rekomendacją było zachowanie i opinia nastolatków, dla których, wiadomo, wszystko jest be, oczywiście z wyjątkiem gier komputerowych, przyklejenia się do smartfona i ... Mafii. Nawet taki Wnuk-III, znany z malkontenckiej postawy (oby mu przeszła), był zadowolony. Na wszystkich zrobiły wrażenie mini budowle z całej Europy i z Polski, święto kwiatów (jakieś 100 tysięcy nasadzeń), a przede wszystkim... wiewiórki i różnorodne ptaki chodzące oraz latające w potężnej wolierze wśród ludzi, do nich przyzwyczajone.

Po powrocie zdążyliśmy przed niedużym deszczem, który mógłby napsuć krwi, zrobić grilla. I pod wieczór obejrzeliśmy kolejną rundę Wimbledonu, w której Iga pokonała Chorwatkę Petrę Martic 2:0.
Oglądaliśmy w tym sensie, że ja oglądałem, Wnuk-III podglądał z doskoku, a Wnuk-I leżał na narożniku i słuchał muzyki. Tenis to nie ich bajka.
Gdy szliśmy na górę, chłopaki dostały przyzwolenie na grę na moim laptopie do 22.00. A my wieczór spędziliśmy przy kolejnym odcinku serialu Wspaniała Pani Maisel. Czas był najwyższy, bo po pięciu dniach nieoglądania było mocno prawdopodobne, że pozapominamy kilka wątków. Ale po dwóch, trzech scenach wróciliśmy do specyficznego klimatu, a odcinek nas ubawił.

W piątek, 05.07, wstałem o 06.45. 
Chłopaki wstały tuż przed 11.00. Nienachalnie dopytywałem Czy położyliście się spać po północy? i usłyszałem w odpowiedzi Jakoś tak. Potem wyszło, gdy zobaczyli, że nie robię z tego afery, że zasnęli w okolicach pierwszej. 
Czas był najwyższy odpracować deser. Pogoda sprzyjała, a poza tym jutro mieli wracać do domu. Wiedziałem, że jeśli nie "zdążę" z ich pracą, będzie to mocno niewychowawcze.
Wszystko przygotowałem - worki na odpady bio, trzy pary rękawiczek i trzy sekatory. Ja wygarniałem ubiegłoroczne zielsko i tegoroczne zza szklarni, a oni mieli je ciąć i wkładać do worków.
Pierwsze pięć minut pracy polegało na ich kłótni. Docierali się, co kto ma robić, jak i czym. Wszystko do mnie docierało, nomen omen. Pracując spokojnie czekałem, co będzie, ale w końcu się zagotowałem i wkurzyłem w momencie zaraz po tym, gdy wyjaśniłem, jak robota ma wyglądać, a ledwo, gdy zniknąłem za szklarnią, szefowanie nad młodszym bratem przejął Wnuk-I. Gwałtownie zawróciłem.
- Ustalmy! - Szef jest jeden! - I nie jesteś nim ty! - wściekle odwróciłem się do Wnuka-I.
Za chwilę jednak, gdy został przez chłopaków złapany system, gdy ustalili rytm pracy, robota ruszyła z kopyta. Normalka. Sami z siebie zastosowali wszelakie uproszczenia (wskaźnik inteligencji i ... lenistwa) i wprowadzili innowacje. Bo nawet w tak prostej pracy można to zrobić. Zaczęły mnie dobiegać chichoty i wybuchy śmiechu, i tylko raz Wnuk-III się wymądrzył.
- Co robisz?! - usłyszałem. - Nie wiesz, że u dziadka trzeba robić wszystko porządnie?!
Dusiłem się za szklarnią ze śmiechu. Nie mogli tego widzieć, więc, gdy wynosiłem kolejne naręcze zielska do pocięcia, obierałem poważną minę. Żeby sobie nie pomyśleli. Ale wyjaśniłem, jak ich pomoc była dla mnie cenna. Z racji ich "poważnego" wieku doskonale rozumieli, że czas poświęcony na tę pracę musiałby być pomnożony razy dwa, a kto wie, czy nie więcej, gdybym został z nią sam. A tak trwała dwie godziny. Uzbierało się 6 ciężkich worów, które chłopaki przerzuciły do Klubowni.
Najzabawniejsza była ich reakcja po pracy. Nie kryli się z tym, że są padnięci. Więcej, bez żenady informowali, że po tym wysiłku strasznie bolą ich plecy. Dusiłem się  drugi raz. Padli na kanapę i narożnik i dochodzili do siebie. Ale jak zawsze wszystko jest względne, stąd i ból pleców był niczym wobec możliwości pójścia na spacer połączonego z kręconymi lodami. Taka forma atrakcji cudownie wróciła im siły i ten skromny w gruncie rzeczy lodowy deser zupełnie wystarczył, bo obaj doskonale zdawali sobie sprawę, że wczoraj w Minieurolandzie zdrowo popłynęliśmy finansowo.
Przy zamawianiu kręconych lodów byli świadkami profesjonalnej negocjacji dziadka z młodym chłopakiem, do którego zwracałem się per "pan", a który okazał się mieć 15 lat, i który te lody właśnie kręcił, nomen omen.
- Wie pan - zacząłem przed zamówieniem - te pana koleżanki, które tu też sprzedają, dają strasznie małe porcje (poprzez formę "pan" podnoszenie rangi sprzedającego oraz granie na różnicy płci). - A wnuki - tu wskazałem dwóch budząc w nich lekkie zaniepokojenie i dyskomfort - przyjechały na wakacje... (wzbudzanie słowem "wakacje" oczywistych i przyjemnych dla tego młodego człowieka skojarzeń) ... no i chciałyby popróbować tych lodów. - To może niech pan specjalnie tak nie oszczędza tego kręcenia... - Bo wie pan, na ich przyjazd specjalnie zbierałem do świni pięciozłotówki i dwuzłotówki... (poprzez powtarzanie formy "pan" budzenie dyskomfortu między wiekiem młodego człowieka a nienależną mu formą grzecznościową, która go ewidentnie uwierała,  poprzez informację o ściboleniu do świni na wakacje działanie na uczuciach <tkwiące w podświadomości uczucie litości>, poprzez moje natręctwo i presję wyzwalanie decyzji Dam im więcej, tylko żeby sobie wreszcie poszli, zwłaszcza ten siwy gość!).
Z rozpędu również i ja dostałem porcję, którą też można było sklasyfikować w drugiej grupie, jeśli chodzi o wielkość. A płaciliśmy za porcje najmniejsze, z grupy pierwszej. Żona z tą całą hucpą nie chciała mieć nic wspólnego i niczego nie zamówiła.
Wnuk-I nie krył się z podziwem, Wnuk-III milczał, jak nie on, nie wiedząc oczywiście, jak się zachować.
 
Mecz Hiszpania - Niemcy oglądałem praktycznie sam. Wnuk-I zaszył się gdzieś w ciemnym kącie, a Wnuk-III zasnął na kanapie przed kuchnią na tyle mocno, że go przykryłem kołdrą. Nadal, mimo chwilowej lodowej słabości, obaj nie kryli, że te dwie godziny pracy dały im nieźle w kość i Jesteśmy wykończeni!  Wnuk-I starał się tłumaczyć swój stan faktem, że poszedł późno spać.
Niemcy w ostatniej chwili normalnego czasu wyrównali na 1:1, by w dogrywce, znowu w ostatniej chwili, dać sobie strzelić gola i odpaść w ćwierćfinale. Kibicowałem im na 51%, Hiszpanom analogicznie i ... adekwatnie, ale po tym jak Toni Kroos zaraz na początku meczu brutalnie sfaulował Hiszpana, a angielski sędzia nie dał mu nawet żółtej kartki,  moje sympatyzowanie zmieniło się na korzyść Hiszpanów.  Sfaulowany Hiszpan podjął grę, ale za chwilę z racji odniesionej kontuzji musiał zejść z boiska. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wprowadzony Dani Olmo nie dość, że wyprowadził Hiszpanów na prowadzenie, to tuż pod koniec dogrywki zaliczył piękną asystę. Taki jest football, Po Morzach Pływający!

W przerwie meczu przyjechało troje czterdziestolatków, facet i dwie panie. Trudno było dojść who is who. On bardzo kontaktowy i sympatyczny, jedna z pań ciut mniej pchała się do rozmów, ale była również sympatyczna, druga zaś w ogóle się nie odzywała, miała ponurą minę i było wyraźnie widać, że przyjechała tu za karę. Doszliśmy do wniosku, że ta sympatyczna dwójka wymusiła na niej ten przyjazd, stąd jej głębokie niezadowolenie. Różnych powiązań i wzajemnych relacji z okazji tego trójkąta mogło być zresztą znacznie więcej i nie będę tu snuł durnych i durnowatych wywodów. 
 
Z racji dogrywki przerwa między meczami była krótka. O 21.00 rozpoczął się drugi ćwierćfinał Portugalia - Francja. Mecz był zdecydowanie słabszy niż pierwszy i mniej emocjonujący. Zakończył się rzutami karnymi przy końcowym wyniku 0:0. Wystarczyło, żeby jeden Portugalczyk nie strzelił karnego i słabiutko grająca od początku EURO Francja weszła do półfinału. Taki jest football, Po Morzach Pływający!

Spać kładłem się pół godziny po północy, bo jeszcze korzystając z nocy zapolowałem na pomrowce. Uzbierałem solidne pół zbiorniczka od "dawna" przeznaczonego do tego celu. Bystra Rzeka z przyjemnością wzięła je w swoje ramiona.

W sobotę, 06.07, wstałem o 07.00.
Smarfton miałem nastawiony na 08.00, ale przez zasrany sport organizm był na tyle rozregulowany, że nie chciał dalej spać. Wstałem półprzytomny.
Chłopaki dzisiaj wyjeżdżały, więc postanowiliśmy na śniadanie zrobić im grilla. Musiałem się nieźle sprężać, skoro Wnuk-III sam z siebie obudził się dopiero o 10.00, a Wnuka-I siłą musiałem ściągać z łóżka o 10.30.
Jako starzy wyjadacze obozowi spakowali się sprawnie i pojechaliśmy do City. Pociąg odjechał... punktualnie.
Z Żoną zrobiliśmy uzupełniające zakupy. Dodatkowo w Carrefourze za sugestią Córci kupiłem puzzle - prezent dla Wnuczki i... autka dla Wnuka-V. Wchodzi w stosowną fazę.
 
W domu mogłem już całkowicie spokojnie i z luźną głową obejrzeć kolejny mecz Igi, tym razem z Kazaszką Julią Putincewą. Iga niespodziewanie przegrała 1:2 i w ten sposób bardzo szybko pożegnała się z Wimbledonem. Nastrój miałem popsuty i trudno było nie myśleć, że z tą trawą u Igi jest coś nie tak.
Przerzuciłem się na mecz Anglia - Szwajcaria. W normalnym czasie było 1:1.  Dogrywka niczego nie zmieniła i o awansie miały decydować karne. Wystarczył jeden Szwajcar, który strzelił fatalnie i Anglia mogła się cieszyć z awansu do półfinału.
O 21.00, po zaledwie kwadransie przerwy w oglądaniu, rozpoczął się drugi ćwierćfinał tego dnia, Holandia - Turcja. No, tu było emocji co niemiara. W regulaminowym czasie Holandia wygrała 2:1. A już się bałem, że będzie dogrywka i rzuty karne, które na pewno byłbym oglądał i przez zasrany sport byłbym się wykończył.
 
W niedzielę, 07.07, wstałem o 06.45.
Żona wstała... chwilę przede mną. 
- Pośpij sobie jeszcze trochę... - usłyszałem, co w obliczu wyjazdu do Rodzinnego Miasta i konieczności załatwienia z rana wielu spraw podziałało na mnie niezwykle mobilizująco. Bo gdybym zasnął ponad miarę?...
Przed wyjazdem musiałem na poniedziałkowy odbiór wystawić 9 worów segregacji, w tym 6 przygotowanych przez Wnuków, przygotować papiery-opłaty dla Żony, spakować się i odgruzować.
I wykonać drobne sprzątanie w górnym mieszkaniu, bo goście mijali się na zakładkę i nie mogłem tego wszystkiego zostawić jej na głowie.
Wyjechałem o 11.00 i po dwóch godzinach jazdy byłem przed blokiem Brata. Czekał już z Siostrą na mnie  na parkingu, bo oboje postanowili, że od razu pojedziemy na grób rodziców, żeby potem mieć święty spokój, nomen omen. Stąd zrobiło się od razu zamieszanie i nie napisałem do Żony, że dojechałem. Ale na szczęście nie zdążyła się zacząć martwić, bo na cmentarzu sobie przypomniałem.

Spotkanie z rodzeństwem niczym mnie nie zaskoczyło. Byłem przygotowany na impet zwracania się do mnie naprzemiennie z ich wzajemnymi kłótniami z powodu zarzutów, że jedno drugiemu nie daje nic powiedzieć starszemu bratu. Nad wyraz cierpliwie to znosiłem. Wiedziałem, że tak musi być, że inaczej nie da rady, a poza tym w jakiś masochistyczny i sentymentalny nawet sposób tego potrzebowałem.
Zupełnie też nie reagowałem na obciach, który robiła Siostra przy ustalaniu ilości zniczy do kupienia.
Na cały sklep, przy klientach i obsłudze, głośno uprzedzała Brata (do mnie się nie ośmieliła), że ona kupi tylko jeden znicz dla Mamy A dla Ojca w życiu nie kupię, bo...!  I tak wiele razy w trakcie wybierania. Obaj z Bratem nie wdawaliśmy się w dyskusję zdając sobie sprawę, że wtedy naprawdę narobimy sobie wstydu.
Przy grobie rodziców Brat nie omieszkał się chwalić, jak to on o niego dba. Robi to zawsze tłumacząc się czasami przede mną, osobiście  lub telefonicznie W tym tygodniu byłem tylko raz, bo miałem tyle dyżurów, że nie dałem rady posprzątać! i nie pomagają moje uwagi Przestań się wygłupiać, przecież grobowiec lśni! Więc już nie  reaguję. Co innego Siostra. Jego chwalenie się czymkolwiek działa na nią, jak płachta na byka. On o tym wie i często Siostrę podpuszcza perfidnie czekając na oczywistą reakcję, ona zaś ani razu nie widzi, że jest podpuszczana. Dosyć cyrkowne. Więc specyficzny rodzinny obciach przy grobie trwał dalej, ale nikogo wokół  nie było. Ale nawet gdyby był, to mnie to ani "ziało, ani grzębiło".
 
W drodze powrotnej do domu Brata kupiliśmy piwa i wino dla Córci i Zięcia, bo Siostra nie chciała jutro przyjeżdżać do nich z wizytą z pustymi rękami. Dlatego też jutro rano mieliśmy jeszcze pojechać do Carrefoura, żeby Wnukom kupić ... puzzle i autka.
Wieczór obył się bez kłótni i afer. Tylko co jakiś czas wybuchały drobne słowne utarczki, gdy jedno z nich uważało, że to drugie nie daje nic powiedzieć starszemu bratu. Ale było tego niewiele, jakieś ze sto razy. Z tego 70 razy tak uważała Siostra, a Brat był skromniejszy. Może ze trzy lub cztery razy zachowałem się jak rozjemca kategorycznie zaznaczając Ale Siostro, teraz Brat chciał coś powiedzieć! albo Bracie, ale jednak teraz powinna skończyć Siostra! Za każdym razem jedno z rodzeństwa, do którego się zwracałem, natychmiast się przymykało albo mówiło No, tak! Ale ogólnie toczyło się według systemu "na nasz rodzinny żywioł". 
W czasie "rozmów" wyszło, że mój przyjazd Siostra mocno przeżywała chociażby z tego względu, że czekało ją przyznanie się, że od roku zaczęła ponownie palić. I bardzo tego wstydziła się przede mną. Przypomnę, wydolność jej płuc to, bodajże, 30%. Tłumaczyła, że zaczęło się to w momencie, gdy jej ukochany kotek, Mruczek, zdechł. I do tej pory nie może sobie poradzić z tą sytuacją. Sześć lat temu z Hamburga zamówiła sobie w Metropolii kurację odwykową, którą przeszła i która spowodowała, że nie paliła 5 lat. Ale wstrząs psychiczny ją pokonał. Dlatego teraz, w trakcie tego pobytu umówiła się ponownie na taką samą kurację i miała w tym celu w przyszłym tygodniu jechać do Metropolii.
- Ja nie będę palić! - zapewniała mnie.
Całą noc słyszałem jej kaszel. Ona zdaje się jest już tak do niego przyzwyczajona, że w czasie snu się nie wybudza. Ja zaś i owszem, mimo że jako gość honorowy i najstarszy brat otrzymałem oddzielny pokój, a ona spała z Bratem w drugim. Nie widzieliśmy w tym nic dziwnego, skoro całe dzieciństwo (ja do 18. roku życia) spaliśmy we troje w jednym pokoju, w którym zresztą toczyło się całe nasze życie.
Spać położyłem się sporo po 22.00, a to tylko dlatego, że zastosowałem powagę starszego brata, który przypomniał, że jutro rano wstajemy wcześnie, robimy zakupy i jedziemy do Córci.

PONIEDZIAŁEK (15.07)
No i dzisiaj wstałem o 07.20.
 
Chciałem o 08.00, ale się nie dało.
Już w południe byłem w domu po klasowym spotkaniu i po ponownej wizycie u Brata i Siostry.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał  jednego dobroduszno-zapewniającego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała trzy razy jednoszczekiem. W różnych odstępach czasu. Były to szczeki ewidentnie ostrzegawcze. Miało to miejsce we wtorek, 09.07, gdy przyjechała młoda para z młodym bokserem z wyraźnymi objawami ADHD. Po szybkim oswojeniu się z okolicą bokser stwierdził, że nie ma co tracić czasu i zaczął się dobierać do Berty. Jakiś czas znosiła to cierpliwie, jak to ona, ale ile można?...
Godzina publikacji 22.06.
 
I cytat tygodnia:
Żaden zdrowy na umyśle człowiek nie może być szczęśliwy, gdyż dla niego życie jest realne, przeto widzi, jak jest ono straszne. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)