poniedziałek, 22 lipca 2024

22.07.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 232 dni.
 
WTOREK (16.07) 
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Spało mi się bardzo dobrze, ale było to oczywiste po tych wyjazdach i zasranym sporcie.
Od rana usiłowałem zabrać się ponownie za ponowne ogromne zaległości.

W poniedziałek, 08.07, wstałem o 07.20. Przypomnę, u Brata, w trakcie mojego pierwszego pobytu.
Siostra już od 06.00 krzątała się po domu, więc dość trudno było spać. A wybudziłem się całkowicie, gdy starała się "cichutko" wejść do pokoju, aby zabrać z niego swoją torebkę, w której miała papierosy.
Gdy głośno zadeklarowałem, że nie śpię, od razu przysiadła na krawędzi łóżka i gadała. Nie przeszkadzało mi to i ją rozumiałem.
Dalej gadała już w dużym pokoju, gdzie we troje siedzieliśmy przy kawach. Nadal mi to nie przeszkadzało. Trochę Bratu, który też chciał dojść do głosu.
Po śniadaniu zrobionym przez Siostrę (Brat się usunął w cień dla świętego spokoju, bo według niej  zrobiłby je źle) pojechaliśmy do Carrefoura po kolejne puzzle i autka dla Wnuków, a stamtąd już prosto do Córci. 
Na miejscu byliśmy o 11.00. Wnuczka i Wnuk-V boso, po świerkowych igłach i kamyczkach, biegły do auta witać gości i z przejęciem przyjmowały prezenty. I każde na swój sposób je komentowało. Wnuczka pełnymi, okrągłymi zdaniami, Wnuk-V jakimiś dziwnymi sylabami i dźwiękami, z których,   o dziwo, wszystko można było zrozumieć. Trudno było się powstrzymać od wstępnego maltretowania.

Tak w naszym życiu wyszło, że Siostra zobaczyła Córcię pierwszy raz w życiu (przypomnę - w lutym przyszłego roku Córcia kończy 41 lat). Trudno się więc dziwić Siostrze, że strasznie ten fakt przeżywała, jak również całą wizytę. I wszystko komentowała na swój sposób - dom, posesję, bo zaraz rozpoczęło się oprowadzanie - zgodny z oczywistymi odczuciami wszystkich, ale z przesadą i teatralnie. Dla mnie trochę trudno strawny, ale przecież byłem przyzwyczajony.
Na miejscu był również Zięć, co mnie miło zaskoczyło, bo przeważnie, gdy pojawiam się z nieczęstą wizytą, go nie ma. Akurat ze swoim ciotecznym bratem rozkładali namiot, żeby go sprawdzić przed rodzinnym wyjazdem tego ostatniego, ale potem, gdy temat zamknęli i gdy rozłożył drugi namiot dla dzieci, normalnie towarzysko się udzielał. Z Córcią oprowadzał nas po domu i wyjaśniał różne ciekawostki (pompa ciepła, fotowoltaika, pelet i kominek oraz ciekawe rozwiązania wewnątrzdomowe). Również rozmowa toczyła się dość gładko, o co przy Siostrze i Bracie nie było trudno. Nawet i mnie udało się trochę udzielić.
Siedzieliśmy przed domem przy kawie i tiramisu.
- Córcia, a to tiramisu jest domowe czy kupne?
- Tato, ja ciebie podziwiam... - Za każdym razem pytasz o to samo, a ja ci odpowiadam, że to moje...
- Bo wiesz - starałem się wytłumaczyć - domowe z różnych względów ma dla mnie szczególne znaczenie... - No i za każdym razem się dziwuję, że to przez ciebie robione, chociaż przecież upłynęło "trochę" czasu i rzeczywiście mogłaś się nauczyć... - śmialiśmy się oboje.

Cały pobyt wypełniało ganianie za Wnuczką. Nie dało rady inaczej. I nie, żeby obie strony z tego powodu narzekały. Więc od czasu do czasu udawało mi się dopaść to słodkie ciałko z kudłami na głowie, które na dodatek gadało, jak dorosłe.
- Wydaje mi się, dziadku, że ty coś kombinujesz!... - słyszałem stojąc w pewnej odległości od niej, a raczej ona ode mnie, gdy byłem przyczajony, a na twarzy miałem złowrogą minę. Z jej oczu leciały iskry, a to wystarczyło do pełnej prowokacji i gonitwy za nią. Małpa jedna! A w listopadzie kończy dopiero 5 lat. 
- Dziadku, a to jest prezent dla ciebie... - w którymś momencie przyniosła mi rysunek. Na środku kartki widniał nieregularny wielokolorowy prostokąt namalowany akwarelami (chyba). - To są magiczne drzwi... -  Gdy przez nie przejdziesz, to będziesz miał... - i tu zaczęła mi wyjaśniać, co się  ze mną stanie.
Wyciągnąłem pisak i poprosiłem, żeby się podpisała. Bez problemów dużymi drukowanymi kulfonami umieściła podpis, który zajął sporą część kartki.
- Ta literka "A" nie jest jeszcze skończona - wyjaśniała w trakcie - bo muszę dostawić drugą nóżkę...
- To zrobimy tak - zaproponowałem - ja tu wszystko opiszę, co mi powiedziałaś...
Przywarła do mnie przy stole obserwując bacznie, co robię.
Dziura Marzeń, 8 lipca 2024, poniedziałek
Byłem razem z Siostrą i Bratem.
Namalowała Wnuczka - 4 lata. Tytuł - Magiczne drzwi.
Powiedziała, że jak przez nie przejdę, to będę miał:
Wnuczka z przejęciem i uwagą zaczęła wyliczać:
- czarne policzki,  kolana niebieskie, łokcie różowe, nogi pomarańczowe, oczy czerwone, uszy zielone, brązową szyję i fioletowe ręce. (zmiany moje)
- To teraz daj mamie do przeczytania. 
Córcia przeczytała przy wnikliwym słuchaniu Wnuczki. Efekt wyraźnie ją zadowolił. To samo zrobił tata wprowadzając ją, na pewno kolejny raz, w magiczny świat słowa pisanego.

Wnuk-V dymił na swój sposób starając się naśladować bez żadnych oporów starszą siostrę. Bo skoro ona może, to dlaczego nie on?... Więc oboje wsadzałem naprzemiennie na podest tworzonego przez Zięcia i drugiego dziadka domku na drzewach, żeby mogli zjeżdżać po zjeżdżalni na dół. Wnuczka robiła to bez problemów, a Wnuk-V na górze bezceremonialnie wyciągał do mnie rączkę i, gdy już czuł, że dziadek trzyma, bez oporów rzucał się w dół. Po czym wyciągał obie rączki i tak  można było bez końca. 
Ale prawdziwym hitem był namiot. Można było zniknąć dorosłym i nawet się... zamknąć zasuwając zamki w dwóch wejściach.
- Ja tylko nasłuchuję i po wrzaskach i piskach orientuję się, czy interweniować, czy nie... - wyjaśniła Córcia, gdy siedzieliśmy przy stole. - Dzisiaj robimy sobie ognisko i nocujemy wszyscy w namiocie. - Od czasu do czasu tak robimy...
Gdy starałem się dostać na czworakach do środka namiotu, wrzaski i piski się nasilały.
A za jakiś czas Wnuk-V padł, co świadczyło o jego wieku i... płci. Wsadzony do wózka, którym telepała tam i z powrotem Siostra, usnął błyskawicznie i tyle go widzieli. Nie obudził się do naszego wyjazdu.

Przed wyjazdem Córcia i Zięć zaserwowali sałatkę i chleb własnego wypieku, na zakwasie, produkt Zięcia. Nie miałem żadnych zahamowań i wyrzutów sumienia, żeby zjeść aż dwa kawałki, bo był pyszny.
Wyjeżdżaliśmy tuż po 14.00. Zaprosiłem gospodarzy razem z dziećmi do Uzdrowiska i Zięć się nawet kulturalno-dyplomatycznie zachował nie zamykając kategorycznie furtki.
Wyjazd był tak wczesny, bo brat szedł na 16.00 do roboty i musiał sobie przygotować różne rzeczy. Po drodze wujostwo rozmawiało z Synem, który je zaprosił w najbliższą niedzielę do siebie, do Sypialni Dzieci.

Do Uzdrowiska wracałem w nieciekawym nastroju spowodowanym mieszaniną wspomnień i tęsknoty za... Żoną. I z tą mieszaniną  nie najlepiej potrafiłem sobie radzić. Wiozłem w sobie poczucie za małego kontaktu z... Siostrą, bo zdawałem sobie sprawę, że znowu może zobaczymy się dopiero za rok, a cztery słowa zdecydowanie źle wpływały na moją psychikę - "może" i "dopiero za rok". Zdawałem sobie jednocześnie sprawę, że tkwię w takim quasi-sztokholskim syndromie z nią związanym, ale nie próbowałem z nim walczyć. Bo jednak te słowa "może" i "dopiero za rok" ...
Z Żoną zaś wiązała się mijana miejscowość, w której razem z PostDoc Wędrującą i innymi znajomymi spędziliśmy, będzie z ponad 20 lat temu, Sylwestra. Wspomnienia przypominały mi o moim ówczesnym zachowaniu, co do którego do chwili obecnej mam zastrzeżenia. Przy czym to określenie jest dużym eufemizmem.
Starałem się pocieszyć, że za chwilę dopadnie mnie zbawcza codzienność, która pozwoli, bym wrócił psychicznie do stanu, który mógłbym znieść. Ale do końca dnia nie pomagała, mimo że przecież były moje opowieści Żonie i jej o gościach, mimo że poszliśmy z Pieskiem do Zdroju i mimo że wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
Kiepski nastrój nie chciał mnie opuścić i im bardziej to robił, tym bardziej masochistycznie się w niego wtapiałem.
 
We wtorek, 09.07, od rana nadrabiałem onanowo-sportowe zaległości. A potem chętnie zagłębiałem się w codzienność. Pojechałem po Socjalną, zawiozłem i odebrałem pranie, i załatwiłem swój zakres sprzątania w dolnym mieszkaniu. Myślałem, że to plus półgodzinna drzemka pozwolą pozbyć się mojego wczorajszego stanu, ale bezskutecznie. Pobyt w Rodzinnym Mieście i u Córci nie pozwalał dojść do siebie. Wytoczyłem więc cięższe działa codzienności. Znowu zacząłem układać kostkę na  ścieżce i w oczekiwaniu na przyjazd gości zmiotłem całe igliwie z podjazdu i z chodnika.
Przyjechała młoda para z bokserem, z ADHD, ale fajnym, więc wypuściliśmy Bertę. O jego nieeleganckim, żeby nie rzec haniebnym ze względu na jej wiek zachowaniu pisałem poprzednio, więc nie będę się powtarzał.

Z nieciekawego stanu wyzwolił mnie Kapitan. Zadzwonił z informacją, że Kanadyjczyk II w tę niedzielę zaprasza nas wszystkich z naszej klasy do siebie. Nie można było liczyć na zbyt dobrą frekwencję ze względu na późne powiadomienie, ale ja, po dyskusji z Żoną i ułożeniu kilku klocków, postanowiłem przyjechać, a cały wyjazd nawet rozbudować. Wymyśliłem, że po klasowym spotkaniu znowu przenocuję u Brata i we troje obejrzymy finał. Jak za starych czasów. Byłem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Że jeszcze raz w krótkim czasie się spotkamy. Zadzwoniłem więc do niego, ale poprosiłem, żeby Siostrze nic nie mówił. Obaj bardzo szybko doszliśmy do wspólnej konkluzji, że jeśli się wygada, to będzie miał przesrane. Bo Siostra każe mu robić potężne zakupy i uczestniczyć w przygotowaniach Bo przecież przyjeżdża brat!
- A ja będę przecież po solidnym jedzeniu u kolegi, więc kupię tylko piwko i będzie pięknie.
Podpisał się dwiema rękami.

Te moje niezwyczajne ciągoty rodzinne, od lat ograniczane, żeby izolować się na tyle, na ile się da i na tyle, ile nakazuje przyzwoitość i żeby przy różnych okazjach nie powstawały szczególne wyrzuty sumienia, wszystko dla mojego psychicznego zdrowia (ewentualny powrót traum), starałem się poddać chłodnej analizie.
Może, a raczej na pewno, w dzieciństwie brakowało mi normalnej rodziny, z pewnym założeniem, że "normalna" w zasadzie jest niedefiniowalna, bo nie wiadomo, co by to miało oznaczać. Dla jednych to, dla drugich tamto. I nie myślę tu o stanie idyllowym(?) (idyllicznym?), który nie dość, że mdły, utopijny, to jeszcze nieprzystosowujący do życia. Z mojej perspektywy wystarczyłaby jakaś dawka ciepła, poszanowanie drugiej osoby i rozmowy na logikę i argumenty. Dużo? Niektórzy, jestem tego pewien, mogliby się dziwować na bazie własnych rodzinnych doświadczeń, że w tym względzie po latach mam tak małe oczekiwania.
Może teraz nieudolnie i rozpaczliwie starałem się zasypać niezasypalne? A jak to zasypać, skoro:
- ja po 18 latach "uciekłem" z domu i się wyzwoliłem, ale przez to mocno rozluźniłem kontakt, którego wtedy zresztą nie potrzebowałem (odreagowanie). Zaczęły uwydatniać się poważne różnice w mentalności, światopoglądzie, no i w wykształceniu. Przez to powstały duże luki w mojej wiedzy o życiu Brata i Siostry. Nawet czasami sobie tak myślę, czy jednak nie powinienem był zostać w Rodzinnym Mieście, nie kończyć studiów, wieść tamtejsze życie, takie jak oni, nie wychylać się po prostu. Natychmiast jednak ciary przechodzą mi po plecach, bo zdaję sobie sprawę, że albo bym  zwariował, albo wylądował w kryminale, być może za morderstwo, a najprawdopodobniej i jedno, i drugie.
- Siostra uciekła (dosłownie) do Hamburga mając 33 lata, więc jak musiała zostać skażona rodzinnym domem. Strasznie jej współczuję tego poniewierania, zwłaszcza że początki na obczyźnie miała niezwykle ciężkie, a przy jej podatnościach na alkohol i papierosy nie mogło się to dobrze skończyć
- Brat został do końca, czyli z Ojcem do 55. roku swojego życia, a z Mamą do 61. To, że jest "w miarę" normalny, to istny cud. Ale straty jakie poniósł, zwłaszcza spowodowane przez Ojca, nigdy nie zostaną mu zrekompensowane.
To cholerne i dręczące "może"!...

Żeby jakoś przerwać dręczący mnie stan samobiczowania się i ... wrócić, znowu zabrałem się za kostkę. W upale ułożyłem 5 rzędów.
W międzyczasie zadzwonił Justus Wspaniały. Sam. Bo córce Lekarki coś wpadło do oka i trzeba było jechać do Powiatu do okulisty. 
- Baba 29 lat musiała jechać z mamusią!... - sarkastycznie podkreślał.
Lekarka chyba jednak wiedziała, co robi, bo prowadzić musiał syn Lekarki (jedyny, który nie zażył alkoholu). A on i jego przyrodnia siostra (Lekarka wspólna matka) bardzo szybko mogliby się pozabijać. Więc całą relację z pobytu dzieci w Pięknym Miasteczku Justus Wspaniały postanowił odłożyć na jutro, kiedy przy telefonie będzie też Lekarka. 

Po robocie wziąłem prysznic i postanowiłem przed meczem odsapnąć. Wieczorem obejrzałem pierwszy półfinał Hiszpania - Francja (2:1). Kibicowałem Hiszpanii, bo Francuzi do półfinału dostali się psim swędem i do tej pory grali, jak stare dziady, czyli jak ja. Ale w pierwszej połowie nawet się rozkręcili i ta część meczu mogła się podobać i trzymać w napięciu. Druga siadła całkowicie, a Francuzi nieudolnie starali się doprowadzić do remisu. Widząc ich grę byłem mocno zniesmaczony, bo taki potencjał...

Dzisiaj zmarł Jerzy Stuhr. 
Żadne słowa nie opiszą tego faktu. Pozostaje tylko podziękować. A więc dziękujemy Panu, że nam, Pańskim rówieśnikom oraz trochę starszym i młodszym, było dane oglądać i słuchać Pana. Dziękujemy za brak nudy w każdym pańskim wystąpieniu, za pełen profesjonalizm, a przede wszystkim za pokłady humoru, które umiał Pan wydobyć z każdej postaci i w każdym momencie. Nam te wspomnienia będą towarzyszyć do końca.
Cześć Pana Pamięci!
Ja miałem takie szczęście, że po premierze filmu Pogoda na jutro odbyło się godzinne spotkanie z reżyserem i odtwórcą głównej roli. Niezapomniane przeżycie.
 
W środę, 10.07, wstałem o 06.30.
A miałem zamiar o 07.00.
Jeszcze półprzytomnego rozbawił mnie Po Morzach Pływający. Napisał o 04.41.
No to " się napisałeś". A skoro "się nie napisałeś" co jest niezwykłe w Twoim przypadku wizyta Wnuków I-VIII musiała być absorbująca i wyczerpująca. Pomijam wyjazd.
Wreszcie zapanowało lato na północnym wybrzeżu Hiszpanii. Stoimy na kotwicy. Cisza i spokój, statek nawet nie drgnie, żadnego kołysania, falowania, flauta i spodziewane 30c. Taką pogodę lubię. Tydzień temu było 17c,wiatr i deszcz i nic przyjemnego.
W Lesie przygotowania do Poland Rock Festiwal. To już 30 raz kiedy Jurek Owsiak będzie otwierał największą imprezę muzyczną i kulturalną w Polsce. I to gdzie? W Czaplinku.
Z tej okazji min zostały wyprodukowane trampki z fajnymi obrazkami. Czarna Paląca, W Swoim Świecie Żyjąca i ja już takie zamówiliśmy i do tego rocznicowe koszulki. Czasem warto zaszaleć.
Tymczasem na pikniku w sąsiedniej wsi pojawił się zespół z Senegalu i....Czarna Paląca z nimi śpiewała! Zastanawiam się jak to Senegalki przyjęły skoro ona po prostu nie umie śpiewać.
No może i umie, ale głos...... Nie mniej jednak jakaś kultura na wieś wkroczyła.
Miłego dnia
PMP
(pis. oryg.; zmiany moje)
 
A potem zupełnie dla mnie niespodziewanie, bo ogólnie rzecz biorąc się nią brzydzę, rozbawiła mnie Artificial Intelligence, i zaraz potem, nawet bardziej, rozmowa z dwiema paniami z InPostu, które mimo że przecież były żywym białkowym stworem biologicznym utworzonym na drodze ewolucji, zbudowanym z łańcuchów węglowych, jak my wszyscy, rozmawiały ze mną tak, jak AI, ewidentnie zmierzając do tego, żeby mnie kompletnie ogłupić, odmóżdżyć i zabrać mi poczucie humoru, tę jedną z kilku cech odróżniających nas póki co od AI. Nie wątpię jednak w to, że za jakiś czas AI będzie w nie wyposażona, a nawet, co nie daj Boże, w śmiech. Może to być naprawdę straszne. Mam nadzieję tego nie dożyć, chociaż zmiany następują tak szybko, że przez 20 lat niejedno może się zdarzyć. Gdybym jednak doczekał, to wtedy poczucie humoru Niemców jawić mi się będzie jako niezwykle finezyjne i wyrafinowane i będę sobie wyrzucał mój kilkudziesięcioletni nietakt względem nich i na końcu uważał, że słusznie poniosłem karę musząc być świadkiem "poczucia humoru" AI.
A wszystko przez paczkę.
Rano, po Blogowych, czaiłem się na gości wypatrując dyskretnie (Żona stale mnie upomina i przypomina Ale nie stój tak nachalnie i nie podglądaj, bo przecież to widzą!) przez okno w kuchni, czy już sobie nie pojechali. Ponownie chciałem dobrać się do ścieżki i wymyśliłem, że jednak lepiej będzie przy niej pracować przy względnym porannym chłodzie. Ale auta stały jak zamurowane. Oczywiście mógłbym tłuc się pod oknami apartamentów, ale jednak to Goście, a ja z powodu świadomości ich obecności i ewidentnego naruszania im spokoju, jednej z rzeczy, którą się chlubimy i którą "kłujemy" im oczy, pozbawiony byłbym komfortu pracy, bardzo przecież istotnego zwłaszcza wtedy, gdy trzeba byłoby, na przykład, zareagować na uderzenie się gumowym młotkiem nie wspomniawszy o szeregu innych możliwych podobnych przypadkach i adekwatnych do nich reakcjach przy tego typu robocie.
- To może byś odebrał paczkę? - Żona znalazła wyjście kierując moją energię na inne tory.
Bardzo mi się to spodobało, bo lubię sam w sprawach wychodzić do Uzdrowiska, a jeszcze bardziej rano, kiedy panuje specyficzna aura.
To niespiesznie szedłem sobie Piękną Uliczką delektując się wszystkim, co widziałem. Tysięczny raz.
A potem dla podkreślenia tej specyficznej aury postałem sobie na moście nad Bystrą Rzeką i patrzyłem, jak panowie wycinają chaszcze w ramach wzmacniania kamienno-betonowych brzegów chroniąc w ten sposób Uzdrowisko i jej mieszkańców przed skutkami ewentualnych wylewów (niedługo dobiorą się do tej części nadbrzeża sąsiadującego z naszą działką). I w takim sympatycznym stanie dotarłem do paczkomatu.
 
Ekran monitora nie przedstawiał tego, co zwykle. Na samym środeczku był wyświetlony mały kwadracik, a na nim tkwiło charakterystyczne logo z napisem InPost, jakieś dwie zbędne dla mnie informacje w prostokącikach i w pełnej krasie młody kudłaty mężczyzna w okularach przyjaźnie się do mnie szczerzący. Usiłowałem klikać w wielu miejscach ekranu, obraz dotykowo przesuwać (mam taki ekran w laptopie, to wiem), żeby się dobrać do tego, co zwykle w takich razach umożliwiało mi wklepanie numeru telefonu i kodu odbioru. Bezskutecznie. Uzmysłowiłem sobie, że gdzieś tam w centrali (Stolica?) nadzorujący monitoring ma niezły ubaw w końcu w nużącej pracy widząc, jak siwa głowa ślipi z bliska i stara się pokonać ekranową materię. Więc dałem sobie spokój, chociaż przy blisko dwudziestu tysiącach paczkomatów w Polsce ten ktoś chyba nie mógł akurat trafić na taką formę rozrywki.
Obyty we współczesnym, skomplikowanym, odhumanizowanym świecie, w którym takie przeżytki z czasów przedcyfrowych jak ja muszą sobie ostatkiem sił i intelektu dawać radę, odnalazłem nad ekranem dwa numery telefonów, pod które mógłbym zadzwonić, gdyby... To zadzwoniłem w pewnym napięciu wynikającym raczej z oczekiwania na rzadki dla mnie rodzaj przygody i z wewnętrznym pytaniem i ciekawością Czy sobie poradzę?, zwłaszcza że nie było przy mnie Żony. Taki skok na głęboką wodę.
Odezwał się męski głos informujący mnie, gdzie się dodzwoniłem i Wszystkie rozmowy są nagrywane. Jeśli nie chcesz... Za chwilę ten sam sympatyczny głos odezwał się ponownie Jestem Max (myślę, że nie Maks, bo to mało światowe), w czym mogę ci (walił światowo od razu na "ty") pomóc?
Pomny rozmów z Synem mogłem od razu, aż do skutku, powtarzać Połącz mnie z konsultantem, ale zwyciężyła ciekawość Co będzie? Poza tym była piękna pogoda, nigdzie mi się nie spieszyło, zwłaszcza do kostki, więc powiedziałem Nie mo-gę o-de-brać pacz-ki!
- Podaj numer telefonu powiązany z tą paczką. - usłyszałem dość szybko.
Pierwszą trzycyfrową sekwencję podałem w całości jako jedną liczbę, a w dwóch kolejnych trzycyfrowych każdą cyfrę oddzielnie. Tak nauczyłem się i zapamiętałem numer telefonu Żony.
- Czy twój numer telefonu to... - usłyszałem po jakichś 5 sekundach. Przy czym "facet" sam z siebie zblokował cyfry w trzy liczbowe pakiety, więc gdy je usłyszałem, najpierw zgłupiałem, potem gorączkowo zacząłem myśleć, czy to, co podał, jest numerem telefonu Żony, by krzyknąć, chyba na ostatnią chwilę, Tak!!!
- W czym mogę ci pomóc. - usłyszałem. 
- Połącz mnie z konsultantem! - żądza ciekawości natychmiast zniknęła.
"Gość" coś jeszcze kombinował zadając mi kretyńskie pytania, ale tym razem się nie dawałem i powtarzałem jak mantrę Połącz mnie z konsultantem!
- Zrozumiałem... - usłyszałem po ostatnim razie i po 10 sekundach kompletnej ciszy, co mnie rozbawiło. Jednak.
Wyłuszczyłem pani problem. Młoda dziewczyna głosem niewiele różniącym się od poprzednika zaczęła mnie i paczkomat weryfikować. Zaczęła od numeru telefonu, ale na szczęście go nie powtórzyła. Po czym poprosiła o podanie adresu paczkomatu.
- Uzdrowisko, ulica... - podałem starając się nie pomylić nazw, bo akurat w tym miejscu bardzo blisko siebie są dwie wzajemnie w siebie przechodzące i ciągle mam z tym problem, która jest która.
- Województwo metropolialne? - pani dopytała, co spowodowało, że na dwie sekundy, niczym ten "facet", zamilkłem, bo przecież wszyscy w Polsce wiedzą, że Uzdrowisko jest jedno i znajduje się w województwie metropolialnym, więc taka oczywistość zawarta w pytaniu mnie zaskoczyła.
- Przy automyjni? - pani mnie dobiła znów mnie zaskakując. Dwie sekundy potrzebowałem, żeby się rozejrzeć. Przecież wiedziałem zawsze, że obok jest automyjnia, ale znowu oczywistość mnie zaskoczyła. Skwapliwie potwierdziłem.
- To proszę powiedzieć, co pan(!) widzi na monitorze.
Opisałem wszystko dokładnie, zwłaszcza tego faceta, ze szczegółami, ale na pani nie zrobiło to żadnego wrażenia.
- Poproszę o cztery ostatnie cyfry numeru paczki'
Podałem jej cztery ostatnie z kodu wyraźnie wychodząc na przygłupa.
- Ale pan mi podał te z kodu, a ja potrzebuję...
- Tych nie mam, muszę zatelefonować do Żony.
- To, gdy pan będzie miał ten numer, proszę jeszcze raz do nas zadzwonić.
I tyle ją widzieli.
Żona zaparła się, że wyśle mi cztery ostatnie cyfry, a ja się zaparłem, żeby mi wysłała cały numer. Mało żyję na świecie?
Ponownie natknąłem się na "faceta". Tym razem od początku nie wchodziłem z nim w "dyskusję", tylko konsekwentnie, jak cyborg, wymawiałem Połącz mnie z konsultantem. Mimo wszystko na końcu ubawił mnie swoim Zrozumiałem, łączę z...
Kolejna pani, młoda i o takim samym głosie, wyparła się, że to nie ona była tą z mojej poprzedniej rozmowy. Więc cała weryfikacja zaczęła się od nowa. W jej trakcie okazało się, że to rzeczywiście była inna, bo trzy razy musiała siłą powstrzymywać (mogli ją zwolnić?) parsknięcie śmiechem i za każdym razem pokasłując z trudem utrzymywała korporacyjną powagę i zimnokrwistość.
Nauka nie poszła w las, więc od razu wymieniając Uzdrowisko podałem województwo i dodałem z satysfakcją Przy automyjni!
- Co pan widzi na monitorze? 
Przy opisie szczerzącego się z ekranu młodego człowieka zakasłała pierwszy raz.
- Może pan podać aktualne miejsce pańskiego przebywania? - wyraźnie jej chodziło o to, gdzie się  znajduję w czasie rzeczywistym, czyli tu i teraz.
Nie powiem, zgłupiałem, ale szybko odzyskałem rezon.
- Wydaje mi się, że skoro stoję przy paczkomacie, aby odebrać paczkę, co już ustaliliśmy, i ustaliliśmy, że to jest Uzdrowisko, ulica..., przy automyjni, to chyba ja też jestem w Uzdrowisku, przy ulicy..., przy automyjni! - dodałem z satysfakcją.
Pani zakasłała drugi raz.
- Jest pan sam? - zaskoczyła mnie ponownie.
Trwożnie rozejrzałem się dookoła i z ulgą stwierdziłem, że jestem sam. Odbiór paczki nabierał sensacyjnego posmaku. A przez rok było tak zwyczajnie. Ech, to Uzdrowisko! Najlepsze w Polsce.
- Sam... - nie wiedzieć czemu ściszyłem głos.
- Dobrze. - pani mnie uspokoiła. - Za chwilę włamiemy się (!) do automatu... - napięcie rosło. - Otworzy się skrytka po pańskiej prawej stronie licząc od pana piąta z kolei, a czwarta od góry.
Z jednej strony to mi zaimponowało, takie podanie specyficznych współrzędnych na osi X i Y, a z drugiej mogło wkurwić, bo już naprawdę robią z człowieka idiotę. Przecież, gdy otworzy się skrytka, klapka odskoczy, to nawet niewidomy, ale słyszący, wiedziałby, która to. To coś takiego, gdy się dzwoni do kogoś, a po drugiej stronie nie ma reakcji. Wtedy w słuchawce koniecznie musi zaistnieć komunikat dla debili Niestety, abonent, do którego dzwonisz, nie odpowiada (naprawdę?!... -  myślisz sobie) albo Niestety, połączenie nie może zostać zrealizowane! (naprawdę?!... - myślisz sobie) z dodatkiem Spróbuj ponownie później (odpierdolcie się! - myślisz sobie).
Nie zdążyłem się jednak wymądrzyć, bo pani błyskawicznie przekazała mi następny komunikat.
- Teraz na chwilę się wyłączę, a pan usłyszy przeraźliwy sygnał alarmu... - Proszę się nie niepokoić, będzie trwał 5 sekund. 
Wyło niemiłosiernie, po czym przestało (Co tak syczy? - A teraz? - Przestało. - A widzi pan!) i klapka się otworzyła. Nie chcąc utwierdzać się w tym debilizmie nie sprawdzałem współrzędnych, czyli nie stałem i nie liczyłem skrytek  w poziomie i w pionie. Jeszcze by ktoś nadszedł. Po prostu z otwartej skrytki wyciągnąłem moją paczkę.
- Czy ma pan paczkę? - pani wróciła na łącza.
- Mam...
- To proszę mi podać cztery ostatnie cyfry numeru paczki. - Będą podane dużymi cyframi pod kodem... - wróciła do obchodzenia się z idiotami.
Podałem.
- Co jeszcze dla pana mogę zrobić?
No, co to biedne dziecko płci żeńskiej mogło dla mnie jeszcze dzisiaj zrobić? Zwłaszcza na taką odległość.
- Może mi pani jeszcze życzyć miłego dnia. 
Usłyszałem kolejne zakrztuszenie się.
- I dziękuję, że mnie pani uprzedziła o tym wyciu...
Dodam jeszcze tylko, że w paczuszce było kilka zwitków worków na śmieci, bo pewnych, nam potrzebnych, pojemności w sklepach zwyczajnie nie można dostać. Obowiązują standardy - 35, 60, rzadko 80, 120 i 250 litrów, a my potrzebujemy, na przykład 20. litrowe. Nawet w głupich woreczkach na śmieci jesteśmy poza nawiasem społeczeństwa.
 
Wracając do  domu byłem z siebie dumny. Mimo że jestem z ery przedcyfrowej, podołałem. Na dodatek miałem niezłą rozrywkę.
Goście nadal byli, więc po wczorajszej zarwanej nocy i dzisiejszych emocjach zaległem na 40 minut w salonie na narożniku prosząc Żonę, żeby zachowywała się normalnie, czyli żeby nie zachowywała się sztucznie cicho. Udało się.
Gdy wstałem, gości nie było. Ścieżkę skończyłem, gdy akurat wrócili. Z wszystkich prac jej dotyczących zrobiłem 98%. Pozostała tylko kosmetyka - uprzątnięcie kostki, czterech nadmiarowych obrzeży, kamieni (pozostałość po Buster Keatonie i jego bracie) i podsypki oraz obsypanie przyległego terenu ziemią, żeby zaczęła się na niej panoszyć zielenina. Po ścieżce można już swobodnie chodzić, ale jeszcze za jakiś czas ubijakiem dopoziomuję pewne miejsca i dosypię podsypkę.
Upał i ścieżka spowodowały, że po prysznicu musiałem znowu zalec. Tym razem na godzinę, ale reszta pozostała bez zmian.

Przed meczem zmuszałem się do pisania. Ostatnio ono mnie jakoś odrzuca, więc zaległości rosną. Taki stan pogłębił się zwłaszcza po moim pobycie u Brata i u Córci. W moim pisaniu zacząłem dostrzegać jakiś bezsens, ciągle wzdycham i noszę w sobie dyskomfort.
- Od czasu powrotu z Rodzinnego Miasta cały czas wzdychasz... - Żona czytała we mnie, jak w znanej sobie księdze.
Wzdycham, bo to rzeczywiście ciągle reperkusje mojego pobytu, moich przemyśleń, wspomnień, świadomości nieodwracalności i nieuchronności. Taki stan wzmógł się we mnie szczególnie, gdy zostałem sam, czyli gdy wracałem do domu. Czułem się, jakbym ciągnął za sobą potężny bagaż, niekoniecznie przyjemny. Te wspomnienia, świadomość nieodwracalności i nieuchronności mnie przygniatały i odbierały chęci do różnych działań, które nagle wydawały mi się jałowe.

W trakcie oglądania meczu, zwłaszcza jego pierwszej połowy, się rozkręcałem i dość szybko wpadłem w przyjemny kibicowski nastrój. Był to moment, gdy Holendrzy strzelili bramkę. A jeszcze lepiej się stało, gdy Harry Kane z karnego wyrównał. Druga połowa jednak mnie dobiła. Przy stanie 1:1 zapanowały piłkarskie szachy, tysiące bezproduktywnych podań i na chwilę przed końcem meczu, gdy zanosiło się ewidentnie na dogrywkę, postanowiłem, że nie będę jej oglądał i być może również rzutów karnych, tylko pójdę spać. Na szczęście w ostatnich minutach Anglicy strzelili na 2:1 i to oni zagrają w niedzielnym finale. Zmierzą się z Hiszpanią. Kibicuję tym pierwszym, bo jeszcze nigdy (!) nie byli mistrzami Europy.
 
W czwartek, 11.07, wstałem o 07.00.
Od rana przeżywałem męki, bo zmuszałem się do pisania. Szło opornie i być może topornie, a prawdziwym wyzwoleniem z mąk był wyjazd do City na zakupy. Były one o tyle atrakcyjne, że oprócz Carrefoura i Biedry zawitaliśmy do sklepu BHP. Z czasów Powiatu mamy w tym względzie bardzo dobre wspomnienia i doświadczenia. Podobnie było i teraz. Kupiłem sobie trzy t-shirty, po 20 zł sztuka, i szarpnęliśmy się nawet na bluzę, taką "wyjściową", za 50 zł. I, gdy tak dobrze nam szło, już w "normalnym" sklepie kupiliśmy mi krótkie dżinsowe spodnie, bo te cztery pary, które posiadam, ledwo nadają się do Uzdrowiska (dwie sztuki), a dwie pozostałe wyłącznie do prac w upały. Kosztowały aż 80 zł. Znowu na parę lat będę miał spokój.
Po powrocie do domu musiałem godzinę odespać po wczorajszym zarwaniu nocy, a potem znowu zmusiłem się do pisania. Okropne!

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.

W piątek, 12.07, wstałem o 05.30.
Miałem zamiar o 05.00, ale organizm nie pozwolił i nie zareagował na alarm. Wiedziałem, że mógłby spać dalej, ale z kolei ja mu nie pozwoliłem. Przez te zaległości. 
Od rana pisałem z trochę większym luzem niż poprzednio. Może kryzys zaczął mijać. I może dlatego, że w ramach odkomputerowego prostowania kręgosłupa godzinkę spędziłem na dworze przycinając chaszcze w miejscu, przy którym jedno z aut gości parkuje, żeby kierowca miał większy komfort przy wysiadaniu. A ponieważ było mi mało, to wysprzątałem jedną ze ścieżek w ogrodzie, a nawet znowu odetkałem studzienkę burzową, bo woda po nocnej burzy błyskawicznie naniosła gałęzie, liście i igliwie idealnie ją zatykając.
O 12.00 wyjechała z dolnego młoda para z bokserem. Codziennie rano mieli spore plany Ale zawsze jakoś tak dobrze nam się spało! To już kolejni goście, którzy podkreślają, że tak dobrze im się spało. Coś musi być na rzeczy, skoro i nam spało się rewelacyjnie. W nocy, 16/17 czerwca tamtego roku, spaliśmy świetnie, mimo że przecież była to pierwsza noc w nowym miejscu i mimo że dysponowaliśmy dwoma rozjeżdżającymi się wąskimi tapczanikami, spadkiem po poprzednich właścicielach, które albo oferowały ciasnotę, albo możliwość spadnięcia na podłogę, czego akurat kilka razy wtedy udało mi się uniknąć. 

Natychmiast zaczęliśmy przygotowywać dolne mieszkanie dla kolejnych gości. Mieli przyjechać o 15.00 Ale gdybyśmy przyjechali wcześniej, to zostawimy auto i pójdziemy sobie na spacer. Przyjechali o 13.00. Zdrowo padało, ale pan stwierdził (jak się później okazało dwa lata ode mnie starszy), że oni zrobią sobie wycieczkę autem. I wyjechali. Uprzedziłem ich, że mogą wrócić o 14.00, bo wtedy mieszkanie będzie gotowe. Sam zaś, po zrobieniu swojej działki, wyjechałem w Uzdrowisko. A to lubię. Zakup Socjalnej, odbiór prania i paczki, zatankowanie paliwa i pobyt w Biedrze dały mi wystarczająco dużo satysfakcji jako mieszkańcowi. 
Do Biedry bym nie pojechał, ale było po drodze, a poza tym przypomniałem sobie, że ona chwaliła się promocją Pilsnera Urquella, która miała trwać cały lipiec. Oczywiście niczego takiego nie było. Ale za to zrobiłem uzupełniające zakupy pod Krajowe Grono Szyderców (nocują raz) i pod Q-Wnuki (nocują dłużej). Cała czwórka ma przyjechać dzisiaj wieczorem, ale do dzisiaj nie było wiadomo, czy ich przyjazd w ogóle dojdzie do skutku. A wszystko przez ich pralkę. Znarowiła się, przestała w trakcie pracy odpompowywać wodę i wirować, a przede wszystkim nie pozwalała na otwarcie drzwiczek. Nie pomagało spuszczenie wody, odłączanie jej od prądu, czyszczenie filtra. Nic. Bardzo śmieszne w kontekście planowanego wyjazdu do nas, a za chwilę, tradycyjnie(!), do Pucusia. 
Do naprawy miał przyjechać fachman z Whirpoola, ale nie było wiadomo kiedy. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że Krajowe Grono Szyderców, gdy ledwo umówiło się na naprawę z Whirpoolem, otrzymało, zapewne od tamtejszej AI, szeroką ofertę kupna nowej pralki. Pasierbica nie chciała puścić farby i wyjaśnić, co się stało, skoro jednak przyjeżdżają.

Goście przyjechali "ponownie" o 16.00, bo idealnie, na nosa, trafili do Lokalu z Pilsnerem II. A on musiał się im spodobać. Okazali się bardzo sympatyczni, a ciekawe było to, że byli małżeństwem z odzysku. Ale o szczegóły nie dopytywałem. Żeby tak od razu, przy pierwszym podejściu?...
Zaraz po tym zadzwoniła Lekarka i Justus Wspaniały.
- Jednak wcześniej nie dało rady zadzwonić... - na wstępie zagaiła Lekarka tytułem tłumaczenia się.      - Ale córka już wyjechała... - Oko w porządku.
No, cóż, dzieci, czyli dorosłe osoby, przez cały pobyt się kłóciły. "Żarły się", jak uzupełniał Justus Wspaniały. Prowodyrką była córka, która nieustannie czepiała się brata. Zwłaszcza za to, że wybrał sobie "takie debilne studia". A brat, lat 20, oczywiście nie odpuszczał. I kto na tym najbardziej ucierpiał? Córka wzięła dupę w troki i po zadymie, którą czyniła, wróciła do Włoch, syn co prawda został, ale przecież za chwilę miał wyjechać, a matka?!...
- A tak chciałam, żeby było miło i sympatycznie... - Przecież to rzadkość, że możemy się jednocześnie spotkać w takim gronie. - Tyle i ja, i Justus Wspaniały przygotowaliśmy i się staraliśmy...
Chętnie bym córkę poznał i z nią porozmawiał. I na wstępie, uprzednio się przedstawiwszy, zapytał Ale o co ci chodzi, babo?! To oczywiście byłby jednocześnie koniec naszej rozmowy i koniec naszej z Lekarką i z Justusem Wspaniałym znajomości. Bo co z tego, że Justus Wspaniały by temu przyklasnął, nie końcu znajomości, tylko mojemu wnikliwemu otwarciu rozmowy z córką Lekarki? Ta by mi nie wybaczyła. Bo z punktu widzenia córki skąd niby wiedziałem o wszystkim?  Marnym pocieszeniem mógłby być fakt, że do tego końca nie doczekałbym chwilę wcześniej ukatrupiony przez Żonę..
 
Dalej starałem się pisać jednocześnie korespondując z Krajowym Gronem Szyderców. Na przesiadkę w City mieli 22 minuty, a pociąg z Metropolii wyruszył 23 minuty później względem planu. Zasrana nasza kolej! Stąd wstępnie smsowo rozpatrywaliśmy różne możliwe warianty naszych dalszych działań, żeby ostatecznie mogli się znaleźć w Tajemniczym Domu.
W końcu udało się im przesiąść w City do właściwego pociągu, ale co z tego, skoro ten z kolei czekał na inny, sporo spóźniony. Zrobiło się spore zamieszanie, ale po ostatecznej smsowej komunikacji, kiedy wszystko wydawało się wyjaśniać, wybraliśmy się piechotą z Żoną na dworzec, żeby odebrać Krajowe Grono Szyderców. Przeszliśmy ledwie może 1/5 drogi, gdy zaczęło solidnie padać. Zawróciliśmy, ja się osuszyłem i przebrałem adekwatnie, bo zaczęło lać, i wsiadłem do Inteligentnego Auta. Pięć minut przed nieplanowanym przyjazdem pociągu nad dworcem, czyli nad Uzdrowiskiem, rozpętała się burza z oberwaniem chmury. Było zabawnie, gdy pociąg wjechał na peron. Ale nikt nie marudził, tylko każdy dziarsko zmierzał do auta. Najbardziej oczywiście podziwiałem Ofelię. Ciekawe, bo to małe, patykowe, a potrafi wziąć byka za rogi. A tam gdzieś po polach, lasach i boiskach biega sobie niewinny chłopczyk...
Na Pięknej Uliczce czekały nas dwie niespodzianki. Jej połową płynęła normalnie wartka rzeczka, a to dlatego, że spadło tak dużo wody, że studzienki burzowe jej nie odbierały, zwłaszcza że były zatkane naniesionymi gałęziami, liśćmi, igliwiem i ziemią. Kto zamarudził To jak ja przejdę?! Pasierbica.  Było wiadomo, w końcu i dla niej, że innego wyjścia nie ma, jak tylko dogłębnie zamoczyć buty.
Druga niespodzianka dotyczyła w zasadzie tylko mnie. Pod uderzeniami strug wody tuja-brabant położyła się na płocie blokując możliwość otwierania się bramy. Musiałem drzewko podeprzeć  kantówką, żeby brama mogła normalnie funkcjonować i żeby goście mogli wjeżdżać i wyjeżdżać. A potem po omacku, zanurzając ręce w "rzeczce", wygrzebywałem z "naszej", czyli najbliższej studzienki, wszystko to co ją zatkało. I nie mogłem odpuścić kolejnej, odległej o 50 m, bo chciałem mieć spokojny wieczór i nie myśleć o tym, czy woda wlewa się już do garażu.
Wszystko ciekło ze mnie, ale byłem w fajnym nastroju, a gdy wróciłem do domu, sytuacja była całkowicie opanowana, co więcej panował dym wytwarzany przez Q-Wnuki. Wszystkie krzesła, stoliki, klamki, poręcze i haczyki były obwieszone mokrymi ciuchami. Tworzyło to taką atmosferę luzu, która na różne sposoby wszystkim się udzielała.
Wieczór upłynął na posiłku zrobionym przez Żonę, opowieściach o pobycie Krajowego Grona Szyderców w Zadarze, o pucusiowych planach i na zawodowych oraz rodzinnych wieściach i plotkach.
Potem Q-Zięć zajął się Ofelią (w coś grali), a ja zostałem przymuszony do jakiejś planszowej gry, bodajże Wsiąść do pociągu, ponoć bardzo prostej. Co z tego, że rzeczywiście była prosta, skoro, jak zwykle, nie rozróżniałem podobnych do siebie obrazków, różnych przecież, napisów i oznaczeń. Stąd, żeby mnie zanęcić, graliśmy w otwarte karty i zdaje się, że w wersji uproszczonej. Strach pomyśleć, co będzie przy normalnej lub utrudnionej. Wygrała... Babcia, drugim... byłem ja (?!), trzecią Pasierbica, a Q-Wnuk, największy planszowy cwaniak, czwartym, ale ponoć tylko dlatego Bo dziadek mnie zablokowałeś! Faktycznie to zrobiłem, perfidnie i z premedytacją.
Resztę wieczoru spędziłem na dwóch partiach szachów (po 10 minut), które rozegrałem z Q-Wnukiem (1:1), trzech partiach warcabów (3:0 dla mnie) i na nieskończonej liczbie gry w Wilka i owce, kiedy to wreszcie udowodniłem Q-Wnukowi, że wilk ma zerowe szanse i że może przejść tylko i wyłącznie przy błędzie popełnionym przez durnowate owce. Wreszcie załapał, a bardzo pomocne było moje powiedzenie przestawiające zasadę, aby w pewnych istotnych momentach gry dokonywać ruchu owcami Owce nie boją się wilka i za nim podążają!
Babcia również się zanęciła Bo pamiętam ją z dawnych lat, ale z różnych powodów (lata, wino, zmęczenie i późna pora) raczej wilka przepuszczała. Zwłaszcza, co tu ukrywać, że był nim Q-Wnuk. Ja w roli wilka w życiu bym nie przeszedł.
 
Położyliśmy się spać o północy.

W sobotę, 13.07, wstałem o 08.00.
Chwilę wcześniej napadły nas Robaczki. Bez ogródek i szczerze poinformowały nas o  swojej porannej dyskusji i decyzjach.
- Najpierw mieliśmy iść do rodziców i ich budzić, ale postanowiliśmy iść jednak do dziadków i ich budzić.
Przez jakąś chwilę był głuchy telefon, podszczypywanie i gilgotanie, po czym wszyscy brutalnie zeszliśmy na dół. Dzieci względem rodziców robiły swoje, a ja hałasem ekspresu i wizgiem miksera swoje.
Śniadanie?/I Posiłek robiłem dwutorowo. Pasierbicy i Q-Wnukowi jajecznicę na oleju kokosowym, maśle i cebuli Tylko nie mów głośno, że tam jest cebula, bo Q-Wnuk nie zje!, a pozostałej trójce porządną, na smalcu, kiełbasie i cebuli. Wszyscy zachwalali, a Q-Wnuk wręcz połknął nie zastanawiając się nad zawartością. A co jadła Ofelia? Nie wiem.
Z racji dzisiejszego wyjazdu Krajowego Grona Szyderców dość wcześnie w siedem podmiotów poszliśmy na spacer. Głównym celem była  Stylowa. Przed wyjściem zaczęła się dyskusja, kto za kogo płaci i dlaczego. Ja stałem na stanowisku, że skoro są rodzice, to nie ma jeszcze wakacji i to oni powinni płacić za swoją czwórkę, reszta zaś uważała, że wakacje są i że trzeba skorzystać ze świni.
A wiadomo Nec Hercules contra plures!, czyli po naszemu I Herkules dupa, kiedy ludzi kupa! Więc poległem. Komisyjnie ze świni wydobyliśmy 100 zł.
W Stylowej dorośli z Krajowego Grona Szyderców zapłacili za siebie, a Robaczki dzielnie wybrały się  z drobniakami do pań kelnerek. Każde podwinęło  swoją koszulkę, a ja wsypałem po garści dwu- i pięciozłotówek, mniej więcej po połowie. Na miejscu widać było z daleka wielkie liczenie, słychać było brzęk rozsypanych monet, a jakże!, a potem nastąpił triumfalny powrót z meldunkiem Q-Wnuka Wszystko kosztowało 74,50, ale daliśmy 1,50 napiwku. Wszystkim lekko sterował Q-Zięć.

Po powrocie zdecydowaliśmy się na grilla, chociaż pogoda nie była pewna, bo ciągle groziła deszczem.
Ale się udało przy pewnych trudnościach i opóźnieniach. Z ich powodu ustaliliśmy, że na dworzec zawiozę  Krajowe Grono Szyderców Inteligentnym Autem, bo na piechotę nie starczyłoby czasu.
Rodzice z racji Ofelii wymykali się chyłkiem. Żona i oni zastosowali wybieg i puścili dzieciom grę, czy jakąś bajkę, więc żadnych dramatów przy pożegnaniu nie było. 
Intercity na wstępie, na odcinku 30. km, było opóźnione już 11 minut, oczywiście nie wiedzieć czemu. Ale, ponieważ do samej Metropolii nie było żadnych przesiadek, wszyscy zgodnie i z pewną przyjemnością stwierdzili, że pociąg był opóźniony tylko(!) 11 minut. Takie stanowisko należałoby uznać za wynik konsekwentnej tresury pasażerów przez Polskie Koleje!

Gdy wróciłem, dzieci nadal siedziały przed laptopem, ale za chwilę zgodnie stwierdziliśmy, że trzeba pójść na spacer z samolotami. Tuż po wyjściu, jeszcze na Pięknej Uliczce, odbyła się krótka dyskusja między Ofelią a Żoną.
- Mam nadzieję, że tym razem nie będzie płaczu... - zakomunikowała Ofelia.
- Jakiego płaczu? - zainteresowała się Żona.
- Za rodzicami...
Od razu wieści przesłałem rodzicom. 
Po szaleństwach w Parku Samolotowym wybraliśmy się do muszli koncertowej. Nie dało się nie słyszeć występu ukraińskiego zespołu. Jak się okazało, byli to Ukraińcy z ... Kanady. Przyjemnie się oglądało i słuchało, a dzieci najpierw stały jak wmurowane, a potem siedziały na płycie i nie było mowy, żeby wyjść wcześniej.  Wytrzymały do końca relacjonując później, co im się najbardziej podobało. Na pierwszym miejscu była piramida wykonana przez tancerzy (oboje), a na drugim przeskakiwanie "Hucułów" przez ciupagi (Q-Wnuk).

W Parku Szachowym był ciąg dalszy szaleństw. Na dużej szachownicy dwa razy zagrałem z Q-Wnukiem w wilka i owce (remis), żeby zobaczyć, jak się w to gra na tak dużym polu, a potem zabawa została zdominowana przez fontannę. Taką liniową, z wieloma strzelającymi do góry strugami wody wyrzucanymi przez dysze umieszczone na długości 30-40 metrów. Woda znikała i się pojawiała, i czy trzeba było czegoś więcej? Dzieci chodziły tam i z powrotem i ciekawe, kiedy by przestały. Może, całkowicie zmoczone od pasa w dół (spodnie, sukienka, majtki i buty), dopiero wtedy, gdyby zaczęły szczękać zębami? Trzeba było temu zapobiec.
W domu przebrane w suche ciuchy zaczęły z babcią oglądać Shreka (Osioł z niezapomnianym głosem Jerzego Stuhra), a ja szykowałem się do zmian i do spania.
Zaraz po 21.00 mnie nie było.

W niedzielę, 14.07, wstałem o 05.00.
Spałem sam na górze. 
Cały system pobytu Q-Wnuków został przez Żonę przeorganizowany. Poprzednio ja spałem sam na dole, Żona zaś z Robaczkami na górze, w naszej sypialni. Rano więc miałem swobodny dostęp do  dobrodziejstw kuchni i mogłem raczyć się Blogową. A za jakiś czas Żona schodziła i korzystała z jej i z moich dobrodziejstw w ten sam sposób. A potem pojawiały się Robaczki. 
- Ale wtedy fatalnie spałam na tym rozkładanym materacu, na podłodze, wciśnięta gdzieś w kącie. - Więc proponuję, abyś na górze spał sam, dzieci w Bawialnym na narożniku, ja zaś na kanapie przy kuchni. - Będziesz miał dostęp do łazienki i będziesz mógł sobie wstawać, kiedy zechcesz.
Żona od razu pomyślała też o innych sprawach.
- Żeby ograniczyć sobie pracę, nie będę za każdym razem chować pościeli w narożniku, składać go i rozkładać, tylko na dzień wszystko przykryję narzutą, a na czas pobytu Q-Wnuków Salon stanie się Bawialnym.
I poszła jeszcze dalej.
- Swojego laptopa weź od razu na górę i w łazience urządź sobie stanowisko do robienia Blogowej.
Więc wczoraj wieczorem przeflancowałem ekspres i mikser oraz nasze blogowe kubki, a dzisiaj rano, ponieważ Żona twierdziła słusznie, że wszystko się roztopi z powodu ciepła panującego na górze, masło, olej kokosowy oraz deskę do krojenia, nóż i... czajnik elektryczny.  Bo gorącą porą roku, kiedy nie pali się w kuchni, Żona wymyśliła inny system wstępnego ogrzewania kubków, żeby Blogowe były dostatecznie gorące (masło, olej i miksowanie zabierały ciepło ze świeżo co zmielonej i zaparzonej kawy). Teraz więc kubki zalewam niewielką ilością wrzątku, za jakiś czas wodę wylewam, wrzucam masło i olej, miksuję i Blogowa ma całkiem przyzwoitą temperaturę.
Tak więc kolejny raz widać jak na dłoni, że Żona jest od wymyślania.

Rano w łazienko-pralnio-kuchni wszystko poszło jak z płatka. Blogową robiłem i w sypialni mogłem pisać. Tym razem w przymusie, ale psychicznie pozytywnym, tylko na zasadzie kurczenia się czasu i noża na gardle.
Po I Posiłku, pakowaniu się i odgruzowaniu o 11.45 wyjechałem prosto do Kanadyjczyka II. Nie byłem u niego kilka lat, więc wszystko mi się popieprzyło. Nawet pomyliłem wsie. Sterowany kilkukrotnie telefonami w końcu dotarłem, ale upłynęło sporo czasu. Od razu też Kanadyjczyk II wziął mnie w obroty, a potem reszta, więc dość późnawo się ocknąłem, że przecież  miałem zadzwonić do Żony, że dojechałem. I gdy zacząłem próbować, okazało się przy łażeniu po całym terenie, że nie mam zasięgu. W końcu zadzwoniłem z telefonu Kapitana i usłyszałem zmaltretowaną Żonę, która zaczęła już poruszać niebo i ziemię Bo dzwoniłam do ciebie, a telefon milczał. Współczułem Żonie i przepraszałem, ale wszystko psu na budę... Później już, gdy jechałem do Rodzinnego Miasta i odwoziłem Kanadyjczyka I, telefon się "odetkał" i aż 10 razy pikał informując mnie, że przyszło 10 smsów. Siedem od Żony, trzy od Syna.
 
Tym razem frekwencja była niska, ale trudno było się dziwić. Kanadyjczyk II w końcu się zdecydował nas zaprosić, bo się ocknął, że Kanadyjczyk I we wtorek, czyli za dwa dni odlatuje do Kanady.
Byli, co w dzienniku odnotowała Koleżanka Przewodnicząca, ona sama, Koleżanka Nauczycielka i Warszawianka, z pań. Z Panów zaś gospodarz, czyli Kanadyjczyk II, Kanadyjczyk I, Kolega Ginekolog, Kapitan i ja. Razem 8 osób. Sześć osób z Polski (Rodzinne Miasto-4, Stolica-1, Uzdrowisko-1), dwie z Kanady.
Być może ani razu nie było okazji, żeby wspomnieć o Warszawiance. W czasach ogólniaka była wychowywana przez swojego dziadka, który był kierownikiem kina. I raz wpuścił naszą gromadkę za darmo na balkon. Leciało Rio Bravo z 1959 roku. Proszę mnie zapytać, czy mi wówczas przeszkadzało, że cały film obejrzałem stojąc oparty o boczną ścianę (sala - dół i balkon była nabite do granic możliwości). Nawet nie wiedziałem, kiedy zleciało grubo ponad dwie godziny.
W trakcie spotkania odnotowałem kilka rzeczy. Kanadyjczyk II przytył, ale nadal był w dobrej formie. Za to obejście było jakby zaniedbane. Ale nie dopytywałem. Zaś Kanadyjczyk I mocno w ciągu roku się postarzał. To mnie  zmartwiło i zasmuciło. Przez chorobę pożółkł na twarzy, miał kłopoty z poruszaniem się i przygłuchł. Cała mowa ciała była fatalna. Ale intelekt się nie zmienił. Pozostali byli tacy sami, jak rok temu.
Gospodarz, jak zwykle nas dopieszczał i podejmował różnymi potrawami i wypiekami. Siedzieliśmy do 18.00. Cała siódemka wracała do Rodzinnego Miasta.
Kanadyjczyka I podrzuciłem do jego hotelu.
- To do zobaczenia za rok. - żegnałem się z nim.
- Nie wiem , czy się jeszcze zobaczymy... - odparł trochę zrezygnowany, ale nie robił z tego jakiejś tragedii, tylko w swoim stylu stwierdził "potencjalny fakt". Taki już jest. Gdy powolutku oddalał się od Inteligentnego Auta, po raz pierwszy widziałem w nim starca. Okropne! Wiedziałem, że on by się zupełnie nie obraził za takie określenie. Bo fakt to fakt.

Do przyjazdu Brata i Siostry miałem sporo czasu, bo wracali od Syna i Synowej i według Syna dopiero co ruszyli w trasę. Więc był czas porozmawiać i dowiedzieć się o różnych szczegółach wizyty. Takich, które nie wymagały specjalnych wyjaśnień, bo rozumieliśmy się praktycznie bez słów. Ale wizyta Synowi bardzo się spodobała, bo wreszcie mógł Ciotkę i Stryja gościć u siebie. Z Ciotką nie widział się wieki. Nie wiem czy nie z 35 lat, kiedy to obaj byliśmy u niej w Hamburgu. 
No i zadzwoniłem do Żony, żeby jeszcze raz ją uspokoić, wyjaśnić i przeprosić. Pozostawało mieć nadzieję, że to coś dało.
Przed domem Brata czekałem dobre pół godziny, ale czas zleciał mi bardzo sympatycznie. Może za sprawą braku pośpiechu gdziekolwiek, może za sprawą pogody i na pewno za sprawą odkapslowanego śrubokrętem Pilsnera Urquella (kupiłem dla siebie, a dla Brata jego ulubionego Zatecky'ego).
Mina Siostry, gdy mnie zobaczyła na parkingu, była warta całej tajemnicy. 
- Ja myślałam, że zobaczyłam ducha... - kilka razy powtarzała przeżywając na swój sposób ponowny mój przyjazd. 
Wieczór był więc wyluzowany, bez napinania się ze strony Siostry. W miarę spokojnie obejrzeliśmy finał, mimo że Siostra parę razy usiłowała gadać "od rzeczy", czyli którymś tam razem o tych samych sprawach niezwiązanych oczywiście z finałem. Ale dawała się w takich momentach spacyfikować moim trochę przesłodzono-zjadliwym Ale Siostrzyczko, może byśmy spokojnie pooglądali?!
Tylko ja, Siostrzeniec, z którym Siostra na bieżąco miała kontakt i ... Wnuk-IV kibicowaliśmy Anglii. Ja z podstawowego względu, że nigdy nie zdobyła tytułu mistrza Europy.
Gdy Anglicy wyrównali, wybuchnąłem radością, co  spowodowało, że Brat i Siostra długi czas się nie odzywali, zwłaszcza Siostra, co bardzo dobrze wpłynęło na odbiór dalszego ciągu meczu. Ostatecznie to Hiszpania strzeliła drugiego gola  i zdobyła tytuł. Po wszystkim stwierdziłem, że należał się on jej w zupełności, bo w przekroju całych mistrzostw była najlepszą drużyną, grała równo, pięknie, ofensywnie i wygrała wszystkie swoje mecze.
Ooo! - zdziwił się Brat i to poważnie. - Zaskoczyłeś mnie swoją opinią, skoro kibicowałeś Anglii.
Odebrał ją bardzo pozytywnie. Nie chciałem mu tłumaczyć, co ma piernik do wiatraka.
Przy każdej strzelonej przez Hiszpanów bramce dzwonił do mnie za pomocą Babci Q-Wnuk, żeby wszystko skomentować i podzielić włos na szesnaście. Mecz oglądał z Babcią. Mógłbym ją trochę pożałować, ale nie mogłem tego zrobić, bo wiedziałem, że skoro ten finał był dla Q-Wnuka bardzo istotny, to przecież i dla niej też.
Z kolei przez cały mecz Wnuk-IV wysyłał do mnie smsy z bardzo celnymi komentarzami. Ostatni był taki: Hiszpanie mieli farta w ostatniej akcji. Nic dodać, nic ująć.

W poniedziałek, 15.07, wstałem o 07.20.
W trakcie kaw, a potem w czasie śniadania musiały odbyć się standardowe gadki. Tym razem Siostra zajęła 80%-wy ich obszar, Brat 10 %-wy i ja podobnie. Nie miałem nic przeciwko takiemu rozłożeniu gadek.
Wyjechałem o 10.00, a już w południe byłem w domu. Tym razem wracałem nasycony kontaktem z rodzeństwem i nie miałem już durnowatych, niczego nieprzynoszących ani rozwiązujących stanów. 
Oba spotkania po prostu dobrze mi zrobiły.

Wyjazd poskutkował również niewyspaniem, więc musiałem zalec. Q-Wnuki to rozumiały, a ja się im po wstaniu odwdzięczyłem uruchamiając na ogródku deszczownicę. Działo się to, co zwykle. Szalone biegi, skakania, kładzenie się na trawie przy wtórze wrzasków i pisków.
Q-Wnuk rozumiał, że dzisiaj jest poniedziałek, że dziadek musi pisać i publikować, więc dzisiaj razem nigdzie (czytaj: boisko) nie pójdziemy. Postanowiłem mu jednak zrobić niespodziankę i złamać świętą poniedziałkową zasadę Nie ma nic ważniejszego od publikacji! Oczy mu się zaświeciły z niedowierzania i z radości.
Na boisku w upale spędziliśmy 1,5 godziny. Nawinął się jakiś rówieśnik, więc zagrali jeden na jednego, a ja stałem na bramce. Przeciwnik był słabiutki. Q-Wnuk wygrał 10:1.
Dobrze, że nadeszli oldboy'e, bo było mi łatwo wymigać się z dalszej gry. Dwóch z nich zgodziło się bez problemu w ramach rozgrzewki stanąć kolejno na bramce, by Q-Wnuk mógł im postrzelać, a ja żebym mógł w cieniu spocząć na ławce. Pękałem pod nosem ze śmiechu, gdy taki patyczak ładował im piłkę w same okienka. Jeden z oldboy'ów, były trener, udzielał przy tym rad, jak Q-Wnuk ma się zachowywać w trakcie strzelania, to znaczy jaką mowę ciała powinien mieć, żeby oszukać bramkarza.   Q-Wnuk od razu to realizował, więc nic dziwnego, że gdy odchodziliśmy, pan go chwalił.
- Najważniejsze jest to, że potrafisz słuchać i robić to, co ci się mówi.
Nie użył słowa "inteligencja", ale ja uważam, że właśnie taką, piłkarską, już posiada. Jest mi o tyle łatwo to stwierdzić, że jednak Q-Wnuka na prawdziwym boisku widuję rzadko, żeby nie powiedzieć raz na rok. Więc nietrudno zauważyć postęp w technice, mocy strzałów i w rozwoju myślenia przede wszystkim ukierunkowanego na granie zespołowe, a nie egoistyczne, które prezentuje większość jego rówieśników lub starszych kolegów. Q-Wnuk już widzi, że wkład ich pracy (kiwanie się na śmierć) nie przekłada się na efekty drużyny i doskonale już wie, że piłka nożna to gra zespołowa. Niby oczywistość, tylko że on tę mądrość załapał kapkę wcześniej.
Gdy szliśmy do Zdroju na spotkanie z Babcią, Ofelią i Bertą, powiedziałem mu o tych wszystkich moich przemyśleniach.

Złamanie świętej poniedziałkowej zasady musiało odbić się czkawką na blogu. Nie dość, że zaległości się powiększyły, to na dodatek, żeby wpis miał jakikolwiek sens, publikowałem, jak na mnie i ostatnimi czasy, późno, bo po 22.00, "zarywając" nockę.
 
Dzisiaj, we wtorek, 16.07, wstałem o 06.30. 
Na tyle wcześnie, że gdy jeszcze wszyscy spali, udało mi się wycyzelować wpis. Tak dobrze, że Żona czytając pod wieczór nie znalazła żadnego błędu.
W okolicach 08.00 przyszła na górę Ofelia. Zaspana i słodka. Kazałem jej usiąść na kolanach i obejmowałem usilnie wystrzegając się miażdżenia, żeby to ciałko mogło spokojnie się wybudzić.
- Dziaaadeeek ... - usłyszałem szept - a Babcia prosi o kawę.
- To idź jej powiedz, że zaraz przyniosę.
Zaspana bez słowa wyszła. Ale obejrzała się. Kiedyś zapewne zrobi tak przy jakimś chłopaku, a on wtedy ujrzy dziwną i niezrozumiałą dla mężczyzny ciemną powłóczystość jej oczu i będzie załatwiony, ugotowany, czyli ... zakochany. Jak zwał tak zwał, ale na razie ten chłopczyk biega sobie jeszcze po polach, lasach i boiskach nie zdając sobie sprawy, że kiedyś i gdzieś tam w przyszłości czeka na niego niewytłumaczalna pułapka.
 
Gdy już wszyscy wstali, wspólnie zrobiliśmy długo oczekiwany przez Q-Wnuka harmonogram zajęć    w dniach "dzisiejszy wtorek - jutrzejsza środa". Dwa dni go zupełnie zadowoliły i przyjął do wiadomości, że na następne trzy (czw, pt, sb) zrobimy jutro wieczorem, kiedy wiele spraw się wyjaśni i kiedy będziemy wiedzieć, na czym stoimy.
I Posiłek udało mi zjeść we względnym spokoju w ogrodzie. We względnym, bo trwały przygotowania do wyjścia na basen (świeżo otwarty), a to była pewna nowość we wspólnym spędzaniu wakacyjnego czasu. Poszliśmy piechotą. Tak się składa, że od nas do basenu też jest blisko.
Na początek, bo to pierwszy raz, trzeba było rozgryźć cały system. Bilety obowiązywały w całym dniu. Dorośli dostawali specjalne opaski i można było wchodzić i wychodzić tyle razy, ile tylko się chciało.
Ulgowe otrzymywały dzieci i...emeryci. 
Podział ról był prosty i oczywisty. Żona siedziała poza strefą wodną, uporządkowaną i w miarę cichą, i pilnowała rzeczy oraz fotografowała, ja zaś przebywałem w wodnej strefie, w której panował wrzask, piski i ogólny rozgardiasz i dawałem radę pogodzić odmienne umiejętności pływackie Ofelii i            Q-Wnuka, ich wodne preferencje i temperamenty. Cała nasza trójka od razu odrzuciła basen o głębokości wody 60 cm, bo niczego sensownego nie można było tam robić, i basen o głębokości 150 cm, bo tam też nie dałoby się optymalnie spędzić czasu. Trzeci, 120 cm, był w naszej sytuacji idealny.
Co prawda Ofelia nie była w stanie w nim stać, bo od razu dziób zalewany był wodą, ale wziąłem się na sposób. Gdy ona trzymała się drabinki, ja w tym czasie rzucałem specjalną piłeczką (można było puszczać kaczki), a Q-Wnuk bronił. Po iluś razach rzucałem mocno, Q-Wnuk musiał spory kawałek przepłynąć za piłeczką, więc ja w tym czasie "płynąłem" z Ofelią na drugą stronę basenu. Leżała na mojej ręce machając rękami i nogami od czasu do czasu piszcząc, gdy czuła, że moja ręka się osuwa. Po czym kurczowo łapała się drabinki, a ja wracałem do Q-Wnuka. System działał bez zarzutu. Do tego stopnia, że za jakiś czas Ofelia zademonstrowała mi przy drabince, że może stać na palcach i że się nic nie dzieje.
Odsapywałem trochę, gdy wychodziliśmy do głównej atrakcji, którą było potężne wiadro zawieszone wysoko na specjalnym wysięgniku. Wlewała się do niego woda, a zebrana pod spodem grupa dzieciaków stała w napięciu pod nim i czekała, aż wiadro się przepełni. W pewnym momencie wylewała się potężna struga wody i uderzała wywołując kwiki i wrzaski. Kilka razy stałem i ja, żeby na początku być z Q-Wnukami. Raz tak się ustawiłem, że o mało nie "straciłem" majtek, co dzieci skwapliwie zauważyły. To by dopiero była sensacja. A dziadkowi na basenie spadły gacie! cha, cha, cha! Q-Wnuk nie odmówiłby takiej okazji i opowiadałby wszystkim dziadkom i babciom, rodzicom, kolegom i ... paniom w szkole w pierwszych chwilach po powrocie z wakacji. 
Miałem też trochę luzu, gdy rodzeństwo się rozdzielało. Ofelia szła na dwie małe zjeżdżalnie i wtedy pilnowała ją Babcia, a ja szedłem na duże, żeby obserwować popisy Q-Wnuka A teraz zobacz dziadek, jak będę zjeżdżał na tej szerokiej! 
A potem wróciliśmy do basenu 120 cm. 
Wszystkie dzieci mają to do siebie, że z wody same nie wyjdą. Za chińskiego mandaryna! Trzeba im kazać i wymóc. W ocenie, kiedy je wyciągać, mam wieloletnie doświadczenie. Sprawa jest banalnie prosta. Wystarczy tylko obserwować usta i nos. Gdy stają się sine, czas na decyzję. Q-Wnuki dodatkowo ułatwiły jej podjęcie, bo pod skórą nie posiadały grama tłuszczu. I nadal go nie posiadają.
Osuszone, wytarte i przebrane wracały do normalnego ubarwienia.

Wyszliśmy z basenu na teren OSiR-u, żeby pograć w ping ponga. Wcześniej wyczailiśmy, że stoi tam pod namiotem stół i są nawet dołączone dwie rakietki i piłeczki. Bardzo pozytywnie! Ale woleliśmy grać q-wnukowskim zestawem, który Q-Wnuk był przywiózł ze sobą.
Wygrałem z nim dwa mecze (do dwóch zwycięskich setów), a on z kolei dwa z Babcią. Porównując  moment, kiedy mieszkając w Wakacyjnej Wsi jeździliśmy do powiatowego OSiR-u na ping ponga, do obecnego, trzeba powiedzieć, że teraz Q-Wnuk po prostu gra. 
Dodam tylko, że rozegrałem również jeden mecz z Żoną. Wygrałem.
Ofelia się nudziła, więc był czas najwyższy wracać na basen.

Tym razem zapanowało szaleństwo zjeżdżalniowe. Q-Wnuki cały czas przebywały na małych zjeżdżalniach. Nawrotów było mnóstwo, przy czym trudno było nie zauważyć, że wszystko odbywało się na najwyższych obrotach. Oni, ale również każde inne dziecko, bez wyjątku, po wpadnięciu do rynny z pluskiem wody i po wyjściu z niej, puszczali się biegiem do schodków, żeby natychmiast zjechać ponownie.
Koniec pobytu nastąpił w sposób gwałtowny. Nagle bowiem ujrzałem wyłaniającego się zza zjeżdżalni Q-Wnuka, który prowadził siostrę za rękę, a ta ryczała. Według jego natychmiastowej relacji Ofelia zderzyła się z jakimś łepkiem, trochę niższym od niej (oboje oczywiście biegli), który głową uderzył ją o tyle nieszczęśliwie, że trafił w prawą kość policzkową ledwo co pozbawioną bólu (siniak został) po rowerowej katastrofie na wycieczce z rodzicami i z bratem. Siła uderzenia musiała być spora, skoro natychmiast pojawiło się czerwone kółko, a i chłopczyk wydarł się wniebogłosy. 
Babcia wszystko widziała z tamtej strony, ale co miała zrobić oddzielona drewnianym płotkiem. Przytuliła Ofelię, gdy wszyscy wróciliśmy, i za chwilę było dobrze. Nawet wtedy, gdy pojawiła się nieduża opuchlizna. I ani razu nie padło Ja chcę do rooodziiicóóów! No, no...

Po powrocie do domu zadzwoniłem do kolegi z klasy. Na klasowym spotkaniu dowiedziałem się, że jest w Uzdrowisku w sanatorium po operacji bypassów serca. Zaprosiłem go do nas na jutro.
 
Gdy po basenie się przebraliśmy, rozdzieliliśmy się płciowo. Żona z Ofelią i z Bertą poszły na spacer, a ja z Q-Wnukiem, obaj wyposażeni w sekatory, wyruszyliśmy na procowe łowy. Bo postanowiłem zrobić mu porządną procę, żeby ją miał, jak przystoi chłopakowi w jego wieku i żeby nie używał tego plastikowego chińskiego badziewia. Wycięliśmy kilka gałązek w kształcie litery Y, żebym miał na czym pracować.

Po południu we czworo wybraliśmy się do Lokalu z Pilsnerem II. Dzieci, jako inteligentne, czekając na realizację zamówienia (pisałem, że czują się w każdym momencie pobytu w restauracji, jak ryby w wodzie, zwłaszcza Q-Wnuk?) natychmiast znalazły sobie zajęcie. Ofelia zaprowadziła swój osobisty pamiętnik, w którym w tajemnicy przed dziadkiem usiłującym podejrzeć, co tam pisze, coś pisała i rysowała. Q-Wnuk wymyślił zaś komponowanie przez nas obu drużyny piłkarskiej. Jak w grze Państwa, miasta, rzeki... każdy z nas naprzemiennie mówił alfabet, a drugi przerywał, po czym wybieraliśmy na konkretną pozycję piłkarza, którego nazwisko zaczynało się od losowo wybranej litery.
Q-Wnuk na kartce narysował połowę boiska z bramką i z wszelkimi liniami, i zaczął wpisywać nazwiska, często po negocjacjach, gdy na daną pozycję mieliśmy kilku kandydatów, których nazwiska zaczynały się na tę samą literę.
Skonstruował drużynę grającą w systemie 1-4-3-3. I nazwał ją "Dream Team Dziady Stare". A na wolnej połówce kartki wyjaśnił, skąd wzięła się ta nazwa. Zaczynało się tak:
Emeryt (Dziad Stary). To od niego wzięła się ta nazwa Dziady Stare!!! Herb wygląda tak... (zmiana moja)
Na wyrysowanej tarczy było widać po bokach jakieś kropki i promienie (słońca?), a w centrum tkwiła głowa, widocznie moja, czyli dziada starego, bo łysa i w okularach.
Pod spodem widniał napis:
DZIADY STARE RZĄDZĄ!!! (przez "rz"!)
Poprosiłem go, żeby jeszcze na samej górze wpisał datę i miejsce zdarzenia. I zachowałem sobie tę kartkę. Ciekawe, co powie za kilkanaście lat, gdy ją ujrzy.
W tym wszystkim, gdy czekaliśmy na potrawy, udało mi się wyskoczyć do sklepu i kupić gumki do majtek o dwóch różnych szerokościach. A dostanie ich w Uzdrowisku okazało się wcale nie takie proste. Pani przyznałem się, że to na proce. Sprzedała, ale patrzyła na mnie, dziada starego, z powątpiewaniem.
Wszystko więc miałem i mogłem robić proce, nawet dla Ofelii. Miałem z wyjątkiem oczywiście czasu.

Po południu poszliśmy na boisko. Było już pięciu chłopaków, tubylców, jak się za chwilę okazało lat: 11x1, 12x2, 13x1 i 14x1. Q-Wnuka nie znali, chociaż on twierdził, że dwóch z nich pamięta.
Stałem oczywiście na bramce. I obserwowałem jego grę. Kondycja, chociaż mnie bawiła i budziła podziw Bo skąd w takim patyczaku?!..., nie była już dla mnie zaskoczeniem. Ale zmysł do gry zespołowej już tak. Zdawałem sobie sprawę, że ta kształtowana umiejętność i inteligencja jest wynikiem treningów w klubie. Redukcja egoizmu, kiwki niezbędne w pewnych sytuacjach. Po prostu facet wiedział, o co chodzi w tej grze.
Graliśmy trzech na trzech. Generalnie starsi na młodszych. Nie czyniło to zbyt wielkiej różnicy, ale ostatecznie ci pierwsi wygrali 10:8. Wszyscy bezdyskusyjnie poddawali się mojemu sędziowskiemu osądowi w sprawach spornych, więc kłótni nie było.
W trakcie gry wystąpiło kilka ciekawych momentów, na które każde z pokoleń (ja i oni) inaczej patrzyło i je inaczej oceniało. A nawet odczuwało (ja). Na przykład przy jednym potwornie mocnym strzale, gdy piłka z dużą prędkością (nie będę tu wnikał w różnice między prędkością a szybkością) mknęła nieuchronnie w okienko bramki i gol był oczywistością i gdy, wyciągnięty jak stara struna, koniuszkami palców wybiłem ją poza światło bramki, ręce nastolatków same złożyły się do oklasków. Aż byłem zaskoczony. A co może być milszego w moim wieku od podziwu nastolatków.?!...
Był też moment, gdy przeciwnik (wszyscy nimi dla mnie byli), tu trzynastolatek, biegł już z piłką sam na sam ze mną, więc wybiegłem, żeby skrócić kąt. Strzał był piekielnie mocny, a piłka trafiła mnie w prawy goleń. Obroniłem i nawet się nie skrzywiłem. Kątem oka dostrzegłem reakcję jednego z dwóch dwunastolatków. Było to niedowierzanie i przerażenie. Niedowierzanie, że po czymś takim nie dość, że się nie skrzywiłem, normalnie stoję, to jeszcze się nie rozsypałem, a przecież powinienem. Przerażenie, bo co by było, gdybym jednak się rozsypał?! Było widać, że taka sytuacja na pewno by go przerosła. Bo czy wzywać karetkę pogotowia dla takiego starca, czy od razu karawan? Był to dla niego trudny moment, skoro to wszystko działo się w jego głowie w ułamku sekundy. A co może być milszego w  moim wieku od wprawienia nastolatka w taki stan?!...
Były też częste momenty, kiedy wydzierałem się na wszystkich bez wyjątku. Bo zostawiali mnie sam na sam z jakimś atakującym. Albo nie mieli już sił, albo nie potrafili dogonić atakującego, co na jedno wychodziło. Więc się darłem, że nie mam szans. Po czym przeważnie broniłem (70%-80%) i słyszałem od tych, którzy mogli stracić bramkę wyluzowane Myśmy wiedzieli, że pan obroni. A co może być milszego...?!
A po meczu, gdy już siedzieliśmy na ławce, jeden z dwunastolatków, ten, według którego powinienem był się rozsypać, a który w ostatniej chwili zapakował mi pięknym strzałem piłkę w okienko bramki, się dosiadł. Popijał łapczywie wodę i był w sposób niewyartykułowany zadowolony, że może siedzieć obok mnie, żywego. Co jakiś czas rzucał kilka razy "dobrze pan broni...". Przy czym robił to bez świadomości komplementu. Ot, po prostu stwierdzał fakt. Ale mu dziękowałem. To samo zresztą po meczu powiedział Q-Wnuk. A co może być milszego... ?!
On sam raz zebrał szokująco naturalne oklaski od kompanów z drużyny i nawet od przeciwników. Jego mocny strzał z naprawdę sporej odległości w samo okienko spowodował, że byłem bez szans. Nawet stare struny nie pomogły. Podziw był ogólny. A pamiętam, gdy...

Oczywiście, gdy mieliśmy schodzić z boiska i iść do parku na spotkanie z Babcią, Ofelią i Bertą, o  czym Q-Wnuk doskonale wcześniej wiedział, odbiło mu i chciał dalej grać. Cierpliwie na kolejne Ale dlaczego?! musiałem mu tłumaczyć również kolejny raz, że jesteśmy umówieni. A gdy ledwo wyszliśmy na drugą stronę ulicy przy boiskowej bramie, usłyszałem Jak myślisz dziadek, kto jutro będzie? Świr normalny. Musi wiedzieć, żeby być spokojnym. Ale tylko w miarę spokojnym!
Po wszystkim strasznie chciało mi się pić. A to u mnie rzadkość. Widocznie taki w tamtych momentach nieuświadomiony stan popisów przed nastolatkami wysuszył mój organizm. W Żabce kupiłem sobie i Q-Wnukowi picie, a na lody nie miałem już ochoty. Dzieci analogicznie odwrotnie.

Te parady bardzo szybko, bo już w domu, zaczęły mi wychodzić dwoma bokami. Prysznic i trochę książki w łóżku pozwoliły mi się po japońsku, czyli jako tako, zregenerować i przyjemnie zamknąć dzień.

ŚRODA (17.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.

Wstawało się ciężko. Chyba po tych wczorajszych bramkarskich paradach. Gimnastyką twardo przełamywałem mięśniowe niedogodności.
Kolejny raz doceniałem brak komarów w Uzdrowisku. Pierwszą część nocy spałem przy totalnie otwartych balkonowych drzwiach, by w środku nocy je zamknąć tylko dlatego, że przyjemny chłód zaczął mi ścinać gołe ramiona.
Gdy wszyscy spali smsowo kablowałem do Pasierbicy na jej dzieci. Robiłem jej takiego mini bloga opisującego wczorajszy dzień. A gdy Robaczki przyszły do mnie na górę Babcia prosi o kawę, przeczytałem im, że mama jest dumna, że Ofelia po zderzeniu nie wyła Ja chcę do rooodziiicóóów! Jedno i drugie z tej odpowiedzi było bardzo zadowolone.
Gdy zszedłem do kuchni, oboje mnie zaskoczyli Bo dziadek nie czyta imienin! Od sporego czasu, gdy do nas przyjeżdżają, rano wchodzę w Kalendarz Świąt i głośno odczytuję bogaty zestaw imion, niektórych takich, że nie sposób wymówić. Po czym je powtarzam, żeby każde z nas mogło sobie wybrać dowolne, i za chwilę głośno, z podaniem sobie ręki, nawzajem się przedstawiamy. Ubawu jest co niemiara. A zwłaszcza wtedy, gdy Q-Wnuk przedstawia się "moim" imieniem, a ja "jego". Wszystkie są oczywiście wyszukane, np. Światomysł, Dzierżysław, Menelaus, Laurencjusz, Naczęsława, Stojsława, itp. Tak samo robi Żona, zaś Ofelia w tej zabawie jest trochę zawstydzona, szczególnie gdy "musi" przedstawić się mnie, a potem Babci, i najczęściej, żeby się lepiej czuć, wybiera imiona proste i/lub takie, które zna - Maria, Magda, Paulina, itp. Gdy Q-Wnuków nie ma, ja stale rano Żonie czytam imieniny z danego dnia i typujemy, które wybrałby Q-Wnuk, a które Ofelia. I codziennie mamy radochę. 
Do głowy więc by mi nie przyszło, że same z siebie się upomną i to nawet bardziej Ofelia. Myślałem, że skoro na skutek reorganizacji naszego życia w czasie ich pobytu laptop zostawiam na górze, to ten rytuał sobie odpuścimy. A tu proszę... Zniosłem laptopa i kilkudniowe zaległości nadrobiliśmy przy wybuchach śmiechu.
 
Poranek był pracowity, ale dzieci zdawały się to rozumieć i zajęły się sobą. Więc zrobiłem drobne zakupy w Biedrze i w Intermarche oraz odebrałem paczkę, a po powrocie natychmiast zaczęliśmy sprzątać dolne mieszkanie (goście wyjechali o 10.00), żeby potem mieć spokój i czas dla  siebie.
Z domu prosto wybraliśmy się na tor saneczkowy. W  pierwszym przejeździe z Ofelią dogoniliśmy     Q-Wnuka, a w drugim on nie dogonił nas. Ale niczego specjalnie sobie z tego nie robił. Pomyśleć, co by się działo jeszcze dwa lata temu...
Przy powrocie mieliśmy zaplanowane lody tajskie. Od razu umowa była taka, że Ofelia nie zje całej porcji, więc do niej przyłączy się Dziadek, Babcia podobnie, też wejdzie we współpracę ze mną, a tylko Q-Wnuk miał samodzielnie spożywać. Wszystko zagrało idealnie, bez scysji i nieporozumień.

Goście przyjechali przed 15.00, a już o 16.00 ( wcześnie, bo miał przyjść mój kolega z ogólniaka) byliśmy z Q-Wnukiem na boisku. Tym razem nie miałem satysfakcji. A to za sprawą trzech dwudziestoletnich dryblasów. Przyszli za jakiś czas, gdy graliśmy mecz (Q-Wnuk przeciwko dwóm piłkarskim lebiegom) i nie chcieli włączyć się do meczu, tylko zaproponowali strzelanie na bramkę według jakiegoś systemu, którego nie znałem, a który Q-Wnuk błyskawicznie załapał i który mu się spodobał. Wycofałem się i patrzyłem. Niby nic takiego się nie działo, ale osiłki w jakiś sposób były nieprzyjemne, emanowały złą energią, brakiem kultury i prezentowały zadufanie w swoich dwudziestu latach.
Nie wtrącałem się nie chcąc psuć zabawy i relacji Q-Wnukowi. W końcu opuścili boisko, a ja zostawiłem Q-Wnuka z tymi lebiegami i wróciłem do domu. Umowa była taka, że Q-Wnuk wróci sam.
Czy temu przyklasnął?... 
To było jednak za wiele dla Żony. Wzięła  ze sobą Ofelię i Pieska i bez specjalnych afer wyszła ze słowami Idę po Q-Wnuka. Ale telefonowaliśmy do siebie. Wyszło na to, że jeszcze da mu trochę pograć, ale że niedługo wrócą.

Kolega przyszedł punktualnie. Na potrzeby bloga nazwę go Eyee, tam! Ponieważ zawsze wszystko wiedział i nadal wszystko wie, to od zawsze, jeśli interlokutor pozwolił sobie mieć przeciwne zdanie, dało się słyszeć z jego ust Eyee, tam! Tak go opisałem umieszczając swój wspomnieniowy tekst o mojej klasie w rocznicowym wydaniu związanym z okrągłą rocznicą powstania naszego ogólniaka. Na spotkaniu klasowym przy okazji pogrzebu naszego kolegi (tego, co do mnie mówił Emerycio), miałem okazję gościć w domu Eyee, tam! i jego żony, naszej klasowej koleżanki. Nabiłem wtedy u niej mnóstwo punktów, bo z moim opisem jej męża zgadzała się w dwustu procentach.
Zanim Żona wróciła, zdążyłem Eyee, tam! oprowadzić po  domu i po ogrodzie. Q-Wnuki zobaczywszy gościa czuły się, jak ryby w wodzie. Podeszły, przedstawiły się i najlepiej od razu brałyby udział w spotkaniu, ale nie protestowały wygonione do Bawialnego, gdzie zajęły się sobą.
Eyee, tam! przez by-passy trochę się postarzał, ale nic dziwnego skoro od operacji, od maja, dochodzi do siebie. Ale nadal był sobą. Emanował energią, intelektem i w niektórych tylko momentach eyee, tam!
Rozebraliśmy na części jego chorobową przypadłość i po co jest w Uzdrowisku oraz jakie są perspektywy. A są takie, że powinno być już tylko dobrze, bo pozostała mu samodyscyplina i ruch, ruch i ruch raz jeszcze. A z tym Eyee, tam! nigdy nie miał problemu. Potem rozmowy zeszły na ostatnie klasowe spotkanie i na nasze koleżanki i na naszych kolegów, a zwłaszcza na Kanadyjczyka I, z którym Eyee, tam! przez wiele, wiele lat był w bardzo bliskich układach, ale to już od jakiegoś czasu się definitywnie skończyło.
- Już nie mogłem - wyjaśnił. - Nie dawałem rady.
Nie musiał mi niczego więcej tłumaczyć. Znam Kanadyjczyka I równie dobrze, jak on. 
Wizyta kolegi trwała raptem 1,5 godziny, bo wzywał go sanatoryjny reżim.

Wieczorem graliśmy z dziećmi w pułapki. Zgodziłem się tylko dlatego, że tę grę znałem i że nie wykraczała poza mój intelekt. Poza tym wiedziałem, że dam radę rozróżniać poszczególne obrazki.
Wygrała Ofelia, drugi był Q-Wnuk, a ja trzeci, o dziwo, przed Babcią. Babcia mogła być nawet  druga, tuż za Ofelią, ale któreś z Q-Wnuków (ja bym się nie ośmielił) bezceremonialnie pod koniec gry między myszy Babci wstawiło kota. A on w ten sposób pożarł wszystkie wokoło, przez co Babcia straciła cztery punkty.
 
W łóżku nawet trochę poczytałem. Ale krótko.

Dzisiaj o 16.33 napisał Po Morzach Pływający.
Kolejny port do odstrzału. Flushing. Mieli ładować 12 godzin i rata 800-900, było 6 godzin i rata 1600.
Poza tym zero informacji od agenta. Dopiero przed portem dowiedzieliśmy się, że cumujemy do pływającego dźwigu.
DS 2 godziny, brak czasu na balasty, wszystko obliczone z zapasem, ale wszystko szlag trafił ponieważ zamiast o 2030, weszliśmy do portu o 0200 nad ranem, a załadunek o 0600.
Jeszcze tak szybko mój mózg nie pracował 😁,
Szczęśliwie balasty zakończyłem 1 godzinę przed końcem i udało się załadować rudę żelaza do Gdyni.
Smacznego Pilsnera
PMP
 
Mój mózg też jeszcze nigdy tak szybko nie pracował przy mailach od Po Morzach Pływającego. To zresztą nie na wiele się zdało, bo w zasadzie zrozumiałem tylko ...udało się załadować rudę żelaza do Gdyni oraz oczywiście Smacznego Pilsnera.

NIEDZIELA (21.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Myślenie o zaległościach nie pozwoliło dalej spokojnie spać. 
Pisałem cały dzień z przerwami na:
- sprzątanie alejki,
- obcinanie różnych gałązek, 
- koszenie "trawnika",
- I Posiłek,
- czyszczenie skalniaka u podnóża domu z powoju polnego starającego się pokryć wszystko, co rośnie ,
- II Posiłek,
- podlewanie ogródka,
- przygotowanie i wystawienie worków ze śmieciami na poniedziałkowy odbiór.
Wszystko to drobiazgi odciągające kręgosłup od laptopa.
Ponadto z doskoku  prowadziłem onan sportowy, bo ekstraklasa i I liga rozpoczęły nowy sezon.
Było trochę po 21.00, kiedy przestałem pisać, więc wieczorem niczego nie oglądaliśmy. To znaczy Żona skorzystała z okazji i z przyjemnością obejrzała sobie swoją ukochaną Alaskę, czyli Przystanek Alaska.

Dzisiaj Żona pokazała mi pierwsze trzy opinie "naszej miejscówki" (ostatnio popularne określenie) na Bookingu. Średnia 9,7, więc bardzo wysoka, a ocena usytuowania 10. Pisałem już, że od nas jest wszędzie blisko, a jednocześnie na uboczu. A jakie słowa o gospodarzach!... A tak nie chciałem z gośćmi mieć już nic wspólnego. Moje nastawienie zmienił fakt konieczności parkowania ich aut na naszej posesji. Sytuacja ta pozwala za każdym razem wrócić do porządnych i prawidłowych relacji gospodarz-gość, które pamiętam z czasów Naszej Wsi i Wakacyjnej Wsi. Jest wtedy naturalna możliwość poznania się i krótkiej(!) (no chyba, że goście chcą inaczej chociażby ze względu na posiadanego pieska) rozmowy, a to mi w zupełności wystarcza. Żona ma więcej okazji do poznawania się, ale uważam, że te proporcje są dobrze ustawione, żeby nie wyjść na natrętów i gości na wstępie nie zamęczać.
 
I dzisiaj Krajowe Grono Szyderców w drodze do Pucusia zatrzymało się na nocleg w Toruniu.

PONIEDZIAŁEK (22.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00. 
 
Wczoraj, mimo blogowej presji, postanowiłem wstać o 06.00, no ale skoro się obudziłem... 
Pisałem cały dzień z przerwami na:
- I Posiłek,
- sprzątanie dolnego mieszkania (goście wyjechali przed 10.00, kolejni mieli przyjechać w okolicach 15.00),
- rozmowę z Synem.  Zadzwonił.
- zawiezienie prania, 
- przywitanie gości,
- dwufazowe (ręczniki schły w dwóch różnych czasach) zdejmowanie prania z balkonu,
- II Posiłek.
Wszystko to były drobiazgi odciągające kręgosłup od laptopa.
 
Jeszcze wczoraj byłem pełen wiary, dzisiaj do 14.00 również, do 16.00 pełen nadziei, by o 19.00 się poddać. Fizycznie nie byłem już w stanie wysiedzieć przy laptopie. A z tego powodu psychika topiła się w trymiga. Tak więc ciąg dalszy sagi o Q-Wnukach w następnym tygodniu.

Dzisiaj Krajowe Grono Szyderców dojechało do Pucusia. Pierwszy tydzień spędzą ze Słowianami. A w drugim będą odpoczywać.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.22.

I cytat tygodnia: 
Bóg stworzył człowieka, ponieważ rozczarował się małpą. Z dalszych eksperymentów zrezygnował.        - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)