poniedziałek, 29 lipca 2024

29.07.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 239 dni.
 
WTOREK (23.07) 
No i dzisiaj wstałem o 06.50.

Najpierw miałem zamiar o 06.00, potem o 06.30,  a skończyło się, jak się skończyło. Wstawało się ciężko.
Od rana cyzelowałem, bo nie byłem pewny co i jak przez niedzielę i poniedziałek ponawypisywałem. Poprawek było sporo. A potem zabrałem się za zaległości.

W czwartek, 18.07, wstałem o 06.50.
Miałem zamiar o 06.30, ale nic mnie nie pędziło.
Zanim przyszła Ofelia ze swoim Babcia prosi o kawę, sympatycznie pokorespondowałem sobie smsowo z Pasierbicą, która tramwajem jechała do pracy. Taka drobna blogowa wymiana fakcików z elementami nienadętej filozofii. Okazało się, że to bardzo lubi. I kto by pomyślał jakieś 20 lat temu...
Gdy już wszyscy wstali i gdy najpierw Ofelia przyszła na górę, dzień rozpoczął się na dobre. Od razu wspólnie zrobiliśmy kolejny harmonogram zajęć na dzisiejszy czwartek. Poprzedni całkowicie się sprawdził w kontekście zachowania się Q-Wnuka i totalnego ograniczenia powtarzających się po wielokroć pytań Co będziemy robić dzisiaj? przechodzących w A co będziemy robić teraz? lub A co będziemy robić, gdy już...? Trudno było wytrzymać. Najgorsze/najlepsze było to, że gdy mu się odpowiadało konkretem, na przykład,  Pójdziemy na tor saneczkowy zaczynała się seria pytań A kiedy pójdziemy na tor saneczkowy? albo Gdy skończymy..., to wtedy pójdziemy na tor saneczkowy? Pisałem już o tym, gdy w trakcie kolejnej obecności Krajowego Grona Szyderców wpadłem na pomysł i po raz pierwszy zrobiłem taki harmonogram pobytu, z liczbą porządkową, bodajże rozpisany na poszczególne dni. Od tego czasu, jak ręką odjął. Q-Wnuk zagląda do kartki, a w zasadzie robi to tylko raz na początku, bo natychmiast zapamiętuje wszystkie atrakcje i czynności dnia i ich kolejność. Jest już na tyle duży, że przyjmuje bez problemu do wiadomości trafiające się  zawirowania spowodowane, na przykład, niespodziewanym wcześniejszym wyjazdem, czy przyjazdem gości, czy też zmianami pogody. Bez kwękania elastycznie dopasowuje się do nowej sytuacji, ale wszystko musi być na piśmie. Stąd zawsze wtedy słyszę Dziadek, ale zapisz w rubryce "Uwagi" (taką wprowadziłem i na początku nie wiedział, czemu ona służy i się dziwował, ale bardzo szybko pojął jej użyteczność) Wyjście na tor saneczkowy nie po śniadaniu, tylko po sprzątaniu!, na przykład. Ale czerwonym! To go uspokaja, to czarne na białym, a raczej czerwone na białym.
Ciekawe, bo te jego cechy, a w zasadzie, gdyby je zebrać, ta jego Jedna Wielka Cecha, daje wiele do myślenia, jeśli chodzi o przyszłość. Bo może być świetnym kulturalno-oświatowym, znacznie lepszym niż... Dziadek, albo doskonałym przewodnikiem wycieczek czy rezydentem. Może być też świetnym dyrektorem lub prezesem jakiejś firmy lub korporacji (tego mu nie życzę). I jak to wszystko będzie się miało do oczywistości, jaką jest jego świranctwo na tle piłki nożnej, a przede wszystkim do czynnego uprawiania tego sportu?...
 
Przed I Posiłkiem zacząłem robić procę. Używałem różnych niezbędnych narzędzi, w tym nożyka, którym dość szybko pociąłem sobie dwa palce - prawy środkowy i prawy kciuk. Środkowy na tyle  mocno, że intensywnie krwawił. Taboret, krzesło ogrodowe, nożyk i ... proca były we krwi. Gdy wszedłem do domu, dzieci siedziały przy malowankach przy stole. Zaniemówiły na mój widok, a raczej na widok tego palca i na widok Babci, która Dziadkowi od razu przyklejała plaster, żeby zatamować.
- Dziadeeek! - usłyszałem Ofelię. - Ale ja już nie chcę procy...
A wcześniej oboje chcieli.
 Gdy dalej inwalidzko w ogrodzie biedziłem się nad procą, przyszedł listonosz z emeryturą. Byłem pewien, że przyjdzie jutro. Q-Wnuki natychmiast przy nim musiały być. Staraliśmy się wspólnie, on, listonosz i ja, emeryt, cicho liczyć pieniądze, ale i tak później w domu Q-Wnuk chlapał jęzorem i meldował Babci, ile pieniędzy dostał Dziadek. Masakra!

Wczesnym popołudniem wyszliśmy na ping ponga. Ofelia się nudziła, Babcia nie grała wykręcając się upałem, a ja z Q-Wnukiem rozegrałem 6 meczów. Wszystkie wygrałem. Poziom gry Q-Wnuka stale rośnie, więc raz był bliski wygrania seta, mocno prowadził, ale przegrał ostatecznie  na przewagi. Babcia podziwiała...  Q-Wnuka.
Stamtąd przerzuciliśmy się do Parku Szachowego. W pierwszej rozegranej partii Q-Wnuk mnie zmłócił przy owacji oglądających. W drugiej grał z moim rówieśnikiem, bardzo sympatycznym, i przegrał.
W planach była dzisiaj jeszcze ciuchcia, frytki i Stylowa, ale oczywiście nie dało się tego zmieścić, skoro czekało święte boisko, zwłaszcza że na ciuchcię trzeba było sporo czekać. Więc ją przerzuciliśmy na jutro.
W drodze powrotnej zaliczyliśmy frytki w Lokalu Bez Pilsnera. Tylko jeden Q-Wnuk się wyłamał i zamówił nuggetsy. Graliśmy w oszusta bez Babci Bo Babcia nie lubi oszukiwać!
- Dziadeeek, a napiszesz rodzicom, że wygrałam? - I że zdobyłam 40 punktów i premię 10, to razem 50. - Rekord! - prosiła przejęta  Ofelia.
Obiecałem, że napiszę. Ja zdobyłem 12, Q-Wnuk, ten cwaniak od gier, zero.
W drodze do Stylowej chciałem wpłacić we wpłatomacie część gotówki z emerytury. Dzieci musiały w tym uczestniczyć, więc rozdzieliłem role. Ofelia wkładała i wyciągała z czytnika kartę, a  Q-Wnuk  prowadził wpłatę krok po kroku naciskając przyciski, by za chwilę włożyć gotówkę do podajnika. PIN wklepywałem ja, chociaż on pchał się i do tego.
Stylową zaliczyliśmy migusiem, bo lody zamówiliśmy na wynos i jedliśmy je w drodze do domu. 

Po powrocie skończyłem pierwszą procę. Nad Bystrą Rzeką odbyło się próbne strzelanie. Nawet Babcia się wkręciła. Gumka do majtek była według mnie za słaba, ale Q-Wnuk i Babcia uważali, że jest ok. Powiedziałem mu, żeby tata zmienił mu na lepszą.
- To co? - Chcesz procę? - zapytałem Ofelię, gdy zobaczyła gotowy produkt.
- Nie!!! - stanowczo odmówiła. 
Ale i tak postanowiłem zrobić drugą, trochę mniejszą, z cieńszą gumką. Może się zanęci. Jak nie, brat będzie miał dwie.
 
Na boisko poszliśmy bez II Posiłku. Leciałem na samych frytkach. W tym względzie dałem radę, czego bym się nie spodziewał, w innym nie za bardzo, czego się spodziewałem. Jeden z łepków zaparł się, że to on będzie stał na bramce, więc zostałem zmuszony do gry na polu. Wybrałem do pary Q-Wnuka, jako najlepiej grającego z całej czwórki, a przede wszystkim będącego pod względem kondycyjnym na drugim biegunie względem Dziadka. Przeciwnikami byli 11-latek i 14-latek. A mnie, żebym został wykończony, wystarczyłoby dwóch 11- latków, a nawet, w przypadku Q-Wnuka, nawet jeden 10-latek. Przegraliśmy 10:8 chyba tylko dlatego, że w dwóch-trzech sytuacjach, po bardzo dobrym podaniu      Q-Wnuka, wystarczyło "tylko" podbiec, mieć 100.% sytuację i strzelić na pewniaka, co bym na pewno uczynił, tylko że za każdym razem brakowało mi pół kroku, krok, żeby piłkę dosięgnąć. W płucach nagle nie było tlenu, a piłka umykała w siną dal. 
Gdy skończyliśmy mecz, ja w cieniu skarpy dochodziłem do siebie, a oni... strzelali sobie na bramkę. Byli ledwo rozgrzani.
- Co, wnuk wykańcza? - zapytał jeden z oldboy'ów przebiegający obok mnie. 
Akurat panowie zaczęli się zbierać i rozgrzewać. Wszyscy kolejni przebiegający obok witali się ze mną. Widocznie, skoro mieszkam w Uzdrowisku i gram, powoli staję się tutejszy. Facet, który mnie zagadnął, przypomniał się - mieszka przy Bystrej Rzece, zaraz na początku Uzdrowiska Wsi. Parę razy idąc z Pieskiem na spacer się z nim widzieliśmy.
 
Ledwo opuściliśmy boisko Q-Wnuk zaczął.
- Dziadek, a ja bym chętnie z oldboy'ami zagrał.
- Ale wiesz, co by się działo... - Przypomnij sobie, gdy graliśmy z Ofelią, a ona plątała mi się pod nogami. - Wiele razy o mało jej nie stratowałem i bardzo musiałem uważać. - A gdyby któryś z panów nie uważał, to z ciebie byłaby miazga, albo coś gorszego. - Różnica mas!...
- Ale czy strzeliłbym im bramkę? - nie ustępował.
- Tak, bo strzelasz już mocno i technicznie.
- To ja jutro ich zapytam, czy mogę z nimi zagrać.
Nie chciałem mu zabierać radości, bo oldboye grają dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i w czwartki.
Spotkanie z trzema dziewczynami w Zdroju skutecznie odciągnęło go od durnowatego pomysłu. Na razie.
 
Wieczorem w łóżku trochę poczytałem. Zanim jednak, musiałem przegryźć kilka plastrów kiełbasy i koziego sera razem z cebulą, bo jednak na frytkach nie dałem rady dociągnąć do końca dnia.
 
Dzisiaj o 07.34 napisał Po Morzach Pływający.
Nie ma to jak wstać o 0340 i patrzeć na wschodzące Słońce. Kolejny dzień w raju.
Z ostatnich wieści z Lasu eksperyment skrzyniowy zdaje egzamin czyli po powrocie szykuje się kolejna robota
 
Nasze młode lata były zdrowsze dla ducha i ciała. Każde wakacje spędzałem u moich dziadków na wsi.
Piękna okolica, lasy, rzeka, wzgórza. Prawie codziennie wstawałem rano i wraz z kuzynami szliśmy na ryby, grzyby lub po prostu połazić po okolicy.
Miałem wtedy 6 - 10 lat, ale moi dziadkowie nie musieli zapewniać mi rozrywek. Sami sobie wszystko organizowaliśmy. Piłka nożna, palant,klipa i inne proste, ale emocjonujące zajęcia zajmowały nam czas.
Kiedy nadchodziły żniwa braliśmy się z ochotą do pracy. Po pracy kąpiel w stawie lub metalowej balii w której woda nagrzewała się przez cały dzień. Nie mając czasu na jedzenie wpadaliśmy do domu po kromkę chleba ze śmietaną i cukrem lub do ogrodu po warzywa. Nikt się nie przejmował brudnymi rękoma. Ważne było żeby zaspokoić głód.
Często z niecierpliwością czekałem na przyjazd ojca w sobotę. Wtedy wieczorem szliśmy na ryby które i tak nie były najważniejsze. Ważne było spanie w stogu siana które było pozostawione na nadrzecznych łąkach. To dopiero było przeżycie. Zapach siana i jama wykopana w stogu i oczekiwanie na pierwsze promienie słońca. Po takich wakacjach nie chciało się wracać do miasta.
Ktoś powie, że to co dzisiaj robimy z dziećmi jest lepsze i bezpieczniejsze dla nich. A czy nasze czasy nie nauczyły nas niczego? Nauczyły samodzielności, odporności na trudy życia i na radzenie sobie w różnych sytuacjach. Zagrożenia są podobne i w tej kwestii nic się nie zmieniło, ale brak wyzwań / nie mam na myśli wspinania się na Mount Everest / powoduje, że ginie i to szybko i instynkt przetrwania.
PMP
(pis. oryg.; zmiana moja)
Miałem zamiar treść przedstawić opisowo, ale taki spontan należało podać w oryginale, bo inaczej zginąłby duch przekazu. Poza tym był mi bliski, bo do 18. roku życia doświadczałem tych samych przeżyć. Tylko nie wiem, dlaczego akurat teraz tak wzięło Po Morzach Pływającego?

W piątek, 19.07, wstałem o 06.30.
Wstawałem ciężko z racji chęci dalszego spania i z racji pomeczowego połamania. Znowu musiałem w łazienko-pralni gimnastyką pokonywać ból mięśni. Dodatkowo prawe kolano dawało o sobie znać, więc po czasie spokoju będę musiał się nim "od nowa" zająć, a na pewno nie biegać po boisku i strzelać prawą nogą. Chryste!
W okolicach ósmej przyszła do  mnie Ofelia.
- Dziaaadeeek... - A babcia prosi o kawę. - wyszeptała siedząc mi na kolanach.

Przed I Posiłkiem skończyłem drugą procę. Z cieńszą gumką strzelała, według mnie, lepiej. Ofelia twardo nie chciała mieć z nią niczego wspólnego, mimo że teraz, na świeżo, nie byłem pokaleczony.
O 10.00 wyjechali goście, więc od razu zabraliśmy się za sprzątanie góry, a dzieci zajęły się sobą. 
O 13.00 wyszedłem sam z Q-Wnukiem i Ofelią do Parku Szachowego. Żona miała dojść po swoich przygotowaniach gościnnego mieszkania.
Mój rówieśnik miał się pojawić na rewanż z Q-Wnukiem w okolicach 13.15-13.30. Ale nie przyszedł. Nie miałem mu tego za złe, bo widocznie zatrzymał go sanatoryjny reżim. Więc Q-Wnuk zagrał ze swoim rówieśnikiem, jakimś szachowym lebiegą. W pierwszej partii dał mu szewskiego mata, druga partia trwała trochę dłużej, ale lebiega nadal był bez szans.
Ofelia oczywiście miała podstawy się nudzić, więc zapytała, czy może iść do pobliskiej fontanny, tej o długości 30-40 m, po której, przy poprzednim hasaniu, oboje z bratem wszystko, co mieli na sobie, skutecznie zamoczyli. Nie musiałem wytaczać specjalnych dział, żeby nie robiła tego ponownie. Wystarczyło jej tylko uzmysłowić, że jeśli będzie tak mokra, jak poprzednio, to nie będzie mogła wsiąść do zaplanowanej ciuchci ani też nie siądzie w Stylowej. Ale też nie mogłem sadystycznie doprowadzić do jej zawodu. Stąd wytłumaczyłem, że wystarczy, gdy będzie biec po wytryskującej wodzie, aby sukienkę trzymać cały czas podwiniętą. Bo sandały i tym bardzie stopy wyschną. Pobiegła w podskokach.
Wróciła, gdy akurat nadeszła Babcia, która bardzo się zdziwiła, gdy odkryła mokre nogi wnuczki.
- Bo byłam na fontannie... - wyjaśniła oczywistość.
- Jak to na fontannie? - babcia patrzyła na nią niedowierzająco, po czym ten wzrok z domieszką pytania w kierunku żądania wyjaśnienia przeniosła na  mnie.
Nie wiedziałem, o co Żonie chodzi. Chyba w głowie nie mogło się jej pomieścić nie to, że się zaopiekuję Q-Wnukami, bo tego była pewna, skoro samego z nimi mnie wypuściła, ale że dałem radę pogodzić wodę z ogniem w jednym czasie, przy czym wodą wyjątkowo był Q-Wnuk,  a ogniem Ofelia. I to jeszcze przy Pilsnerze Urquellu, który z przyjemnością spożywałem siedząc sobie wygodnie w fotelu i co rusz popatrując to na jedno, to na drugie.

Na ciuchcię zdążyliśmy idealnie. W tym sensie, że siedząc już w środku to my czekaliśmy na nią, żeby ruszyła. Co prawda, młody pan z obsługi inkasujący kasę (płaciły dzieci drobniakami ze świni) zapewniał nas, że za chwilę ruszymy nawet wtedy, gdyby nikt już się nie dosiadł, ale sprawę postanowiłem przyspieszyć. Więc siedząc w wagoniku głośno nagabywałem przechodniów A państwo wsiadacie, bo nie możemy ruszyć?!, co spotykało się z różnorodną reakcją. Niektórzy zwyczajnie zaprzeczali, część z uśmiechem (to te 30% społeczeństwa), a jeden pan bardzo się na mnie oburzył. Wziął mnie widocznie za pracownika tej instytucji, która wozi turystów ciuchcią, bo na twarzy miał wypisane Jak ten facet śmie tak bezczelnie idących sobie spokojnie turystów nagabywać i nachalnie ich naganiać do ciuchci?! Coś jak ci naganiacze do restauracji, zwłaszcza na Monciaku w Sopocie. Rzeczywiście okropność!
Kiedyś podobnie byłem potraktowany, gdy Krajowe Grono Szyderców wprowadzało się do obecnego mieszkania. Wzięło mnie na wyrywanie chwastów wyrastających spomiędzy płyt wyścielających dojście do nich i do drugiego budynku. Robotę wykonywałem solidnie na tyle, że potem chciałem jeszcze wszystko zamieść. Krajowe Grono Szyderców pomocnego w tym względzie sprzętu jeszcze do mieszkania nie wprowadziło, więc zapytałem dwie panie (matka i córka) stojące akurat na balkonie (też się wprowadzały), na I piętrze, czy nie mogłyby mi pożyczyć miotły i szufelki, to bym skończył sprzątać. Oburzone kategorycznie odmówiły z wyraźnym przesłaniem No, to są dopiero szczyty, żeby administracja budynku nie zapewniała swoim pracownikom podstawowego sprzętu, przez co oni żebrzą o niego u lokatorów i zawracają głowę! (70% społeczeństwa). Głupim pindziom niczego nie wyjaśniałem. Sprzęt pożyczył mi bez problemu inny sąsiad. Nawet w sytuacji, gdy zastrzegł, że zaraz wychodzi To niech pan potem wszystko wrzuci za płot na mój teren...(30%)
 
Ofelia milczała, a Q-Wnuk być może po raz pierwszy był świadkiem obciachu i oszustwa dziadka. Bo zdawał sobie sprawę z bezprawia, jakie uprawiał dziadek, i z jego bezczelności i oszustwa, skoro było wiadomo, że za chwilę pojedziemy, a dziadek twierdził, że bez kogoś tam ciuchcia nie ruszy. A jednocześnie z całej sytuacji miał wyraźny ubaw.
Oczywiście po drodze machaliśmy do przechodniów i ich pozdrawialiśmy. Część odwzajemniała pozdrowienia z uśmiechem (30%), reszta patrzyła bezmyślnie Ale o co chodzi?!, albo nieprzyjaźnie i nieprzyjemnie udawała, że nas nie dostrzega. (70%) Z tej 70.% statystyki wyłączyłbym nastolatków obojga płci, którzy jak ognia unikali brania udziału w takim obciachu.
W drodze powrotnej dzieci załapały się na gofry. Wakacje. 

W okolicach 15.00 przyjechali goście z pieskiem. Q-Wnuki wepchały się, aby uczestniczyć w powitaniach i w gadkach (Q-Wnuk).
Jakoś tak na podjeździe zgadało się, że Q-Wnuki mają bardzo dużo dziadków i babć a to z okazji paczworkowej rodziny. Zacząłem wyliczać. Pani ten fakt rozumiała, bo sama w podobnej tkwiła.
- A mój dziadek ma raka! - oznajmił na cały głos Q-Wnuk ośmielony postawą pani w momencie, gdy tego dziadka wymieniałem.
- Ale jest już lepiej ... - doinformował panią. 
Pani strasznie się przejęła widząc przed sobą takie słodkie maleństwo i uderzyła w tony Dziadek na pewno cię kocha i wszystko będzie dobrze!, a przecież biedna przyjechała odpoczywać.
- A będę mógł ich odwiedzić? - pytał, gdy całą czwórką opuściliśmy górne mieszkanie i daliśmy święty spokój gościom. Bo, gdy ledwo weszliśmy, Q-Wnuk od razu poinformował, że tu, gdzie teraz jest kuchnia, była sypialnia i spaliśmy z siostrą.
- A, tutaj była kanapa!
Fascynujące! Wyraźnie pani przypadła mu do gustu, chociaż nawet taka "przypadnięta" nie musiała   Q-Wnuka swoją postawą ośmielać, bo on ośmielony jest immanentnie.
 
Na pożegnanie pobytu poszliśmy z dziećmi jeszcze raz do Lokalu z Pilsnerem II. Niech by miały. Gdy przyszło do płacenia, poszedłem z Robaczkami uregulować rachunek. Bo się pchały.
Ofelia wcześniej wybrała sobie na napiwek banknot 10-złotowy, a Q-Wnuk 10 zł w piątkach ze świni.
Znowu rozdzieliłem funkcje, a trzy zebrane młode kelnerki miały ubaw. Ofelia kartą dotknęła czytnika, a Q-Wnuk wklepał PIN (na ucho szeptałem mu poszczególne cyfry). 
- A to jest napiwek ... - poinformował wręczając naszej pani 10 zł.
Panie się roześmiały. Ofelia zaniemówiła i trzeba było ją szturchnąć. Zawstydzona banknot wręczyła bez słowa, co spowodowało, że młode dziewczyny normalnie się wzruszyły. I wręczyły dzieciom po lizaku, a one w podskokach zadowolone wróciły do Babci.

W domu jakiś czas spędziłem przy ... procy. To znaczy Q-Wnuk wcześniej się zaparł (dostał pewne bezpieczne narzędzia), że on sam zrobi trzecią Ale dziadek, pomożesz mi? No to mu "pomagałem".
Boiska nie dało się uniknąć, chociaż Q-Wnuk wiedział, że dzisiaj z racji kontuzji prawego kolana, grać nie będę. Mogłoby to nie przejść, gdybym mu tłumaczył, na przykład, że boli mnie prawe kolano, albo że sobie je nadwyrężyłem lub że mnie kłuje, ale wiedziałem, że należy przy tłumaczeniu użyć słowa wytrychu, jakim było "kontuzja". I miałem z głowy.
Na boisku nie było nikogo, więc Q-Wnuk był trochę zawiedziony. Ale tylko trochę. Bo, jako profesjonalista, wiedział, że samodzielne ćwiczenie dryblingu, żonglerki i strzelania to też trening, co podkreślał, żeby się upewnić, że ja też tak uważam. Uważałem. Nawet przez jakiś czas lewą nogą wystawiałem mu piłkę, żeby mógł strzelać z moim oczywiście komentarzem "Super!" albo "Dziadostwo!" Od dawna wie, że może być tak lub tak i że jest to element (emelent) sztuki i psychiki piłkarskiej. W większości jednak siedziałem za boiskiem na ławce i czytałem książkę, jeśli to można było nazwać czytaniem, bo co chwilę słyszałem - A dziadek, zobacz:
- teraz będę strzelał fałszem!,
- teraz będę strzelał z wysokiej,
- teraz będę strzelał po dryblingu,
- teraz będę strzelał po żonglerce,
- teraz będę strzelał z daleka,
- teraz będę strzelał kręconą z rogu,
- teraz...
Naczytałem się, jak cholera. W domu wróciłem do tego "boiskowego" fragmentu książki, bo niczego  z niego nie pamiętałem.
"Po boisku" tradycyjnie poszliśmy po dziewczyny do parku, żeby je odebrać ze spaceru.

- Wczoraj miałeś ich wykąpać! - Żonie w domu nagle się przypomniało z pewną dozą zgrozy. Bo niechby Q-Wnuk wykablował rodzicom W ogóle się nie kąpaliśmy!  Biorąc pod uwagę fakt, że jest jednak osobnikiem płci męskiej, chociaż póki co nijakiej, istniało małe prawdopodobieństwo, że to uchybienie ze strony dziadków będzie miało dla niego jakiekolwiek znaczenie i zapadnie mu w pamięć.
Przy okazji ta forma gramatyczna "nijaki", chociaż w pełni uzasadniona językowo, nijak się ma do      Q-Wnuka, bo ewidentnie od dawna, żeby nie powiedzieć od zawsze jest Jaki...ś. Chociażby wyróżniał się już w pierwszych chwilach życia, gdy płakał, wydając z siebie charakterystyczne dźwięki osiołka. Po roku mu przeszło, ale od razu zaznaczyły się jego inne rozliczne "jakieś" cechy.
Dzieci liczyły na wannę z wszelkimi w niej wygłupami, bo już jej zakosztowały w Tajemniczym Domu, ale musiały się zadowolić kabiną prysznicową. Weszliśmy do niej we troje. Ja uważałem, żeby się nie zamoczyć, ale to założenie bardzo szybko okazało się zabawne. Wystarczył jeden ruch             Q-Wnuka, a t-shirt lepił się mi już do ciała.
- Dziaaadeeek, a mogę siusiu? - Ofelii nagle się przypomniało. Na szczęście nie zdążyłem jej jeszcze namydlić.
- To idź! - otworzyłem drzwi zirytowany i zabrałem się za jej brata. Nagle kątem oka dostrzegłem, że Ofelia stoi przed nadal zamkniętym sedesem i chyba coś do mnie mówi.
- Czego tak stoisz i nie sikasz?! - zirytowałem się jeszcze bardziej.
- Dziaaadeeek, a nie będzie warczeć?
Natychmiast spuściłem z tonu.
- Nie... - starałem się mówić tonem spokojnym i zapewniającym. Bo groziło rozwaleniem całej kąpieli,
koniecznością zniesienia mokrego ciałka na dół, żeby tam się wysikało i powrót na górę. A, żeby nie zmarzło, należałoby je jednak wytrzeć, w tym całym czasie zaś Q-Wnuk na górze robiłby cholera wie co, więc logistycznie cała kąpiel by mi się rozlazła.
Wróciłem do kabiny momentalnie się pocąc z nerwów. Bo zagrałem va bank. Skąd miałem wiedzieć, czy to bydle żyjące własnym życiem, jednak nagle nie zawarczy. Jak bym wtedy wyglądał w oczach Ofelii? Jak miałbym nadszarpniętą i tak już nieźle poszarpaną reputację? Nasłuchiwałem i kątem oka obserwowałem. Sikała i nic się działo. Z ulgą powitałem ją z powrotem w kabinie.
Cholerne baby. Żeby nawet w takiej chwili się stresować. W podobnej sytuacji Q-Wnuk po prostu by poszedł się wysikać bez żadnych "dziaaadeeek, a..." i byłoby po krzyku.
Po wszystkich piskach i wrzaskach wewnątrz kabiny, a potem na zewnątrz, przy wycieraniu, cały mokry z oblania i z potu odetchnąłem z ulgą. 
Z racji mojego nawilżenia, gdy dzieci zeszły na dół do łóżka i do bajek, nie pozostało mi nic innego, jak się wykąpać, chociaż jako mężczyzna dzisiaj kąpieli nie planowałem uważając ją za zbędną.

Dzisiaj zupełnie zapomnieliśmy o sporządzeniu harmonogramu dnia. Do jego końca Q-Wnuk nie upomniał się ani razu Ale przecież nie zrobiliśmy... i, jak się okazało, dzień można było spokojnie przeżyć. Do pójścia spać tkwił w błogiej nieświadomości, a my mu ani razu nie "wykłuliśmy" oczu tym tragicznym brakiem.
 
W sobotę, 20.07, wstałem o 06.30.
Kolejny raz wstawało się ciężko. 
Gdy ja rano "pomagałem" Q-Wnukowi robić trzecią procę, dzieci się pakowały. A ponieważ chciały zobaczyć, co to takiego irygacja, więc w którymś momencie zaprosiłem je do łazienko-pralni. Ofelia intuicyjnie czuła, że to określenie nie może niczego dobrego oznaczać, więc od razu zajęła bezpieczną pozycję, tuż przy drzwiach. A gdy dziadek nad umywalką demonstrował jej bratu, jak czyścić przestrzenie międzyzębowe i dziąsła silnymi uderzeniami cieniutkich strug wody, tylko się w tym utwierdziła. Więc, gdy ciekawski brat spróbował tej metody głośno ją komentując w trakcie i w sposób niewróżący niczego dobrego, była już o tym głęboko przekonana.
- Dziaaadeeek, a mogę zejść na dół?
- Oczywiście... - odparłem. Błyskawicznie opuściła pralnio-łazienkę. Taka słodko-durnowata. Kilka lat temu oznajmiła Pasierbicy, że ona nie lubi przyjeżdżać do Nie Naszego Mieszkania Bo tam dziadek robi jajka na miękko!
 
Po I Posiłku wyszliśmy z domu płciowo się rozdzielając. Dziewczyny poszły na koniki, a my pojechaliśmy Inteligentnym Autem na ping ponga. Dlatego, że przed wyjazdem mieliśmy w planach (harmonogramu na piśmie nie było nadal) jeszcze sporo rzeczy i liczyło się każde 10 minut.
Rozegraliśmy trzy mecze. Pierwsze dwa wygrałem 2:0. W trzecim wygrałem "planowo" pierwszego seta, a drugiego po raz pierwszy Q-Wnuk, z czego był niezwykle dumny. To stwierdziłem, że wreszcie nadarzyła się uczciwa okazja, żeby wreszcie wygrał z dziadkiem. Więc nie to, że mu się podkładałem, bo ja nie z tych, ale zdecydowanie więcej ryzykowałem, a to skutkowało mnóstwem moich błędów (nie umiem ścinać). No i przegrałem cały mecz 1:2. Przy czym wcale nie byłem pewny, czy wygrałbym, gdybym grał "normalnie", bo Q-Wnuk przez te dni niezwykle podniósł swój poziom. Jego triumf był ogromny!
Gdy doszliśmy do koników, Ofelia wcale na nich nie jeździła Bo ja chciałam z bratem! Więc po pożegnalnych lodach w Stylowej miały jeszcze tę ostatnią atrakcję, po czym już w domu szykowaliśmy się do wyjścia na dworzec. Dzieci po deserach nie były oczywiście głodne, więc zasugerowałem Żonie, żeby na drogę zrobiła kanapki. Bo wiadomo, że ledwo... a już...
Zrobiło się ni z tego, ni z owego 15 minut luzu, to zagrałem z Q-Wnukiem pożegnalną partię szachów zakończoną remisem. Cały czas podkreślał, że w dniu wyjazdu udało mu się wygrać z dziadkiem w ping ponga i zremisować w szachach. Żeby nie było wątpliwości - w tych ostatnich grałem na maksa.
 
Wychodząc z domu Q-Wnuk ze wszystkim się żegnał.
- Pa salonie!
- Pa przedpokoju!
- Pa szafo! 
- Pa piłki i pompko! (te musiał dotknąć)
- Pa drzwi!
- Pa bramo!
Dusiłem się ze śmiechu, a jednocześnie wzruszałem. Widać było wyraźnie, że ten pobyt był dla niego szczególny. Musiał się więc w szczególny sposób pożegnać z rzeczami, z którymi miał do czynienia i które były dla niego jakoś ważne.
- Wiesz dziadek, szkoda, że jutro wyjeżdżamy, bo ja bym został jeszcze do niedzieli... - oznajmił mi w trakcie piątkowego treningu, gdy byliśmy sami na boisku.
Tę ciekawą i sympatyczną cechę zachował w sobie, mimo że już za chwilę kończy 10 lat. Gdy miał 3-5, dominowała w nim w sferze jego zainteresowań faza na szybkość. Coś musiało być szybsze od czegoś innego i stale szybkości relatywizował. A więc dane autko było szybsze od innego albo najszybsze i to samo było z tramwajami. Gdy przyjeżdżał do Metropolii z rodzicami z takiej dziury, jaką było i jest Emden, one go fascynowały. Więc trzeba było opracować specjalny system szybkości tramwajów, podzielić je na trzy grupy, żeby się nie pomylić i odpowiadać bezbłędnie, bo taki łepek natychmiast wychwyciłby błąd. Więc były tramwaje najwolniejsze, średnie i najszybsze. I w czasie jazdy autem trzeba było dobrze odpowiadać na pytanie A ten jest jaki? Zła ocena groziła utratą wiarygodności. 
Często zdarzało się tak, że po przejażdżce tramwajem, co było dla niego niezwykłą atrakcją, gdy wysiadał, zwracał się do niego słowami Dziękuję ci tramwaju, byłeś najszybszy!
 
Na dworzec pojechaliśmy Inteligentnym Autem. Na przeddworcowym parkingu stał nietypowo tłum ludzi, co nie dało nam niczego do myślenia. Dopiero, gdy przebijaliśmy się na peron, usłyszeliśmy jakąś panią, która stanowiła ostatni bastion do pokonania, bo zagradzała sobą i bagażem schody.
- Państwo na pociąg do Metropolii?
- Tak! - zatrzymaliśmy się gwałtownie.
- Nie pojedzie... - Awaria taboru. - Czekamy na podstawienie autobusu.
Zrobiło się interesująco, a potem, jak u Hitchcock'a, jeszcze bardziej.
Nikt niczego nie wiedział, a przyjazd dwóch busów o ilości miejsc mniej więcej dwa razy mniejszej niż liczba potencjalnych podróżnych tylko wszystkich wkurzył. Podróżnych z oczywistych względów, a kierowców, bo podróżni wsiedli im na głowy, więc ci musieli się bronić Ja nic nie wiem, szef kazał przyjechać! Dodatkowo słali co jakiś czas sprzeczne wiadomości. Sprzeczne względem tych, które chwilę wcześniej sami ogłaszali, i to w kilku turach, oraz sprzeczne między dwoma panami. Też w kilku turach.
W końcu przyjechał duży, prawdziwy autobus i we wszystkich wstąpiła nadzieja i ulga. Wysiadł z niego pan konduktor w uniformie Inter City (zepsuty tabor miał autorament IC) i najpierw zapytał, kto ma bilety ustawiając nas i nam podobnych, czyli posiadaczy takowych, w uprzywilejowanej pozycji.
A gdy sprawdził, oświadczył, że on i tak nikogo nie zabierze, bo autobus jedzie z Uzdrowiska III i już od dawna nie ma wolnych miejsc. Lincz był bliski.
Żona miała dość. Zaczęła zmierzać w kierunku zawiezienia dzieci do Metropolii Inteligentnym Autem, przed czym broniłem się rękami i nogami, ale subtelnie, żeby nie dopięła swojego. Żadną miarą nie uśmiechało mi się zapieprzać tam i z powrotem blisko 300 km. A poza tym Co jest kurwa do cholery?!
Bilety kupione, a wiadomo od dawna, że zasrane(!) IC wykręci się od zwrotu pieniędzy. O różnych innych kosztach poniesionych przez podróżnych nawet nie warto wspominać. Poza tym natychmiast powstawał problem pożyczenia fotelików dla dzieci. I czasu. Bo zanim... Widziałem już siebie kompletnie wykończonego przed drogą powrotną i dętkę w domu, gdyby cało udało się wrócić. Bo na pewno bezpieczeństwo nasze i Inteligentnego Auta mogłoby ucierpieć.
Do telefonicznej gorącej linii Żona - Pasierbica ani przez moment nie przyszło mi do głowy się wtrącać. Samobójcą nie jestem. Pilnowałem jednego - żeby Inteligentne Auto spod dworca pojechało prosto do Tajemniczego Domu, a ja wraz z nim. Dosyć istotnym rezultatem rozmów między matką a córką było ustalenie, że w takim busie dzieci mogą jechać bez fotelików, a takiej decyzji Babcia nie chciała podjąć sama.
Po godzinie ktoś, gdzieś tam daleko, rozciął gordyjski węzeł i bus, ten większy, zapakował podróżnych w tym Żonę i dzieci, i galopem ruszył bezpośrednio do Metropolii. 
- Bo ja mogę pracować tylko do 17.00! - Tachometr mnie pilnuje, a przecież muszę jeszcze wrócić!       - oznajmił kierowca wszystkich poganiając.
Żona siedziała sama, a po drugiej stronie przejścia dwa Robaczki, które natychmiast, jako wprawione w podróżach, zajęły się sobą.
 
Jechałem do Tajemniczego Domu niesiony na skrzydłach. Po ośmiu latach okazało się, że Inteligentne Auto ma nawet i takie cechy. I ta świadomość, że mam parę godzin dla siebie. Boskie!
Bardzo szybko napłynęły smsowe i mmsowe wieści od Żony. Robaczki od razu zrobiły się głodne i spragnione. Babcia była stosownie przygotowana, więc dzieci zaraz zaczęły grać na konsoli, a ona sama mogła wreszcie się uspokoić. Było co prawda, ciasnawo, ale za to działała klimatyzacja. Więc było pięknie, zwłaszcza że jest z tego pokolenia, które pamięta podróże sprzed 50., przepraszam, 40. lat. I ten pozytywny stan dało się odczuć w jej wiadomościach, chociażby w takiej Ale ten kierowca pruje! Wiadomo, tachometr. Nie chciałem jej prowokować, skoro jako tako doszła do siebie, że przecież ja też tak mógłbym i potrafiłbym.
Żebym i ja mógł się uspokoić, zadzwoniłem do Q-Zięcia. Rozmawiał ze mną tak cierpliwie i serdecznie, jak co najmniej ze swoją córką. I tłumaczył mi, że w razie czego oni byli gotowi przyjechać autem po dzieci jeszcze dzisiaj i przenocować lub jutro rano i od razu wrócić, a w trasę do Pucusia ruszyć później, zwłaszcza że zatrzymywali się na postój w Toruniu.

W błogiej domowej ciszy sympatycznie korespondowałem z Żoną. Najpierw dostałem wytyczne, jak pościelić nasze łóżko i w co je ubrać oraz jakie i na co założyć poszwy i poszewki, bo są jej i moje, a wyprana pościel akurat wyschła. Żona doskonale wiedziała, że tej roboty nie cierpię i że mogę ją odwalić. Ja z kolei poinformowałem Żonę, że i tak nie mielibyśmy skąd pożyczyć fotelików, bo, gdy ledwo dotarłem do domu, ujrzałem Pokręconych, mocno wyfiokowanych, którzy wsiadali z dziećmi do auta i jechali na jakąś imprezę.
W końcu Żona zadzwoniła do mnie wyraźnie odstresowana. Wracała. Udało się jej złapać ten powrotny planowany pociąg. Zamiast ponad godziny na przekazanie dzieci Krajowemu Gronu Szyderców i na powrotną przesiadkę miała niecałe 20 minut, ale wszystko zagrało. Czas był wyruszać do City na zakupy i po Żonę. Na peron wysiadła w całkiem niezłej formie i zrelaksowana.
W ogrodzie mogliśmy wreszcie spokojnie zasiąść i obgadać pobyt Robaczków. A było co.
 
Wieczorem nawet nie przymierzaliśmy się do oglądania. Ja tylko trochę poczytałem.

Dzisiaj, we wtorek, 23.07, zaraz po długim cyzelowaniu, z tej racji, że zrobiło się późno, zabrałem się wyłącznie  za przygotowanie I Posiłku. Nawet nie było sportowego onanu. A po relaksie w ogrodzie, wtorkowym, poblogowym, co nadaje mu specyficznego smaczku, do tego przy sympatycznej temperaturze i przy książce, z przyjemnością piechotą udałem się do paczkomatu i do Intermarche. Żona zamówiła fajny przewodnik po Uzdrowisku, książeczkowy, formatu A5. Znamy go doskonale, bo jeden dla gości mamy, no ale mieszkania są dwa. Nigdzie "normalną" drogą nie można go było dostać, pozostawał więc Internet. Z racji małych gabarytów i ciężaru dawał się pogodzić z dźwiganiem ośmiu butelek Kozeli, które miałem zamiar kupić. Stąd wyjście traktowałem jak swoistą wycieczkę i dodatkowo miałem zamiar postać sobie na moście, żeby popatrzeć, jak nadal czyszczą wzmocnienia Bystrej Rzeki.
Paczkomat mnie zaskoczył, gdy otworzył klapkę największą z możliwych. Zrobiło mi się dość nieprzyjemnie. Paczka była duża i ciężka, na oko, a raczej na ręce i na kręgosłup jakieś 7-8 kg. Gdybym wiedział, najpierw poszedłbym po Kozela, a tak musiałem targać to ciężkie i niewygodne cholerstwo po całym sklepie i używać dwóch rąk, a przydałaby się, jak zwykle, trzecia. Ułatwiłaby sprawę nawet przy jednym kręgosłupie.
Mogłem oczywiście wsadzić ją z powrotem do skrytki, ale to było ostatnie z rozwiązań, które przychodziło mi do głowy. Myśl, że za chwilę musiałbym "rozmawiać" z AI i z dwiema paniami z InPostu, skutecznie mnie zniechęciła. Mogłem również oczywiście wrócić z paczką i z pustymi butelkami do domu, ale wtedy mogłoby mi się nie chcieć wracać po Kozela. A to niedobrze.
Wybrałem polską wersję Co, ja nie dam rady?!, czyli na zakatowanie się. Udało się! Dojście z wielokrotnym zatrzymywaniem się, przekładaniem ciężarów z jednej do drugiej ręki (znowu przydałaby się trzecia) przy omdlewających barkach i ramionach zajęło sporo czasu.
- A co ta paczka taka duża?! - usłyszałem głos Żony, wcale niesztuczny, tylko wyrażający autentyczne zdziwienie. 
Zrozumiałem z kontekstu, że "dlaczego taka duża?" Ale nie mogłem udzielić prawidłowej odpowiedzi, bo paczki nie zamawiałem.
Na Żonie się nie wyżywałem. Całość akcji skwitowałem tylko jednym kulturalno-humorystyczno-sarkastycznym zdaniem Kto, jak kto, ale moja Żona potrafi mnie zaskoczyć... 
Za jakąś chwilę, gdy Żona zaczęła ją rozpakowywać, usłyszałem:
- Już wiem, dlaczego jest tak cholernie ciężka! ... - w naturalny sposób od razu nastawiłem się na odbiór, bo uważałem, że mógłbym ostatecznie wiedzieć, co targałem... - zamówiłam i zapłaciłam za dwa płyny do gości, a oni przysłali mi... osiem. - Ten ich pakowacz jakiś nieprzytomny, czy co?... - Zadzwonię do nich, bo przecież nie będę udawała, że nic się nie stało...
Wiedziałem, że oprócz płynów w paczce musiało być coś jeszcze równie ciężkiego. Ale nie dociekałem, a Żona też się nad tym nie pochyliła. A bo to warto?
A przewodnik? Chyba przyjdzie... Na pewno wtedy, kiedy nie będę musiał iść po Kozela. Czeka więc mnie kolejny, tak ulubiony przeze mnie, spacer "w miasto".

Ze sporą chęcią wyciągnąłem z Buforu metalową drapaczkę, szczotkę i łopatę i zabrałem się za podjazd. Goście wyjechali, więc całe poletko było do dyspozycji. Znowu między kostkami pojawiło się zielsko, ale już zdecydowanie mniej niż poprzednio. Postanowiłem o stan nawierzchni dbać na bieżąco, żeby ostatecznie ekologiczną drogą, wyłącznie mechaniczną, nawet bez użycia karchera, doprowadzić do takiego stanu, że zielsko zniknie. Wiedziałem, że wystarczy spomiędzy kostek usunąć nagromadzoną latami pożywkę w postaci mchu i śladów próchniczej ziemi, aby zielsko nie miało na czym rosnąć. Takie konsekwentne postępowanie, na przykład, w Wakacyjnej Wsi, doprowadziło do takiego stanu, że Gotyckie Tryfidy wytępiłem całkowicie. Panoszyły się wszędzie, więc przez pierwszy rok sumiennie je wyrywałem. W roku następnym było ich zdecydowanie mniej, by w trzecim zniknęły. Sporo musiałem się natrudzić, aby na działce 4300 m2 jakiegokolwiek znaleźć. A gdy mi się rzadko udawało, aż się wzruszałem przy wyrywaniu, bo ledwo odrastał od ziemi.
Ku mojemu zaskoczeniu ramiona i barki natychmiast dały mi o sobie znać w kierunku odmawiania współpracy. Ale po jakichś 10. minutach im przeszło i robota nabrała rozpędu. Podest lśnił brakiem zielenizny, aż Żona się dziwowała Taki chyba nie był od dawna!  Ja też się dziwowałem, natomiast fakt, że ramiona i barki błyskawicznie wróciły do normy, przyjąłem jako coś oczywistego. Wiadomo bowiem, że w tym wieku regeneracja poszczególnych składowych organizmu jest błyskawiczna.
Z rozpędu sprzątnąłem również chodnik przed domem. Całość była wypicowana i postawiona do dyspozycji gości w dobrej kulturze podjazdowej.

W domu kęs czasu poświęciliśmy ostatniemu wpisowi. Pomijając poprawianie błędów przejrzeliśmy go wspólnie z Żoną, tak wspomnieniowo, bo się działo.
- Dobrze, że nie opisałeś tych trzech dni... - Będę mogła jeszcze poczytać o Q-Wnukach w następnym wpisie.
Po II Posiłku zabrałem się za pomidory, a dokładnie za liściowe chaszcze. Bo w tym roku, jak idiota, hoduję liście i pobijam rekordy w wysokości krzaków, które z tego powodu oraz swojej nietypowej  kruchości się łamią. Stąd po raz pierwszy do mojej ulubionej rośliny, pomidora jako takiego, zupełnie nie mam serca. Tylko zwykła przyzwoitość i obowiązkowość każą mi przy nich cokolwiek robić. Inaczej rzuciłbym w cholerę, a pod koniec sezonu tylko przyszedł z żyłką i wszystko w diabli wyciął.
Niektóre, które nie rokowały już żadnego owocu, wyrwałem, a resztę brutalnie przetrzebiłem w wielu miejscach wycinając w pień niepotrzebne pędy oraz stożki wzrostu. I przeliczyłem mniej więcej owoce. Wyszło mi, że powinno być ich około czterdzieści. Śmiechu warte, ale nie było mi już do niego. Jedynie co, to postanowiłem wyciągnąć wielokierunkowo doświadczenia i w przyszłym roku...
Żona oczywiście stoi na irytującym stanowisku, gdy marudzę, zrzędzę, kwękam, jęczę, złorzeczę i przeklinam, zależy, I bardzo dobrze! Po co nam tyle pomidorów? Kto by to przejadł? 
Na ścieżce zebrała się góra zielska.
- O, jak ładnie pachnie pomidorami! - Żona była zachwycona, gdy przyszła zobaczyć. Znowu zadziałała irytująco. Zero wyczucia! 

Dla wieczornego relaksu poszliśmy we troje na spacer. Trochę bokiem, a potem do samego centrum, żeby pławić się w gwarze tłumu i móc sobie powiedzieć Ależ to uzdrowisko żyje!
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. To już drugi od wyjazdu       Q-Wnuków. Wczoraj wieczorem był pierwszy.

Dzisiaj otrzymaliśmy kolejne wieści od Pasierbicy z ich pobytu w Pucusiu. Na dwóch zdjęciach z łatwością poznaliśmy nasz ulubiony Strand. Ale wiało z niego pustką i schyłkowością. Nie było życia. Restauracja była nieczynna. Lokal został wystawiony na sprzedaż albo na wynajem, o czym informowała stosowna kartka. Zrobiło nam się smutno. Tyle wspomnień. A co dopiero miało powiedzieć Krajowe Grono Szyderców, które też to miejsce lubiło i właśnie tam od razu wybierało się na obiad. Pozostawało mieć nadzieję, że ktoś nowy o nie zadba i że nadal będzie się można nim cieszyć.
A później Pasierbica zadzwoniła informując o kolejnych drobnych, ale dla nich istotnych zmianach ze względu na dzieci. Wszystkie na razie w kierunku lekkiego minusu. Stwierdziliśmy, że musimy to kiedyś sami ocenić. Może w październiku? Żeby już całkiem od problemów i roboty nie zgłupieć...
 
ŚRODA (24.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.

Laptopowy dzień zaczął się mocnym uderzeniem, bo o 04.41napisał Po Morzach Pływający. Wzburzonego nie widziałem go nigdy i również nie czytałem. A tu się okazało, że nie dość,  że był wzburzony, to jeszcze wkurwiony, o czym nie omieszkał napisać. A wszystko gdzie? Na polskiej ziemi, w Gdyni. Może właśnie dlatego?...
Gdynia.
Jestem tak wkurwiony na głupotę i ignorancję agenta i pracowników portowych, że gdybym mógł to wszystkich wylałbym na zbity pysk z roboty. (...) Przez tych głupków staraciłem 3 godziny, wytaplałem się w błocie ładunku i na dodatek zamiast się wyspać i przygotować do załadunku nie spałem 35 godzin.
Dalej następował szeroki opis głupoty i perfidii morskich urzędników zakończony No żesz k........
I dalej:
Czy te palanty nie rozumieją, że taka nagła zmiana powoduje całkowite przeorganizowanie załadunku, inne obliczenia i sekwencje ładowania? Myślałem, że za chwilę wezmę jakąś pałę i pójdę do biura wytłumaczyć tym baranom na czy polega ich praca.
No takiego Po Morzach Pływającego nie znałem. 
Doszedłem do siebie i się uspokoiłem po paru godzinach kiedy już miałem wszystko pod kontrolą.
Co za banda niekompetentnych darmozjadów. (...)  Telepie mną na myśl,że kiedykolwiek tutaj wrócę.
Miłego dnia
Po Morzach Pływający
PS
Wybacz język jakiego użylem.
(pis. oryg.; zmiana moja)
Odpisałem, że morze go uspokoi...

Po I Posiłku zabrałem się za szklarnię. W niej oczywiście za pomidory, ale nie tylko. Wszystkie krzaki jeszcze raz prześwietliłem i kładące się łodygi podwiązałem. Liściowego odpadu wyszło pełne dwa wory. Paranoja! Potem haczką cały teren wyhakowałem, żeby pozbyć się chwastów z oczywistą świadomością, że się ich pozbędę na chwilę, i zmiotłem ziemię ze ścieżek (uwaga! - są trzy) i z obrzeży. Po czym na główną ścieżkę naniosłem podsypkę, żeby kolejny raz wypełnić szpary,  i znowu zamiotłem.
- O, jak ładnie przejrzało... - stwierdziła Żona, gdy przyszła kierowana ciekawością, a przede wszystkim moją długą nieobecnością. Bo cała robota zajęła mi bite trzy godziny.
A co,..., miało nie przejrzeć! mógłbym powiedzieć, ale nie chciałem psuć Żonie nastroju. Przynajmniej ona się cieszyła z tego przejrzenia. Bo mi przy nim wyszło, że owoców nawet nie ma czterdzieści, tylko dokładnie trzydzieści cztery. Paranoja! Żeby z 52. sadzonek otrzymać taki plon. Kilka krzaków ewidentnie mnie wkurzało, bo wyrosły na... 3 m! Paranoja! A na każdym był jeden, dwa owoce! Paranoja!
Nastrój sobie jednak poprawiłem, bo dopieściłem ścieżkę prowadzącą do mieszkań gości korzystając ze zmiennej pogody. Raz padało i się ochładzało, a raz wyglądało słoneczko i natychmiast robiło się gorąco. To  przy słoneczku nasypałem podsypkę i miotłą elegancko ją wprowadziłem w szpary między kostkami wiedząc, że za chwilę deszcz spowoduje, że podsypka się "ubije".

Po tej robocie pojechałem po pranie, Socjalną i po paczkę. Oczywiście leciutką, bo przecież byłem Inteligentnym Autem. Znajdował się w niej... Przewodnik po Uzdrowisku. Ale również bardzo ciekawy wykaz uzdrowisk w Polsce. Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje, ale Żona jest od wymyślania.
Nadprogramowo, wyłącznie z własnej inicjatywy, wpadłem do Biedry. Ot tak, żeby jednak coś tam dokupić w związku z jutrzejszym przyjazdem Kolegi Współpracownika i Farmaceutki. Ostatnio byli u nas grubo ponad rok temu, jeszcze w Wakacyjnej Wsi. Nawet przez chwilę po głowie chodziła mi głupia myśl, że może ja tę szklarnię tak picowałem w związku z ich przyjazdem, ale bardzo szybko mnie opuściła. Kolega Współpracownik od zawsze jest harcerzem, wodniakiem i narciarzem biegowym, więc ziemia jest mu obca, ma ją w głębokim poważaniu i grzebaniem w niej się brzydzi. A trawniczek przed ich mieszkaniem ścina nożyczkami. Paranoja! A Farmaceutka, zdaje się, ma podobnie, bo przecież inaczej by się ze sobą nie zadali. 

Po II Posiłku czas poświęciłem na pisanie. I dość wcześnie sam, co jest rzadkością, poszedłem do Uzdrowiska Wsi na spacer z Pieskiem. Piesek do końca Pięknej Uliczki swoją masą spacer blokował, bo co chwilę się zatrzymywał, stawał niczym nieruszalny kloc i oglądał się za Panią, której nie było, a która powinna była być. Bo Pieskowi na spacerze najlepiej jest, gdy są Pan i Pani, na drugim miejscu gdy jest Pani, a na końcu sam na sam z Panem. Na dodatek dzisiaj Pan złośliwie poszedł w przeciwną stronę, a Piesek by wolał do Zdroju. Ale gdy tylko przeszliśmy przez mostek, Piesek zagłębił się w wąchactwo i o braku pani, i o faux pas Pana zapomniał.

Pod wieczór, gdy obchodziłem obejście i zamykałem wszystko, co zamknąć należało, a tego jest zawsze trochę (w apogeum 15 par drzwi), nad brzeg Bystrej Rzeczki ściągnął mnie hałas pił mechanicznych i, jak się za chwilę okazało, quada. Od sporego już czasu, w ramach prewencji powodziowych, czyszczone są brzegi Bystrej Rzeki. Z umocnień kamienno-betonowych usuwane jest wszelkie zielsko, w tym czasami dorodne drzewa. I właśnie taka akcja miała miejsce naprzeciwko naszej furtki. Patrzyłem z ciekawością, jak dwóch facetów cięło, a trzeci quadem za pomocą liny wyciągał grube bele z wody lub ze stromego brzegu na płaski teren. Było na co patrzeć, zwłaszcza na popisy quadowca. Wjeżdżał do wody, zaczepiał linę i po bardzo stromym wzniesieniu (45 stopni, a może i więcej) starał się wyjechać. Zazwyczaj mu się to udawało, przy czym trzeba było mu oddać, że sztukę miał opanowaną do perfekcji i w sytuacjach, kiedy quadem przy ryku silnika telepało na wszystkie strony i wydawało się, że za chwilę z maszyną wpadnie do wody, zachowywał zimną krew i wychodził z potyczki zwycięsko. 
Zazwyczaj, bo raz jednak nie wyrobił. Nagle quadem zarzuciło, a były to ułamki sekund, po czym zaczął on bokiem staczać się po stromizmie do wody i gwałtownie koziołkować. Serce nie zdążyło mi stanąć z wrażenia, tak krótko to wszystko trwało. Quad leżał w wodzie do góry kołami, obok leżał akumulator wyrzucony siłą odrzutu, a facet... stał. W... wodzie. Normalnie! Na nogach. Wiem, że jest to pleonazm (masło maślane, bo na czym można stać, oprócz tego, że na głowie?), ale jednak ta               q-gramatyczna forma podkreśla cud, jaki się wydarzył. Bo gościa widziałem już trupem, a nawet nie trupem, bo jednak ta specyficzna cielesna forma jawi się nam, jako całość, a tu widziałem w wyobraźni błyskawicznie samodziałającej poszczególne odnóża wystające spod quada. Facet stał i się do nas uśmiechał, to znaczy do mnie i do sąsiada.
- Popisuje się widząc, że na niego patrzymy... - rzekł ów sąsiad.
Ciekawe, kto by za takiego trupa odpowiadał? I ciekawe, czy to wszystko było robione za czyjąś oficjalną wiedzą i formalnie, bo, na przykład, było widać, że nikt z tych panów nie słyszał o czymś takim, jak przepisy bhp. Niechby chociaż mieli kaski i rękawice ochronne. Co prawda psu na budę quadowcowi zdałby się taki sprzęt, ale kto wie?...
Przy okazji naszła mnie refleksja. Gdzie te czasy, kiedy w takiej sytuacji również pracowałoby trzech chłopa, ale jeden z nich powoziłby jakimś siwkiem czy gniadym, a najlepiej oboma. Koniki bez problemu, za każdym pierwszym razem (efektywnie, a więc szybciej) wyciągałyby bele na brzeg, bez okropnego hałasu i smrodu paliwa. I bezpiecznie. 
Podobna refleksja nachodzi mnie często przy pewnej okazji tutaj, w Uzdrowisku. Odpowiednie służby przez cały rok, na bieżąco (podziwiamy to z Żoną), dbają o parki, nasadzenia i wszelką zieleninę wiosną i latem, o śnieg zimą, a gdy przychodzi jesień gromadzą liście w kupy, które potem pakują do zgrabnych samochodzików i wywożą gdzieś na komposty. Wtedy zaczyna się w kurorcie(!) sezon hałasu i smrodu wydzielanego przez spalinowe dmuchawy. Panowie chodzą po parkach i dmuchają. Oczywiście te kupy tworzą, nomen omen, ale znacznie dłużej, niżby je tworzyli zwyczajnie liście bezsmrodowo i cicho grabiąc. I przy okazji trochę zlikwidowaliby swoje brzuchy. Często obserwuję ich czynności i widzę, na przykład, ile trzeba zachodu, żeby za pomocą dmuchawy taką kupę zrobić. Bo liście są niesforne i pod wpływem silnego strumienia powietrza rozlatują się na wszystkie strony i żeby je usfornić, czynność trzeba powtarzać i powtarzać.
To się obecnie nazywa ekologia. Niepotrzebnie dodam, że aby dmuchawy mogły dmuchać, hałasować i smrodzić, muszą dostać paliwo, które trzeba przecież wydobyć i przetransportować. A wymieniłem tylko dwie czynności z setek po drodze, które muszą zaistnieć, żeby na samym ich końcu brzuchaci panowie mogli sobie podmuchać.
 
A skąd sąsiad? 
Od razu wyjaśnię, że nie mógł nim być Sąsiad z Lewej. Na drugim brzegu Bystrej Rzeki panowie mogliby strzelać z armat, a on oczywiście by nie zareagował. No, chyba że dopadłaby go powietrzna fala uderzeniowa. A to co innego, bo zmysł dotyku posiada. Nadbrzeżem przyszedł ze złośliwym jamnikiem (znowu pleonazm) inny, nowy, którego nie znałem, wiedziony ciekawością tak, jak ja.
Przedstawiliśmy się sobie. Po krótkiej licytacji...
- aaa, przepraszam, że pytam, a który pan jest rocznik - ja,
- ooo, jestem znacznie od pana starszy - on lustrując mnie nagle baczniej,
- eee, to niemożliwe - ja uśmiechając się.
- aaa, jednak - on,
- jeśli jest pan starszy, to góra dwa lata - ja - może się  założymy? - ja,
Ponownie podaliśmy sobie dłonie.
- jestem 48. rocznik - on,
 - a ja 50-ty - ja ze śmiechem. - Mówiłem panu - ja. 
... przeszliśmy do długiej i ciekawej gadki. Trzeba go będzie do nas zaprosić na kawę. A może pije piwo lub coś mocniejszego, bo formę fizyczną i intelektualną prezentował doskonałą. A ma niedaleko i wcale po spotkaniu z nami nie musi wracać nadbrzeżem. Mieszka za Sąsiadami z Lewej.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezonu drugiego serialu Wspaniała Pani Maisel. Według mnie był on najlepszy z dotychczasowych. Żona miała wątpliwości uważając, że znalazłyby się równie dobre. Chodziło o humor, świetny (mocno się ubawiliśmy), ale po raz pierwszy, znowu według mnie, scenarzyści pokazali coś więcej. I nie o to mi chodziło, że specyficzne, już nam oswojone i od początku zaakceptowane, humor i narracja, spłaszczały życie ukazywanych bohaterów, bo tak nie było, ale po raz pierwszy pokazano w dwóch, bodajże, scenach, w sposób lekki i inteligentny, że wszystko ma dwa oblicza, czyli że są dwie strony medalu i nic, co wydaje się proste, takim nie jest, o czym wszyscy wiemy. Mógłbym jeszcze dodać, że zawsze jest coś za coś i że wszystko ma swoją cenę. A z tym Żona zgadzała się całkowicie.
 
CZWARTEK (25.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Z całkowitą świadomością i premedytacją. Dzisiaj przyjazd prywatnych gości... A to musi siedzieć w sennej nawet głowie.
Rano obyło się bez onanu sportowego, a przecież igrzyska olimpijskie nawet nie tuż, tuż, tylko jutro. Od kilku dni onanu nie ma. Jakoś do niego straciłem chęci. Może to przez wiek, co by wiele tłumaczyło.
Pisałem. Bo przyjazd gości i w poniedziałek znowu mogłoby się zacząć - niedoczas, stres, utrata humoru i wyrzuty sumienia. Już słyszę Żonę:
- Gdybym wiedziała, że tak będzie, w życiu bym ci tego bloga nie uruchomiła!...

Po I Posiłku zabrałem się za odgruzowanie. Fajnie jest mieć te różne wizyty, bo w człowieka od razu wstępuje motywacja.
W okolicach południa wyjechali goście z góry, więc mieliśmy czas na przygotowanie mieszkania dla Farmaceutki i Kolegi Współpracownika. Goście mieli sunię, której zachowanie często obserwowaliśmy. Przez cały pobyt nie zaszczekała ani razu i uwielbiała przebywać i spać na balkonie. Tu miała do dyspozycji dwa i się przemieszczała co jakiś czas, o czym dowiedzieliśmy się od jej państwa.
- Mieszkamy w bloku i nasza sunia śpi i odpoczywa na balkonie. - Ale w pobliżu jest plac zabaw dla dzieci, więc, gdy tylko usłyszy wrzaski i piski, natychmiast wraca do domu.
A myśleliśmy, że tylko nasza Berta ma tak wywalone na cały świat.

Kolega Współpracownik i Farmaceutka przyjechali o 14.00. Tak, jak zapowiadali. Od razu w górnym mieszkaniu zaczęli się urządzać, przy czym Kolega Współpracownik chorobliwie, bo ma ksywę Perfekcyjna Pani Domu. W torbie-lodówce w podróży wylała mu się oliwa z pojemnika z oliwkami, więc nie spoczął, dopóki wszystkiego z niej nie wyczyścił. A mógł poczekać, bo torba była szczelna. To skutkowało pewnymi perturbacjami w oprowadzaniu po domu, piwnicach i ogrodzie, ale ostatecznie sytuację opanowaliśmy.
Farmaceutce Tajemniczy Dom podobał się najbardziej z trójki on, Nasza Wieś i Wakacyjna Wieś, zaś Kolega Współpracownik się na ten temat nie wypowiadał, ale było od dawna wiadomo, że jego serce zostało w Naszej Wsi.

Za jakiś czas poszliśmy w sposób zaplanowany wcześniej do Lokalu z Pilsnerem I. Dla Kolegi Współpracownika załatwiłem kufel jasnego Kozela z Lokalu Bez Pilsnera (jeden właściciel i oba są usytuowane obok siebie), bo w naszym akurat był wyszedł.
Każdy zamawiał na swój sposób, ale uważam, że pewną ciekawostką był fakt, że ja zamówiłem kotlet schabowy. I wcale się na nim nie zawiodłem.
Po posiłku Kolega Współpracownik nie miał już żadnych argumentów (głód) do wysunięcia, więc musiał pogodzić się z przydługim, według niego, spacerem. Bo jako wodniak i narciarz biegowy czegoś takiego, jak spacer, nie uznaje. Oczywiście jest dziwakiem, ale przecież obracamy się w gronie mu podobnych, tylko jednostkowo i osobniczo rzecz biorąc, za każdym razem różnych. Do grona tego jednak nie przyłączyliśmy Q-Gospodyni, która też chciała być dziwna.
Na bazie swojej dziwności w Stylowej Kolega Współpracownik nie tknął lodów ani żadnego innego deseru i z przyjemnością wrócił do Tajemniczego Domu do zwykłego piwa, naszej nalewki z czarnego bzu oraz... metaxy.
Na tarasie siedzieliśmy do 21.30, a potem w Salonie, gdy wygonił nas chłód. Do 23.00.
Wspomnieniom i uzupełnianiu bieżących wieści nie było końca.
 
PIĄTEK (26.07)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Goście obiecali, że wstaną nie wcześniej niż 09.00. To rozumiem.
Farmaceutka wstała zaraz po... 08.00. Podziwiałem tysięczny raz, jak ludzie mają swoje przyzwyczajenia, rytm i rytuały. Całą rozmowę przy kawie zajął temat naszych trzech nieruchomości, które Farmaceutka znała. I kolejny raz podkreślała walory Tajemniczego Domu z takim zastrzeżeniem, że w żadnym domu nie chciałaby mieszkać, bo oprócz finansów wiadomo z czym takie coś się wiąże. Ze stałą pracą i opieką. A ona hołduje od jakiegoś czasu zasadzie Nic nie muszę, wszystko mogę... Kolega Współpracownik zresztą też. Nie wiem, które było pierwsze, ale on nawet uwiarygodnił się swoją wizytówką z tym wydrukowanym mottem. Zresztą będąc na emeryturze, kiedy rzeczywiście już niczego nie musiał, nagle zaczęły mu spływać zlecenia z branży, w której od dziesięcioleci prowadził działalność reklamową. Bo ostatnimi laty, gdy musiał, to nie spływały. A teraz wyluzowany, na umowę o dzieło, realizuje różne zlecenia. Farmaceutka zaś budząc się codziennie rano nie może się nadziwić, że nie musi iść do apteki, użerać się i, jako kierowniczka, odpowiadać.
Oczywiście w życiu prywatnym nie jest sielsko i anielsko. Jak w każdej rodzinie. Więc od stycznia tego roku dopadły ich różne niesympatyczne przypadłości rodzinne, o których nie mnie się rozpisywać. Jak zwykle - życie potrafi dać w dupę i zajść człowieka, jak nie z jednej strony, to z drugiej. A "szczęściarzy" to nawet z trzeciej i z czwartej.

Kolega Współpracownik zwlókł się na dół o 10.00 Bo ja teraz śpię po 12 godzin na dobę. Przed             I Posiłkiem posiedzieliśmy w ogrodzie przy jego fajce, której stał się miłośnikiem od wielu lat.
Na śniadanie Farmaceutce zrobiłem twarożek dopytując w szczegółach, co doń mogę dosypać, dolać, wcisnąć lub wkroić, żeby zjadła i żebym nie miał jej na sumieniu. Z Kolegą Współpracownikiem poszło łatwiej, bo obu nam zrobiłem jajecznicę na smalcu, na kiełbasie i cebuli. Raz tylko, o dziwo, się wtrącił stawiając pod dyskusję Po co kiełbasa, skoro są skwarki od smalcu?, ale bezsłownie, wzrokiem, udało się mi go usadzić. Obojgu smakowało i chwalili.
A Żona? Nie jadła niczego.

Znowu, ku ledwo skrywanemu niezadowoleniu Kolegi Współpracownika, zrobiliśmy spacer po Uzdrowisku. Na tyle duży, że dotarliśmy do Panoramicznej. A to dość daleko, jak na uzdrowiskowe warunki. A stamtąd przecież trzeba było jeszcze wrócić.
W domu goście niczego już nie chcieli jeść. Powoli szykowali się do wyjazdu. Jeszcze trochę posiedzieliśmy w ogrodzie - oni przy wodach i fajce, ja przy Pilsnerze Urquellu, prezencie od gości. 
Wyjechali o 15.00, a my zastanawialiśmy się nad specyfiką tej naszej znajomości. I wychodziło nam odkrycie Ameryki Jacy ludzie i jak poszczególne pary potrafią być różni i różne.

Nagle zrobiłem się padnięty, niewyspany i sflaczały. Tknięty jednak jakimś instynktem nie zaległem, tylko zacząłem łyse placki trawnika wzruszać, dosiewać trawę i obsypywać te miejsca ziemią z kompostu, a potem podlewać. I energia wróciła. Na tyle, że było mnie stać na wieczorny spacer po Zdroju z Żoną i z Pieskiem.

Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek trzeciego sezonu serialu Wspaniała Pani Maisel.

SOBOTA (27.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Cały poranek strawiłem na onanie sportowym. Igrzyska.
Żonie zakomunikowałem, że dzisiaj będę oglądał Igę i naszych siatkarzy.
- A łazienka czeka... - westchnęła. 
Wczoraj wieczorem będąc we troje na spacerze w Zdroju rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Kolejny raz potwierdzili swój przyjazd w poniedziałek, 5. sierpnia. Ustalone jest, że co najmniej na trzy noce, bo w obliczu konieczności przejechania ponad 600. km krócej nie miałoby sensu. I kolejny raz musieliśmy się upewnić, że przyjadą, bo:
1) w tym czasie i na dole, i na górze będą goście, więc nasze darmowe miejsca parkingowe będą zajęte. Stąd Zaprzyjaźnionej Szkole wykupimy tygodniowy (krócej się nie da) abonament parkingowy i będą mogli sobie zaparkować vis a vis Tajemniczego Domu. Co prawda Mąż Dyrektorki dopytywał o niebieską kopertę, ale ona w zasadzie jest ciągle zajęta. A ponieważ planują wycieczki autem, to na pewno ktoś ich na tym miejscu pod ich nieobecność podparkuje i dupencja bladencja.
2) obiecałem Żonie, że kiedy, jak kiedy, ale przed przyjazdem Zaprzyjaźnionej Szkoły pralnio-łazienkę pomaluję. Pewnie, że i bez jej przyjazdu w końcu bym to zrobił, ale ponieważ malowania nie lubię, więc sprawa mogłaby się nadal ciągnąć, zwłaszcza w obliczu natężenia zasranego sportu. A pomalować trzeba, bo goście w trakcie pobytu będą mieli oddaną do dyspozycji naszą sypialnię i łazienkę właśnie. Żona Dyrektora musi chociażby codziennie spokojnie się wymakijażować, na tle której to czynności, zdaje się, jest szczególnie wrażliwa. Czy drażliwa, nie wiem.
Więc łazienkę pomaluję, a Żona niepotrzebnie wzdychała z powodu zasranego sportu!
3) Na okoliczność przyjazdu postanowiliśmy gruntownie wysprzątać Tajemniczy Dom. Tak, jak nigdy nie był wysprzątany od czasów naszego wprowadzenia się. Przypomnę tylko, że po  drodze były prace adaptacyjne i elementy remontu, a to bez względu na nazwę i charakter prac zawsze jest kurzo- i pyłogenne i nie poprawiało stanu czystości wnętrz. A opłacałoby się sprzątać " bez gości?"  Jeszcze byśmy zostali z tym sprzątaniem, jak Himilsbach z angielskim...

Dzisiaj do południa mieliśmy w planie sprzątanie dwóch mieszkań, bo po południu mieli przyjechać goście, w tym do dolnego mieszkania Po Puszczy Chodząca i Prawnik Gitarzysta z ich dogiem Sofoklesem, którego jesteśmy niezwykle ciekawi. Ale wczoraj goście z górnego zatelefonowali, że wypadł im pogrzeb i że przyjadą, ale nie wiedzą dokładnie kiedy i dadzą znać. Ale na pewno nie jutro, czyli dzisiaj, w sobotę. Stąd zrobił się luz w pracach - my i w zasranym sporcie - ja.
Po I Posiłku wpakowałem do worków całe wczorajsze zielsko i akurat zrobił się czas na mecz I rundy Igrzysk Olimpijskich Paryż 2024 , w którym Iga Świątek w stroju biało-czerwonym z godłem grała z Rumunką Iriną-Camelią Begu. Wygrała Iga 2:0. Ale nie było łatwo, zwłaszcza w drugim secie.
Po pierwszej turze zasranego sportu wzięło mnie na ogród i szklarnię. Zmiotłem ścieżkę, zrywałem powój, być może trochę za późno, bo rozpanoszył się wszędzie, i podlewałem ogród i szklarnię. A potem zabrałem się za dolne mieszkanie i wyrobiłem się na tyle, że spokojnie mogłem zasiąść do drugiej tury zasranego sportu. W pierwszym meczu nasi siatkarze wygrali z Egiptem 3:0, cbdp.

Po Puszczy Chodząca i Prawnik Gitarzysta według smsowych wieści mieli przyjechać najpierw o 17.00, potem o 18.00. A potem musieli zrobić sobie półgodzinną przerwę w podróży, chyba ze względu na Sofoklesa, więc wychodziła 19.00, by ostatecznie pojawić się tuż przed 20.00, bo wyjeżdżając z City i mając do nas jeszcze jakieś 7 km natknęli się na wypadek i zablokowaną drogę i musieli sporo  nadłożyć. Ale na szczęście było jeszcze jasno, a nam chodziło o to, żeby za dnia zdążyć jeszcze zobaczyć Sofoklesa w pełnej krasie i w akcji. Nie zawiedliśmy się. Czy wspominałem, że jest to dog niemiecki?
Najpierw, gdy na ulicy podszedłem do auta, żeby wytłumaczyć, gdzie parkować, z wnętrza auta dobiegł mnie tubalny dźwięk w licznych jednoszczekach. Zrobiło to na mnie wrażenie i rozśmieszyło, poza tym było miłe dla ucha, bo ciągle i ciągle spotykamy się z jazgotem przyjeżdżających piesków.
Na wewnętrznym parkingu ustalaliśmy spory czas strategię wypuszczenia z auta Sofoklesa (głębokie jednoszczeki ciągle dobiegały), żeby nasze zachowanie pogodzić z jego wielkością, chociaż nawet nie o to specjalnie chodziło, tylko według słów gości należało się stosownie zachować względem jego ADHD. Bo to w połączeniu z masą i wielkością...
Ustaliliśmy, że wcale nie reagujemy, żeby go pozytywnie do przywitań nie nakręcać. Ale i tak przy całej jego energii kilka razy oberwaliśmy machającym ogonem, że nawet ja odczułem. A jego wielkość musiała zrobić wrażenie. Za chwilę okazała się niezwykłym plusem, bo już w mieszkaniu nie musiałem się wcale schylać, żeby sobie wszystko w sofoklesowym ciele wyklepać, ale największą radochę miałem, gdy prawą ręką od tyłu brałem brutalnie jego paszczę pod... pachę, w te specyficzne kleszcze, po czym dołączałem lewą i obiema mogłem ją i fafle miażdżyć tuż pod moją twarzą, a Sofokles nic sobie z tego nie robił, nie wyrywał się, tylko miał wytrzeszczone oczy. Ale nie dziwota, skoro paszcza była miażdżona.
Żegnaliśmy się do jutra opuszczając dolne mieszkanie, które zawsze było małe i zgrabne dla dwójki gości, ale nagle zmalało. Również i narożnik w momencie, gdy przez chwilę Sofokles na nim stanął. Przy okazji okazało się, że standardowa przecież wysokość pokoju dziennego wcale taką nie była.
W domu, w holu, Piesek jawił się nam jako drobny, lekki i delikatny. I poruszał się niezwykle spokojnie  wachlując w swoim stylu ogonem. Z przyjemnością schyliłem się(!), żeby Pieska wyklepać i sprawdzić jego fafle. Stwierdziłem w tym momencie, że będę musiał zweryfikować różne złośliwe i prześmiewcze względem niego określenia typu "Gruba Berta" albo " z kloca ciosana".
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
 
NIEDZIELA (28.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wstawało się ciężko, zwłaszcza że pogoda nie sprzyjała. Całą noc falowo (faliście?) lało, a nad ranem sympatycznie padało. 
Rano niespiesznie przeprowadziłem sportowy onan i poczytałem o różnych oburzeniach katolików z  pisowsko-katolickich środowisk, znanych z mediów, jak i z osobistych, m.in. Kobiety Pracującej. Wszystkie dotyczyły ceremonii otwarcia igrzysk i "strasznego gwałtu i ataku(!)" poczynionego na "biednych" katolikach oraz zawieszenia w obowiązkach przez TVP pana Przemysława Babiarza za jego komentarz do nieoficjalnego hymnu igrzysk, jakim jest utwór Imagine Johna Lennona. Nie cierpiałem go od zawsze, Babiarza oczywiście, od kiedy, taki wymoczkowaty, pojawił  się na antenach jako młody chłoptaś, chociaż zawsze był sportowym, dziennikarskim profesjonalistą. Nawet po ostatniej zmianie rządu, dziwiłem się, że go zostawiano. Ale to tylko dobrze świadczyło o nowych telewizyjnych władzach, które widocznie przedkładały profesjonalizm nad specyficzne komentarze dziennikarza zawsze trącące bez żadnej racji Bogiem, ojczyzną, sztandarami i nadmiernymi wzruszeniami, od których robiło się mdławało. Ale miarka się przebrała.

W okolicach 10.00 wpadli do nas Po Puszczy Chodząca i Prawnik Gitarzysta. Wczoraj, co prawda, się zarzekali, że normalnie wstają o 07.00, góra 08.00, ale widocznie wpadli w pułapkę dolnej sypialni z jej specyficzną przyciemnioną aurą i zniewalającym łóżkiem. Zanim przyprowadzili Sofoklesa, wypiliśmy kawę i pogadaliśmy. Poza tym chcieliśmy odczekać trochę po jedzeniu Berty, żeby nic jej się nie stało, gdy ten brutal i cham ją napadnie, a ona też będzie chętna i nie będzie się krygować.
Było, jak przewidzieliśmy i jak sobie wyobrażaliśmy, chociaż jednak nie starczyło nam wyobraźni.
Najpierw Sofokles szedł ze swoim Państwem na smyczy za mną cały czas dudniąc na mnie tak, że nawet mogli go słyszeć Sąsiedzi z Lewej. Gdy miał wejść do nieznanego sobie ciemnego pomieszczenia (Klubownia - tamtędy szliśmy, a nie przez dom chcąc uniknąć demolki salonu przy nieuniknionym spotkaniu się piesków) trochę zrejterował i opanował go cykor, przez co dudnił jeszcze bardziej. Jednak ostatecznie bez problemów dotarliśmy do brzegów Warsztatu i do wejścia na ogród. Odwagi co rusz dodawali mu Państwo, co samo w sobie było komiczne biorąc pod uwagę gabaryty pieska.
Berta stała na tarasie przy drzwiach i natychmiast zaczęła schodzić. Trudno było się dziwić, skoro nie mogła nie słyszeć dudnienia. Miała więc tę przewagę nad Sofoklesem, że się go spodziewała. Może nie takich gabarytów, ale jednak. On się jej jednak nie spodziewał. Więc, gdy nagle znalazły się mordą w mordę, a Berta ma ją przecież też niczego sobie, to Sofokles spanikował, wystraszył się, na wąskiej ścieżce starał się zrobić gwałtowny zwrot, by widocznie Pani wskoczyć na rączki i się wyglebił (komedia!). Momentalnie jednak się pozbierał, stwierdził, że to jego zachowanie to jeden wielki obciach i wstyd (komedia!) i do Berty zawrócił. Pieski standardowo, z uwagą i spokojnie się obwąchały. Widocznie natychmiast musiała utworzyć się pozytywna chemia, bo jedno i drugie zaczęło wypinać dupska do góry, łapy wysuwać do przodu dając ewidentny sygnał Bawmy się! I się zaczęło. Przez godzinę mieliśmy teatr za darmo. Pomijając charakterystyczne śmieszne cechy bawiących się psów humor dodatkowo tworzyły:
- gabaryty Sofoklesa - jego wysokie odnóża, postawa, sposób poruszania się, wielki łeb, pysk i jęzor, wielkie uszy oraz jeszcze większy fiut,
- gabaryty Berty, jak wiadomo zwarte i jej sposób poruszania się w kierunku stania,
- zachowanie się Sofoklesa, brutalne i chamskie (taką opinię wyrobił sobie u swojej Pani) zmierzające często do obezwładniania Berty poprzez prostackie kładzenie łapy na jej ciele, gdzie popadło, 
- zachowanie Berty, która dawała sobie radę w momentach przekroczenia umiaru i przekroczenia dobrych norm szczekając jednoszczekiem albo odwarkowując się Sofoklesowi, co powodowało, że natychmiast odskakiwał, co prawda na krótko, ale zawsze
- a nawet przerwy w zabawie, bo nie było wiadomo, w jaki sposób pieski się dogadywały, żeby teraz akurat odpoczywać i poleżeć obok siebie, by za chwile przystąpić do tego, co poprzednio. 

Całe towarzystwo pożegnałem o 13.00, bo chciałem obejrzeć pierwszy mecz w siatkówkę naszych dziewczyn z Japonkami. Wygraliśmy 3:1 po dużych emocjach. A gdy w przerwach schodziłem do Bawialnego, przez dłuższy czas widziałem Pieska siedzącego(!) i dyszącego. Nie kładł się, dopóki się nie wydyszał.
Po meczu symulowałem pisanie i cośrobienie, ale ostatecznie się poddałem. Po II Posiłku zakomunikowałem Żonie, że idę spać, co ją trochę zdziwiło, a mnie chyba zgorszyło, no ale skoro organizm tak kazał... Na górze byłem o 18.30. A zasnąłem jakieś 20 minut później. Paranoja!

PONIEDZIAŁEK (29.07)
No i dzisiaj wstałem o 04.00.
 
Po onanie sportowym i po pisaniu poszedłem... spać. Była 08.00. Głowa nad laptopem w pewnym momencie nie była w stanie zachować pionu i musiałem się poddać.
- Idź, idź! - Teraz jest najlepsza pora. - Potem przyjdzie Sofokles... - Żona mnie dopingowała.
Wstałem przed 09.00 i zjadłem sam I Posiłek. A o 10.00 najpierw przyszła Po Puszczy Chodząca z Sofoklesem, zdecydowanie odważniejszym, chociaż na całym odcinku Klubownia - Bufor - Warsztat dudnił za mną, a potem doszedł Prawnik Gitarzysta. Pieski się już znały, więc od razu przeszły do rzeczy, czyli do zabawy. Wszystko działo się jak wczoraj, co w niczym nie umniejszało naszego ubawu. Ale jeden szczegół pieski wprowadziły. Albo leżały naprzeciw siebie starając się obrabiać nawzajem paszczami, albo nurkowały pod sobą wywalając się na grzbiety i rozrzucając w każdym możliwym kierunku swoje szczudła. Celował w tym Sofokles, bo miał czym się wykazać. Berta od zawsze miała krótkie łapki.

O 12.00 zacząłem oglądać mecz II rundy Igi Świątek z Francuzką Diane Parry. Wygrała Iga 2:0. Grała zdecydowanie lepiej niż w meczu pierwszym.
A później, do wieczora, pisałem i pisałem, do obrzygania się. Ale się udało. Zaległości zniknęły. Po tylu tygodniach.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego smsa, typu biedronkowego Tylko dla ciebie! Takie pierdolenie w bambus!
W tym tygodniu Berta się naszczekała, że ho, ho! Za jakieś dwa lata z góry, a może i więcej. Chociaż jej podstawową reakcją, ale jednak z obszaru szczekania, były krótkie warknięcia. Musiała widocznie oszczędzać siły na przepychanki z Sofoklesem, tym brutalem i chamem, a warknięcia zabierały jej mniej sił, chociaż były zdecydowanie częstsze.
Godzina publikacji 19.53.

I cytat tygodnia:
Dzieci i zegarków nie można stale nakręcać, trzeba im dać też czas do chodzenia. - Jean-Paul Sartre
(powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964 <odmówił jej przyjęcia>)
1) Są wakacje...
2) Kto z młodych będzie wiedział, o co chodzi z tym nakręcaniem?!