05.08.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 246 dni.
WTOREK (30.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
Już o 09.00, jeszcze przed I Posiłkiem, mieliśmy jechać do City na zakupy biorąc pod uwagę fakt, że chciałem zdążyć na kolejny mecz Igi, który miał się rozpocząć o 12.00. Stąd też spotkanie piesków przełożyliśmy już wczoraj w okolice 15.00, żeby potem już swobodnie pójść we czworo do jakiejś knajpy.
Ale rano media zrobiły woltę i dowiedziałem się, że mecz zostanie rozegrany o 19.00. Dla mnie to lepiej, bo tak zajęty środek dnia zasranym sportem nieźle ten dzień rozwalał. Trzeba było jednak zmodyfikować plany. Żona przy swoim 2K+2M nawet spokojnie zniosła moje świeże informacje.
Rano, po stosunkowo krótkim onanie sportowym, cyzelowałem wpis cały szczęśliwy, że wyszedłem na prostą.
O 10.00 w ogrodzie pojawiła się Po Puszczy Chodząca z Sofoklesem. Prawnik Gitarzysta został, bo pracował. W jego przypadku to taki sam urlop połączony z pracą, jak kiedyś nasze, gdy do południa załatwialiśmy sprawy Szkoły, a potem mieliśmy czas urlopowy. I wszystko nam nieźle wychodziło. Odpoczywaliśmy. Ja nawet raz na tyle, że po trzech dniach chciałem wracać do domu i do ... Szkoły.
Sofokles wchodząc do klubowniowej czeluści dudnił, ale pro forma, bo zestrachany już nie był. Nawet w połowie drogi mnie wyprzedził, a przy wejściu do ogrodu ewidentnie rozglądał się za Bertą.
Pieski się bawiły, ale za jakiś czas Natręt zaczął przeginać. Na tyle, że Bertę doprowadzał do wkurwu. W takim stanie rzeczy widzieliśmy ją po raz pierwszy. Wyraźnie nie warczała na niego, tylko charkała, a to był ostatni krok przed dziabnięciem go w nos lub fafle. Natręt jednak nie robił sobie nic z widomych sygnałów i dalej, coraz mocniej i brutalniej, Pieska napastował. Berta, jako kulturalna, wybrała drogę ucieczki. Zwinęła się i jak "błyskawica" prysnęła do domu. Chyba trochę tego faktu wszyscy żałowali (nie mówię o Sofoklesie), bo mało brakowało, a Berta użarłaby ani chybi Sofoklesa, ku świadomemu zadowoleniu obu pań, podziwu Żony - Dałaby radę! i, o dziwo, realistycznemu podejściu Po Puszczy Chodzącej - Niech ten brutal ma za swoje i niech się uczy! Będzie jednak musiał szukać innego nauczyciela, bo Berta nie z tych, żeby komuś dawać nauczkę.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. Dawno razem nie byliśmy, a spraw się zebrało. Po drodze zakup Socjalnej, odbiór paczki i oddanie prania, a w City Leroy Merlin, Carrefour, Biedronka, Jysk i w drodze powrotnej Intermarche. W domu było co rozpakowywać.
W zakupach na uwagę zasługiwały dwie puszki farby. Nawet z pewną przyjemnością zawitaliśmy do Leroy Merlin, bo nie byliśmy tam z kilka tygodni.
O 16.00 we czworo ruszyliśmy do Zdroju. Planowaliśmy wspólny pobyt w którejś z trzech ulubionych naszych knajp. Ostatecznie wybraliśmy Lokal z Pilsnerem II. A w nim, z racji atmosfery, możliwości kulinarnych i w takim towarzystwie, ani się obejrzeliśmy, gdy minęły dwie godziny. Mimo mojego wyluzowania cały czas byłem czujny, bo o 19.00 Iga miała grać kolejny mecz. Byłem jednak na tyle uległy, że nie protestowałem, gdy w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Stylowej.
Iga wygrała z Chinką Xiyu Wang 2:0 i zakwalifikowała się do ćwierćfinału. Miły wieczór się kontynuował nawet w sytuacji, gdy Justus Wspaniały przysłał kłujące w oczy mmsy i złośliwy komentarz. A na nich liczne czerwone już pomidory i życzliwy podpis I nadal nie stosuj nawożenia.
Nie przejąłem się, bo po pierwsze dlaczego, po drugie siedząc tyle lat w branży wiedziałem, jak fotografiami można manipulować i przekłamywać, po trzecie to miło, że koledze tak obrodziło i, wreszcie po czwarte, miło, że czyta bloga, bo jego "sympatyczna" reakcja ewidentnie była tego pokłosiem.
Wieczorem oczywiście nie oglądaliśmy żadnego odcinka serialu Wspaniała Pani Maisel. Ale wątku nie stracimy, bo wczoraj po publikacji udało się obejrzeć kolejny, więc przerwy w oglądaniu będą nieduże.
ŚRODA (31.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
U Sąsiadów Po Lewej od rana był ruch. Jechali z synem na badania sporo ponad 200 km (blisko trzy godziny jazdy w jedną stronę). Czternastolatkowi coś zaczęło powstawać w mózgu, a piszę coś, bo od Sąsiada Po Lewej ciężko było uzyskać szczegóły, gdy kilka dni temu przyszedł, żeby uprzedzić, że w tej sytuacji, kiedy nikogo nie będzie w domu, to Fafika od rana muszą wypuścić. To zrozumiałem i to, że syn za szybko rośnie.
Więc Fafik już przed szóstą darł mordę, ale, o dziwo, dość rzadko. Przed zejściem na dół pozamykałem na górze drzwi balkonowe w sypialni i w łazience licząc na to, że Żona może jeszcze trochę pośpi.
Po onanie sportowym, jeszcze przed drugim meczem naszych siatkarzy z Brazylią, zacząłem sprzątać górne mieszkanie. Musiałem pogodzić się z tym, że odkurzacz może wybudzić Po Puszczy Chodzącą i Prawnika Gitarzystę, bo chyba nie Sofoklesa, ale z drugiej strony było już grubo po ósmej.
Odkurzanie i wycieranie kurzów robiłem z doskoków omijając początki setów. Ale ich drugie połowy oglądałem w całości i cały też tie-break. On najlepiej świadczył o tym, jak mecz był emocjonujący. W pewnym momencie zwątpiłem w nasze zwycięstwo, więc zostałem wyzwany przez Konfliktów Unikającego od człowieka małej wiary! A pomyśleć, że kiedyś z Brazylią... Dość powiedzieć, że ostatni raz na igrzyskach olimpijskich wygraliśmy z nią 56 lat temu.
Po meczu, w doskonałym humorze, starłem wszystkie podłogi na mokro i goście, ci od pogrzebu, mogli przyjeżdżać.
Przyjechali w momencie, gdy Żona była zajęta drukowaniem jakichś urzędowych pism Prawnika Gitarzysty, a ja zacząłem żmudne gruntowanie łazienko-pralni. Mnie było łatwiej pracę przerwać, więc po raz pierwszy w historii Uzdrowiska i Tajemniczego Domu dostąpiłem zaszczytu samodzielnego ich powitania i wprowadzenia przy sporym zaufaniu Żony. W międzyczasie, na skutek trudnego do zrozumienia zbiegu okoliczności, Prawnik Gitarzysta znalazł się przed Tajemniczym Domem i przez dobijających się dzwonkiem gości został uznany za gospodarza. I to był początek drobnych komplikacji. Po szybkim wyjaśnieniu, kto tu jest gospodarzem, za chwilę musiałem zrobić to jeszcze raz.
Sympatyczny gość zaczął niewinną dyskusję na temat zasad i sposobu parkowania nie za bardzo słuchając, co mówię i jak tłumaczę. Więc z dobrej woli i z powodu profesji do dyskusji wciął się Prawnik Gitarzysta. W tym momencie doskonale zdałem sobie sprawę, że z prostej sytuacji 2! (dwie możliwości) zrobi się 3! (6 możliwości), a poza tym wjechano mi na ambicję.
- Panowie! - gwałtownie przerwałem im dyskusję, gdy Prawnik Gitarzysta zaczął tłumaczyć gościowi, jak i dlaczego ma zaparkować, a gość dalej dyskutował. - Jest jeden gospodarz i jestem nim ja! - spojrzałem na Prawnika Gitarzystę, a potem na gościa. I gdy z powrotem chciałem spojrzeć na tego pierwszego, już go nie było. Jak on to zrobił, tak w sekundę?
Potem jeszcze gościna usiłowała w trakcie wjeżdżania do bramy tłumaczyć kierowcy, jak ma wjeżdżać i robiła to oczywiście z dobrej woli równocześnie do moich znaków jemu dawanych, więc tylko patrzeć, jak za chwilkę stałoby się nieszczęście. Rozdwojona uwaga kierowcy nie była dobrym pomysłem, a jego nieunikniona i oczywista decyzja "słuchać żony", jeszcze gorszym, bo przecież nie znała tego miejsca parkingowego i czających się na nim drobnych pułapek.
Znowu musiałem podnieść głos.
- Ale proszę nie kierować, jak należy wjeżdżać, bo musi to robić jedna(!) osoba, inaczej kierowca zgłupieje.
Proszę zauważyć, że mogłem to powiedzieć w troszeczkę innej kolejności Ale proszę nie kierować, jak należy wjeżdżać, bo kierowca zgłupieje, musi to... Wyrabiam się i stosuję coraz częściej zasady poprawności społecznej. Z polityczną mam nadal duże problemy.
Pani się natychmiast wycofała i poszło gładko.
Przy okazji refleksja - nie darmo ukuto powiedzenie "dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane!". (początki powstania sięgają przełomu X i XI wieku).
W górnym apartamencie dalej szło gładko. Gościom się wszystko podobało, a najbardziej... bezlik haczyków i półek w łazience.
- Sporo jeździmy, miejsca noclegowe są super, a ja zawsze w łazience muszę położyć kosmetyczkę na podłodze i szlag mnie trafia! - pani sugestywnie zademonstrowała kładzenie na podłodze.
Faktycznie, wkurzające. Sami tego doświadczaliśmy wielokrotnie i nigdy nie potrafiliśmy zrozumieć tego braku wyobraźni danych gospodarzy, bo przecież koszt kilku haczyków i dwóch, trzech półek jest żaden.
Stąd powiedzieliśmy sobie, że u nas tak nie będzie. I bardzo często słyszeliśmy z ust gości w Naszej Wsi, Wakacyjnej Wsi i teraz O, jest gdzie powiesić szlafrok! albo O, tyle jest półek, że każdy będzie miał swoją!, co nas zawsze rozbawiało, boć to drobnostka, ale też dawało satysfakcję. Bo diabeł tkwi w szczegółach.
Pan docenił z kolei komfort przestrzeni i od razu wybrał sobie na wyłączność
balkon, ten zacieniony, z racji jego dolegliwości skórnych.
Wracałem z tarczą, bo podołałem, a przede wszystkim czułem się gospodarzem.
Przy okazji. Chciałem się dowiedzieć, ile może być przysłów w języku polskim z diabłem. I się nie dowiedziałem. Co więcej, niektóre strony nie chciały mi się w ogóle otwierać i wyskakiwał irytujący komunikat, po którym spoglądałem w dolny róg ekranu, czy jest internetowy zasięg. Był. Więc ... ki diabeł?! Paluszki kościoła, czy ... ki diabeł?! Ale dla sprawiedliwości, nie dowiedziałem się również, ile jest tych z bogiem. Chociaż te akurat otwierały się pięknie. Ciekawostką był fakt, o czym wszyscy wiemy, że w mnóstwie przysłów było zestawienie tych dwóch bytów wymyślonych przez ludzi, chociażby Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, Boga na języku, a diabła ma w sercu, itd.
Z pobieżnego przeglądu wyszło mi, że chyba jest więcej przysłów tych z diabłem. Ciekawe...
Po południu nic już nie mogło mnie uchronić przed gimnastyką na dwóch drabinach przy użyciu dwóch wałków, w tym jednego dużego, na teleskopowym wysięgniku. Trzeba powiedzieć, że to pralnio-łazienka ma chyba największą powierzchnię do malowania. Za nią sytuuje się górna kuchnia gości i nasza sypialnia, które malowałem. Więc dokładnie wiedziałem, co mnie czeka. Wygruntowałem wszystko, co wygruntować się dało.
Późnym popołudniem zawitali do nas Po Puszczy Chodząca, Prawnik Gitarzysta i Sofokles. Prawnik ubrał specjalne buty i wszedł do Bystrej Rzeki, a za nim bez specjalnych problemów Sofokles. Bez specjalnych, bo na początku kombinował cały czas na wysokim nadbrzeżu, jak dostać się do Pana, aż wreszcie Pani się nad nim zlitowała i pokazała mu... schody. Brodził po wodzie jakby na szczudłach i starał się ją pić, ale wartki strumień widocznie go prowokował, bo też usiłował ją gryźć. Berta od tej całej hucpy trzymała się z daleka.
Ćwierćfinałowy mecz Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins według mediów miał się rozpocząć o różnych porach w zależności, kto ten termin podawał, co zawsze mnie wkurza. Najbardziej wiarygodna informacja brzmiała, że nie wcześniej niż 17.00 - 18.00. Więc, gdy pożegnałem hucpowe towarzystwo, oglądalne stanowisko przygotowałem sobie od razu na dole, żeby wieczorem Żona mogła spokojnie pójść na górę. Pierwszym obrazem, który mi mignął przed oczami, było zdjęcie Igi i informacja o jej zakwalifikowaniu się do półfinału z podaniem wyniku. Zgłupiałem, a za chwilę, a nie trwało to długo, wkurwiłem. Bo jestem cholerykiem, przez 24 wspólne lata z Żoną poważnie stonowanym, ale jednak z zachowaniem fundamentów immanentnej cechy. Bo mecz rozpoczął się o 15.00 i oczywiście skończył.
Pierwszego seta wygrała wyraźnie Iga, drugiego wyraźnie Collins, a w trzecim przy stanie 4:1 dla Igi Amerykanka poddała mecz w atmosferze lekkiego skandalu związanego z jej zachowaniem. Bo niby miała jakieś dolegliwości (za parę godzin, jak gdyby nic, grała już w deblu), ale przede wszystkim zarzucała Idze różności, w tym ... nieszczerość. Collins jest tą tenisistką, która działa na mnie od 2-3 lat alergicznie i nie cierpię jej jeszcze bardziej niż Sabalenkę. Bo ta jest zwykłą łukaszenkowską prostaczką, a Collins wyrafinowaną pizdą. Sorry, ale inaczej nie mogę!
Wszystkiego w szczegółach dowiedziałem się oczywiście z pisemnej relacji z meczu, ale ostatecznie udało mi się znaleźć retransmisję i mecz obejrzałem. Niestety bez należnych mu emocji.
Serialu w tej sytuacji nie oglądaliśmy.
Dzisiaj o 19.37 napisał Po Morzach Pływający.
No to się rozpędziłeś. Następny wpis chyba za miesiąc 😉
Po wielkim " wkurwie" w Gdyni trochę " przeorganizowalem" swoje szare komórki i stwierdziłem, że teraz to ja będę wkurwiał innych . Od razu poczułem się lepiej.
W Ghencie rozładunek koksu był beznadziejny, bezplanowy i ogólnie bałagan, ale po " przeorganizowaniu" spłynęło to po mnie jak woda po kaczce, za to inni się wkurwiali kiedy udowadniałem im, że są ignorantami i leniwymi bęcwałami / wszystko zgodnie ich z instrukcją którą dostałem z portu / Dzień mi minął przyjemnie i z uśmiechem na twarzy.
Teraz droga z Antwerpii do Belfastu i zapowiada się kolejny idiotyczny rozładunek.
Teraz droga z Antwerpii do Belfastu i zapowiada się kolejny idiotyczny rozładunek.
Nieźle mnie rozbawił.
CZWARTEK (01.08) - 80. rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego.
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Spałoby się dłużej po wczorajszej gimnastyce i przy delikatnym szumie deszczyku.
Poranny gimnastyczny rozruch postawił mnie na nogi. Do tego Blogowe i onan sportowy.
W dopołudniu żyłem półfinałem Igi z Chinką Qinwen Zheng. Stąd tylko krótka moja wizyta w ogrodzie na spotkaniu 4+2, a wcześniej I Posiłek przy książce i już siedziałem na górze przed laptopem.
Iga grała z Chinką sześć razy i wszystkie spotkania wygrała. Dzisiejsze, siódme, przegrała. I z Qinwen Zheng i z samą sobą przede wszystkim. Nie była sobą. Popełniła mnóstwo błędów i źle taktycznie rozwiązywała sytuacje. Presja na złoto oraz świadomość grania już nie tylko dla siebie, ale i dla Polski, po prostu ją sparaliżowały. A Chinka grała swoje, konsekwentnie i bardzo dobrze. I wykazała dużą odporność psychiczną. To musiało wystarczyć.
Przed robotą skrzydła miałem podcięte. Bo dalej ceniłem sobie Igę, nic w tym względzie nie mogło się zmienić i byłem na drugim biegunie względem tchórzliwego hejtu, który debile musieli wylać. Ale co z tego - byłem smutny i co rusz wzdychałem ciężko.
- Ja tego nie mogę zrozumieć... - usłyszałem Żonę po którymś westchnięciu - ... jak można się tak przejmować sprawami, na które nie ma się wpływu?...
No, właśnie... - kluczowe było "ja tego nie mogę zrozumieć". Ale zasranego sportu nie użyła.
Szedłem malować w kiepskim nastroju. Trochę mi się poprawił, gdy przypomniałem sobie ostatnią analizę Q-Wnuka. Dotyczyła ona tego, co wspólnie z Żoną od lat robimy na płaszczyznach remontowo-adaptacyjnych i im podobnych, a co on na swój sposób musiał i musi obserwować. Zaskoczył nas, zwłaszcza Babcię, która nad tym długo potem piała i podziwiała, ale to przecież nie dziwota, tą swoją definicją, zgadzam się, wykraczającą poza zwykłą wiedzę dziesięciolatka.
- Bo Babcia jest architektem, a dziadek budowlańcem...
Czyli po mojemu - Babcia wymyśla, Dziadek zapierdala.
A przypomniało mi się właśnie z okazji malowania pralnio-łazienki. Układ ścian, liczba zakamarków i wysokość powodowały, że myśl o malowaniu była mi dość obmierzła, zwłaszcza gdybym miał malować w dwóch różnych kolorach, jak chociażby to miało miejsce w gościnnej kuchni. Czekałoby mnie wtedy mnóstwo dwuetapowego zasranego oklejania ścian malarską taśmą. A potem jej odrywania i cyzelowania na granicy kolorów. Masakra!
Na szczęście Żona wymyśliła jeden kolor do wszystkiego - do ścian, zakamarków i do sufitu. I oczywiście wybrała kolor farby. Mnie pozostało już "tylko" malować. No i nie spieprzyć efektu, bo jak pisałem wcześniej diabeł tkwi w szczegółach.
Wszystko razem - wynik meczu, świadomość jednego koloru farby i niedużej ilości czasu oraz delikatny chemiczny smród tworzyły dziwną mieszaninę psychologiczno-fizyczną. Taką, że do II Posiłku pomalowałem jakieś 60% powierzchni i stwierdziłem, że na dzisiaj mam dosyć.
A to odczucie zdecydowanie się ugruntowało, gdy z posiłkiem siedziałem sobie w ogrodzie i pisałem do... Q-Zięcia. Żadna siła nie byłaby w stanie z powrotem wciągnąć mnie na górę do pędzli, farb, smrodu i drabinowej gimnastyki przy aktualnym bólu głowy i mięśni. Potrzebowałem relaksu i wieczorem miałem go w trzech różnorodnych formach.
Najpierw mi odbiło (przez smutek i malowanie?) i ułożyłem dla niego tekst piosenki na wzór tej o Felku Zdankiewiczu Stanisława Grzesiuka:
Zięciuś Iksiński to chłopak morowy,
Pobrał sobie urlop kilkutygodniowy.
Ojra, tarira ojra, tarira ojra, tarira raz, dwa i trzy.
Urlop się kończy, czas do pracy wrócić,
Ale Zięciusiowi żal urlopu rzucić.
Ojra...
Nie tak urlopu, jak przesłodkich Słowian,
Którzy mu dawali moc przecudnych doznań.
Ojra...
Ale tu trzeba Zięciusia pocieszyć,
Wnet do korporacji gazem będzie spieszyć.
Ojra...
Również Słowianie znowu Go odwiedzą,
Bo to przecież tuż, tuż jest za małą miedzą.
Ojra...
Życie więc wróci na właściwe tory,
Bo nasz Zięciuś przecież bardzo honorowy!
Ojra, tarira ojra, tarira ojra, tarira raz, dwa i trzy!
(konieczne zmiany moje)
Tylko on, Pasierbica, Żona i ja znamy smaczki tego tekstu.
Potem poszliśmy z Pieskiem do Zdroju na sympatyczny spacer. Akurat w tę samą stronę szli goście z góry. Mieli okazję poznać Żonę, no i zaczęły się gadki. Wyraźnie było widać, że oni tak z nami mogliby po całym Zdroju i do wieczora.
A po niezależnym już powrocie obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
PIĄTEK (02.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Po smutnym onanie sportowym próbowałem trochę pisać. A potem zrelaksowałem się w ogrodzie przy I Posiłku i książce. Dodatkowo nastrój poprawiła mi szklarnia, a w nim maluteńkie pomidorki, jakieś dwadzieścia sztuk, które musiały się pojawić na skutek szturchania kwiatków szczoteczką. Ale mnóstwo kwiatków wyschło bez zapylenia i owocowania. Kolejne doświadczenie.
Zabrałem się za malowanie tych 40.%. I po skończeniu humor mi poprawiono na wiele sposobów. A to za sprawą wyglądu całości, która zaczęła jakoś wyglądać, a to za sprawą listonosza i jego młodej pomagierki i wreszcie za sprawą drobnej samochodowej wycieczki (padało) po Uzdrowisku celem załatwienia różnych drobnych spraw - nadania paczki z nadmiarowymi płynami przysłanymi za darmo Żonie, mimo że tyle ich nie zamawiała, odbioru prania i pobytu w Wodociągach. I nawet kolejna w nich standardowa kwadratowa rozmowa ze znaną nam panią nie była mi w stanie popsuć nastroju. Bo dodatkowo pogoda zrobiła się piękna i po powrocie wyszliśmy z Pieskiem do Zdroju. Panujący miły nastrój podkreśliliśmy pobytem w Amfiteatralnej - ja przy beczkowym Pilsnerze Urquellu, Żona przy małym ciemnym Kozelu. Chyba przez ten nastrój piwo "wchodziło", jak dawno nie.
Po powrocie obejrzałem mecz Igi Świątek ze Słowaczką Anną Karoliną Schmiedlovą. Iga wygrała bez problemów 2:0 (mecz trwał godzinę), stąd emocji nie było żadnych. Ale też ich nie byłoby, gdyby walka była wyrównana. Oczywiście Idze należą się gratulacje, bo to pierwszy medal polskich tenisistów i tenisistek na igrzyskach olimpijskich. Historia więc została napisana, ale...
Późnym popołudniem zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. U nich nihil novi. Ciągle do nich "jedziemy". W kolejnej wersji "ustaliliśmy", że może się uda w drugiej połowie sierpnia, bo wtedy Lekarka ma urlop, i nam będzie łatwiej przyjechać w środku tygodnia, kiedy nie będzie zmiany gości.
Wieczorem dość wcześnie, jak na nas, poszliśmy na górę i obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. Tedy spać. Ja już o 20.00. Starcy tak muszą..., że zacytuję klasyka bezwzględnej ironii.
PONIEDZIAŁEK (05.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Od razu do pisania bez żadnego sportowego onanu. Wczoraj przyszła wiadomość od Zaprzyjaźnionej Szkoły, że planują przyjechać około 17.00. A przygotowań do ich wizyty moc. I to z odpuszczeniem sobie wielu rzeczy. Na dodatek ten zasrany sport.
Zaprzyjaźniona Szkoła przyjechała 40 minut później względem planu.
Publikuję po pijaku. Chyba po raz pierwszy w historii. Ciekawe, co z tego wyniknie?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy.
W tym tygodniu Berta szczekała wielokrotnie jednoszczekami, zawsze na Sofoklesa. Boję się, że w ten sposób wyczerpie limit jednoszczeków na kilka lat. Ku naszej zgryzocie. Charkania do nich nie zaliczam.
Godzina publikacji 23.08.
I cytat tygodnia:
Wszyscy jesteśmy nieco dziwni. I życie jest trochę dziwne. A kiedy spotykamy kogoś, kogo dziwactwo jest zgodne z naszym, łączymy się z nim i wpadamy we wzajemnie satysfakcjonujące dziwactwo -- i nazywamy je miłością -- prawdziwą miłością. - Robert Fulghum (amerykański pisarz i minister unitariańskiego uniwersalizmu; nazwa nurtu religijnego charakteryzującego się „wolnym i odpowiedzialnym poszukiwaniem prawdy” oraz budowaniem duchowości poprzez odnoszenie się do treści różnych religii. We wspólnotach tego nurtu uczestniczą także ateiści oraz „osoby poszukujące”).