26.08.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 267 dni.
WTOREK (20.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.40.
Do 07.00 w łóżku nie wytrwałem.
We wtorek, 13.08 wstałem o 06.30. Jakieś podobieństwo jest.
Od rana cyzelowałem wpis.
Ku mojemu zaskoczeniu o 08.00 na górę przyszła... Żona. Wiedziałem, że idzie, gdyż kroki były inne.
Zrobiłem
jej ... czarną kawę i Żona z powrotem wróciła na dół. Za chwilę
usłyszałem inne kroki, delikatne i cichutkie. Ofelia, zaspana i
milcząca, siadła mi na kolanach.
- Jaki dzisiaj jest dzień tygodnia?
- Wtorek...
- A jutro?
- Środa... - odpowiedziała po chwili skupienia.
- A pojutrze?
- Czwartek... - to jej przyszło szybciej.
- A co będzie w czwartek?
- Przyjadą rodzice...
Zacząłem odstawiać teatr szlochając za rodzicami. Przeszła nad tym do porządku dziennego. Wiadomo, że dziadek taki jest.
Nie
trwało wiele, gdy Żona wróciła razem z Q-Wnukiem. A to zwiastowało
poranny młyn. Zanim się zaczął, udało mi się tradycyjnie przeczytać
dzisiejsze imieniny, po czym każdy z nas wybrał sobie w tajemnicy jedno
dla siebie i, jak zwykle się sobie przedstawialiśmy, mając przy tym
ubaw.
Jednym
z dwóch głównych akcentów młynu było skakanie i rozróba na nowym
miejscu, jakim się stała nasza sypialnia, a przede wszystkim łóżko.
Ważniejszym stał się jednak stryszko-pokoik. To jest najwyższe miejsce w
domu i prowadzą do niego strome ażurowe schody. Przez rok naszego
mieszkania stanowiły one swoisty zestaw półek, które umiejętnie
zagraciłem, czym się tylko dało. Kurz osiadł sam. Przyjazd
Zaprzyjaźnionej Szkoły spowodował, że wszystko usunąłem i schody
elegancko sprzątnąłem. Teraz swoją nietypowością i tajemniczością
prowokowały. A co najbardziej pobudza dzieci, jak nie tajemniczość?
W
pokoiku jest nawet w pełni funkcjonalne okienko, z którego można wyjść
na dach. Oczywiście ten fakt pierwszy zauważył Q-Wnuk. Robaczki
przymierzały swój wzrost do dużej pochyłości sufitu dotykając go, co
było fascynujące (dorosła osoba może stać tylko w pierwszej strefie,
zaraz po wejściu) i dymiły. Wielką atrakcją stało się włażenie i
złażenie po schodach. Oczy trzeba było mieć dookoła głowy.
Gdy wszyscy sobie wreszcie poszli, mogłem spokojnie skończyć cyzelowanie (cyzelację?).
Jednoszczeki Fafika zaczęły pieścić moje uszy dopiero kilka minut po dziewiątej. Tedy dzień się rozpoczął. Pięknie, o czym zaświadczało słoneczko i lazur nieba.
Na
dole Żona grała z dziećmi, a do mnie, na górze, i bardzo dobrze, że na
górze, dotarł niespodziewany sms od Q-Zięcia, który, sms i Q-Zięć,
zamieszał w poranku, a potem dalej to miał robić w ciągu dnia.
Q-Zięć
dostał smsa od trenera klubu, w którym trenuje Q-Wnuk, że w najbliższy
świąteczny czwartek jego młode łepki będą wprowadzać na boisko dwie
seniorskie drużyny. Przy różnych transmisjach można zobaczyć, jak to
wygląda i czym to jest dla takich łepków. A mecz miał być nie byle jaki,
bo rozgrywany na głównym metropolialnym stadionie i stanowił rewanż za
ten sprzed kilku dni, w którym nasza drużyna przegrała 2:0 ze
Szwajcarami na ich terenie. I miał być pokazany w telewizji.
Obecność
dzieci trzeba było szybko zgłaszać trenerowi. Stała ona w jawnej
sprzeczności z prostymi faktami. Q-Wnuk był akurat w Uzdrowisku, a nie w
Metropolii, z czego zdawała sobie sprawę nawet Ofelia, która
"dodatkowo" najbardziej zdawała sobie sprawę z faktu, że rodzice właśnie
w ten czwartek zaplanowali przyjazd do Uzdrowiska i to całe
zamieszanie, które nie do końca rozumiała, stworzyło w niej wyraźny
niepokój, który lada chwila mógł się przerodzić w Ja tęęęsknięęę za rooodzicaaamiii!
W
pierwszych tajnych smsach między mną a Q-Zięciem, a potem jeszcze z
Pasierbicą, która dołączyła, ustaliliśmy, że nie można o tym meczu nie
powiedzieć Q-Wnukowi, bo, gdy później dowie się przecież od kolegów,
dopiero będzie chryja! I w tym kontekście włos był dzielony na 16. Bo
były brane pod uwagę różne warianty z podwariantami. Główne to:
-
Krajowe Grono Szyderców przyjeżdża w czwartek, po czym tego samego dnia
ich Hondą Q-Zięć z Q-Wnukiem jadą w wiadomym celu do Metropolii.
Po czym nocą wracają do Uzdrowiska, albo nocują w domu i pojawiają się w
piątek rano. Podwariancik brzmiał Może ty też będziesz chciał być na meczu?
-
Krajowe Grono Szyderców przyjeżdża w czwartek, po czym tego samego dnia
Inteligentnym Autem w trzech chłopa jedziemy na mecz. Ewentualny nocny
powrót został przeze mnie natychmiast odrzucony. Wrócilibyśmy do
Uzdrowiska w piątek.
A najgłówniejsze ustalenie, które wyszło ode mnie, brzmiało:
- Ja wieści przekażę Matce i Teściowej, ale od tej pory wszystko ustalajcie z nią, beze mnie, bo samobójcą nie jestem.
- Ale trzeba najpierw zapytać Q-Wnuka - smsowo we troje ustaliliśmy jeszcze oczywistość - czy będzie chciał być na meczu... - przy ogólnym naszym wstępnym rozbawieniu Bo wiadomo, że będzie chciał.
W
tym względzie na dole nie zawiodłem się. Chciał. W drugim, żoninym,
również, bo gdy wieści przekazałem z wariantami i podwariantami
powtórzyła się historia z posłańcami znana z przekazów ustnych i
pisemnych od kilku tysięcy lat. Pamiętamy, co się z nimi działo, gdy
przynosili przykre, delikatnie mówiąc, wieści.
Żona
z miejsca bardzo się zdenerwowała słysząc o sprawie i możliwościach
podejścia do tematu, a główny impet jej zdenerwowania został oczywiście
od razu skierowany na mnie.
- Nigdzie nie pojedziesz! - kategorycznie zastrzegła, jakbym się do wyjazdu pchał. Chociaż z drugiej strony...
I
starała się Q-Wnuka odwieść (nie odwieźć; biedny obcokrajowiec) od
pomysłu pobytu na meczu. Byłem tą sceną ubawiony widząc, jak jest naiwna
i wiedząc, że jej praca jest pracą na ugorze. Ale ubawiony wewnętrznie,
bo na zewnątrz reprezentowałem w trakcie dialogu Babcia - Q-Wnuk twarz
Buster Keatona.
Tak
więc prosty, wypoczynkowy przyjazd Krajowego Grona Szyderców mocno się
skomplikował.
Scedowawszy na Żonę wszelkie ustalenia na linii Uzdrowisko
- Metropolia z zadowoleniem znalazłem sobie azyl w kuchni, żeby
przygotować śniadanie/I Posiłek. W jego trakcie zrobiliśmy z Q-Wnukiem harmonogram dzisiejszego dnia. Zawierał on punkt, który dzisiejszego dnia był już zrealizowany, ale dla porządku obaj uważaliśmy, że należy go umieścić, jednakowoż z uwagą, której znaczenie Q-Wnuk zaczynał już rozumieć, a która dla mnie stanowiła pewien wytrych. W rubryce "Co będziemy robić?", obok wpisu dotyczącego piłkarskiego wyjazdu do Metropolii dopisałem Dziadek nie chce mieć z tym nic wspólnego. A obok kolejnych wpisów dotyczących całego dnia też stosowałem powtarzający się wytrych w postaci To się zobaczy. Potem z rozpędu zrobiliśmy harmonogram środy. Był sens robienia czegoś podobnego na czwartek, skoro Dziadek nie chce mieć z tym nic wspólnego?
O
12.00 z góry wyjechali goście. Ci, co byli u nas 13 dób.
(Tu mały wtręt. Skorzystam z ewidentnego zakłócenia czasu i blogowej chronologii i odniosę się do poprzedniego wpisu. Taki pewien Powrót do przyszłości. Kto oglądał, ten wie.
Otóż, IMHO lub MSZ: również piszemy dup).
I ci, z której to pary pan szukał cienia z racji swoich problemów ze skórą (bielactwo, o którym usłyszałem pierwszy raz w życiu?!). Nie dało się im
wytłumaczyć, że nie muszę odbierać od nich apartamentu Na pewno wszystko jest w porządku i musiałem pójść z nimi na górę. Już na schodach, a potem w mieszkaniu z przejęciem relacjonowali.
-
Niczego my nie stłukli - zaczęli po śląsku z charakterystycznym
akcentem - i niczego my nie zepsuli! - Zostawili my porządek! - Niech
pan pójdzie też do łazienki!
Musiałem pójść i głośno mówić Tak, wszystko jest w porządku!
- A wie pan, co było najlepsze?!
Wykazałem niezwykłe zainteresowanie.
-
Sypialnia! - usłyszałem na trzy cztery. - Jest umieszczona idealnie. -
Tu w kuchni i w pokoju gorąco, a w sypialni chłód! - Codziennie my
robili po 14 tysięcy kroków, i, gdy my wracali, mąż kładł się w sypialni
i odpoczywał, a potem my znowu wychodzili. - żona ze śmiechem
opowiadała. - A wie pan, co my robili na tym balkonie? - wskazała ten
nasłoneczniony.
Nie wiedziałem, co z przyjemnością zaakcentowałem na twarzy.
- Postawili my balkonowy stół, o tutaj. - Ja otworzyłam te drzwi i od razu miałam blisko i serwowałam kawę.
- A ja w drugim pokoju też otworzyłem drzwi, sam siadłem sobie wewnątrz, w cieniu, a kawę miałem pod nosem!
- Świetne miejsce! - To do zobaczenia. - Proszę pozdrowić żonę.
- Dziękuję, na pewno przekażę. - Nie mogła wyjść, bo zajmuje się wnukami.
- A tak, tak! - Wczoraj my ją widzieli z nimi w parku!...
Natychmiast
zaczęliśmy sprzątanie, bo nowi goście mieli przyjechać o 15.00. Poszło
nam tak sprawnie (panowała niezwykła czystość), że Żona prawie
natychmiast napisała do nich, żeby, jeśli mogą, przyjechali o... 14.00.
Mogli ze sporą chęcią. Chodziło nam o to, żeby zminimalizować
nacisk Q-Wnuków, zwłaszcza jednego, i wreszcie wyjść i
realizować plan rozmieszczony na kartce.
Jedynym
utrudnieniem przy sprzątaniu były... Q-Wnuki. "Nowa, odkryta" przez
nich przestrzeń idealnie nadawała się do chowania, straszenia Dziadka,
skakania i gonitw. Stara, ta na dole, stała się mniej atrakcyjna.
Wyrobiłem
się na tyle, że w oczekiwaniu na gości, rozegraliśmy jedną partię
szachów (wygrałem), podczas której Żona mogła kończyć pic.
Goście, sympatyczna para z czternastoletnią córką i czteroletnią sunią, amstaffką, byli o ... 14.00.
- Ona jest bardzo przyjazna, ale, proszę uważać, bo skacze! - uprzedzili.
- Nam to nie przeszkadza... - zapewnialiśmy, ale dobrze, że uprzedzili, bo sunia swoją masę powitalną rzeczywiście miała, co przy jej próbach dostania się do naszych twarzy, aby je smagnąć jęzorem, miało znaczenie.
W końcu wyszliśmy z domu, aby realizować plan.
Pierwszy w kolejności był tor saneczkowy. Q-Wnuk wprawił się już na tyle, że zjeżdżał tak szybko, jak... Dziadek. Ofelia to potwierdzała.
Potem rozegrałem z nim turniej air hockey'a. Przy wrzaskach i emocjach uzyskaliśmy idealny remis. Jeden mecz wygrałem ja, drugi on, a pozostałe dwa skończyły się remisem.
Następna w kolejności była Stylowa. Robaczki musiały nauczyć mnie nowej gry, a przystałem na to tylko dlatego, że była w pełni logiczna i nic tam nie zależało od szczęścia, rzucania kostką, od różnych obrazków nierozróżnialnych przeze mnie i debilnych nazw rodem z fantasy. I trwała do 15. minut. Żona w "Sherlock'a" (ja z mety bezwiednie zacząłem nazywać Hitchcock'iem) już grała i potwierdzała.
Sam siebie zaskoczyłem, bo od razu wygrałem. Ale potem nie było już tak różowo. Najśmieszniejszy w tej grze był fakt nie samej gry, ale udział w niej Ofelii, która mimo swoich tylko siedmiu lat wszystko kumała.
W drodze powrotnej odebraliśmy... 4 paczki. W jednej z nich był drugi już zegar szachowy, bo ten pierwszy (prezent na 10. urodziny Q-Wnuka) mieliśmy wysłać do reklamacji. Firma tak się sprężyła, że zdążyła wysłać nowy jeszcze przed świętem nie czekając na zwrot poprzedniego.
Zegar od razu przetestowaliśmy. W domu najpierw na czas dałem łupnia Q-Wnukowi w szachach, a potem w warcabach.
Harmonogram złowieszczo głosił, że po II Posiłku z Q-Wnukiem mam pójść na boisko. Sam tak wpisałem. A miałem wyjście?...
Czekała nas przykra niespodzianka. Całe boisko było zajęte przez jakąś piłkarską szkółkę. Zajęcia prowadził jakiś czterdziestoletni pan. Akurat wszystkie łepki siedziały na środku, a on coś tłumaczył.
- Przepraszam pana, a czy mój wnuk mógłby dołączyć, bo jest teraz u nas na wakacjach, a w Metropolii trenuje w klubie?...
Pan zaczął przepraszać i się tłumaczyć.
- Naprawdę nie mogę... - Proszę zrozumieć, teraz takie czasy... - Mam pisemne zgody rodziców, że gdyby... - Poza tym jestem dyrektorem szkoły, znam te wszystkie przepisy na wylot, pan rozumie...
Rozumiałem i z rozrzewnieniem wspominałem te czasy, gdy ja i wszyscy mi podobni będąc w wieku tych łepków chodzili bez żadnej opieki nad rzekę, albo na byle jakie boisko, gdy istniało, i gdy można było tam się dostać i do upadłego grać w piłkę, która sama w sobie stanowiła rarytas.
- Naprawdę rozumiem, proszę się nami nie przejmować. - Sam jestem emerytowanym nauczycielem, to wiem, jak to jest i też byłem dyrektorem szkoły...
- O, to mnie pan rozumie... - ucieszył się.
Zrezygnowany - ja, zawiedziony - Q-Wnuk, zaczęliśmy opuszczać boisko, gdy trener podszedł do nas.
- Wie pan, ja teraz w zasadzie mogę tak poprowadzić zajęcia, że tamta połowa boiska będzie całkowicie wolna.
Czy potrzebowaliśmy czegoś więcej? Gdy trening za jakiś czas się skończył, a my zostawaliśmy, jeszcze raz panu podziękowałem i trochę ponarzekaliśmy na współczesne szkolne czasy.
I gdy zaczęliśmy z Q-Wnukiem strzelać sobie na bramkę, przyszedł jego kolega, już 12-latek, ten, którego poznał w zeszłym roku i ten, który przyjeżdża do Uzdrowiska, do babci. W tamtym roku dostawał od Q-Wnuka regularne baty i zupełnie tym się nie przejmował wywodząc przy okazji jakieś uzasadnienia i wprowadzając na boisko specyficzną filozofię. Teraz też przegrał mecz, ale już "tylko" 5:10. Filozoficznego podejścia do sprawy nie zmienił, ale zdecydowanie poprawił się w piłkarskim rzemiośle. Wzrosły kondycja, technika i siła strzałów.
- Bo trenował mnie mój kolega ... - przyznał się, gdy zauważyłem wzrost jego umiejętności.
Po meczu miałem zamiar odsapnąć. Kolega stał na bramce, a Q-Wnuk strzelał. Ciekawe, że nawet taki moment świadczył o tym, że między nimi sympatycznie zaiskrzyło w tamtym roku i to iskrzenie się kontynuuje.
- Ale wiesz, dziadek - nagle usłyszałem delektując się pierwszą fazą wypoczynku - fajnie byłoby, gdybyś mi z rogu boiska centrował na główkę, półgórne, albo po ziemi robił takie wystawki.
Więc dalej wypoczywałem, ale inaczej.
Wieczorem, w domu, już na górze, gdy przymierzałem się do kąpieli Robaczków, czekała nas afera, w jakimś stopniu sprokurowana przez mnie. Bo, gdy zadzwonił do mnie Q-Zięć, aby omówić wiadomą sprawę, chociaż się przecież od niej odżegnywałem, niepotrzebnie telefon ustawiłem na głośność. I Ofelia, usłyszawszy głos taty, bardzo szybko zaczęła szlochać. I nic i nikt nie był w stanie jej uspokoić. Ostatni etap rozpaczy polegał na tym, że na brzuchu zaległa na drugim końcu łóżka, całkowicie obrażona na cały świat odwróciła się od nas i ostentacyjno-dramatyczno-teatralnie rozpaczała. Wsadzenie jej pod prysznic z bratem i zwykłe w takich razach wygłupy pozwoliły jej wrócić do równowagi. A bajki na dobranoc dopełniły pozytywnego dzieła.
Ustalenia z Krajowym Gronem Szyderców były takie, że w czwartek, 15.08, przyjeżdżają do nas autem, po czym, jeśli kolej pozwoli, Q-Zięć z synem wracają do Metropolii, jeśli nie, to z powrotem autem, wpadają do domu, żeby coś przekąsić, zabrać stosowne stroje i jechać na stadion. A po noclegu wracaliby w piątek do Uzdrowiska.
Przy okazji długich rozważań Pasierbica, zaraz po rozmowie telefonicznej, smsowo mnie dobiła zarzucając mi, że jest mocno zawiedziona moją ostatnią postawą. Bo rano, ostatnio, gdy jedzie do pracy tramwajem, wyluzowana przy kawie z termosu i książce, nie otrzymuje ode mnie smsów z relacjami o jej dzieciach z wyciąganiem smakowitych kąsków Bo tak je lubię czytać!
Ja też je lubi... łem. Ale ciekawe, kiedy miałbym to robić? Zdobyłem się jednak na spokojne i rzeczowe wyjaśnienia. Słowo "zmęczenie" w nich dominowało.
Po kąpieli miałem im jeszcze poczytać, bo Babcia była ... zmęczona. Z ulgą przyjąłem fakt, że Robaczki wybrały oglądanie bajek. Stąd
przed snem miałem jeszcze chwilę oddechu... przy laptopie. Kładłem się
sporo połamany po szybkim i intensywnym sprzątaniu, a przede wszystkim
po boisku. Nie wiedzieć kiedy, zasnąłem w trakcie poszukiwania na łóżku
jak najmniej bolesnej pozycji dla ciała. I... zmęczony.
No i dzisiaj wstałem o 07.30.
Sporo nieprzytomny po wczorajszym długim siedzeniu przy wódce ze znajomymi - Elektrykiem i jego żoną. (kto zacz w następnym wpisie)
Nie łudziłem się, że cokolwiek w sprawie nadrobienia zaległości poczynię. Raczej starałem się, żeby nie popaść w kompletną frustrację i tak uporządkować niekompletne wpisy poszczególnych dni, żeby w kolejnym wpisie się nie pogubić (nie mówiąc już o czytających) i zachować fakty oraz aurę tamtych zdarzeń pro memoria.
Dość nietypowa zaś godzina publikacji wynikała praktycznie z tego samego. Chciałem spokojnie doprowadzić rzecz do końca bez uszczerbku na moim zdrowiu psychicznym. Musiałem to dzisiaj w miarę spokojnie mieć już za sobą, bo nie wiedziałem, jaki towarzysko czeka mnie wieczór. A mogło być różnie, więc wolałem nie ryzykować i, na przykład, w stanie sporego nasączenia C2H5OH i nawarstwiającego się zmęczenia po raz pierwszy w historii nie opublikować wpisu. Nie darowałbym sobie tego.
Powstały więc spore zaległości, praktycznie dwutygodniowe. Ciekawe, czy w następnym wpisie uda mi się zmieścić:
- ostatni dzień naszego samodzielnego pobytu z Q-Wnukami (środa, 14.08),
- pobyt Krajowego Grona Szyderców (15-18.08),
- pobyt Brata (18-19.08),
- naszą wizytę w Pięknym Miasteczku u Nowych w Pięknej Dolinie (22-24.08),
- wizytę Elektryka z żoną (25-27.08),
- mój wyjazd z Wnukami (30.08-01.09) i
- codzienność, która przecież toczyła się jakby niezależnie i na przekór (14.08-02.09) ?! 20 dni!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy i wysłał jednego smsa. Z przestrogą, ale w sumie miłego i kulturalnego. Jeśli za taki można uznać grożenie palcem, jak do dziecka.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz jednoszczekiem. W trakcie naszego wspólnego pobytu u Nowych w Pięknej Dolinie w dniach 22-24.08 (czw-sb; patrz następny, zaległy wpis). Piesek, rano, nagle,
"ni z tego ni z owego" basowo szczeknął jednoszczekiem skutecznie nas budząc. Nie mógł
to być Ziutek ani Bruno. Panią ciekawość i zachwyt nad Pieskiem
całkowicie już wybudziły.
Cudzysłów
zastosowany przeze mnie ma poważne uzasadnienie. Bo Piesek wcale nie
zareagował ni z tego ni z owego, tylko z poważnego powodu, jakim musiał
być któryś z dwóch kotów właścicieli.
W
Tajemniczym Domu nie ma takiej sytuacji z racji jego konstrukcji, żeby
kot bezczelnie defilował tuż pod samym nosem oddzielony od Pieska tylko
szybą. A u Nowych w Pięknej Dolinie taras jest idealnie na poziomie
podłogi salonu, w którym okien i drzwi do samego dołu jest całe
mnóstwo.
Godzina publikacji 16.29.
I cytat tygodnia:
Ciężar dyscypliny jest zawsze lżejszy niż ból żalu. - Nido Qubein (libańsko-amerykański biznesmen; Od 2005 roku jest rektorem High Point University. Jest prezesem Great Harvest Bread Company i zasiada w zarządach kilku innych firm).