09.09.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 281 dni.
WTOREK (03.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
A miałem zamiar o 06.30.
Mimo że w łóżku leżałem aż 9 godzin, to spałem nie najlepiej. Na pewno przez blog. Osiągnąłem apogeum nasycenia w kierunku obrzygania się pisaniem. Stąd rano, dla resetu, przeprowadziłem długi onan sportowy, specjalnie spowolniony, żeby jak najbardziej przedłużyć czas, po którym nieuchronnie (profesjonalizm) czekało mnie cyzelowanie ostatniego wpisu. A nawet po onanie kombinowałem, co by tu porannie sensownie robić, żeby nie musieć jeszcze wracać do bloga. O, ja nieboga!
Stąd wybuchnąłem pustym śmiechem, gdy Żona rano zapytała mnie Poprawiasz?
Z dobrych wieści: Iga wyrzuciła za burtę US Open trzecią, kolejną Ruską. Z Samsonową wygrała 2:0.
Stała się takim katem Rusek. W ćwierćfinale (jednak, człowieku małej wiary!!!) zagra z Amerykanką Jessicą Pegulą. Żeby nie wiem kiedy, nawet w środku nocy, ten mecz się odbywał, to go obejrzę. Potraktuję go w kategoriach sportowych jako bardzo ciekawe wydarzenie, ale też w ramach pokuty będę sypał głowę popiołem. Ech, to dziedzictwo kulturowe!...
Aby być jak najdalej od cyzelowania, specjalnie zrobiłem sobie wycieczkę i kupiłem Socjalną oraz zawiozłem pranie. A gdy wróciłem, nie spodziewałem się, że w tej ucieczce pomogą mi Półmaratonowcy.
Około 11.00 rozległ się dzwonek do drzwi i było wiadomo, że to oni, bo od jakiegoś czasu pakowali się na podjeździe przed wyjazdem. W czasie przydługiej rozmowy podtrzymywanej żwawo przez obie strony wiele się wyjaśniło. Półmaratończyk w trakcie pobytu zdobył puchar za zajęcie I miejsca Ale, wie pan, w swojej kategorii wiekowej, bo teraz wygrywają młodzi!
- Ale to był bieg na 10 km ... - wspomniał z lekkim lekceważeniem, jakby nie było o czym gadać. - W Uzdrowisku jestem już któryś raz. - Zawsze sobie biegnę w stronę Górniczego Miasta, ale tylko 14 km w jedną stronę i robię nawrotkę. - Teren pofałdowany, pod górę i z górki, piękne widoki. - Wie pan, odpoczywam... - Tylko muszę uważać, zwłaszcza na zakrętach, bo ruch straszny i mnóstwo wariatów.
- Nie to co dawniej, gdy szosą nawet konik przejechał z furmanką. - W trakcie tego pobytu raz pobiegłem do Łańcuchowej Wsi, ale to ostatni, bo płasko i straszne nudy.
Jego żona okazała się być polonistką, a "siostra" nie była siostrą, tylko koleżanką z dawnych lat. Teraz mieszka w Toronto.
- Wracam 21. września... - westchnęła ciężko. Nie dopytywałem.
Ma rodzinę w Metropolii, a ostatni raz była w Polsce 6 lat temu.
Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się nie tylko na podjeździe, ale ... u nas w domu i w ogrodzie. Bo z ust którejś z pań padło pytanie, czy mogliby do nas zajrzeć Jak państwo mieszkacie? i, ku mojemu zaskoczeniu, Żona od razu się zgodziła. Wszędzie piali z zachwytu, ale w swój sympatyczny sposób, ze zbyt wielką ekspresją, która nas bawiła i rozśmieszała.
Najpierw obejrzeli wolne akurat dolne mieszkanie. Piali.
- Jaka duża łazienka! - I shower!
Uśmiałem się w duchu. Gdy po odsłonięciu kotary, z "zaskoczenia" ujrzeli salon i resztę dołu na trzy cztery wykrzyknęli O, Boże!, przy czym Kanadyjka O, my god!
- Chodźcie, chodźcie - wołał Półmaratończyk, gdy zobaczył kuchnie na drewno i tę przestrzeń od Bawialnego do kuchni. - Zobaczcie.
- O, mój Boże! - Oh, my God! - znowu usłyszałem.
Ale tego naszego ogrodowego azylu naprawdę się nie spodziewali. Bo goście "zamknięci" z przodu nie wyobrażają sobie nawet, że tam, z drugiej strony...
- O, mój Boże! - Oh, my God! - panie piały stojąc na tarasie i patrzyły na ogród. A potem robiły to samo stojąc na dole.
- Chodźcie, chodźcie - wołał Półmaratończyk, gdy zobaczył Bystrą Rzeczkę i prywatne zejście. Specjalnie otworzyłem furtkę.
- O, mój Boże! - Oh, my God!
Chciałem jeszcze wejść na piętro i pokazać sypialnię (kultura była zrobiona) i pralnio-łazienkę z balkonem łączącym oba pomieszczenia, ale Żona się zaparła, że nie, a goście taktownie się nie pchali.
Półmaratończyk zapewniał, że w przyszłym roku przyjedzie z córką. Nie wnikałem w zapewne skomplikowane relacje rodzinne.
Gdy wyjechali, stwierdziliśmy, że to nasi goście. Zakręceni totalnie, przez to zabawni, ale przy nich ani razu nie tkwiliśmy w stresie i nie czuliśmy się niekomfortowo. Wręcz odwrotnie. Nie to co przy Hermenegildzie. Dlatego Żona nie miała żadnych zahamowań, aby wpuścić ich do naszej prywatnej części, bo wszystko działo się naturalnie.
I Posiłek przedłużałem, ile się tylko dało. Dość powiedzieć, że do cyzelowania (cyzelacji) siadłem o ... 13.00. Na górze, w sypialni, żeby mnie nic nie dekoncentrowało. I akurat wtedy usłyszałem głos Sąsiadki z Lewej. Nie mogłem nie wyjść na balkon i z nią nie porozmawiać. Tak, tak, porozmawiać. A pomógł mi jej syn. Wystarczyło, że szedł pierwszy, więc się z nim przywitałem i zapytałem, jak się czuje.
- Dobrze. - odpowiedział, bo przecież jest nastolatkiem.
Sąsiadka z Lewej zorientowała się od razu. Nawet na odległość mogliśmy porozmawiać, co tylko świadczyło o tym, że ma dobry wzrok. Idealnie w tym momencie przyjechali. Mogli już wczoraj, ale lekarz zalecił pobyt w szpitalu o jeden dzień dłużej.
- Syn czuje dobrze. - Blizny od ukłucia na prawej skroni nie widać, bo ma długie włosy! - śmiała się. - Do szkoły pójdzie dopiero za dwa tygodnie.
Wykazałem tyle taktu, że dłużej jej nie męczyłem. Co było robić? Już nic nie było mnie w stanie uratować przed cyzelowaniem.
Pierwszą część, do 19.08, skończyłem po godzinie znajdując trochę błędów stylistycznych i sporo literówek. Żonie zaniosłem na dół karteczkę: DO 19.08! DALEJ NIE !!! Bo ciągle pytała To kiedy mogę zacząć czytać?
I musiałem zrobić przerwę. Umęczony położyłem się na pół godziny. Na dole u gości, bo chłodno. Wymyśliła Żona.
Gdy wstałem, po jakimś czasie zaniosłem kolejną: DO 25.08! DALEJ NIE!!!, a potem kolejną: DO 29.08! DALEJ NIE!!! O 16.30 zszedłem po raz ostatni.
- Możesz już czytać do końca. - poczułem wielką ulgę.
Tym bardziej smakował mi II Posiłek (pyszna pręga w sosie) w ogrodzie i tym bardziej się relaksowałem. I z przyjemnością podlałem część trawniczka i pomidory. Po czym zrobiliśmy sobie relaksacyjny spacer po Zdroju z Pieskiem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
ŚRODA (04.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Poranek był niespieszny. Trwaliśmy w "dziwnej" atmosferze bez gości ze świadomością, że w całym domu nikogo nie ma, tylko my. Ostatni raz było tak 8. czerwca. Wczoraj, gdy kładliśmy się spać, też nam było dziwnie.
Jeszcze przed I Posiłkiem zabraliśmy się za sprzątanie dołu. To nie wszystko. Omówiliśmy stan finansów i płatności w tym miesiącu, a potem Żona zdążyła mnie jeszcze ostrzyc.
Strzyżenie maszynką na "trójkę" to taki specyficzny rytuał utworzony 24 lata temu. Dzieją się w nim nietypowe różne rzeczy - proces przygotowawczy, strzyżenie właściwe z chichami, śmiechami i moimi wygłupami, które, według Żony mogą się źle skończyć i to na wiele sposobów, jej protestami przy zaczepianiu w trakcie manewrów maszynką na mojej głowie i w pobliżu uszu, czyli przeszkadzaniu w strzyżeniu oraz sprzątanie i zwijanie całego interesu.
- Ale masz długie włosy... - usłyszałem. Faktycznie, miałem zamiar je ostrzyc przed wyjazdem do Nowych w Pięknej Dolinie, ale wówczas zwyczajnie nie wyrobiłem z czasem. - A ile włosisków urosło ci w uszach i na uszach...
W tym momencie maszynka nie miała już na sobie nakładki, która pilnowała, żebym był strzyżony na "trójkę". Miał nastąpić ostatni etap - wycinanie do zera włosów na karku.
- Jak u małpy... - zacząłem mówić sam do siebie. A mózg robił już dalej swoje i wrócił wspomnieniami do czasów, w których mogłem mieć 16-17 lat. I mówiłem głośno, sam do siebie.
- A wiesz, tato, że człowiek pochodzi od małpy?! - zagadałem kiedyś do Ojca. Oczywiście prowokacyjnie jadąc po bandzie, bo mogło być różnie, Na przykład, wpierdol na poczekaniu.
- Co ty pierdolisz, chuju głupi?! - To może i ja pochodzę od małpy?! - Wtedy nie było już mnie stać więcej na "dyskusję".
Opowieść tę Żona znała doskonale, bo jej kilkukrotnie przy różnych okazjach przypominałem.
Nagle poczułem maszynkę zamiast na karku, to na głowie. Zerwałem się ze stolika, jak oparzony, i rzuciłem się do lustra. Oczywiście było za późno. Środkiem głowy biegł piękny sznyt równo rozdzielający wyższe od niego włosy po lewej i po prawej stronie. A spotkanie z koleżankami i z kolegami miałem mieć za dwa dni. Zakląłem szpetnie. Żona zaś... pękała ze śmiechu.
- A bo się zamyśliłam nad tą małpą... - dusiła się ze śmiechu widząc moją minę.
Starałem się uratować sytuację.
- To może na obrzeżach sznytu muśniesz wyższe włosy maszynką i je leciutko skrócisz, żeby nie rzucał się tak w oczy.
- Lepiej nie... - zauważyła przytomnie. - Bo może być jeszcze gorzej!
Natychmiast mnie przekonała.
- Przez dwa dni się wyrówna... - usłyszałem uspokajający głos, który rzeczywiście mnie uspokoił, bo nie usłyszałem w nim cienia bagatelizowania problemu.
Też tak uważałem. Ale na Żonę postanowiłem uważać. Zwłaszcza w trakcie strzyżenia.
Jednak ostatecznie aż tak strasznie tą fryzjerską wpadką się nie przejąłem. Od jakiegoś czasu (od kiedy rozstaliśmy się ze Szkołą?) jestem mniej wrażliwy na mój wygląd. Najlepszy dowód, że potrafię wyjść w Uzdrowisko "na menela" i załatwiać różne sprawy. Na razie tylko zakupy w Biedronce, Intermarche, bankomat, paczkomat i spacer z Pieskiem obrzeżami Zdroju. Ale to "na razie" chyba będzie graniczne, bo nie można zapuścić się całkowicie. Stąd już tylko krok do zdziadzienia.
Gdy skracałem brodę i brałem prysznic, Żona kończyła sprzątanie dołu. Nawet zdążyliśmy zjeść I Posiłek, zanim przyjechała gościna.
Dziewczyna, bo tak wyglądała, przynajmniej w moich oczach, a raczej kobieta, bo wychodziło, że ma 32 lata, zajechała czarną beemwicą. Lewy słupek bramy przy skręcie w prawo i wjeżdżaniu na posesję minęła na pewniaka, płynnie, w ogóle się nie certoląc w odległości może 10. cm, czym, nie powiem, zaimponowała mi. Mogła mi już zaimponować wcześniej, ale wtedy nie brałem jej słów poważnie.
- Gdzie pani chciałaby zaparkować? - podszedłem jeszcze na ulicy do czarnej beemwicy, na widok której lekko się naszczurzyłem. - Jutro przyjadą kolejni goście, ci na górze, to może pani wybrać... - Na płaskim czy lekko w dół?
"Lekko w dół" zaakcentowałem mocniej i specyficznie, żeby podkreślić znaczną trudność i zasugerować, że lepiej będzie dla wszystkich i dla auta, gdy zaparkuje na płaskim.
- Obojętnie... Jak panu wygodnie. - odparła lakonicznie z bardzo leciutkim zdziwieniem. Ledwo, ledwo zaakcentowanym na twarzy. A może mi się zdawało.
Wtedy uważałem, że to był lakonizm, ale bardzo szybko okazało się przy wzajemnym poznawaniu się, że jest to precyzja i konkret. Co oczywiście było spójne z lakonizmem. Ponadto pani była normalna, rozmowna.
Wtedy w to "obojętnie " nie uwierzyłem i odparłem To na płaskim. Pokieruję.
- Niczego nie uszkodziłam? - zapytała, gdy wysiadła z auta po zaparkowaniu. Była to wyraźna reakcja na moje dopytywanie, gdzie chce zaparkować i być może na moje niedowierzanie wypisane na twarzy na jej "obojętnie", ale nie odczytałem tego jako prowokacji, może dlatego, że była młoda, zrobiła to z wdziękiem przemycając jednocześnie swoją inteligencję.
Po zamknięciu bramy, powitaniu się i wypuszczeniu z auta pieska przyszedł czas na wprowadzanie pani w nasze realia. Wytłumaczyłem, żeby przez cały pobyt parkowała w tym samym miejscu, a nowi goście zaparkują O, tutaj, w dół.
Zapewniła nas, że przez cały pobyt auta ruszać nie będzie, że Uzdrowisko zna, że wie, że ulica jest jednokierunkowa Tak, widziałam znak (zareagowała konkretnie, bez obruszenia się; na swoje usprawiedliwienie dodam, że mężczyznom też o tym mówię, a późniejsza ich jazda nie jest taka wcale oczywista) i że w innym miejscu w Uzdrowisku akurat teraz przebywają jej rodzice.
To się ośmieliłem.
- A przepraszam, że tak zapytam... - Tą beemwicą to pani pruje po autostradach i eskach... - było to raczej stwierdzenie oczywistego faktu, niż pytanie.
- Nie. - usłyszałem normalnie, znowu bez cienia zdziwienia czy obruszenia się. - I nawet włączam kierunkowskazy... - dodała wcale nieprowokacyjnie, ale tak, jakby czytała mi w myślach i jakby wiedziała, że na tym tle jestem bardzo uczulony.
- I chce pani powiedzieć, że przy wyprzedzaniu, zwłaszcza na autostradzie lub esce, sygnalizuje pani manewr włączając kierunkowskaz i potem ponownie przy powrocie na prawy pas?
- Oczywiście... - znowu bez obruszenia się. - I gdy się zbliżam do skrzyżowania również sygnalizuję skręt wcześniej, a gdy stoję na światłach też używam kierunkowskazu.
Odebrałem to jako dobrze zakamuflowaną prowokację.
- I chce pani powiedzieć, że gdy pani porusza się po pasie, którzy narzuca swoimi oznaczeniami dany skręt I przecież wszyscy widzą, gdzie skręcam!, to mimo tego włącza pani kierunkowskaz?...
- Oczywiście... - Prawo jazdy mam - tu się lekko zastanowiła - ... 14 lat. - Zdałam za pierwszym razem... - pochwaliła się.
Stąd się wzięły te moje inteligentne obliczenia jej wieku.
- To skąd ta beemwica? - nie odpuszczałem starając się przy słowie "beemwica" nie pokazywać na twarzy obrzydzenia.
- Mój były chłopak (jednak dziewczyna - wtręt mój) handlował samochodami i, gdy zobaczyłam ten, od razu się zakochałam.
Dalej w tym temacie nie dociekałem. I nawet nie przeszedłem na jej byłego chłopaka mogąc zadać niewinne pytanie A co się stało?
Później pani, gdy staliśmy przed "jej" mieszkaniem i dalej sympatycznie gaworzyliśmy, nabijała kolejne punkty. Miejsce, które my nazywamy na potrzeby gości "małym ogródkiem" nazwała "ładnym zakątkiem", co mi się bardzo spodobało. Ostatecznie okazało się, że pani jest po ogrodnictwie (ogrodnictwo ozdobne - zaznaczyła), więc zaraz znalazł się wspólny temat, gdy wyszło na jaw (pomogłem w wychodzeniu), że Żona jest po architekturze krajobrazu i obie panie zgodnie stwierdziły A, to jest zasadnicza różnica.
- Ale w swoim zawodzie nie pracuję... - wyjaśniła. - Tylko od kilku lat w firmie, która produkuje i montuje wewnętrzne i zewnętrzne metalowe schody.
I z ciekawością zaczęła przyglądać się naszym.
- Ale jeśli pani zauważy coś negatywnego, to proszę nam nie mówić! - uprzedziłem.
Pani czepiła się tylko spawów, a konkretnie tego, że w niektórych miejscach były widoczne.
- My tak nie robimy... - zaznaczyła w swoim stylu, czyli bez cienia przygany i chwalenia się. Po prostu fakt.
- To ja już panie zostawiam. - oznajmiłem. - Bo reszta to Żona. - Ona tutaj jest szefem! - jak zwykle poinformowałem.
- To widać... - znowu zrobiła to tak, że trudno było się obruszyć, zirytować, a przede wszystkim mieć poczucie legnięcia (dopuszczalne w grach) męskiej ambicji w gruzach. Fakt, po prostu.
Upał skutecznie odbierał mi chęci do jakiejkolwiek roboty na zewnątrz. Ba, był na tyle skuteczny, że w głowie nie potrafiły się nawet zaląc (zalegnąć się) o nich myśli. Przyszedł więc czas na uzupełnienie w pralnio-łazience trzech brakujących gniazdek. W nowych miejscach, tych stricte łazienkowych, powstałych po remoncie, tkwiły nowe włączniki i gniazdka, a w starych, pralnianych, stare lub ich wcale nie było i tylko straszyły puszkowe dziury z wystającymi kablami. Uzupełniłem i ujednoliciłem elektryczny wystrój. Pozostaje jeszcze, aby całkowicie zamknąć remont pralnio-łazienki, domalować gdzieniegdzie drobne niedomalowania, doczyścić nadmalowania w miejscach, gdzie farby nie powinno być i temat po wielu miesiącach będzie zamknięty. Zawsze tak jest, gdy się go nie zamknie natychmiast, jednym ciągiem. Do pozostawionego stanu, takiego z lekkimi brakami, człowiek się przyzwyczaja na tyle, że temat może nie zostać zamknięty nigdy.
W kontekście czekającego mnie ćwierćfinału US Open Iga Świątek - Jessica Pegula (Amerykanka), który miał się rozpocząć jutro o 01.00 naszego czasu, postanowiłem iść spać o 18.00. Żeby sobie z Żoną nawzajem nie przeszkadzać, wymyśliliśmy, że będę spać w górnym, wolnym akurat, mieszkaniu gości, w naszej pierwotnej sypialni. Przeniosłem swoją pościel, Żona dała mi prześcieradło i się umościłem. Każde z nas, każde ze swojej perspektywy, patrzyło z ciekawością, jak mi będzie. Obojgu nam wychodziło, że powinno być bardzo dobrze - szerokie łóżko, kontynentalne, lampka i szafka nocna, łazienka pod nosem, zbędne dwa pomieszczenia (kuchnia i salon) i wystrój hotelowy, taki wymuskany. No i świadomość, że gdy wstanę w nocy, żadna miarą nie będę budził Żony, bo niczego śpiąc na peryferiach domu nie będzie słyszeć.
Na początku zachwycony nie uświadamiałem sobie niczego, ale potem moje zmysły doszły do głosu wiercąc mi dziurę w mózgu, w ośrodku, który te wrażenia zmysłowe rejestrował i przetwarzał. A przetwarzał dość niekomfortowo. Dość szybko w oczy zaczął mnie kłuć wymuskany, hotelowy, obcy wygląd. Na szczęście nie trwało to długo, bo przy czytaniu książki oczy zaczęły bardzo szybko się zamykać. Zgasiłem lampkę i ułożyłem się po prawej stronie materaca, tej, na której spałem, gdy się wprowadziliśmy. Było to naturalne.
Stan, który zarejestrowałem w miarę świadomie, musiał trwać dość długo i dość długo się męczyłem, bo wydawało mi się (tak czułem), że materac ma dziwną pochyłość, chociaż jest przecież nowiutki i płaściutki i że ciągle z niego spadam poza łóżko. A to nie mogło przysłużyć się dobremu snowi. Trochę się poprawiło, gdy przerzuciłem się na środek. Natomiast zmysłu węchu nijak nie mogłem ominąć. Bardzo szybko zaczął mi doskwierać - ta obca mieszanina zapachów pozostawiona przez dziesiątki ludzi. W hotelu by mi w zasadzie nie przeszkadzała, ale mózg wiedział, że przecież jednak śpię w domu.
CZWARTEK (05.09)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.
Pierwszy o 00.30.
Do tego momentu przewalałem się po nowym łóżku i, mimo komfortu (całe do dyspozycji) i własnej pościeli, spałem źle. Ostatecznie najbardziej przeszkadzała mi twardość materaca. Za duża, mimo topera. Podejrzewam, że dość szybko bym się przyzwyczaił. W każdym bądź razie od gości nie mieliśmy żadnych negatywnych uwag. Poza tym organizm zdążył się już odzwyczaić od tego pomieszczenia, mimo że przecież od wprowadzenia się do Tajemniczego Domu spaliśmy tam 7,5 miesiąca. Czułem się obco. W naszej sypialni śpimy już... 7,5 miesiąca. Więc pod każdym względem zdążyliśmy ją oswoić. Poza tym ciągle, do samego rana, przeszkadzał mi obcy zapach. Organizm to wszystko wiedział.
Iga przegrała 0:2 po kiepskiej grze. Ciekawe, że wcześniejszych meczów w US Open, tych, które Iga wygrała, nie oglądałem, a musiałem zarwać noc, żeby zobaczyć jej przegraną. Zasrany sport!
Kładłem się spać ponownie na twardym materacu o 02.55.
Drugi o 06.20.
Obudziłem się o tej porze i przesunąłem budzenie na 07.30, po czym za minutę wstałem czując, że już spać nie będę. Paranoja.
Żona spała ... fatalnie. Budziła się wiele razy i nasłuchiwała - wstałem, nie wstałem, oglądam, nie oglądam. Paranoja.
- Robimy tak ostatni raz. - rano ustaliliśmy jeszcze przed jej 2K+2M. - Śpisz "normalnie", a ja czuję, że jesteś. - Gdy się obudzę, a ciebie nie będzie, będę wiedziała, że zszedłeś na dół i oglądasz. - Po czym, gdy się obudzę ponownie, będę wiedziała, że wróciłeś.
Z rana uświadomiłem sobie, że coś mnie uwiera. I dotarło do mnie, że mamy czwartek i żadnej reakcji Po Morzach Pływającego. Chyba zatkało gościa.
I Posiłek, jak na nas, zjedliśmy wcześnie. Bo na 11.00 umówiliśmy się z menadżerem hotelu, w którym mieliśmy w dawnych czasach przyjemność zatrzymać się dwa razy, a w którym chcieliśmy ulokować przyszłoroczny zjazd. Bo miejsce urokliwe i usytuowane w samym sercu Zdroju.
Pana pamiętałem z naszych poprzednich pobytów. Był to facet lat około 48-50, totalnie naturalny, nieskorporowany, kontaktowy, kumaty, miły, uprzejmy i nierobiący sztucznych problemów. Oprowadził nas po wolnych pokojach w starej hotelowej części i pokazał nową, z czego bardzo się ucieszyliśmy, bo nie będzie żadnych problemów z ulokowaniem wszystkich koleżanek i kolegów. Nawet, gdyby było ich więcej niż rok temu, w Rybnej Wsi.
Co tu dużo mówić... Miejsce spełniało wszystkie nasze oczekiwania.
Mogliśmy jechać do City na zakupy. Bardzo szybko na głównej drodze ugrzęźliśmy w korku. Wszystko wskazywało na to, że może on mieć i 10 km i że się ciągnie do samego City. Po 10 minutach udało się nam wyrwać z korkowych kleszczy i myknąć do wsi, której nie znaliśmy, ale wiedzieliśmy, że z niej wjedziemy do City z innej strony omijając ten koszmar.
Nadłożenie drogi opłaciło się podwójnie, bo wieś okazała się niezwykle urokliwa, więc natychmiast tej korkowej sytuacji byliśmy wdzięczni. Podziwialiśmy i, gdy już z niej wyjechaliśmy zbliżając się do City, ciągle o niej gadaliśmy.
I nie opłaciło się wcale. Na długim prostym odcinku (po lewej pola, po prawej ogródki działkowe z biegnącą wzdłuż nich potężną szkaradną rurą z elektrociepłowni) wlókł się przede mną jakiś volkswagen. To go wyprzedziłem. I, gdy skończyłem manewr, po prawej stronie ujrzałem pana w służbowej czapce z białym pokryciem, który uprzejmie machał do mnie ręką (nie było to pozdrowienie), abym się zatrzymał i zjechał na działkowy placyk-parking. Pan jednocześnie w ręce trzymał radar, o czym od początku wiedziałem. Nawet, zdaje się, nie zakląłem ani razu szpetnie i nie złorzeczyłem.
- Zupełnie pan niepotrzebnie wyprzedzał w terenie zabudowanym... - usłyszałem, gdy podszedł do samochodu i poprosił o dokumenty.
- Od razu mówię... - W życiu bym tego nie zrobił, gdybym widział znak "teren zabudowany" - Ale go nie widziałem.
Za chwilę doszlusował kolega w podobnym nakryciu głowy.
- Proszę pana - zaczęli obaj - mamy dla pana dwie wiadomości. - Dobrą i złą.
- Widocznie to teraz taki sznyt w policji - pomyślałem, a głośno dodałem:
- To proszę zacząć od tej złej.
- Proszę pana - ten pierwszy pokazał mi odczyt radaru. - Jechał pan w momencie wyprzedzania z prędkością 80 km na godzinę. (Czyli bezpiecznie i zdecydowanie, jak mnie w starych czasach uczono - pomyślałem nie mówiąc tego głośno, bo nie wiedziałem, czy panowie znają się na żartach). - A to oznacza według obecnego taryfikatora 400 zł mandatu i 7 pkt karnych.
- A ta dobra?...
- Wystarczyłby 1 km więcej, a mandat wynosiłby 800 zł i 9 pkt. - Dodatkowo wszedłby pan w recydywę i gdyby w ciągu dwóch lat od tego momentu popełnił pan podobne wykroczenie, mandat wyniósłby wówczas (to moje słowo, policja takich nie używa) 1600 zł. - Raz już nawet wypisałem mandat na 5.000 zł... - dodał jeden z nich. Nie wiem, czy chwalił się, czy chciał mi ulżyć względnością kwot.
I jak tu się nie cieszyć?!... Wiedziałem, że Inteligentne Auto jest inteligentne.
- Przyjmuje pan mandat, czy kierujemy sprawę do sądu.
- Przyjmuję, ale czy nie można potraktować mnie łagodniej?
Bo kto nie próbuje, nie daje sobie szansy.
- Proszę pana, my już nie mamy żadnych innych możliwości, nie mamy już widełek, jak dawniej. - Nic nie możemy zrobić, bo ten odczyt jest z miejsca zarejestrowany w systemie z opisem co, gdzie i jak.
Skurwysyński, odhumanizowany system. Na wspomnienia o dawnych takich przypadkach aż zakręciła mi się łza w oku. Wystarczyło panu policjantowi pokazać zamiast dowodu osobistego i prawa jazdy legitymację nauczycielską, żeby usłyszeć:
- A, pan nauczyciel... - To odstąpimy od mandatu i punktów karnych... - Otrzymuje pan pouczenie... - Proszę jechać dalej i oczywiście przestrzegać przepisów.
Często nawet wystarczała informacja na wstępie wygłaszana smutnym głosem Jestem, tak jak panowie, biednym nauczycielem z budżetówki... , abym za chwilę mógł jechać dalej. Z pouczeniem oczywiście.
- Płaci pan gotówką?
- Ależ skąd! - obruszyłem się. - Ja nie mam takiej kasy!
- To proszę poczekać, wypiszę mandat.
- Oni tu często stoją ... - poinformował mnie jakiś działkowicz, trochę młodszy ode mnie, który zaparkował na tym samym placyku. - Dobre miejsce do ściągania kasy. - Schowani, wokół pola, prosta droga... - Widocznie brak im pieniędzy... - wywnioskował ze znawstwem.
Kiwnąłem głową. Policja nadal zbierała żniwo.
- ... a to oznacza 200 zł mandatu i 3 pkt karne.... - usłyszałem przy następnym nieszczęśniku, któremu nie współczułem, tylko zazdrościłem, bo sam bym chętnie taki mandat przyjął, a ten zaczął głupio wybrzydzać.
Na odjezdnym wdałem się jeszcze w bezsensowną dyskusję z policjantem, ale tylko dlatego, że musiał mnie pouczać o oczywistościach i gadał do mnie, jak to dziecka.
- Jak pan myśli?... - trochę nie wytrzymałem. - Jestem oszołomem i widząc znak "teren zabudowany" specjalnie gnałem i wyprzedzałem. - Wokół pola, prosta droga, ciekawe, dlaczego akurat tutaj stajecie?
- Trzeba patrzeć na znaki... - policjant powtarzał jak mantrę w miarę rozwoju "dyskusji".
- Specjalnie go prowokowałeś, żeby mieć o czym pisać na blogu. - nie wiedzieć skąd Żona wysnuła taki wniosek. Jakby mi naprawdę brakowało tematu. O, biedny, kurwa, ja!
- Chciałbym, żebyś wiedziała, że nigdy, nigdzie, nikogo i niczego nie prowokuję, nie zaczynam z premedytacją, żeby potem móc to opisywać na blogu!
Już nie chciałem dodawać, że byłoby to przecież sprzeczne z blogową etyką. Czy jestem, do kurwy nędzy, jakąś pierdoloną mini podróbką bohatera z Jamesa Bonda z filmu Jutro nie umiera nigdy!
Żeby było jasne - nie usprawiedliwiałem się. Byłem tylko trochę wkurwiony i zniesmaczony. Upust sobie musiałem dać!
Ostatecznie z Żoną prawie wcale się nie poprztykaliśmy. Jej drobne, a konieczne przecież zarzuty, bo jest żoną i oczywiście "dziennie połyka setki kilometrów", odpierałem logiką wspierając się chociażby prostym faktem, że przecież, jako pasażer, siłą rzeczy na pewne sprawy patrzy inaczej. Chociaż, tak samo jak ja, znaku nie widziała. No, ale ona przecież nie musiała.
Zakupy robiliśmy skiszeni. W domu stan się utrzymywał, dopóki, po rozpakowaniu się, nie dostałem od Żony dyspensy.
- To może napij się Pilsnera Urquella... - Co prawda dzisiaj czwartek...
- No, wiesz ... - dla przyzwoitości wahałem się jakieś 5 sekund, żeby zachować twarz ... - nawet w pewnym momencie myślałem o tym, ale postanowiłem napić się herbaty...
Nie tłumaczyłem więcej, na przykład, jak myśl ta była mi obmierzła i jaki z tego powodu byłem nieszczęśliwy.
Gwałtownie odzyskałem humor i energię, co najmniej jak w jakimś filmie, w którym scenarzyści specjalnie przerysowują taką lub podobne sceny, które w realu wydają się mało prawdopodobne. Żona miała ubaw.
A za niedługą chwilę przyszła młoda listonoszka i nasz humor był już doskonały. Stwierdziliśmy, że w tej sytuacji wieczorem pójdziemy na spacer i że Pilsner Urquell z beczki się należy jak nic.
- Boże, jak mi życie wróciło! - powtarzałem co jakiś czas przez najbliższe pół godziny.
- A ja myślałam, że ten dowcip o spragnionym Żydzie w pociągu to tylko dowcip. - A tu, proszę, jesteś idealnym jego odpowiednikiem.
Uspokojony standardowo przejrzałem pocztę. A w niej wywołany do tablicy Po Morzach Pływający. Pisał o 13.22:
No..... takiego Ciebie to jeszcze nie znałem. Chyba jednak w każdym z nas drzemie dzikie zwierzę.
Gawiedź jest ustastyfakcjonowana takim przepastnym tekstem.
Gawiedź jest ustastyfakcjonowana takim przepastnym tekstem.
Jestem w Maroku i jak ochłonę, opadną emocje to postaram się podsumować załadunek nawozów.
Będzie długo ,ale gdybyś był po mojej profesji to zapewne wystarczyłyby dwa słowa.
Smacznego PQ.
Będzie długo ,ale gdybyś był po mojej profesji to zapewne wystarczyłyby dwa słowa.
Smacznego PQ.
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
Na fali otwarcia obu laptopów zamknęliśmy wreszcie temat ostatniego wpisu. Naniosłem poprawki znalezione przez Żonę i można było drukować. Nigdy o tym nie pisałem, ale nadszedł moment. Standardowy wpis mieści się na 4.-10. stronach. Ten zajął 23!
I na tej samej fali wydrukowałem dane przysłane mi przez menadżera po naszym porannym spotkaniu. Miałem z czym jechać do Metropolii na spotkanie z koleżankami i kolegami ze studiów.
Po II posiłku (ogród) sprzątałem górę. Zrobiłem wszystko, co do mnie należy. Żona zaś część swojego, bo resztę mogła dokończyć na luzie jutro. Bo jutro, i to dość późnawo, mieli przyjechać goście.
Przed spacerem dałem Sąsiadowi z Lewej starą zewnętrzną metalową płytkę od domofonu, tę, która przykrywała otwór na słupie, a w którym mieściły się wszystkie bebechy domofonu i dzwonka, od dawna niedziałające. Poprosiłem, żeby bebechy wyciął i żeby w płytce wyciął kwadratowy otwór tak, żeby zmieścił się w nim dzisiaj kupiony (na ówczesnym skiszeniu) zewnętrzny dzwonek, ale żeby to zrobił na wcisk. Chłop wszystko skumał i zaczął się tłumaczyć, że dzisiaj nie ma czasu, więc go uspokoiłem.
- Nie spie-szy się! - I tak jut-ro wy-jeż-dżam do Met-ro-po-lii! - Może być w so-bo-tę, nie-dzie-lę!
Represje uczciliśmy jednak dwiema gałkami lodów na głowę w Stylowej. Jakoś żadne z nas nie miało ochoty na nic innego, a ja nawet nie na drugiego Pilsnera Urquella, i to z beczki. Detoks?! Przy "okazji" zrobiliśmy sobie sympatyczny spacer z Pieskiem.
Kładąc się spać znaleźliśmy odpowiedź, dlaczego w pierwotnej naszej sypialni poprzedniej nocy czułem się źle. Bo obco. Czułem się jak w hotelu. Co z tego, że komfortowo, skoro byłem jednak w domu. Świadomość nie dała się oszukać. Zgrzyt polegał na tym, że nie korzystała ona w pełni ani z dobrodziejstw hotelu, ani domu.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
PIĄTEK (06.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Po bardzo dobrym śnie. Wahadło snu musiało odbić w drugą stronę.
Wczoraj wieczorem nie było mnie stać na oglądanie meczu Szkocja - Polska w Lidze Narodów. Ledwo obejrzałem serial. Na ich terenie wygraliśmy 3:2. Może zacznie się coś dziać w naszej reprezentacji?...
O 02.26 napisał Po Morzach Pływający. Wrócił do normy.
Właśnie spożywam marokańskiego pomidora.
Niby nic specjalnego jak to pomidor, zwykły czerwony ale ma bardzo grubą i twardą skórę i lepiej jej nie jeść.
Po obraniu zyskuje na smaku i miękkości i co najważniejsze pachnie krzakiem, liśćmi i polem.
Pachnie jak pomidor.
Niby nic specjalnego jak to pomidor, zwykły czerwony ale ma bardzo grubą i twardą skórę i lepiej jej nie jeść.
Po obraniu zyskuje na smaku i miękkości i co najważniejsze pachnie krzakiem, liśćmi i polem.
Pachnie jak pomidor.
Jorf Lasfar
Maroko
PMP (zmiana moja)
Maroko
PMP (zmiana moja)
Rano, po krótkim onanie sportowym, trochę pisałem, ale przede wszystkim zająłem się logistyką mojego wyjazdu i powrotu, bo tym razem miałem Inteligentne Auto zostawić w spokoju, co też z przyjemnością uczyniłem. Rajcowały mnie inne środki transportu, a przede wszystkim myśl, czy podołam tym wyzwaniom. Bo autem potrafi jechać każdy głupi. Nie powiem, pociągała mnie perspektywa takiej podróży i pewna z nią związana swoboda. Więcej, oczekiwałem różnych niespodzianek, aby tym bardziej podołać.
Żona wydrukowała mi bilety "tam i z powrotem". Na dzisiaj autobusowy do City i pociągowy do Metropolii, a na jutro analogicznie odwrotnie. Godziny odjazdów i przyjazdów były przeze mnie głęboko przemyślane, żeby wszędzie przy przesiadkach zachować sobie spory margines czasu. Bo co z tego, że mamy zaawansowany XXI wiek, skoro nadal żyję w Polsce. No i przemyślane tak, żeby oczywiście wszystko to, co zaplanowałem w Metropolii, albo to, co zaplanowano za mnie, zrealizować.
Z przyjemnością wspomnę, że na wszystkie bilety przysługiwała mi zniżka 51%, co Żona sprytnie i skwapliwie wynalazła.
W obszarze logistyki mieściło się też sensowne pakowanie (jedna torba średnio ciężka) przewidujące różne warunki pogodowe, chociaż Żona stukała się w głowę twierdząc, że nadal będzie upał, i tak zwane bytowe - odzież zmienna, buty pełne, kapcie, piżama, środki higieny, a nawet książka oraz strzyżenie, golenie i prysznic. Wszystko wyszło w punkt.
Na dworzec autobusowy w Uzdrowisku Żona mnie odprowadziła. Było to miłe samo w sobie, a dodatkowo przez fakt, że od razu zaczęliśmy wspominać moje wyjazdy z Naszego Miasteczka i przyjazdy z Metropolii, kiedy Żona zawsze na dworcu mnie żegnała albo witała. Było to cholernie fajne. Przypomnę, że taką właśnie sceną zaczął się blog. Czyli było to 7-6 lat temu. W tej kolejności.
Młody i sympatyczny kierowca na moją prośbę od razu i bez szemrania wyłączył klimatyzację tym bardziej, że mu powiedziałem Wie, pan stare kości i reumatyzm... Dodatkowo było mu o tyle łatwo, że z Zasikanego Miasta przyjechał pusty, a do samego City wiózł tylko dwóch pasażerów - mnie i jakiegoś dziwnego gościa z plecakiem i z karimatą.
Na dworcu autobusowym spokojnie (miałem 43 minuty do odjazdu pociągu) poszedłem na kolejowe perony totalnie ignorując wiele stojących autobusów i tłumy pasażerów wokół nich. Na peronie dopadła mnie dziwna pustka, która nie zdążyła się jednak przerodzić w niepokojącą. W rozkładzie jazdy pociągów odjeżdżających do Metropolii, obowiązującym od 1.09 do 16.10 tego roku, wszędzie widniał napis BUS. To dało mi do myślenia. Zahaczyłem jedyną parę potencjalnych podróżnych, starszych ludzi, którzy upewnili mnie, że do Metropolii jedzie komunikacja autobusowa, zastępcza Bo tam, proszę pana, robią tory, a my jedziemy gdzie indziej i tam jest normalnie! Spodobało mi się natychmiast. Takie wyzwanie!
Wróciłem na dworzec autobusowy. Trzeba powiedzieć, że obsługa zdezorientowanych podróżnych była świetna i kompetentna. Młodzi ludzie obojga płci ubrani w stosowne uniformy byli kompetentni, życzliwi i cierpliwi, bo siłą rzeczy musieli mieć kontakt z wieloma debilami, którzy nie rozumieli, co się do nich mówi.
Po zaczerpnięciu stosownej informacji u młodego człowieka i po upewnieniu się, że jutro, przy powrocie, będzie tak samo, tylko że analogicznie odwrotnie (co za wyzwanie!), spokojnie czekałem na mój autobus, który miał odjechać tak jak pociąg, czyli o 12.43.
Cudem udało mi się zająć ostatnie wolne miejsce, tyłem do kierunku jazdy, ale co tam. Na początku podróży dwie panie konduktorki przez radiotelefon, a może komórkę (nie zauważyłem, bo jechałem tyłem) informowały zwierzchników, że one nie będą sprawdzać biletów Bo ludzie nawet stoją, jadą jak sardynki i od dawna zgłaszałyśmy, że o tej porze powinny być podstawione na tę trasę dwa autobusy!
Wyzwanie dodatkowo polegało na tym, że autobus wcale nie jechał do Metropolii. Po 40. minutach jazdy wysadził nas na kolejowym dworcu w powiatowym mieście, skąd w dalszą drogę, przy nerwówce przesiadających się pasażerów i pewnej panice, miał ruszyć do Metropolii ... pociąg. Było pięknie. Mnóstwo miejsca, klimatyzacja, szum kół i po pół godzinie byliśmy na miejscu. Idealnie punktualnie, bo o 14.31. A na dworcu w City przeczytałem, że pociąg BUS powinien być o... 14.31. Pełen podziw.
Całą drogę wszystko relacjonowałem Żonie. A potem Pasierbicy. Ta wpadła na pomysł, że jeśli poczekam pół godziny, to ona mnie zwinie, bo skończy pracę, potem odbierzemy Q-Wnuki ze szkoły, następnie pojedziemy do ich domu, a stamtąd pójdę sobie piechotą do Browaru, miejsca spotkania.
Wychodziło na to, że w ten sposób spóźnię się z pół godziny. Poza tym nadal byłem żądny wyzwań. Więc podziękowałem i umówiliśmy się, że w domu Krajowego Grona Szyderców pojawię się 19.00 - 21.00.
Lekko oszołomiony tłumami, hałasem i ogólnym pędem poszedłem wzdłuż Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii do przystanku tramwajowego. Natychmiast poczułem się jak ryba w wodzie z tą wszakżesz myślą, że w tej wodzie to ja bym nie chciał mieszkać.
W tramwaju pławiłem się w jego atmosferze. Tak dawno nie jechałem. Nawet jednej pani chciałem ustąpić miejsce, żeby mieć pełnię doznań, ale odmówiła dziękując. A mogła być w moim wieku. W czasie jazdy oczy miałem dookoła głowy, bo nie mogłem nasycić wzroku Metropolią, znanymi mi miejscami i zmianami.
Na miejscu byłem o 15.30, pół godziny przed spotkaniem. Myślałem, że będę pierwszy, ale przed Browarem, na chodniku stał już kolega. Nawiasem mówiąc mieszkający na obrzeżach Kotliny Citizańskiej.
- Co tak stoisz, wchodzimy do środka... - wzbudziłem go od razu na powitanie, bo stał jak sierota.
- A, bo nie wiedziałem...
Okazało się, że mimo że on już nie pije alkoholu, to i tak do Metropolii przywiózł go syn.
- Widzisz, co się porobiło... - podsumował i syna, i wodę mineralną, którą sobie zamówił.
Z panią menadżer od razu ustaliliśmy zasady na linii Browar i my. Najprostsze z możliwych. Każdy z nas w bufecie miał zamawiać dla siebie picie i jedzenie i od razu za nie płacić podając swoje imię, żeby panie kelnerki mogły zamówienie dostarczyć. W przypadku dwóch takich samych imion rzecz miały konsultować ze mną. Wszystko grało jak w zegarku.
Przybyło 36 osób, w tym żona naszego Naczelnika. Przy powitaniu z nią były wzruszenia, cholera jasna. Każda kolejna osoba przychodząca witała się z poszczególnymi obecnymi tworząc oczywisty rozgardiasz i harmider, i tak to trwało mniej więcej przez 40 minut. Nie chcę przez to powiedzieć, że później było spokojnie, bo było to niemożliwe. Ale dopiero po tym czasie, gdy stwierdziłem, że wszyscy ze wszystkimi się przywitali, że wszyscy zamówili coś do picia, a niektórzy nawet do jedzenia, odważyłem się poprosić o ciszę i zabrać głos. To znaczy wydarłem się. W imieniu organizatorów, koleżanki i moim, powitałem zebranych i od razu przeszedłem do sedna, czyli kułem żelazo póki gorące, bo za chwilę zainteresowanie mogło spaść. Tematem stał się nasz przyszłoroczny zjazd w Uzdrowisku. Przedstawiłem miejsce spotkania odpowiadając na różne pytania, symulację kosztów pobytu i przypomniałem o metodzie mojej pracy przy wsparciu Żony, czyli o zamordyzmie demokratycznym. Nikt się nie buntował, skoro każdy świeżo miał w pamięci ubiegłoroczny zjazd.
Ustaliliśmy wspólnie kilka istotnych spraw:
- zjazd odbędzie się 9-11. września przyszłego roku,
- nie będzie kapeli, sami przygotujemy muzykę,
- drugiego dnia pobytu, w pierwszej jego części, przed wieczornym balem, nie będzie żadnych dodatkowych atrakcji, jakichś wycieczek czy to pieszych, czy zamówionym specjalnie autokarem, bo Uzdrowisko jest w samo w sobie na tyle atrakcyjne, że ten czas swobodnie wypełni. Poza tym trzeba pogadać i nasycić się swoim towarzystwem, a nie gnać gdzieś bez sensu.
Tak więc dostałem mandat, aby przystąpić do szczegółów. Obiecałem, że niedługo wyślę do wszystkich Meldunek I i maszyneria ruszy.
Siedziałem do 20.30. Chciałem być słowny, żeby dotrzeć do Krajowego Grona Szyderców przed 21.00, a czekał mnie jeszcze kawałek drogi piechotą z nieodstępującym mnie bagażem. Gdy się żegnałem, sporo osób jeszcze zostało.
W domu od razu przystąpiłem do misji związanej z Babcią i Q-Wnukami. Babcia nie mogła ruszyć się z domu, a chciała wszystko wiedzieć o szkole Q-Wnuków, jak im tam jest, czy mają koleżanki i kolegów, itd. Zwykłe bezpośrednie pytania, wiadomo, spotkałyby się z odpowiedziami "fajnie", "tak", "nie", "nie wiem", więc musiałem chwycić się sposobu, aby jak najwięcej z nich wyciągnąć. Demonstracyjnie wyciągnąłem kartkę formatu A4 wcześniej przygotowaną w Tajemniczym Domu. Kolumny zawierały: Lp., Rodzaj pytania, Q-Wnuk, Ofelia, a rubryki numer pytania i jego treść.
Dzieci natychmiast mnie obległy. I śpiewały jak z nut na tyle, że rodzice wyciągali uszy dowiadując się mnóstwo ciekawostek. Każde odpowiadało na dane pytanie, takie samo dla każdego, po czym przechodziliśmy do następnego. Wszystko, każde ich słowo powtarzałem powoli i zapisywałem jeszcze raz powtarzając. Chyba by wyśpiewały więcej, tak ranga i znaczenie pisanego słowa ich wkręciły, ale więcej pytań nie miałem.
Całkiem już późno siadłem na fotelu i słuchałem przy Pilsnerze Urquellu (Pasierbica mi kupiła), jak Q-Wnuk czytał mi różne ciekawe dane statystyczne dotyczące Barcelony. Klubu piłkarskiego oczywiście. W którymś momencie przyszła Ofelia, siadła mi na kolanach i też zaczęła słuchać, ale to był jej początek końca. Głowa bardzo szybko zaczęła opadać, więc bezceremonialnie przyciągnąłem ją do siebie, żeby mogła się oprzeć. Poddała się. A potem perfidnie zacząłem ją smyrać po włosach i trwało może z minutę, gdy usłyszałem miarowy, głęboki oddech.
Dziecko zaniosłem do łóżka. W chwili, gdy je poczuła, podkuliła kolana pod brodę i zwinęła się w kulkę jednocześnie, całkiem przytomnie(?), przyciągając do siebie szmatkę, bo bez niej nie zasypia od pierwszych dni swego życia. Gdy wtedy chwilowo jej akurat pod ręką nie było, natychmiast wyła, a teraz sama już pamięta. Nawet przez sen. Ciekawe, czy tak jej zostanie i co na to jej przyszły facet?
Q-Wnuk udostępnił mi swoje łóżko, a sam spał na narożniku w salonie.
I tak sporo po 22.00 dzień się zakończył.
NIEDZIELA (08.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
A miałem zamiar o 06.00. Organizm zdecydował inaczej.
Dzisiaj o 05.33 napisał Po Morzach Pływający. Masakra.
Chaos, tsunami, wybuch wulkanu, trzęsienie ziemi,błotna lawina, powódź, trąba powietrzna, pożar, atak 11 września 2001 to określenia które mimo swojego złowieszczego brzmienia nie są w stanie opisać tego co się dzieje na statku po wejściu do jednego z portów Maroka.
(...) Tu następował długi opis (zaznaczam, wszystko ciekawe) tego, co należy zrobić, aby dostać się do portu (tony sprzecznej ze sobą dokumentacji, łapówki...)
No to jesteśmy w porcie.
Zazwyczaj w Europie pojawia się 3 ludzi. Agent, gość od draftu i od ładowni.
Procedury są proste i zrozumiałe i cały proces trwa 30 min czyli szybko i sprawnie.
Zazwyczaj w Europie pojawia się 3 ludzi. Agent, gość od draftu i od ładowni.
Procedury są proste i zrozumiałe i cały proces trwa 30 min czyli szybko i sprawnie.
Tym razem czekało na nas chyba że 20 ludzi. Wśród nich byli przedstawiciele portu, agent, celnicy,lekarz, surveyorzy od draftu, ładowni, ich asystenci, portowi ochroniarze i dwa psy nieokreślonej rasy.
(...) Tu następował jeszcze dłuższy opis, co się działo. Trudny do odtworzenia, ale nadal ciekawy.
Wyszliśmy z portu w piątek.
Kapitan zarządził, że sobota i niedziela ma zostać przeznaczona na wypoczynek i relaks. Po takim porcie to i tydzień za mało, żeby wypocząć,ale mamy nadzieję, na weekend w następnym porcie i doładowanie " akumulatorów"
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Kapitan zarządził, że sobota i niedziela ma zostać przeznaczona na wypoczynek i relaks. Po takim porcie to i tydzień za mało, żeby wypocząć,ale mamy nadzieję, na weekend w następnym porcie i doładowanie " akumulatorów"
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Rano zaczęli wyjeżdżać goście.
Najpierw ci z góry, którzy przyjechali pod moją nieobecność. Mili i sympatyczni. Na podjeździe udało mi się trochę nadrobić gadki.
A potem Ogrodniczka. Była już inna w tym sensie, że chyba swobodniejsza, wyluzowana, wypoczęta. Śmiała się, gdy rozmawialiśmy, a co było jednak nie do pomyślenia, gdy przyjechała. Poinformowałem
o uzyskanym mandacie, bo zacząłem ją traktować jak pełnoprawnego kierowcę, skoro używa kierunkowskazów i potrafi zaparkować w trudnych warunkach. O wielu rzeczach związanych z nowym taryfikatorem i recydywą nie wiedziała. Na pożegnanie swoją drobną, dziewczęcą dłonią uścisnęła niespodziewanie moją tak, że daj ci panie Boże niektórym facetom, zwłaszcza tym, którzy podają coś takiego sflaczałego, aż robi się niemiło. Brrr! A wyjaśnię, że nie był to babochłop. Wręcz odwrotnie.
Mieliśmy wolne. Zaskoczyłem Żonę propozycją wycieczki. Nie powiem, oczka się jej zaświeciły. Zaakceptowała propozycję i bardzo szybko byliśmy już w drodze. Do celu raptem trochę ponad 30 km, ale znaleźliśmy się w innym świecie. A wszystko w ramach Kotliny Citizańskiej. Ostatni raz byliśmy w tym miejscu na plenerze. Mógł to być 2006 rok. Pełen relaks, inna przyroda niż ta nasza, uzdrowiskowa, bo mniej uładzona. Wszystko razem zajęło nam trzy godziny.
Po powrocie zabrałem się za montaż zewnętrznego dzwonka. Całe szczęście, że w którymś momencie zawołałem Sąsiada z Lewej (wczoraj deklarował pomoc), bo chyba pałowałbym się z tym z godzinę przy pewnych moich złorzeczeniach, a kto wie, czy nie zepsuciu czegoś. A Sąsiadowi zajęło to 5 minut.
Skrzyneczka dzwonka wyglądała profesjonalnie i miło było słyszeć rozlegający się w przedpokoju i w całym domu gong. Przełożenie z powrotem przy drzwiach wejściowych "wewnętrznego"dzwonka stanowiło samą przyjemność. Zrobiłem to sam, chociaż Sąsiad z Lewej się pchał. Mamy więc z powrotem dwa dzwonki.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. Świetnie zrobiony według świetnego pomysłu i sposobu narracji, wyjaśniający mnóstwo niewiadomych, które twórcy specjalnie wcześniej zasiali w głowach oglądających.
Meczu Chorwacja - Polska w Lidze Narodów nie oglądałem i specjalnie z tego tytułu nie cierpiałem.
PONIEDZIAŁEK (09.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Tak, jak planowałem.
Rano zrobiłem krótki, dość pobieżny, onan sportowy. Przegraliśmy 0:1. Nadal nie cierpiałem.
I od razu pisałem, nawet sporo wyluzowany, bo stwierdziłem, że chyba w tym tygodniu powinienem się wyrobić.
Pogoda się zmieniła. Rano, gdy jeszcze w ciemnościach wyszedłem na taras na I etap gimnastyki, w twarz uderzyło mnie ciepło. Postawiłem, że jest co najmniej 18 stopni. Było 20. Piszę o tym dlatego, że w ostatnich dniach, a w zasadzie w tygodniach, gdy wychodziłem, owiewało mnie miłe i pobudzające chłodne powietrze. Przez ten okres nauczyłem się określać temperaturę bez przyrządów i, jeśli się myliłem, to góra dwa stopnie. Regularnie było 13-15 stopni i wiedziałem, że dzień będzie słoneczny i upalny. Dzisiaj też pomyliłem się o dwa stopnie, ale niebo było zachmurzone i było wiadomo, co nas czeka. Ciśnienie spadało, gdzieś o 11.00 zaczęło przyjemnie siąpić, później padać, a mnie zaraz po I Posiłku głowa leciała nad książką w dół tak, że nie mogłem przebrnąć przez pół strony.
Organizmu trzeba słuchać, więc z pół godziny z przyjemnością się zdrzemnąłem. A potem pisałem.
Mógłbym zmieścić w tym tygodniu jeszcze sobotę, bo formalnie miałem sporo czasu. Ale kręgosłup, ogólne znużenie i rzyganie pisaniem pod koniec dnia, kazały mi przestać.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy i wysłał jednego smsa. Nawet takiego pobudzającego.
W tym tygodniu Berta zaszczekała trzy razy. Wszystkie jednoszczekiem. I wszystkie w niedzielę.
Najpierw w ogrodzie przy moim II Posiłku, gdy akurat Żona stała na schodach. Ruszyła jak taran, Berta, nie Żona, w kierunku siatki, czym nas nieźle nastraszyła przerywając gwałtownie ciszę, szum wody i sielankę. Niczego nie ujrzeliśmy, ale Piesek wiedział lepiej i wiedział, że gdzieś tam w krzakach musiał być kot. Pani z tego powodu i z powodu, że Piesek tak ją nastraszył, była bardzo zadowolona.
Dwa jednoszczeki, jeden po drugim, wydobyła z siebie znowu Berta, nie Pani, gdy wracaliśmy ze Zdroju z wieczornego spaceru. Na słupku jednej z posesji siedział ten wredny rudzielec (kaczka!). Berta go zauważyła dzięki ujadaniu równie wrednego kundla ( chciał mnie raz ucapić w kostkę na ulicy, gdy wydostał się ze swojej posesji; teraz czekam okazji, żeby jeszcze raz się wydostał). Podeszła przyczajona do pewnej granicy, o której mogą tylko wiedzieć pies i kot, obniżyła swój masywny przód (okazało się, że ją stać ta takie wygibasy), żeby być gotową do skoku i po chwili znieruchomienia obu przeciwników dwa razy się wydarła. Kot miał to w dupie, więc Berta z honorem i w poczuciu spełnienia obowiązku od razu odeszła nie spojrzawszy nawet na ciągle przez ten czas ujadającego kundla.
Godzina publikacji 18.42.
I cytat tygodnia:
Nie to, co robimy od czasu do czasu, kształtuje nasze życie, ale to, co robimy konsekwentnie. - Anthony Robbins (amerykański doradca życiowy motywujący ludzi poprzez przekazywanie swoich doświadczeń życiowych i wiedzy)