16.09.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 288 dni.
WTOREK (10.09)
No i dzisiaj wstałem o 04.50.
Chciałem o 05.30, ale mocny deszcz mnie wybudził.
Po sporym onanie sportowym od razu zabrałem się za cyzelowanie, a potem za opis zaległej soboty.
W sobotę, 07.09, wstałem o 07.20.
Chciałem
o 08.00, ale śpiąca w pobliżu Ofelia mi to uniemożliwiła. Uniemożliwiła
swoim niespaniem i przyniesieniem mi pod nos Chrumka, świnki morskiej, a
to zawsze jest skuteczne w rozbudzaniu. Ponoć z bratem rano wzajemnie
sobie przynoszą i w ten sposób łatwiej wstaje się im do szkoły.
Pocieszają się wtedy, że pośpią sobie jeszcze w samochodzie, ale do tego
nigdy nie dochodzi, bo ledwo doń wejdą, to chcą, aby któreś z rodziców
puściło im jakąś muzykę albo bajki.
Rano wszyscy szykowali się do wyjścia na przyszkolny stadion, na którym dzisiaj miała się odbyć kolejna uroczystość związana z ukończeniem 10. lat przez Q-Wnuka i jego kolegę z klasy. W przygotowaniach miałem swój udział, bo razem z Q-Wnukiem na specjalny sznurek nanizaliśmy literki zamówione przez Pasierbicę, które tworzyły napis informujący, co to za uroczystość i czyja.
Pasierbica robiła śniadanie, a Q-Zięć pakował mnóstwo rzeczy do zabrania, w tym cztery rodzaje piłek(?). Pochwaliłem się mu zniżką na przejazdy autobusami i pociągami, którą ostatnio uzyskałem.
- I to wszystko z podatków, między innymi moich... - skomentował w swoim stylu. Wcale nie byłem pewien, czy żartował.
- Widzę, że nie rozumiesz, że gdyby nie tacy, jak ja... - na tym skończyłem tłumaczenie, bo zwyczajnie mi się nie chciało.
- Tak, tak, tak... - usłyszałem z pobłażaniem.
Taki młody wypierdek współczesnych czasów. Nie rozumie, że...
Na śniadanie zjadłem trzy jajka na miękko, co na pewno nie pozwoliłoby mi dotrwać do powrotu do Uzdrowiska. Musiałem wesprzeć się kilkoma kromkami zgrzankowanego chleba. Z topiącym się masłem smakował wyśmienicie. Na drogę dostałem w naszym pojemniczku (w Uzdrowisku pożyczyliśmy Pasierbicy) dwa bezglutenowe muffinki upieczone przez nią Bo nie oddaje się pustych pożyczonych pojemników! i kolejną puszkę Pilsnera Urquella Kupiłam dla ciebie!
Q-Zięć chciał zaś uruchomić drugie auto, żeby na stadion mogło dotrzeć całe Krajowe Grono Szyderców, mnóstwo bagażu i ja. "Wyśmiałem" go. Nie chciał uwierzyć, że wolę tramwaj. Dopiero Pasierbica wyjaśniła mu moje podejście, Wyzwanie! do sprawy.
Znowu jechałem z oczami wokół głowy i pasłem je pięknymi widokami. Różne miejsca kojarzyłem z moją obecnością w nich przy różnych okazjach na przestrzeni 56. lat, czyli od momentu rozpoczęcia studiów. Wzruszałem się... Jednak starzeję się, chciał, nie chciał.
Na boisku byłem chwilę po przyjeździe Krajowego Grona Szyderców, co mnie wcale nie zdziwiło. Gdy wychodziłem z ich domu, widziałem, co się działo w przedpokoju i jak trudno było się po nim poruszać. Z ulgą wyszedłem idąc do tramwaju niespiesznie i niezależnie.
Na początku, gdy byli tylko solenizanci i ich rodzice, udzielałem się. Razem z ojcem tego drugiego rozwiesiłem piękny napis, a potem rozlokowałem worki na śmieci. Rodzice zaś rozkładali stoły i na nich wykładali napoje, muffinki, popcorn i różnego rodzaju chrupki. Za chwilę miały schodzić, jak woda. Klasyka. Jeszcze przez chwilę udało mi się postrzelać bramki dwóm solenizantom i powoli należało się wycofywać, bo lawinowo zaczęli nadchodzić zaproszeni goście - około dwudziestka piątka dzieciaków, rówieśników (większość chłopaków, ale dziewczyny były też) z ich rodzicami. Ci ostatni, korzystając z pewnej formy zerwania się z łańcucha, od razu wdali się w nieskończone gadki między dorosłymi, bo przecież dzieci zajęły się sobą i były bezpieczne, więc praktycznie mało kto zwracał na nie uwagę. Stąd musiałem pewne sprawy wziąć w swoje ręce i zwracać uwagę kolejnym dziesięciolatkom, że swoje hulajnogi, plecaki i torby porzucone byle gdzie, to znaczy idealnie pod nogami, mają złożyć pod murem budynku szkoły Bo inaczej zaraz się ktoś zabije! Protestów i szemrania nie było.
Najliczniej rodzinnie reprezentowany był oczywiście Q-Wnuk. Bo oprócz rodziców i siostry przyszli dziadkowie (Policjantka i Przewodnik) oraz pradziadkowie, Byli Teściowie Żony. Skromnym reprezentantem paczworkowości byłem ja.
Gdy obu ojcom solenizantów udało się okiełznać rozbrykane dzieciaki (pomogła moja umiejętność gwizdania na palcach, którą skrzętnie i efektywnie wykorzystałem na prośbę Q-Zięcia), kapitanowie, czyli główni bohaterowie eventu (!), zaczęli konstruować swoje drużyny wybierając naprzemiennie zawodników. Wśród 16. chętnych do grania była... jedna dziewczyna. Jakoś dziwnie spośród wybieranych została sama na placu boju. A akurat musiał wybierać do kompletu Q-Wnuk. Na ten widok rozległo się chóralne Łeee! jego drużyny, ale kapitan się znalazł.
- No dooobraaa! - Nieeech będzie! - i machnął na nią ręką przyzwalając, aby dołączyła. Od razu, bez obrazy, doskoczyła do drużyny.
Na bramkach stanęli ojcowie solenizantów. Ja zaś w trakcie pierwszej połowy zrobiłem z siebie sędziego (nikt nie protestował) i trochę w ten sposób w meczu pouczestniczyłem mając ubaw, jak cholera. Bo te ambicje, zaciętość i zajadłość, na zabij się, te wrzaski i nawoływania, pseudokontuzje, nieuniknione, więc nikt nawet nie pisnął z bólu bojąc się oczywistego obciachu, te kilka bardziej lub mniej udanych kontaktów z piłką jedynej koleżanki, która w tamtych momentach ani razu nie usłyszała Łeee!, bo stała się pełnoprawną piłkarką i wreszcie dyrektorowanie, a raczej kapitanowanie swoją drużyną przez Q-Wnuka utrudniały mi mocno skupienie się na meritum, czyli na sędziowaniu.
Doczekałem do przerwy, w której lekko obśmiałem Q-Zięcia, który puścił jedyną jak dotąd bramkę. Ale tylko lekko, bo sam stojąc na bramce i grając z takimi łepkami(!) wiedziałem, jak technicznie potrafią człowieka załatwić.
Był dobry moment na pożegnanie się. Q-Wnuk i Ofelia zrobili to w locie, żeby się nazywało, bo ważniejsze sprawy strasznie ich goniły, Krajowe Grono Szyderców, mimo okropnego i "nagłego" zamieszania, zrobiło to w skupieniu dziękując mi, ale najbardziej zaskoczył mnie ojciec drugiego solenizanta, który widząc, że się żegnam, podszedł i mi podziękował.
Do dworca kolejowego szedłem piechotą, niespiesznie, znowu wszystkim się delektując. Tym, że miałem okazję brać udział w takiej boiskowej zadymie, tym, że sobie idę i dźwigam torbę, tym, że wiem, gdzie jestem i dokąd idę i tym, że za chwilę miał mnie dopaść przydworcowy, metropolialny zgiełk i hałas. Tak szedłem 15 minut. Na końcu nawet odważyłem się iść na skróty (wyzwanie!) i przeszyłem na wskroś Nową Potężną Przytłaczającą i Robiącą Wrażenie Galerię. Wyszedłem z niej idealnie na wprost dworcowego tunelu.
Pociąg odjechał punktualnie, o 12.24. Wygoda, szum kół i klimatyzacja. I pan konduktor, który każdemu pasażerowi, bez wyjątku, tłumaczył na podstawie posiadanego przez niego biletu, jak ma się zachować za 35 minut, gdy wysiądzie z pociągu i będzie się przesiadał do autobusu. Tłumaczył, który autobus dokąd jedzie i czy w danych miejscowościach się zatrzymuje, czy nie.
- A ci z państwa, którzy w City jadą dalej, proszeni są o udanie się na kolejowy peron, gdzie będzie podstawiony pociąg.
Czy to coś dało? Trochę tak. Trochę, bo wśród tłumu ludzi i pośród czterech podstawionych autobusów panowało spore zamieszanie z elementami (emelentami) paniki, zwłaszcza w momentach, gdy dany pasażer ulokowawszy się na miejscu siedzącym dowiadywał się nagle od współpasażera lub czujnego konduktora (wchodził kilka razy i się darł przypominając dokąd autobus jedzie i czy się zatrzymuje, czy nie), że wsiadł do niewłaściwego autobusu. Więc z sadystyczną przyjemnością patrzyłem na gwałtowne przemieszczania się i złorzeczenia.
Na dworcu w City miałem 10 minut na przesiadkę. Pierwotnie miało być pół godziny, ale jaką to czyniło różnicę? Wracałem do Uzdrowiska komfortowo i punktualnie, bo o 15.05. Z racji upału tym razem komitetu powitalnego nie było. W trakcie krótkiej drogi wysłałem do Żony dwa smsy Jakie to Uzdrowisko piękne! i Jaka ta uliczka jest piękna! Żona się z tym zgadza, ale powoli zaczyna pukać się w głowę.
W domu, przy Pilsnerze Urquellu, zdałem ze szczegółami relację z mojego krótkiego pobytu w Metropolii i z podróży. Było co opowiadać.
Po II posiłku zabrałem się za materiały przesłane nam przez Saperskiego Menadżera. Wypadało się z nimi zapoznać, skoro dzisiaj mieliśmy do niego wpaść do Serca Zdroju.
Wyjście połączyliśmy ze spacerem z Pieskiem. Nie było żadnych problemów, żeby Piesek też mógł poznać wnętrza.
Szczegóły i moje wątpliwości omówiliśmy w niezwykle sympatycznej atmosferze. Bo, przy okazji zjazdu, zgadaliśmy się o piwach i okazało się, że za sprawą zapewne Saperskiego Menadżera Dzisiaj, gdy wrócę wieczorem do domu w City napiję się jednego! Serce Zdroju ma w ofercie tylko piwa czeskie. A stąd to już był drobniutki kroczek do Pilsnera Urquella. Co prawda, pan nim nie dysponował, ale docenił mój piwowarsko-konsumpcyjny kunszt i wywód, bo bez namysłu zafundował na koszt firmy jasne Krusovickie, co było niezwykle miłe. I jak to mówią - podróże kształcą. Było ono niezwykle bliskie pisnerowo-urquellowskiemu. Niesamowite! A na drogę ofiarował mi Bernarda, też czeskie. Niepasteryzowane. Dzisiaj już nie mogłem przystąpić do konsumpcji, bo przekroczyłem dzienny limit (nie dość, że sobota, to dwie butelki), więc odłożyłem go na poniedziałek zostawiając piwną niedzielę bez piwa.
Gdy wróciliśmy do domu, czatował na mnie Sąsiad z Lewej. Kilka razy smsowo dopytywał Żonę Kiedy będzie mąż? Wręczył mi perfekcyjnie wykonaną ramkę z zamocowanym w niej dzwonkowym włącznikiem. Nic, tylko montować. I już chciał to robić od razu, ale mu wytłumaczyłem, że dzisiaj to już nie mam sił i serca.
- To ja jutro jestem w domu... - Daj znać... - zaofiarował się.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
Siódmego września minęło dokładnie 50 lat, kiedy brałem swój pierwszy ślub. Trudno
o tym nie wspomnieć, mimo że z I Żoną jesteśmy wiele lat po rozwodzie.
Przez wspólne 24 lata wiele się działo. Młodość, inne czasy, dzieci i
wiele, wiele wspomnień. Życie.
Dociekliwym rachmistrzom, vide Kolega Inżynier(!), spieszę wyjaśnić, że podana liczba 24 jest zgodna z prawdą i nie ma tutaj pomyłki.
Dzisiaj, we wtorek, 10.09, w końcu miałem dosyć laptopa, więc z prawdziwą przyjemnością zabrałem się za przygotowanie I Posiłku. Wbrew zmiennej pogodzie postanowiłem, jak zwykle ostatnio, spożyć go w ogrodzie. W połowie deszcz mnie wypędził. Huśtawka pogodowa trwała do wieczora.
Zaraz po tym przygotowałem dolny apartament, żeby mieć luźną głowę. I wybrałem się do Uzdrowiska na zakupy i żeby pozałatwiać drobne sprawy. Wszystko autem. W momentach, gdy świeciło słońce, zdychałem ubrany w długie spodnie, pełne buty i sweter. Bo wyjeżdżałem za chłodu.
W drodze powrotnej telefonicznie dopadł mnie Syn. Z wyjazdu w najbliższy weekend nici, bo:
- Syn jest chory, w trakcie rozmowy ledwo żył i rozmawiał. Podejrzewany Covid,
- niedługo, 16. września, Wnuk-IV będzie miał 11. urodziny i trzeba coś zorganizować,
- zaraz potem I Żonę, czyli mamę, Córcia wiezie do szpitala do Innej Metropolii na operację biodra, a po kilku dniach Syn mamę odbiera. I lokuje ją u siebie w domu, bo będzie wymagała opieki, a poza tym przez jakiś czas nie będzie mogła chodzić po schodach.
- z początkiem października Wnuk-I kończy 18 lat, ale stosowna impreza odbędzie się w połowie tego miesiąca razem z urodzinami Syna. A dlatego, że w terminie urodzin Wnuka-I urodziny ma jakaś jego koleżanka, u której chce koniecznie być (?!).
- Tato, z tego by wychodziło, że nasz wyjazd byłby możliwy dopiero w drugiej połowie października. - podsumował załamany, bo już gadał resztką sił.
Obaj z taką opcją się zgodziliśmy. A co będzie, się zobaczy. Życie.
Zaraz po I Posiłku przyjechali goście pokonując trasę blisko 600. km i 5 ulew po drodze. W wieku 60-65 lat, bardzo sympatyczni. To ich pierwszy urlop od wielu lat bez wnuków. Mają ich troje. Najstarsza, osiemnastolatka, tak się czepiła ukochanych dziadków, że, mimo że to stara baba, ciągle chce z nimi wszędzie jeździć.
Do wieczora pisałem sprawozdanie ze spotkania naszego rocznika. Zrobiło się tego tyle, że Żona zasugerowała, abym wszystko przerzucił do Worda Bo będzie bardziej czytelne, i wysłał w formie załącznika. Bez jej pomocy się nie obyło.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. Zgroza, bo przedostatni z całego cyklu.
Zapomniałbym o Bernardzie. Wczoraj nawet Żona go próbowała. Trochę za bardzo esencjonalny względem Krusovickiego, czy Pilsnera Urquella, ale żadną miarą nie mogłem się na niego obrazić.
Był w grupie tych piw, które akceptowałem. Bez śladu słodkości i nalotów cytrusów. Z goryczką.
I byłbym zapomniał o niedzielnej telefonicznej rozmowie z Lekarką i Justusem Wspaniałym. Trwała ona 1 godzinę, 3 minuty i 24 sekundy. Nie chcę powiedzieć, że my opowiadaliśmy o naszych sprawach przez 24 sekundy, ale wiele bym się nie pomylił. O czym mogłoby to świadczyć? O ich obecnym, naprawdę ciężkim życiu. A wszystko za sprawą mamy Lekarki.
Lekarka przywiozła ją do nich, do Pięknego Miasteczka, i te ileś wspólnych dni stanowiły dla nich wycieńczający okres. Nie wchodząc w szczegóły, budzące zgrozę, mama jest w postępującej w sposób galopujący demencji i nic z tym nie można zrobić. Bo jednocześnie jej przebłyski świadomości skutecznie blokują najprostsze i najbezpieczniejsze dla wszystkich rozwiązanie, jakim byłby dom opieki. Na niego się nie zgadza, a lada moment nie będzie mogła sama egzystować. W zasadzie już nie może. I rozwiązania nie widać.
W trakcie pobytu mamy nie dopytywaliśmy, bo po pierwszym naszym krótkim telefonie No, i jak tam? usłyszeliśmy znękany głos Lekarki Szkoda gadać! Wczoraj Lekarka mamę odwiozła do domu i po wielu godzinach podróży i pobytu u niej wróciła skonana. A dzisiaj musieli oboje odreagować. Przy nas mogą sobie na to pozwolić, bo wiedzą, że rzecz w sposób naturalny nas interesuje, że w jakimś stopniu sprawą żyjemy, że rozumiemy i czasami się wkurwiamy, że mamę poznaliśmy, a to zawsze łatwiej się rozmawia i że wreszcie na tyle jesteśmy daleko, na tyle "obcy", że łatwiej jest im nam o wszystkim powiedzieć. Bo po tym nie będzie żadnych przykrych reperkusji, na przykład rodzinnych.
Światłem w tej mroczności jest syn Lekarki, który, jako żywo, dorasta, staje się fajnym mężczyzną i w różnych sprawach świetnie sobie daje radę. No i przede wszystkim ma kontakt z matką i wyraźnie wraca do Justusa Wspaniałego. Bo o córce nadal nic nie wiadomo. Lekarka stara się do tego tematu podchodzić nie tyle obojętnie, co spokojnie, czyli nie kopać się z koniem.
- Wiecie, że ja nawet nie znam jej nowego adresu zamieszkania we Włoszech?... - usłyszeliśmy na koniec.
ŚRODA (11.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
To znaczy od 05.00 wierciłem się w łóżku dręczony dwoma przeciwstawnymi żywiołami Wstań, bo dalsze leżenie nie ma sensu, bo i tak nie zaśniesz a Śpij za wszelką cenę, może się uda. I, gdy o 06.00 wyłączyłem alarm, wreszcie z ulgą mocno zasnąłem budząc się nagle przerażony. Była 06.15.
Pamiętałem, co wydarzyło się 23 lata temu.
11 września 2001 roku terroryści porwali cztery samoloty, zamierzając rozbić je o najważniejsze budynki Stanów Zjednoczonych. Dwa boeingi uderzyły w wieże World Trade Center, jeden w Pentagon. Ostatni zamach został częściowo udaremniony przez bohaterskich pasażerów - samolot spadł na ziemię w terenie niezabudowanym.
O 04.48 napisał Po Morzach Pływający.
No tak.
Nikt nie lubi buraczanej sałatki z BMW. Tylko dlaczego? Moja siostrzenica jeździ BMW i wiem dlaczego.
U nas trochę drgnęło w remontach. Czarna Paląca zlikwidowała słynną ściankę przy wejściu do kuchni / ma jakiś inny pomysł /, na drewutni i wiacie leży już gont. Podrzucę zdjęcia jak wrócę do domu.
Winogrona pięknie się wybarwiają i chyba uda mi się ich spróbować.
Nikt nie lubi buraczanej sałatki z BMW. Tylko dlaczego? Moja siostrzenica jeździ BMW i wiem dlaczego.
U nas trochę drgnęło w remontach. Czarna Paląca zlikwidowała słynną ściankę przy wejściu do kuchni / ma jakiś inny pomysł /, na drewutni i wiacie leży już gont. Podrzucę zdjęcia jak wrócę do domu.
Winogrona pięknie się wybarwiają i chyba uda mi się ich spróbować.
Wreszcie doszedłem do siebie po Maroku. Zastosowałem terapię " wytrząsową". Codziennie biegam po pokładzie " wytrząsując" złe emocje. Bieg to około 20 minut lub około 3 km dystans.
PMP (zmiany moje, pis.oryg.)
PMP (zmiany moje, pis.oryg.)
Jak zapewne wszyscy zauważyli, nigdy niczyjej pisowni oryginalnej się nie czepiam. Z wielu względów. Tu akurat muszę. Bo wszyscy w bliższym czy dalszym otoczeniu W Swoim Świecie Żyjącej (przypomnę - córka Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego) byli i są poddawani jej naukom w kwestii używania w języku polskim "jak", "jeśli", "gdy" i "kiedy". Ja konkretnie, gdy (a nie jak!) była u nas w Wakacyjnej Wsi. Od tego czasu staram się pilnować i pisać (łatwiej) i mówić (trudniej) prawidłowo. A skoro to jest córka Po Morzach Pływającego, to muszę jej nakablować licząc, że ojciec się przyzna, bo córka bloga nie czyta.
Otóż, jest, cytuję: Podrzucę zdjęcia jak wrócę do domu. (brak przecinka daruję)
Powinno być: Podrzucę zdjęcia, gdy/kiedy wrócę do domu. lub ewentualnie Podrzucę zdjęcia, jeśli wrócę do domu., co oczywiście zmienia sens wypowiedzi.
Ale się porannie rozruszałem. Lepiej niż przy gimnastyce. A propos - dzisiaj po raz pierwszy od zimy (wczesnej wiosny?) w trakcie ćwiczenia na tarasie, w tym głębokich oddechów, z ust mych wylatywało powietrze z parą wodną, która natychmiast się skraplała tworząc efektowne mgiełki. A zapasu drewna nie ma!...
Dzisiaj wszystko działo się niespiesznie. Poranny onan sportowy, a potem klejenie dwóch obrazków do ściany w kuchni górnego apartamentu. Początkowo (5 miesięcy temu) miałem je powiesić wiercąc otwory na kołki, potem Żona zasugerowała tylko wbicie gwoździków Bo przecież one są bardzo lekkie!, a skończyło się na taśmie 3M. Zafundował mi ją Q-Zięć. Do tej pory stosowałem właśnie kołki i gwoździki, a przy jednym lekkim obrazku postanowiłem zastosować taśmę obustronną. Ale tylko dlatego, że Żona wymyśliła, aby w dolnym mieszkaniu powiesić go na bocznej ścianie... szafy. Taka wizja.
Przez cztery miesiące schemat się powtarzał. Co jakiś czas obrazek się odrywał i lądował na podłodze, o dziwo, nigdy nie uszkodzony. Wtedy starą taśmę odrywałem i przyklejałem nową stosując różne wymyślne modyfikacje, które ostatecznie zdawały się psu na budę, bo po jakimś czasie i tak spadał. A robił to złośliwie, bo zawsze w trakcie pobytu gości strasząc ich swoim spadaniem. To niewątpliwie musiało powodować spadek komfortu pobytu i groziło w związku z tym reklamacjami, czytaj obniżeniem ceny za poniesione straty moralne. Bo niektórzy z gości w pierwszym momencie mieli na pewno poczucie winy A może zamiast delikatnie domknąć drzwi szafy, za mocno nimi trzasnąłem?! i dopiero otrząsnąwszy się z tego stanu musieli zirytowani dochodzić do wniosku, że jest to wieszeniowy bubel. Ale co ciśnienie skoczyło, to skoczyło.
Niektórzy w trakcie wyjazdu skruszeni tłumaczyli się przed nami wskazując na obrazek gdzieś tam złożony, a inni rzecz olewali i nawet nas o tym nie informowali. Jak, na przykład, ta dziewczyna od beemwicy. Może też przez ten obrazek raz dostaliśmy ocenę ogólną 8.0 i średnia spadła nam na mordę, z 9,9 na 9.6. Zirytowałem się dodatkowo, gdy mi Żona o tym powiedziała, że ta zaniżona w sposób nieuprawniony ocena pochodzi od tej pary On kierowca TIR-a, ona sklepowa i on ją bije!
Zobaczymy, co zdziała taśma 3M...
I Posiłek cudem zjadłem w ogrodzie, na słońcu. Nie żeby padało, ale było zimno. I po raz pierwszy, gdy w tym momencie pojawiło się słoneczko, przed nim nie uciekałem.
Wykorzystałem fakt, że nie padało i że górne mieszkanie było wolne, więc wyciąłem tryfidy na trzech balkonach. U gości, na dwóch, panoszący się już wszędzie winobluszcz, ale tak żeby aura zieleniny została, u nas, na samej górze, bluszcz, który zdążył już zmniejszyć swoim panoszeniem się szerokość balkonu. I wszędzie tak, żeby nie usłyszeć Coś ty narobił?!
Kontakt sekatora w moich rękach z zieleniną, to jedna z przyjemniejszych ogrodniczych prac. Dlatego Żona mnie tak pilnuje.
Tu o to nigdy jej nie proszę, chociaż się pcha. Za to nie pcha się, gdy ją proszę, aby razem ze mną usiadła przed moim laptopem i pomogła mi z poczty wyrzucić wszelkie wiadomości ważące nawet po 30 MG (zdjęcia), w tym z kosza też, do istniejących już folderów lub żebyśmy "wspólnie" utworzyli nowy/-e folder/-y. A wszystko przy okazji planowanego zjazdu w 2025 roku.
- Tylko bardzo cię proszę - odezwałem się, gdy oboje zasiedliśmy przy herbatach - abyś uzbroiła się w wielką cierpliwość.
Dlatego Żona tak niechętnie zasiada, bo wie, co będzie. Ja też.
Szło dość sprawnie Teraz kliknij prawym klawiszem myszki; Teraz znajdź "zapisz jako"; Wytnij (tego boję się najbardziej, że coś bezpowrotnie stracę); Usuń (mam podobne lęki); Sprawdź, czy to masz w folderze; itd.
Praca posuwała się naprzód, a ja byłem całkiem spokojny, bo Żona rzeczywiście mówiła do mnie powoli, jak do dziecka, nie wzdychając.
- Chyba muszę się napić jakiegoś alkoholu, czy co?... - jednak w pewnym momencie nie wytrzymała.
A była to sytuacja, gdy nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, całkowicie uradowany, radością dziecka albo downa, nikomu nie ubliżając, "odkryłem" sam(!), że dane zdjęcia mam w folderze, o czym była już mowa i sprawdzanie jakieś trzy minuty wcześniej. Chyba dobiła Żonę ta moja samodzielność.
Z racji wczorajszego telefonu Syna, i innych, niespodziewanie zrobiło się mnóstwo wolnych weekendów. To napisałem do Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego:
Nagle pozwalniało się nam mnóstwo (wyjaśnienie przy okazji) weekendów, do 4-6 października włącznie. Taką wyjaśniającą okazją mógłby być właśnie ten weekend, czyli 4-6.10. Przy okazji mogłoby się okazać, że 5.10 Żona będzie obchodzić urodziny. Można by to nazwać szczęśliwym zbiegiem okoliczności :) W prezencie chętnie widziałaby Aperol, litrowy (w Biedrze bodajże 70-80 zł). Drobny problem polega na tym, że do 16.10 na trasie City- Kamieniołomne Miasto obowiązują autobusy. No, ale skoro ja dałem radę...
Pozdrawiam :)
Ps. To taka zakamuflowana forma zaproszenia Was do nas.
Oboje podeszli do sprawy poważnie i z sympatią. Ale problem może powstać, bo być może w tym terminie Konfliktów Unikający będzie miał akurat kręglowy turniej.
A z zasranym sportem żartów nie ma.
Późnym popołudniem po raz pierwszy zasiadłem do przyszłorocznego zjazdu bardzo poważnie. Dokładnie rozpisywałem pokoje, których wykaz przysłał mi Saperski Menadżer z Serca Zdroju, miejsca, w którym wszystko miało się dziać. Z doświadczenia wiem, że przydział pokojów koleżankom i kolegom jest najbardziej newralgicznym momentem organizacji zjazdu, kto wie, czy nie bardziej, niż wnoszenie za niego podanych opłat. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że gdy teraz perfekcyjnie opracuję kwaterunkowe informacje, to potem jest łatwo, bo zasady są jasne. Tak naprawdę pozostaje tylko egzekucja opłat od ociągających się z różnych powodów uczestników zjazdu. W tym mam wprawę stosując swoistą skalę - miłe przypominanie, przypominanie, upierdliwe przypominanie, groźba i szantaż. Nie zdarzyło mi się, abym dotarł do groźby, bo nasz chemiczny rocznik charakteryzuje się niezwykłym poczuciem obowiązku.
Gdybym coś skisił w informacji dotyczącej możliwości zakwaterowania (opis pokoju/apartamentu i cena), natychmiast zaczęłyby się wątpliwości, pytania, niezrozumienia i pracy przybyłoby mi x 3! Bo wtedy trzeba byłoby robić krok, dwa do tyłu, żeby prostować. A tego nikt nie lubi!
Pracy nie skończyłem, bo sam miałem wątpliwości względem kilku pokoi i postanowiłem rzecz jeszcze raz skonsultować z Saperskim Menadżerem.
Tu wreszcie wyjaśnienie. Pan był swego czasu zawodowym żołnierzem, saperem właśnie. Ale ze służby ostatecznie zrezygnował. Wydaje mi się, że całkiem rozsądnie. Po czym wyjechał do Anglii nabywając doświadczenia w branży hotelarskiej i wrócił. Funkcjonuje, co prawda, w mniej wystrzałowej pracy, ale dającej raczej gwarancję, że pozostanie całym.
Pod wieczór poszliśmy na spacer po pięknym Zdroju.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
Fatalnie. I co my teraz zrobimy?! Przy okazji ciekawostka - pierwszy odcinek obejrzeliśmy 12. czerwca, czyli dzisiaj minęły dokładnie trzy miesiące, w trakcie których nam towarzyszył.
Ktoś z oglądających napisał, że po skończeniu oglądania poczuł się, jakby stracił przyjaciół. Żona stwierdziła, że za jakiś czas chętnie ponownie obejrzałaby. Ja już chyba nie wchodziłbym do tej samej rzeki. (są czepialscy, puryści językowi, którzy twierdzą, że jest to jakaś nieudolna parafraza oryginału autorstwa Heraklita z Efezu)
CZWARTEK (12.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Tak, jak chciałem.
Po onanie sportowym sporo pisałem.
Rano skontaktowałem się z Saperskim Menadżerem i upewniłem się w sprawie opisu pokojów, który mi przysłał. Dobrze zrobiłem, bo w kilku przypadkach opis rozumiałem inaczej niż stan faktyczny i na pewno uniknąłem przyszłych potencjalnych zgrzytów na linii ja - koleżanki i koledzy.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City na zakupy. Specjalnie wybraliśmy ponownie drogę przez tę urokliwą wieś, którą jechaliśmy ileś dni temu przymuszeni potężnym korkiem na głównej. Chciałem zobaczyć ten znak "teren zabudowany". Faktycznie był. Wyłaniał się w ostatnim momencie spośród gałęzi dorodnych drzew. Można go było zarejestrować tylko przez krótką chwilę i to przy założeniu, że się go spodziewaliśmy i się na niego czailiśmy, bo nic nie zapowiadało, że taki tam powinien być (dookoła pola i chaszcze). Dodatkowo stał tuż przed istotną możliwością skrętu z głównej w lewo, dokąd wówczas i teraz zmierzaliśmy. Siłą rzeczy uwaga była zwrócona na ten manewr, aby nie władować się pod ewentualny samochód jadący z naprzeciwka.
Sumarycznie sprytnie. Stąd obecność policji.
Myślę, że w Stanach wygrałbym proces wytoczony służbom drogowym za zaniedbanie polegające na niewłaściwym umieszczeniu znaku, a jeśli nawet na właściwym, to na specjalnym jego kamuflażu. No, ale żyjemy w Polsce. Więc wybiorę się tam kiedyś z sekatorem, żeby uratować przyszłych potencjalnych nieszczęśników.
Zakupy były proste i krótkie - Biedronka i Carrefour.
Po powrocie do upadłego siedziałem nad Meldunkiem I. Zawarłem w nim wszystkie niezbędne informacje z wyjątkiem wykazu pokoi. Do tego potrzebna będzie Żona. Co prawda przez 24 lata wspólnego życia nauczyła mnie, jak bez szkody dla komputera włączyć go i wyłączyć, jak się połączyć z Internetem i jak pisać bloga. Tylko tyle i aż tyle!
"Tylko" nie dlatego, że prawie przez ćwierćwiecze nie pokazywała mi, nomen omen, innych fajnych rzeczy, ale opór materii był zbyt duży. Więc dość szybko stwierdziła, że kopać się z koniem dla własnego zdrowia nie ma co, chociażby przez potencjalny fakt wpadnięcia w alkoholizm Chyba muszę się napić jakiegoś alkoholu, czy co?... Stąd stosowne tabelki zawierające przejrzysty opis pokojów zrobi ona, jutro, na spokojnie. Bez alkoholu, czy co?!...
Żeby nie było - wypełnię je stosowną treścią sam. To znaczy, mam nadzieję, że sam.
Wieczorem obejrzeliśmy na pożegnanie, bo nie możemy się rozstać z serialem Wspaniała Pani Maisel, fragment jednego odcinka i sporą, końcową część ostatniego. Dobrze nam to zrobiło, bo zaczęliśmy na temat tego serialu znowu rozmawiać wspominając różne sceny.
PIĄTEK (13.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
W pełni świadomie.
Znowu niespiesznie, przy ciągle padającym deszczu i nieprzyjemnej ciemnicy, tkwiłem w sportowym onanie. A potem zabrałem się za Meldunek I. Dopieściłem treść, Żona zrobiła tabelkę, w której żmudnie umieszczałem wykaz pokoi i ich opis. A potem wszystko wysłałem do Saperskiego Menadżera. Naniósł tylko niewielkie poprawki. Tak więc Meldunek I wyślę jutro, bo dzisiaj 13., piątek. Nie wypada.
Od wczoraj jesteśmy bombardowani rządowymi alertami o "nawalnych" opadach. Zdaje się, że cały naród, czyli również i ta jego część, na terenach których deszczu nie widziano dawno, a jeśli są, to nienawalne. Nazwę musiał wymyślić świeżo przyjęty do Rządowego Centrum Bezpieczeństwa młody absolwent... Czego? Tu wyciągam pomocną dłoń do młodych, którzy chcieliby zostać meteorologiem.
Jak zostać meteorologiem?
Nie ma konkretnego kierunku studiów, który przygotuje do zawodu meteorologa. W Polsce kształcenie możliwe jest w IMGW (Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej), poprzez określoną ścieżkę szkoleń. Wymagane jest wykształcenie wyższe, najlepiej o profilu przyrodniczym. Kluczowe są pewne predyspozycje, jak ponadprzeciętne zdolności analitycznego myślenia, cierpliwość przy długotrwałych obserwacjach, zaangażowanie w wykonywaniu powierzonych obowiązków oraz zdolność samoorganizacji pracy.
W pracy meteorologa niezwykle ważna jest wyobraźnia przestrzenna, dokładność, umiejętność koncentracji i kojarzenia faktów. Czasem jeden szczegół, z pozoru nieważny, może decydować o huraganie, ulewie czy burzach.
Jak widać z ostatniego zdania, takiemu fachowcowi przypisuje się również zdolności nadprzyrodzone.
Tenżesz młodzieniec (nie wiem dlaczego, ale musi to być mężczyzna, bo jednak, mimo wszystko, kobieta takich bzdur by nie wymyśliła) na pewno z miejsca natrzaskał punktów u swoich szefów, z tej racji, że "nawalne opady" znacznie podwyższyły umiejętności straszenia narodu przez RCB, a o to przecież chodzi, bo nastraszonymi łatwiej zarządzać. I jeszcze fajny współczesny bełkot:
Rządowe Centrum Bezpieczeństwa koordynuje proces zapobiegania kryzysom, a w razie ich wystąpienia koordynuje proces minimalizacji ich skutków. Dokonuje oceny ryzyka zagrożeń dla bezpieczeństwa państwa - ujednolica postrzeganie zagrożeń przez poszczególne resorty, a tym samym podwyższa stopień zdolności radzenia sobie z trudnymi sytuacjami przez właściwe służby i organy administracji publicznej. Działa na poziomie ponadresortowym.
Do takich naigrywań się zostałem sprowokowany przez, ostatecznie Bogu ducha winną, Trzeźwo Na Życie Patrzącą. Bo napisała, i to już o 07.31, co dla niej to mocno nietypowe, bo najpierw córki do szkół, a potem praca:
- Cześć, jak tam u Was sytuacja ze stanem rzeki??
Odpisałem:
Stan rzeki u nas normalny, czyli, gdy pada, to się podwyższa. (...)
Nie dała się sprowokować zachowując księgowy spokój.
- Tak, wiem że jak pada to się poziom podnosi, natomiast pisali, że okolice City bardzo zagrożone... stąd mój niepokój. (...)
Widać, że ciągle młoda, skoro wierzy mediom. Odpisałem:
- Przez Ciebie, troskliwa panikaro, musiałem teraz specjalnie się ubrać i pójść w deszczu i sprawdzić. Rzeka jest piękna, brunatna i wartka, a woda nie zakryła nawet pierwszego stopnia schodów! Zostałem tym jednakże zaskoczony. Bo żeby w górach woda z błotnistych potoków spływała do głównej rzeki i, o dziwo, podnosiła jej poziom?!... Żona stwierdziła oburzona na mnie, że to wzruszające, że się o nas troszczycie (Kolega Inżynier<!> również). Więc też się wzruszyłem i na stare lata oczy mi się zaszkliły.... I nie wierzyć mediom! Już u Barei palacz mówił do pani kierownik: "Pani kierownik, jest zima, to musi być zimno" :) (zmiany moje, pis.oryg.)
Troskliwa Panikara stwierdziła, że teraz jest uspokojona.
Za jakiś czas wybrałem się ponownie nad Bystrą Rzekę. I porobiłem zdjęcia wysyłając je do Troskliwej Panikary (ksywa chwilowa), do Pasierbicy i Syna (ten mógł być żywotnie zainteresowany mieszkając nad Metropolialną Rzeką). Informowałem, że przez "nawalne" opady rzeka pokryła pierwszy stopień schodów i dobiera się do drugiego. Gdy pokryje ósmy, mamy przejebane :))) To ostatnie dla podkręcenia atmosfery. A dokładnie po 2. godzinach i 20. minutach napisałem Drugi stopień zakryty :) Też dla wieczornego podkręcenia atmosfery.
- A ile jest stopni? (...) - zapytała Troskliwa Panikara. Niby rzeczowo, po swojemu, ale przecież przed "chwilą" napisałem, że osiem.
Pasierbica zareagował na luzie, bo oni mieszkają daleko od wszelkich rzek. Syn też na luzie, ale z innego powodu.
- Jak pokryje ósmy, to macie jeszcze całą wysokość tarasu i schodków do niego z ogrodu. Luzik.
Trzeba powiedzieć, że poprzedni właściciele, Prominent z żoną, przy budowie Tajemniczego Domu musieli brać pod uwagę, między innymi, dwie rzeczy - "bliskość" rzeki (30m) i jej niewątpliwą górskość. Stąd zbudowali go na wyraźnym podwyższeniu. Ale i tak w trakcie powodzi w 1998 roku woda dostała się do piwnic. Przy kupnie Prominent tego nie krył, a dzisiaj nad Bystrą Rzeką potwierdziła to Sąsiadka z Lewej. Idealnie się spotkaliśmy ze swoimi smartfonami, żeby fotografować żywioł. I śmialiśmy się oboje Bo rodzina i znajomi martwią się z daleka i kazali przysłać fotografie!
Ale, gdy opowiadała o tamtej powodzi, to już jej nie było do śmiechu.
Przy naszych posesjach Bystra Rzeka delikatnie zakręca w prawo, a to wystarczyło wówczas, żeby siła odśrodkowa wyrzuciła masy wody na ich posesję i dalsze. Kurnik, który jej mama miała tuż przy brzegu, zmiotło w oka mgnieniu (o kury nie dopytywałem, chociaż byłem ciekaw, bo widok takiego rozwrzeszczanego stadka na powierzchni wściekłej wody musiał/musiałby być surrealistyczny), a z letniskowym domem położonym u sąsiada obok, woda poradziła sobie równie szybko i uniosła go w siną dal.
I, mocno przejęta, pokazała mi ślady po ówczesnym poziomie wody u nich na posesji. Na ścianie garażu z oknami tkwiła wyraźna linia, jakieś metr, metr dwadzieścia nad poziomem
Więc nie wiem, czy dzisiaj będę spał spokojnie, bo jednak Sąsiadka z Lewej to nie RCB.
Wieczorem obejrzeliśmy jeden z odcinków serialu... Wspaniała Pani Maisel. Nic dodać, nic ująć. Teraz po prostu delektujemy się tym, czego poprzednio, kierowani emocjami, nie zauważaliśmy.
SOBOTA (14.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
W nocy byłem czujny i kilka razy budziłem się nasłuchując deszczu. Na senne oko oceniłem, że w pierwszej połowie lało, a w drugiej siąpiło, co przynosiło ulgę. Nie omyliłem się. Ledwo się ubrałem i narzuciłem na siebie Gruzińską Kurtkę (tę kupioną na targu w Szlachetnym Miasteczku w czasach naszowsiowych), od razu wyszedłem na ogród. Siąpiło. Natychmiast uderzył mnie w uszy głośny szum i warkot pomykającej wody. Bystra Rzeka ze śmiesznej, przejrzystej i jednak dość powolnej stała się od przedwczoraj brunatną, wartką i groźną. Robiła wrażenie informując Jestem żywiołem!
Stałem nad brzegiem zafascynowany i zahipnotyzowany. Podziwiałem. Na dodatek dlatego Bo żeby mieć coś tak wspaniałego pod nosem?...
Stać mnie było na takie odczucia i podziw, bo od wczoraj, gdy ostatni raz ją poważnie kontrolnie oglądałem, nie podwyższyła za bardzo poziomu. Zaczęła dopiero lizać trzeci stopień schodów.
Cały dzień, i to o różnych porach dnia i na różne sposoby, różni bliscy niepokoili się o nas powodziowo. Oczywiście na skutek świadomości, gdzie i jak mieszkamy, i na skutek medialnych doniesień, co to nie dzieje się w kotlinie citizańskiej, w której przecież mieszkamy, a w którym to miejscu przecież byli:
- rano zatelefonowali Lekarka i Justus Wspaniały. Przyszło nam spokojnie zdać im relację, a oni nam, bo przecież mieszkają pomiędzy Leniwą Rzeką a Rzeczką. Obie co prawda nie dorównują naszej, ale ich otaczają zdwajając w razie czego siłę ognia, tu wody. Stwierdziliśmy, że i u nas, i u nich wszystko rozejdzie się po kościach. Ta wymiana opinii i "ustalenia" zajęły nam 1 godzinę i 53 sekundy tylko dlatego, że jednak wypłynął temat mamy Lekarki, a na samym końcu jej syna, żeby można było po rozmowie zachować dobry nastrój.
- zaraz potem zadzwoniła Córcia. Z podobnymi pytaniami. U nich rzeczka zasilająca staw nie robi problemu, bo zaczęła wylewać w przeciwną stronę niż dom, ale nawet, gdyby chciała zmienić zdanie, to nie dałaby rady, bo jest on posadowiony na sporym wywyższeniu. Ale jednak na stoku, stąd wody gruntowe spływają i dostają się do piwnicy.
- Tato, idę do piwnicy włączyć pompę. - Co jakiś czas trzeba to robić...
Córcia jutro jedzie do Metropolii, nocuje u mamy, a w poniedziałek wiezie ją do Innej Metropolii na operację biodra.
- Bo tam dawali stosunkowo krótki termin.
- sam z siebie napisałem raport do Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Ucieszyła się, że zrobiłem to sam z siebie.
- za chwilę zadzwonił Brat informując mnie kilka razy, co to się u nas nie dzieje. Ale mu uzmysłowiłem, że to gdzie indziej i że kotlina citizańska jest duża.
- miło zaskoczył mnie sms od Koleżanki Nauczycielki (ogólniak).
- Emerytku, Eeee tam! mówił, że macie dom tuż przy potoku? Jesteście bezpieczni? Pozdrawiam i życzę suchych stóp.
Odpowiedziałem uspokajająco wysyłając kilka mocnych zdjęć i obruszając się, że nazwała Bystrą Rzekę potokiem. Przypomnę, Eeeetam!, to nasz kolega z klasy, który będąc w sanatorium w Uzdrowisku, nas odwiedził.
- zadzwonił Syn, gdy byłem w Intermarche. Chory totalnie. W domu szpital. Zdrowi tylko Wnuk-III i IV. Omawialiśmy powodziową sytuację.
- Powiedz mi, jak to jest, że ciągle chorujecie? - zapytałem bez złośliwości. - Może by trzeba coś zmienić, no chyba że to jakieś geny.
Syn wiedział, do czego piję.
- Nie geny, tylko, tato, trzeba się modlić o zdrowie.
- Noż, kurwa! - wyrwało mi się.
- Sam chciałeś mnie prowokując... - usłyszałem.
- napisał Q-Zięć Co u Was? I przysłał oficjalny komunikat z obozu sportowego, z kotliny citizańskiej, na którym jest Q-Wnuk.
Dzień dobry,
Szanowni Państwo,
W związku z zaistniałą sytuacją, informuję, że jesteśmy bezpieczni.Nasz ośrodek wypoczynkowy (...) położony jest wysoko i nie grozi nam zalanie. Będziemy z Państwem w stałym kontakcie.
Wszystkie zaplanowane zajęcia realizowane są na bieżąco.
Z wyrazami szacunku,
(...)
To odpisałem, już z łóżka:
Dobry wieczór,
Szanowny Q-Zięciu,
W
związku z zaistniałą sytuacją, informuję, że jesteśmy bezpieczni. Nasz Tajemniczy Dom położony jest wysoko i nie grozi nam zalanie.
Będziemy z Tobą i z Twoją małżonką w stałym kontakcie.
Wszystkie zaplanowane zajęcia realizowane są na bieżąco.
Z wyrazami szacunku,
Teściowa i Q-Teść.
A potem napisałem poważniej. Oboje byli z wizytą u Słowian.
- naszym losem zainteresował się Dzidek za Pośrednictwem Konfliktów Unikającego. Dzidek akurat przebywał w Finlandii na rybach. Więc bardziej niż naszą sytuację powodziową omawialiśmy z Konfliktów Unikającym te połowy Dzidka, czyli męskie chlanie na statku. Na zdjęciu mi przysłanym widziałem nawet Pilsnera Urquella.
- wieczorem, gdy już spaliśmy zadzwoniła Predatorka i Kolega Współpracownik. Rozmowę siłą rzeczy odłożyliśmy na jutro.
Dzisiaj mocno zdeterminowany wysłałem Meldunek I do wszystkich koleżanek i kolegów. Ten główny, podstawowy.
A dla rozrywki, w deszczu, z kapturem na głowie, poszedłem do Intermarche. Było pięknie. Na głównym uzdrowiskowym moście mogłem sobie do woli postać i patrzeć na piękny żywioł. A kupowałem... ziemniaki i ser żółty w kawałku. Żona wcześniej nażarła się orzeszków czeskich. Nie mogła się oprzeć mojej sugestii i kupiliśmy dwie paczki - nerkowca i laskowego w Carrefour, gdy ostatnio robiliśmy zakupy. Czuła się niedobrze, leżała i kładła na siebie (wątroba, nerki?) gorący termofor. Nie mogła myśleć o żadnym jedzeniu. Więc skorzystałem z okazji, za przeproszeniem, i zrobiłem sobie Moją Potrawę. Ugotowane ziemniaczki z masłem, sadzone z roztopionym na wierzchu startym grubo serem. Pychota. Taka niespodziewana połówka Nieokrzesanego Balu Murzynów. Do drugiej połówki brakowało... setki.
Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Ja czytałem, Żona słuchała. Nadal obłożona termoforem. W pierwszej fazie snu słyszałem, jak w jego środku bulgoce woda w miarę, jak Żona się z nim mości. Dość surrealistyczne.
NIEDZIELA (15.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Rano długo prowadziłem onan sportowy i wpisałem pierwszych chętnych na zjazd. Jedno małżeństwo zareagowało błyskawicznie, bo jeszcze wczoraj.
Dopiero potem poszedłem nad Bystrą Rzekę. Fascynująca i hipnotyzująca nadal, ale jednak nie tak, jak 2-3 dni temu. W stosunku do wczorajszego wieczoru poziom... spadł o jakieś 10 cm, stopień trzeci był całkowicie odsłonięty i pod warstwą 2-3 cm wody widać już było stopień drugi. Szkoda.
Poszedłem do szklarni... podlewać pomidory. Głupio tak jakoś w ogólnej aurze. Deszczówkę nabierałem konewką z beczki.
Gdy wróciłem do domu, oboje zgodnie stwierdziliśmy, że mamy już serdecznie dosyć tego nieustannego szumu deszczu. Ponoć we wtorek ma się pojawić słoneczko.
Z racji podniesionych stanów wód, podtopień i powodzi w niektórych miejscach w Polsce od rana nie miałem zasięgu w komórce. Bo niby z jakiego innego powodu? Więc wysłałem mailem do wszystkich bliskich, do tych, do których miałem adresy, raport ze stanu wody w Bystrej Rzeczce. Bo część z nich nadal się dopytywała.
Gdy w południe kolejny raz poszedłem do Bystrej Rzeki, natknąłem się na Sąsiadkę z Lewej. Ledwo kryła panikę. Pokazała mi filmik. Była obok Uzdrowiska Wsi, przy drewnianym moście, gdzie na łuku wału woda się przedarła i podtopiła z dziesięć domów tam się znajdujących. Uspokajałem ją, mimo że oboje widzieliśmy, że piąty stopień jest zalany i woda liże szósty. Przypomnę - jest osiem. Miałem na tyle rozumu, że nie mówiłem jej, że Bystra Rzeka jest wspaniała i piękna.
- A gdzie mąż?
- Przerzuca wszystko z kuchni na górę, bo my mamy kuchnię w piwnicy! - informowała mocno przerażona. Wiedziałem, że w 1998 roku musiała widzieć wiele.
Poszedłem do Sąsiada z Lewej, żeby zapytać, czy coś pomóc, przenieść, na przykład. Machnął ręką, że nie trzeba.
Na ulicy natknąłem się na naszych sympatycznych gości. Że też im się akurat trafiło.
- Jak 30 lat jeździmy, to takich wrażeń nie mieliśmy!... - śmiała się gościna. - Idziemy podziwiać Uzdrowisko w nowej odsłonie.
To stwierdziłem, że co nieco sam sobie poprzenoszę, zwłaszcza rzeczy, które przenieść dam radę, czyli rowery, na przykład, i elektronarzędzia, które raczej nie znoszą kontaktu z wodą. Wszystko upchnąłem w domu, w przedpokoju i w holu. Resztę musiałem odpuścić. Podchodziliśmy do tego z pokorą.
- Jak zaleje, to się wyrzuci... - spokojnie podsumowała Żona.
W którymś momencie odetkała się sieć Plusa. Wiadomości od różnych, którzy w tym czasie chcieli się dodzwonić, było bez liku - Kolega Inżynier(!), Justus Wspaniały, Q-Zięć, kolejny sms od Koleżanki Nauczycielki, Bratanica, Prominent, były uczeń od pracy dyplomowej, koleżanki i koledzy ze studiów. Do nikogo już nie odpisywałem, bo wcześniej wszelki kontakt załatwiała Żona drogą mailową.
I zupełnie niespodziewanie zadzwonił Szef Fachowców.
- Jaka sytuacja? - Gdybyście czegoś potrzebowali, to mam busa i przyjedziemy.
Nie powiem, dodało to nam sił.
Q-Zięć opisywał zaś rozhisteryzowaną postawę debili rodziców, których dzieci były na tym samym obozie, co Q-Wnuk. Masakra.
- A byłeś na górze, na balkonie? - zapytała Żona, gdy wróciłem z "akcji przeciwpowodziowej". - Z balkonu jest jeszcze inny widok...
Poszliśmy razem. Żona otworzyła drzwi do górnego apartamentu, całe jej ciało zostało w środku, w tym ręce kurczowo uchwycone framugi drzwi i połowa głowy. Druga, ta z oczami, ostrożnie wyglądała na zewnątrz. Żadna siła nie była w stanie wyciągnąć jej na balkon.
Namawiałem bezskutecznie. Z balkonu Bystra Rzeka robiła wrażenie.
- Specjalnie tak zrobiłam, żebyś miał ubaw, bo cię znam.
Ja też Żonę znam i nie wydawało mi się.
Po 15.00 wybrałem się sam, aby zobaczyć zalane Uzdrowisko Wieś. Akurat wracali stamtąd Sąsiedzi z Lewej. Sąsiadka była wyraźnie spokojniejsza. Nic dziwnego, skoro poziom wody zdecydowanie się obniżał.
Wejście na mostek było zagrodzone specjalną taśmą, ale dało się zobaczyć co nieco. Wody praktycznie już nie było, bo zalanie musiało trwać godzinę, dwie, tylko, ale to "tylko" narobiło szkód. Woda wdarła się na łuku "starając się płynąć prosto".
Gdy wracałem, przestało padać i zaczęło się rozjaśniać. To, oraz fakt, że poziom wody spadł najpierw o jeden schodek, a potem o kolejny, dodawało otuchy.
Gdy wczesnym wieczorem szliśmy na górę, woda zalewała "już" tylko trzeci stopień i lizała czwarty.
Niczego nie oglądaliśmy. Ja czytałem, Żona słuchała. Długo specjalnie nie wyłączałem telefonu (zasięg wrócił). I dobrze się stało, bo zadzwonił Prominent, który tutaj z żoną przecież przeżył powódź. Opowiadał o różnych rzeczach i do śmiechu mi nie było. Ale cieszył się, że u nas jest wszystko ok. Bo u nich też.
O 22.30, dla nas w środku nocy, wyrwał nas telefon od kuzyna Żony. Kuzyn bardzo sympatyczny, ale od dawna jest znany ze swego oszołomstwa. Żona przerzuciła rozmowę na jutro, ale co z tego, skoro skutecznie nas wybudził z pierwszego snu.
PONIEDZIAŁEK (16.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Prawie od razu znalazłem się na Bystrą Rzeką. Z daleka było widać i słychać, że poziom opadł. Zalewało pierwszy stopień i lizało drugi. Do tego widoku byliśmy już przyzwyczajeni, bo często się zdarzało, że po burzach woda z górskich potoków wlewała się do niej dając taki poziom i wygląd.
Stan taki trwał zazwyczaj krótko. A teraz, od kilku dni...
Od rana rejestrowałem kolejne deklaracje koleżanek i kolegów dotyczące zjazdu. Na razie szło bez oporów.
Gdy tylko odzyskałem zasięg, ale ciągle z dużymi przerwami, zaczęła się powtórka z rozrywki z przedwczoraj i z wczoraj:
- zadzwoniłem do Bratanicy, bo wcześniej się dobijała. Przeżyła traumę, bo do naszych okolic przyjechała minibusem z całym zespołem rozgrywać turniej siatkarski. I gdy obie drużyny wchodziły na parkiet, wpadł jakiś facet z okrzykiem Natychmiast się ewakuujemy, bo za pół godziny wszyscy będziemy odcięci i stąd nie wyjedziemy! Musieli kluczyć ulicami, żeby z miejscowości wyjechać, a w pewnym momencie minibus musiał się przebić przez wodę o już wysokim poziomie.
- To było najgorsze przeżycie!...
- zadzwoniłem do Wielkiego Woźnego, bo wcześniej się dobijał. Wymienialiśmy się powodziowymi informacjami ze swojego terenu i go uspokajałem, że u nas wszystko w porządku.
- napisałem do mojego ucznia od pracy dyplomowej, bo wcześniej się dobijał. Wymienialiśmy się powodziowymi informacjami ze swojego terenu i go uspokajałem, że u nas wszystko w porządku.
- wymienialiśmy się z Koleżanką Nauczycielką smsami na wiadomy temat, bo się wcześniej dobijała.
- zadzwoniłem do Wnuka-IV i udało mi się złożyć mu urodzinowe życzenia. A potem rozmawiałem z Synem. Wszyscy wynosili z garażu na górę cały sprzęt do kopania kryptowaluty. Wcześniej napisał
w mailu My szykujemy się, że nas zaleje. Jest na to spora szansa. Chłopcy w domu, nie poszli do szkoły. Zaczynamy przenosić rzeczy z garażu na górę.
- Muszę ci. tato, powiedzieć, że perspektywa powodzi spowodowała, że natychmiast cudownie wyzdrowiałem!
- Przyszły wiadomości od Krajowego Grona Szyderców. Jednak nakazano ewakuację sportowego obozu. Ponoć autokar poruszał się tak okrężną drogą, aby dostać się do Metropolii i ominąć City, że jechał nawet przez Uzdrowisko. Chyba drogą dwa razy dłuższą.
Zaczęło się rozjaśniać na tyle, że aż się prosiło, aby pójść z Pieskiem do centrum i zobaczyć całą powodziową sytuację. Tragicznie nie wyglądało. W jednym miejscu, najbardziej newralgicznym, mieszkańcy trzech domów wielorodzinnych stanęli na wysokości zadania i na długości 60. m, na zakręcie rzeki, gdzie było wiadome, że woda zostanie wyrzucona i zaleje, postawili potężny wał z worków piasku, głęboki na 4, a wysoki na 4-5. Robił wrażenie. Woda ich nie zalała.
Jeszcze w jednym miejscu zobaczyliśmy krótki wał, jakieś 10 m, a przeważnie przy różnych drzwiach do domów i do sklepów stało po kilka worków gotowych zamknąć drogę wodzie. Za to po tych ulewach i wietrze całe Uzdrowisko było zaśmiecone gałęźmi i liśćmi. Czuło się, że było ciężko.
Wracając rozmawiałem z Córcią z telefonu Żony. Szczęśliwie zawiozła mamę i wróciła.
- Tato, idę pompować wodę! - na trzy cztery wybuchnęliśmy śmiechem.
W domu jedna rzecz przykuła naszą uwagę. Fafik. Nagle oboje stwierdziliśmy, że jego szczekanie jest kojące. Wokół powodzie, tragedie, panika, stres, nerwy, a on szczeka, jak gdyby nigdy nic, jak codziennie, przywołując te spokojne dni, w których nie denerwowaliśmy się Bystrą Rzeką.
Całe popołudnie pisałem. I uzmysłowiłem sobie, jak potężny kęs czasu "zabrała powódź". Te niezliczone telefony, maile i smsy. I to nie tylko u mnie. Bo równie duży kęs czasu z tego tytułu poświęciła Żona - maile, messengery i smsy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego przypominająco-sflaczałego smsa. A drugiego, w którym skarżył się, że nie może się do mnie dodzwonić. Trudno, przecież nie miałem zasięgu. Ale nawet gdybym miał, to też by nie mógł.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz ponurym, lampucerowatym jednoszczekiem. W sobotę wywlokłem ją na deszcz, żeby się nie wygłupiała i wreszcie zrobiła siku. A sam poszedłem nad Bystrą Rzekę, żeby się fascynować i hipnotyzować. I, gdy wracałem po długim czasie, usłyszałem z tarasu ten okrutny dźwięk, a za chwilę ujrzałem rozpromienioną Żonę, która wreszcie wpuściła Pieska do domu.
Godzina publikacji 17.51.
I cytat tygodnia:
Życie, choćby i długie, zawsze będzie krótkie. - Wisława Szymborska (polska poetka, eseistka, krytyczka, tłumaczka, felietonistka; laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, dama Orderu Orła Białego).