23.09.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 295 dni.
WTOREK (17.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Nie zapomniałem o 17. września 1939 roku, gdy od wschodu zaatakowała nas azjatycka dzicz.
Z racji dość wczesnej poniedziałkowej publikacji muszę jeszcze na chwilę wrócić do wczorajszego dnia.
Wieczorem przymierzaliśmy się do dwóch nowych seriali. Po 5. minutach oglądania wybranego przez nas jednego z nich, a przeze mnie dość niechętnie, bo po poprzednim zawsze taką niechęć do nowego mam, zadzwonił Elektryk i Elektrykowa. Oczywiście martwiąc się o stan powodziowy, bo też byli u nas i wyobraźnia podbudowana przekazami medialnymi działała. Więc trochę zeszło, żeby im wyjaśnić sytuację i ich uspokoić. Sami byli na wycieczce w Łebie z innymi seniorami chwaląc, między innymi, piękną pogodę.
Telefon był gwoździem do trumny oglądania.
- Wiesz, ja bym już dzisiaj niczego nie oglądał. - zaskoczyłem Żonę. Westchnęła.
- To jutro zaczniemy od tego? - upewniała się.
- Nie! - Jakoś mi się nie podoba... - Zacznijmy ten drugi...
- No, właśnie tego nie cierpię... - Naszukam się, żeby potem na długi czas mieć spokój...
- No, wiem, ale potem, jak już zaskoczy, to masz spokój.
Ostatecznie przyznała mi rację. Więc sobie poczytaliśmy i posłuchaliśmy.
Drugim "drobiazgiem" z wczoraj był Piesek. Znowu wieczorem przymusiłem go do wyjścia na siku. I poszedłem sobie nad Bystrą Rzekę. Nie padało, ale Piesek i tak uważał swój pobyt na dworze za długi, więc lampucerowatym jednoszczekiem wymógł na Pani, aby mu otworzyła tarasowe drzwi. Gdy wróciłem do domu, Pani promieniała, raczej nie z racji mojego powrotu.
Trzecim był "telefon" od Q-Wnuka. Chyba matka kazała mu zadzwonić, bo rozmowny nie był. Udało się z niego wycisnąć tyle, że nie jest zadowolony z powrotu do domu. Na obozie grali tylko w ping-ponga w budynku, w którym mieszkali, a pozostałe zajęcia w ogóle nie zdążyły się odbyć, bo trzeba byłoby wtedy jechać do innego budynku, a to, z racji powodziowych, nie było możliwe. Ożywił się tylko w momencie, gdy opowiadał, jak autokar jechał przez Uzdrowisko A ja poznałem FunPark!
- A gdzie jest Ofelia? - dopytywała Babcia.
- U siebie w pokoju...
- To pozdrów ją...
- Ofeeeliaaa! - usłyszeliśmy. - Baaabcia cię pozdraaawia!
- Dooobraaa... - wyraźnie usłyszeliśmy.
Krajowe Grono Szyderców zaczyna być mocno zdenerwowane czekającą ich sytuacją. Zwłaszcza Q-Zięć, którego, według słów Pasierbicy, nosi do działania. Właśnie wyszedł z jakimś sąsiadem, aby organizować worki i piasek. Przegadaliśmy sytuację na zasadzie, aby pogadać, aby spuścić wentyl, bo wiadomo, że nie wiadomo, jak będzie, a będzie, jak będzie.
- Ale nie hamuj go, niech działa, bo najgorsze jest bezczynne czekanie, - Chłop tak musi...
Zgadzałem się z Żoną.
W razie czego, trochę serio, a trochę półżartem, ustalaliśmy, że przyjadą do Uzdrowiska.
- Co z tego, że nas akurat nie zaleje, jak wyłączą prąd i dopływ wody. - A dzieci i tak nie będą chodzić do szkoły... - dość spokojnie podsumowała Pasierbica.
Dzisiaj rano poszedłem od razu nad Bystrą Rzekę. Poziom wody był niższy niż wczoraj wieczorem. Ukazał się pierwszy stopień, tylko delikatnie obmywany. Do tego niebo było błękitne i za chwilę zaczęło świecić słoneczko. Wrócił stan, do jakiego przyzwyczaiło nas Uzdrowisko, odkąd w nim zamieszkaliśmy.
Po porannym onanie sportowym długo zajmowałem się sprawami zjazdu, bo oczywiście pojawiły się pierwsze zawirowania. A wpis cyzelowałem dopiero po I Posiłku (wytęskniony ogród). I w takim stanie dalszego wytęsknienia codzienności wybrałem się po Socjalną, po paczki i do Biedry. W Biedrze półki były wypełnione towarem, tylko regały z wszelaką wodą mineralną świeciły totalnie pustkami.
Wczoraj Kolega Inżynier(!) przysłał zdjęcie wnętrz swojej Biedronki, a na nim po horyzont widać było ogołocone ze wszystkiego puste regały. I napisał:
- Moja Biedra dzisiaj. Nie, to nie półki z Pilsnerem po przejściu cyklonu "Emeryt" w dniu promocji :)). Pół roku rządów Ryżego i w sklepie jak za komuny. Za PiS-u panie, tego nie było :)))
(zmiana moja, pis., nomen omen, oryginalna)
Przed II Posiłkiem zacząłem po raz pierwszy przymierzać się ... do zimy.
Czas był najwyższy reaktywować drewutnię,
Przez wiosnę i lato zapuszczoną okrutnie.
Zdjąłem palety i odchwaściłem całą połać. Gdy trochę podeschną, położę je z powrotem na podpórkach z płyt betonowych, ale chyba dołożę jedną warstwę, żeby palety nie dotykały ziemi. A po II Posiłku (taras, bo w słoneczku) wzięło mnie na żyłkę. Wyszyściłem i poszerzyłem wszelkie ścieżki. Przy okazji, gdy oryginalna stihlowska żyłka się skończyła, nałożyłem nową przez jakieś pół godziny złorzecząc. bo nie wiem, dlaczego tak jest, ale odkąd mieszkam w przyrodzie, czyli od czasów Biszkopcika, nawlekanie żyłki na głowicę w podkaszarce stanowi jedną z kilku moich achillesowych pięt. A zróżnicowanie systemów rzeczy nie ułatwia.
Żona nie mogła słyszeć złorzeczenia, bo robiłem je po nosem, ale jak to kobieta, pojawiła się w punkt. Niebywała intuicja.
- Zostaw to dzisiaj! - zaczęła mnie wspierać. - Tracisz czas, jutro z nowymi siłami... - Może Sąsiad z Lewej? - A, jak chcesz, to mogę ci znaleźć w Internecie tutorial (takiego słowa nie użyła, to ja!)... - Po co się męczysz?
- Jak to po co? - Żeby samemu dojść. - A Internet to ostatnia rzecz, z której w tym przypadku skorzystam. - Taki obciach!
Żona się wycofała znając mój ośli upór. Sąsiad z Lewej akurat się napatoczył w ogrodzie, ale też nie wiedział. Nigdy nie kosił żyłką.
Doszedłem i chyba system rozgryzłem, bo po pół godzinie przestoju kosiło mi się pięknie. I jaka satysfakcja. Wyzwanie! Na koniec wszystkie ścieżki zgrabiłem i wymiotłem. Zaczęły wyglądać... A co, ..., miały nie wyglądać?!
Pod wieczór przyszedł do nas Sąsiad z Lewej. Okazało się, że oboje z żoną mają telefony w Plusie, czyli od trzech dni nie mają łączności, w tym Internetu. Jak ja.
- Żona strasznie się denerwuje, bo nie wie, czy już może po powodzi wrócić do pracy do City. - Może przyszły jakieś smsy lub maile, a ona nic nie wie?!
Pożyczyliśmy mu jeden z ruterów sami zostając z drugim, który w zasadzie jest przeznaczony do obsługi gości. Strasznie się dziwował, że jak weźmie ruter do siebie, do domu, to będą mieć Internet. Kazałem mu przyjść za chwilę i "powiedzieć", czy działa.
- Działa... - zakomunikował za chwilę.
- A żo-na? - Nie zde-ner-wo-wa-na?
- Uśmiechnięta! - śmiał się i pokazał gest dłonią, że od ucha do ucha. - Jeszcze nie musi iść do pracy... - Napisali, że muszą wszystko sprzątnąć i przygotować...
Ustaliliśmy, że dopóki nie wróci łączność, ruter zatrzymają. I poradziłem mu, żeby jedno z nich zmieniło sieć.
Przed pójściem spać skontrolowałem Bystrą Rzekę. Odsłonięty został pierwszy stopień, woda stawała się coraz bardziej przejrzysta na tyle, że można było dostrzec próg na jej biegu. Ten, który przez cały rok dostarcza nam głównego szumu.
Gdy kładłem się spać, dotarło do mnie, że jestem zmęczony. Dawno nie zażywałem wysiłku fizycznego, tylko zwyczajnie się opierdalałem.
Wieczorem zrezygnowaliśmy z oglądania czegokolwiek. Żona słuchała, ja czytałem.
ŚRODA (18.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Poranek rozpoczął się powoli i relaksacyjnie. I tak trwał przeciekając przez palce do I Posiłku.
A potem, w tę piękną pogodę, z powrotem zabrałem się za drewutnię.
Z miejsc, gdzie z powrotem miały lec palety, wybrałem ziemię. Większość poszła do szklarni jako zapas na przyszły rok, bo ziemia była pyszna, z licznymi dżdżownicami. Palety oczyściłem i ułożyłem. Wokół drewutni i przy ścieżce wyciąłem sporo zieleniny, żeby za jakąś chwilę mieć swobodę przy układaniu drewna. Zebrały się dwa wory.
W ramach dywersyfikacji prac wysłałem przypominająco-złośliwego maila do tych koleżanek i kolegów, którzy od soboty nie zareagowali na mój Meldunek I. Od razu kolejnych 10 osób zadeklarowało chęć uczestnictwa w zjeździe. Sporo było przy tym pracy, bo naraz musiałem precyzyjnie w kilku miejscach (księgowo, na krzyż) pozaznaczać rezerwacje, żeby wszędzie mi się zgadzało i żeby nie było wtopy. Czytaj zdublowania.
Jednocześnie wrócił zasięg. Nagle zaczęły napływać dziesiątki powiadomień informujących o osobach, które przez te dni usiłowały się tą drogą ze mną skontaktować. I, gdy telefon wyczyściłem, a do kilku osób udało mi się zadzwonić, zasięg ponownie zniknął. Starałem się wszystkich powiadomić, że pozostała droga mailowa.
I tą drogą sympatycznie pokorespondowałem sobie z Synem. Najpierw przysłał mi zdjęcie z wałów, na których on z czterema synami układali worki z piaskiem.
Pięciu chłopa, to nie w kij dmuchał.:))) - napisałem.
Od ciągłego wyłączania, czekania i włączania już mi się robi niedobrze. - to była reakcja na jego porady, żeby telefon zresetować.
Pozdrów chłopaków.
Tato i Dziadek
Od ciągłego wyłączania, czekania i włączania już mi się robi niedobrze. - to była reakcja na jego porady, żeby telefon zresetować.
Pozdrów chłopaków.
Tato i Dziadek
Za jakiś czas Syn przysłał kolejnego maila ze zdjęciami.
5 chłopa plus 13 strażaków. :)
Robimy tu u nas wał i ciek wodny, patrz zdjęcie.
S.
P.S.
Strażacy raczej nie przebierają w słowach, a w takich sytuacjach to już w ogóle. Przed chwilą szef ekipy się wydarl: "dobra kurwa, stooop! Przerwa, jedziemy napierdalać na... (tu padła nazwa innej miejscowości), bo tu i tak tego w chuj już jest." Cóż, edukacja przez życie...
5 chłopa plus 13 strażaków. :)
Robimy tu u nas wał i ciek wodny, patrz zdjęcie.
S.
P.S.
Strażacy raczej nie przebierają w słowach, a w takich sytuacjach to już w ogóle. Przed chwilą szef ekipy się wydarl: "dobra kurwa, stooop! Przerwa, jedziemy napierdalać na... (tu padła nazwa innej miejscowości), bo tu i tak tego w chuj już jest." Cóż, edukacja przez życie...
Uśmiałem się zdrowo. A tak rodzice chcą zawsze chronić swoje dzieci... I się oburzają, gdy Dziadek powie dupa lub zasrany.
Nieźle się ubawiłem :))) - odpisałem. - Zwielokrotniona szkoła życia - powódź, wspólna praca ze strażakami i w chuj! Zapamiętają na całe życie!
Do bloga, koniecznie!
Trzymam za Was.
Tato
Do bloga, koniecznie!
Trzymam za Was.
Tato
Znowu wróciłem do ogrodu. Na rozkładanie folii na drewutni musiałem mieć do dyspozycji cały dzień. Nie dlatego, że zajęłaby mi tyle czasu, ale świadomość, że pod koniec dnia mógłbym zostawić rozbabraną robotę, powodowała, że już nie opłacało mi się za nią zabrać mając do dyspozycji tylko popołudnie. Stąd z przyjemnością wróciłem do ścieżki między drewutnią a ogrodem, którą porzuciłem kilka miesięcy temu. Tylko na sztorc tkwiący w ziemi łom i stojący obok przez ten czas ubijak kłuły moje oczy i przypominały, że cyzelowania ścieżki wówczas nie skończyłem. Chodziło o to, że po deszczach lub po podlewaniu trawy, zbierały się na niej kałuże, co mnie wkurzało. Woda nie odpływała, bo poszczególne okrągłe płyty były źle usytuowane w poziomie. Więc dzisiaj każdą łomem podważałem i podsypywałem podsypką. Temat wreszcie zakończyłem, a kłujące dwie kolubryny wypłukałem z ziemi i schowałem.
II Posiłek miałem zamiar zjeść ... na tarasie, bo tam pięknie grzało słoneczko, ale zanim się zebrałem, nagle lunęło. Spadł rzęsisty, krótki deszcz. I letnio... grzmiało.
Wieczorem postanowiliśmy rozpocząć oglądanie kolejnego serialu z głównym bohaterem, policjantem Hieronimem Boschem, zrealizowanym na podstawie książek Michaela Connelly'ego. Przeczytałem z sześć.
- Jednak dalej nie będę oglądał... - zakomunikowałem, gdy skończył się pierwszy odcinek.
- Dlaczego?! - Żona uderzyła w wysokie tony stonowane przez fakt, że byliśmy w sypialni, w łóżku, trwała pora wyciszania się i przygotowywań do snu. - Ja bym mogła dalej oglądać. - Dobrze dobrany aktor, jest klimat...
- Film jest za płaski, dane sceny przyspieszone, bez głębi, są uproszczenia, a poza tym wszystko pamiętam, więc emocji żadnych...
Żona wpadła w standardowe złorzeczenia, ale ciche, bo byliśmy w sypialni, w łóżku, trwała pora wyciszania się i przygotowywań do snu.
- Może byś znalazła coś lekkiego, francuskiego?...
- A ty myślisz, że to tak łatwo, na dodatek francuskiego?... - I na pewno powinna to być druga Wspaniała Pani Maisel?...
Ja jednak wiedziałem, że coś znajdzie. Tak, jak książki dla mnie.
CZWARTEK (19.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
A miałem zamiar o 06.00.
Już o 08.00 byłem po onanie sportowym, po pisaniu, po Blogowych, gimnastyce i na końcówce żoninego 2K+2M. Na dodatek nie było żadnych nowych deklaracji ze strony koleżanek i kolegów, więc trochę poczułem się nieswojo. Bo miałbym o tak wczesnej porze iść do zakładania folii na drewutni?!...
Do 10.00 spędziłem piękny czas w ogrodzie. Prace porządkowe na kolejnych ścieżkach, wycinanie zieleniny - nie chciało się wracać do domu. Przy nich przypadkowo poznałem najstarszą siostrę Sąsiada z Lewej. Z Sąsiadką z Lewej zbierały maliny. Pani, lat 59 (później dowiedziałem się o tym od jej najmłodszego brata) mieszka w Metropolii, ale ma również mieszkanie na I piętrze w City, a pod nim sklep (powierzchnię dzierżawi). Po powodzi sklep totalnie do remontu łącznie ze zniszczonymi oknami. Długo rozmawialiśmy, bo było o czym. Przy okazji zeszło na jej najmłodszego brata (różnica 14 lat).
- On się urodził jako czwarty, 10 lat po mojej młodszej siostrze, więc mamusia traktowała go jak jedynaka. - Dmuchała, chuchała. - Niezły z niego leser...
Oboje wiedzieliśmy, że to Sąsiadka z Lewej wszystko twardo trzyma w swoich rękach.
Z Żoną od dawna o tym wiedzieliśmy.
- Tylko by grzebał w samochodach... - poinformowała nas kiedyś Sąsiadka z Lewej, gdy w rozmowie zeszło na jej męża.
Faktycznie, praktycznie nie ma dnia, żeby maska któregoś z ich dwóch aut nie była podniesiona. Zawsze się dziwuję, co tam tyle jest do roboty.
Po II posiłku zabrałem się w końcu za folię. Przymocowałem ją na konstrukcji drewutni i muszę powiedzieć, że ostatecznie praca była przyjemna, chociaż od trzech dni myślałem o niej z niechęcią. Może przez piękną pogodę, a może przez fakt, że zrobiłem to zdecydowanie lepiej niż rok temu korzystając z błędów, które wtedy zrobiłem, a których teraz nie powtórzyłem. Żona aż przyszła, żeby podziwiać. Będzie więc można składać drewno.
W tej sprawie zadzwoniłem do Szefa Fachowców, ale on nie posiada nawet kubika Bo pracuję przy kolejnych remontach i
Nawet nie mam czasu
Wybrać się do lasu.
Nawiasem mówiąc po powodzi będzie rozchwytywany.
Drugi nasz stały dostawca nie robił żadnych problemów.
- Tylko muszę wybrać się do lasu i wszystko przygotować. - Bo w ostatnie dni w kilka busów zbieraliśmy dary i woziliśmy do Zniszczonego Miasteczka. - Auta były zawsze pełne. - To, co pokazują w telewizji, nie oddaje ogromu zniszczeń. - Nawet nie wiem, jak to opisać?... - Tragedia!
Osiem kubików dostarczy w przyszłym tygodniu.
Zniszczone Miasteczko to to, w którym Q-Wnuk miał, a raczej miał mieć szkolny sportowy obóz.
Dzieciom i opiekunom nic by się nie stało z racji usytuowania ośrodka, ale gdyby nie wyjechali wcześniej, to później mogliby tam zostać przez dłuższy czas, bo większość dróg została zniszczona przez wodę.
W Metropolii wydaje się, że tragedii nie będzie. Ale czuwać trzeba. Syn przysłał mi zwrotnego maila.
Zostało 70 cm wału. W nocy miałem z Wnukiem-I patrol do 2.00. Ludzie siedzą na wałach, pala ogniska i imprezują. Ogólnie jest dobrze. Fala ma być długa, teraz jest luz, bo wały świeże. Muszą ponoć tydzień wytrzymać.
(zmiana moja; pis. oryg.)
Dzisiaj, po kilku dniach prac fizycznych, z przyjemnością się odgruzowałem. I wyluzowany, późnym popołudniem, żmudnie dzwoniłem do ociągających się (na razie do par) zadając proste pytanie - Przyjedziecie na zjazd, czy nie przyjedziecie? Na 8 par, sześć zdecydowanie odpowiedziało, że przyjadą Już się zabieramy za odpowiedź!, Mineralog zdecydowanie, że nie, a jedna para na razie nabrała wody w usta.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek angielskiego miniserialu z 2016 roku Nocny recepcjonista. Zapowiadał się nieźle.
PIĄTEK (20.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Trzy godziny zeszły nie wiedzieć na czym. Przeciekły przez palce. A kolejną godzinę wykorzystałem na pisanie.
Na skutek sugestii Żony zmodyfikowałem (sam i samodzielnie!) wykazy pokoi w dwóch budynkach wpisując krwistoczerwonym "zajęty" i zielonym "wolny" i w takiej formie wysłałem do opornych koleżanek i kolegów. W budynku I na 22 pokoje zostały dwa wolne, a w budynku II na 9 pokoi jeden był zajęty.
Zobaczymy, jak taka forma perswazji zadziała. Bo pewniaków na przyjazd jest jeszcze sporo, wszystko może być zajęte i wtedy dla organizatorów zaczną się drobne problemy, do pokonania, oczywiście.
Po tych umysłowych pracach chętnie przystąpiłem do fizycznych. Znowu w ogrodzie, przy pięknej pogodzie, trawiłem czas na pracach porządkowych. Bajka!, jak powiedziałaby Lekarka. I zostałem tam z I Posiłkiem, który zrobiła... Żona. Sadzone na boczku. A do sadzonych się nie pcham z racji chociażby mojej płci.
A potem zrobiła się 14.00 i nadal nie wiedziałem, co ja takiego dzisiaj zrobiłem.
- To ci przypomnę - Żona przyszła mi z pomocą - ile czasu poświęciłeś na zjazd, na maile i rozmowy.
Bo wrócił mi zasięg, za przeproszeniem, więc od razu rzuciłem się do telefonowania. Dodatkowo zadzwoniłem do Syna (bez reakcji) i do Konfliktów Unikającego, który wysłał mi smsa, dokładnie w momencie, gdy zasięg wrócił, oczywiście nie zdając sobie z tego sprawy, potwierdzającego, że będą u nas 4-6. października Bo wiele na to wskazuje. Oboje byli w domu, Konfliktów Unikający nie wiadomo z jakiego powodu (nie dopytałem, ale gadał swobodnie, więc może miał wolne), a Trzeźwo Na Życie Patrząca Bo wzięłam sobie wolne.
- Zgadnij, co robi? - zapytał Konfliktów Unikający.
Co może robić w czasie wolnym?
- Kolejny kocyk czy coś tam dla przyszłego siostrzeńca?
- Nie, tym razem coś dla siebie... - uzupełniła.
Umówiliśmy się, że może w ten przyjazd da się wkręcić Kolegę Inżyniera(!).
Gdy się sobie pofolguje, to potem rozprężenie idzie na całego. Stąd z wielką przyjemnością poszliśmy z Bertą do Zdroju na spacer. Ja o bardzo dla siebie nietypowej porze.
A gdy wróciłem, zacząłem robić przecier pomidorowy przy stałym doradztwie i nadzorze Żony, co mogło doprowadzić do scysji. Ale ponieważ od jakichś 10. lat jestem innym człowiekiem, to nie doprowadziło.
Dojrzałych pomidorów nazbierałem 1/3 wiadra, nie to co Justus Wspaniały Nazbierałem pomidorów wiadrami! Nie wchodziłem z nim ani razu w dyskusję na temat pojemności "wiader". I z tego wyszedł jeden słoik o pojemności pół litra i jeden kubek. Żona twierdziła, że z tego będą trzy obiady. Była przy tym bardzo zadowolona, bo, pomijając pyszny smak, nie przerażał jej widok kilkudziesięciu słoików, które w czasach naszowsiowych na pewno bym zrobił, gdyż wówczas byłem zwolennikiem hurtu I dla jednego kłosa kombajnu uruchamiać nie będę! Więc opanowywałem na wiele godzin całą przestrzeń kuchenną robiąc albo ogórki kiszone (40 słoików) i paprykę marynowaną (25), moją specjalność. To zajmowało dwa dni, więc nic dziwnego, że ten powtarzający się corocznie hurtowy proces dobijał i przerażał Żonę. Trudno się dziwić, że pozostawił w niej traumę. A tu proszę, taka miła ilość. Bo nie to, co u Justusa Wspaniałego Dzisiaj zrobiłem 30 słoików przecieru! Nigdy nie wchodziłem z nim w dyskusję na temat pojemności słoików.
Po II Posiłku zaordynowałem sobie całkiem sympatyczną pracę, czyszczenie wokół kompostowników, wykonywaną kolejny raz. Jest z gatunku syzyfowych, bo o tę przestrzeń za bardzo nie dbam, ale jednak przyjemnych, bo ciągle to samo - zieleń i piękna pogoda. Teren przejrzał A, co, ... , miał nie przejrzeć?!
Wieczór, całą bitą godzinę, poświęciłem koledze ze studiów. Mam z nim mailowo-smsowo-telefoniczny kontakt od czasu, gdy wysyłam wiadomości o nas do tych, którzy przyjeżdżają na zjazdy i do tych, którzy nie przyjeżdżają, ba, nigdy na żadnym nie byli.
Nie widziałem się z nim 51 lat. Ale siebie nawzajem pamiętamy. On mnie po szopie bujnych czarnych włosów. Stąd ciężko się zdziwił, gdy przy opisie zdjęć, które mu wysłałem po ostatnim naszym kilkugodzinnym spotkaniu w Metropolii, podałem kolejne imię i nazwisko osoby ze zdjęcia, tu akurat moje.
- Gdzie twoja szopa? - śmialiśmy się.
Skrzętnie zapisywał sobie wszystkie nazwiska i niezmiennie się dziwił. Ale natychmiast odklejały mu się różne wspomnienia i opowiadał mi różne ciekawostki, o których nie miałem zielonego pojęcia. Ale na kolejny zjazd nie chce przyjechać. Ale przecież przed nami jeszcze cały rok...
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek miniserialu Nocny recepcjonista. Trzyma w napięciu.
SOBOTA (21.09) - ostatni dzień lata.
No i dzisiaj wstałem o 06.45.
Alarm miałem nastawiony na 06.30. Wstawało się ciężko.
Wcześnie rano wyjechali nasi goście. Z różnych racji przedłużyli sobie pobyt o jeden dzień. W chłodzie przed domem przegadaliśmy chyba z 20 minut. Nie kryliśmy faktu, że po ich wyjeździe będziemy się czuć osamotnieni.
- Bo pustki, będzie smutno, a państwo byliście naszymi idealnymi gośćmi.
Przestaliśmy się dziwić, że osiemnastolatce, a w rozmowie okazało się, że i innym ich nastoletnim wnukom, chce się jeździć z dziadkami. Bo w sposób naturalny byli serdeczni i ciepli.
Jakoś tak przez tę pustkę nic nas nie gnało, więc przeprowadziłem długi onan sportowy, a potem jeszcze dłuższy, zjazdowy.
Była 13.00, gdy zabrałem się za życie. Dla rozruchu na ścianie, przy bertowych miskach, powiesiłem na rzepy mały chodniczek. Oczywiście było grubo za późno, bo już dawno naroże, które w pocie czoła malowałem, zostało na trwale uświnione odpryskami jedzenia i picia powodowanymi dużymi faflami Pieska. Żona, co prawda, jakiś czas temu dywanik przyczepiła dość prowizorycznie taśmą dwustronną, ale taśma szybko przestała trzymać,
Więc Piesek na ścianie
Miał nadal używanie.
Ścianę wytarłem, ale to psu, nomen omen, na budę się zdało i było wiadomo, że kiedyś trzeba będzie malować. Ale rzepy trzymały,
Stąd Pani-Żona
Była zadowolona.
I dalej kontynuowałem "zabieranie się za życie". Wstępnie sprzątnąłem po gościach, a na ogrodzie "zebrałem" wór zieleniny. Trochę pisałem i nawet, ale to już było poza "zabieraniem się za życie", na narożniku trochę poczytałem i uciąłem małą drzemkę.
Prawdziwą pracą było rąbanie potężnych kłód, które pół roku temu przywiózł Szef Fachowców w ramach naszych drzewnych (drewnianych?, drewnowych?) rozliczeń. Ale żeby je można było rąbać, najpierw klinem i młotem je rozprawiczałem na mniejsze. Czułem, że żyję. Powstałe w ten sposób bierwona zacząłem układać w przysposobionym miejscu (dodatkowo je wzmocniłem) w tej konstrukcji, która już nie jest do dupy. Przede mną zostało jakieś 2/3 pracy.
Pod wieczór rozmawialiśmy z Kolegą Inżynierem(!) na temat jego ewentualnego przyjazdu (jego samochodem) z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym na początku października na urodziny Żony. Przyjazd z ewentualnego zmienił się na całkowicie niemożliwy z tej racji, że w tym okresie będą z Modliszką Wegetarianką przebywać na Majorce. Koniec, kropka. Ale wstępnie zaczęliśmy rozmawiać o przyjeździe tych dwojga do nas na początku stycznia.
Tuż przed pójściem na górę nie wytrzymałem i praktycznie po ciemku przeparkowałem Inteligentne Auto. Niech coś stoi na podjeździe, bo po trzech miesiącach zdążyliśmy się przyzwyczaić, że auto lub auta stały i to nam, zwłaszcza mnie, dobrze robiło.
Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek miniserialu Nocny recepcjonista. Nadal trzymał w napięciu.
NIEDZIELA (22.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
A miałem zamiar o 06.30. Wstawało się ciężko. Na dworze +4 stopnie. Normalnie jak zimą.
Dzień nie zapowiadał się na kompletne opierdalanie się. Miałem swoje miłe plany, jak chociażby dalsze rąbanie drewna. Ale zaraz po I Posiłku usłyszałem:
- Ale wiesz, że dzisiaj niedziela?...
Więcej mi nie trzeba było mówić, zwłaszcza że Żona dodała I jest piękna pogoda.
- Masz rację, zapomniałem! - Już wymyślam wycieczkę...
I wymyśliłem, że pojedziemy na krańce Rzeczypospolitej (38 km w jedną stronę), więc tym bardziej na krańce kotliny citizańskiej. Do takiego miasteczka (2 500 mieszkańców), w którym ja nie byłem lat 40, a Żona wcale, no chyba że będąc dzieckiem na jakiejś kolonii, czego nie pamiętała.
Czterdzieści lat temu, gdy rozwoziłem paczki, miasteczko to było mi cierniem w oku. Od czasu do czasu z zagranicy przychodziła do jednego i tego samego odbiorcy paczka, zwykle bardzo mała. Nijak nie opłacało mi się jej dostarczać, bo miasteczko było całkiem z boku, po drodze nie miałem żadnych innych paczek, koszty paliwa i amortyzacji mojego auta (FIAT 127p) były jak zwykle po mojej stronie, czyli kuriera, a stawka za dostarczenie paczki taka sama, jak i innych. Kombinowałem więc, jak koń pod górę, czyli jej zwyczajnie nie dostarczałem. Robiłem to dopiero po jakichś dwóch miesiącach od jej przybycia do Polski, gdy w końcu kolega, szef całego interesu na województwo metropolialne i ościenne (inny podział administracyjny Polski - 49 województw do 1998 roku i gminy, bez powiatów) mówił mi całkiem spokojnie, żebym się nie wygłupiał Bo będą jaja! To jechałem z tą jedną paczuszką cierpiąc, a odbiorca i tak był przeszczęśliwy. Takie czasy. Teraz nie do pomyślenia.
Wyjechaliśmy już o 11.00. Miasteczko wyglądało tak, jak je zapamiętałem. Tylko że wtedy nie korzystałem z żadnych jego atrakcji, czyli z żadnych, w tym z jego jedynej, czyli zwiedzania zamku.
Po dostarczeniu paczki natychmiast mknąłem z powrotem szczęśliwy, że mam to już za sobą, a dopiero swobodnie oddychałem w City mając do Metropolii już tylko 90 km.
Dzisiaj przyjechaliśmy świadomie i relaksacyjnie. Wtedy by mi to do głowy nie przyszło, że tak kiedyś będzie. I od razu udaliśmy się do zamku. Trudno było zgubić drogę.
Zwiedzanie odbywało się z przewodnikiem. Do kolejnej tury, do 13.15, mieliśmy godzinę, więc na zamkowym dziedzińcu przy deserach serwowanych przez zamkową restaurację grzaliśmy się w słoneczku. Ja do końca wytrwałem, jak zresztą spora liczba gości. Żona po pewnym czasie usiłowała schować się w cieniu, ale za jakiś czas słoneczko powędrowało za nią. Nie skarżyła się.
Przewodnik okazał się być przewodniczką, panią lat około 35 o zapewne ciekawym już życiorysie, skoro pochodziła z Metropolii, kończyła zootechnikę, potem mieszkała w innym dużym mieście województwa metropolialnego A teraz mieszkam w zamku. Na szczegółowe dopytywanie nie było czasu Jakiś zawód miłosny? albo Jakieś pionierskie albo hippisowskie ciągoty? Bo pani od razu przeszła do rzeczy i oprowadzała nas opowiadając ze swadą, mimo że miała do czynienia tylko z dwójką oglądających.
Zamek przeszedł klasyczną polską powojenną historię. Przed wojną zadbany, pełen rozkwitu, po wojnie podlegał grabieżom przez Armię Czerwoną, potem przez przybyłą ludność zza Buga, spalił się, by w końcu przyjąć nieudolnie funkcje obiektu wypoczynkowego z przeznaczeniem na kolonie dla dzieci i młodzieży oraz sierocińca. Gdy od Skarbu Państwa zamek został przejęty przez prywatnych właścicieli rozpoczął się żmudny proces remontów i odtwarzania zamkowej substancji. Żeby mógł wrócić do pierwotnego stanu potrzebne są jednak setki milionów złotych. To tylko w takich podobnych przypadkach świadczy o bogactwie przedwojennych właścicieli.
Wracaliśmy usatysfakcjonowani, ale z takim podsumowaniem, że następnym razem to przyjedziemy nie wiadomo kiedy Bo co tu robić? Chyba tylko pić, albo żyły sobie podciąć...
W Uzdrowisku byliśmy w okolicach 15.00. I od razu dopadł nas telefon od Lekarki i Justusa Wspaniałego. Dzwonili... znad naszego morza. O swoich planach nam poprzednio mówili, ale zapomnieliśmy, więc zaskoczenie było spore.
- A co z Ziutkiem i Brunem? - brzmiało pierwsze pytanie.
Pieski były z nimi. Założyłbym się o każde pieniądze, że ostatecznie Lekarka nie pozwoli, aby na ten okres pieski oddać do psiego hotelu.
- Jechaliśmy 6 godzin. - Bruno po drodze rzygał mimo tabletek, ale potem nie było źle, bo już tylko rzygał śliną. - Wykupiliśmy śniadania i kolacje, wyżerka wspaniała, pogoda również i mało ludzi.
Po czym przysłali nam zdjęcia - piękna słoneczna plaża, a po horyzont, ani po lewej, ani po prawej, żywego ducha. "Bajka!..."
Wyjechali w piątek, wracają jutro. A we wtorek do roboty.
II Posiłek ... zrobiłem ja. Po gospodarsku, z tego co zostało. Czyli z resztek ziemniaków, z trzech ostatnich jaj i ze startego sera. Posiłek nazywał się Moją Potrawą. Żona od początku się pisała.
A po nim nie trzeba było mnie namawiać na wspólny spacer z Pieskiem. Poddałem się ostatecznie totalnemu rozprężeniu lokując dzisiejszą niedzielę w dniach straconych.
Cały dzień zszedł więc na moim opierdalaniu się. Żonie marudziłem o tym na spacerze. Przekonywała mnie przez jakiś czas, że wcale nie, że taki okres jest potrzebny, ale, gdy ciągle marudziłem i nie dawałem się przekonywać, chwyciła się ostatecznego argumentu.
- Zadzwoń do swojego syna i zapytaj go, co to jest niedziela i jakie ma znaczenie?!...
To dałem sobie spokój.
Wieczorem obejrzeliśmy czwarty odcinek miniserialu Nocny recepcjonista. Ciągle trzymał w napięciu.
PONIEDZIAŁEK (23.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Rano prowadziłem długi onan sportowy. Aż do I Posiłku. A po nim pojechałem sam do City, żeby samodzielnie(!) zrobić zakupy. Przed wyjazdem otrzymałem od Żony wiele uwag, wskazówek, zaleceń popartych różnymi wnioskami i retrospekcjami z przeplatanymi wątpliwościami, czy podołam. Podołałem biorąc to wszystko, co mi Żona przekazała, głęboko do serca.
Po powrocie zasiadłem przed laptopem. Czas mi zszedł na pisaniu, na sprawach zjazdowych i na... onanie sportowym. Ciągnęła się za mną niedzielna deprawacja i osłabione morale. Jakby mi było mało, zasiadłem sobie w kącie narożnika i z przyjemnością czytałem książkę, a za chwilę z przyjemnością drzemałem.
A po II Posiłku, skoro jednak wpis miałem gotowy (pięknie, że tak mało!), dalej się opierdalałem idąc z Żoną i z Pieskiem na wieczorny spacer po Zdroju.
I pomyśleć, że wystarczył tylko jeden dzień demoralizacji. Jestem człowiekiem słabym!...
Wieczorem obejrzeliśmy piąty odcinek miniserialu Nocny recepcjonista. Napięcie jeszcze bardziej wzrosło, bo to przecież przedostatni odcinek.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz. Na ostatnią chwilę, bo w poniedziałek. I raz tylko przyszło smsowe powiadomienie, że próbował się dodzwonić. Biedny... I wysłał jednego sflaczałego smsa. O bocianowych zaszłościach dowiedziałem się, gdy w środę wrócił wreszcie zasięg (sieć Plus).
W tym tygodniu Berta zaszczekała cztery razy. Raz, gdy znowu żądała, aby ją wpuścić z ogrodu do domu, chociaż przecież we wtorek była piękna pogoda, a drugi raz na jeża. Jeżom nie odpuszcza tak, jak kotom. Ledwo w tenżesz wtorek wyszła na taras, a już rozdarła paszczę. Raz. Żona zaczęła gwałtownie mnie przywoływać i pokazywać coś w rogu górki przy tarasie, w chaszczach, wśród liści. Jeża długo nie mogłem dostrzec, tak był zakamuflowany. A Piesek od razu go wyczaił. Długo przy nim nie zabawił, bo jednoszczekiem załatwił temat, więc po co więcej się wysilać. Gdy wracaliśmy z ogrodu, jeża już nie było. Miał fajne miejsce na przezimowanie, ale nie przewidział okrutnej lampucerowatości.
Trzeci i czwarty raz w środę. Najpierw raz jednoszczekiem, po czym intensywnie wąchała jeżowe miejsce, a za jakiś czas, bo jeż ją korcił (ani razu go nie widzieliśmy), wyszła ponownie i rozdarła paszczę trójszczekiem. Nie powiem, zaimponowała nam, zwłaszcza że szczeki nie były lampucerowate, tylko takie głębokie, groźne, z trzewi.
Godzina publikacji 18.40.
I cytat tygodnia:
Ten, kto ma dlaczego żyć, może znieść prawie każde jak. - Friedrich Nietzsche (niemiecki filozof, filolog klasyczny, prozaik i poeta, jeden z założycieli filozofii życia w Niemczech)