poniedziałek, 30 września 2024

30.09.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 302 dni.

WTOREK (24.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Już od wielu dni wstaję przed wschodem słońca.
Dzięki temu, gdy wychodzę na taras, mogę ujrzeć po mojej lewej ręce najpierw zaawansowany brzask, potem grę pomarańczowo-czerwonych świateł i na końcu biel pierwszych promyków słońca. Na dodatek nade mną, idealnie w zenicie jaśniutki sierp księżyca będącego akurat teraz w ostatniej kwadrze, o czym nie wie.

O 08.53 napisał Po Morzach Pływający.
Uśmiejesz się.
Żyłkę w podkaszarce wymienia Czarna Paląca. Ja nie wiem jak, a przynajmniej dopóki ona to robi to się za to nie zabieram. Kiedy podkaszarka odmówila posłuszeństwa pojechała do serwisu żeby ją naprawić i....przy okazji kupiła akumulatorową kosiarkę. Dobra rzecz, pożyteczna i wystarczająco mocna jak na nasze potrzeby.
Z nowości w Lesie: W swoim Świecie Żyjąca 16 października broni mgr, zrobiłem wylewkę pod wiatą    i buduję kolejne skrzynie na warzywa.
Boscha przeczytałem. Szkoda, że  więcej ich nie ma. Serial jest beznadziejny, nie licząc kilku odcinków. Polecam zachodniopomorskiego pisarza Leszka Hermana. Pióro ma lekkie,a wyobraźnię nieskończoną. Czarna Paląca w tym roku robi przepyszne przetwory. Nie wiem jak to się stało,ale jestem zachwycony, zwłaszcza ogórkami konserwowymi w miodzie i papryką w kurkumie. 
A niedziela u mnie jest wtedy gdy po prostu nie chce mi się nic robić.
Miłego dnia 
(zmiany moje; pis. oryg.)
Rzeczywiście, uśmiałem się. A babie takiej rzeczy w życiu bym nie dał, o czym go poinformowałem.

Rano sporo czasu strawiłem na sportowy onan oraz na sprawy zjazdowe. Dość powiedzieć, że po          I Posiłku zrobiło się południe.
Żona, na moją prośbę, rozszyfrowała system zapisu w wordzie blogowych nazw. Do tej pory, przez blisko pięć lat, robiłem to na piechotę chcąc być samodzielnym. Wyglądało to tak, że "ręcznie" (określenie Żony) wstawiałem kolejną nazwę/nazwy wszystko od nowa numerując i układając alfabetycznie. A gdy się pomyliłem, cały cyrk trzeba było zaczynać od początku. Tak dotrwałem do 238. pozycji. Przez ostatnie dwa lata nazw przybyło tyle, że działając tym systemem bym się wykończył. Kopiując całość do "nowego" worda Żona myślała, że w dość prosty sposób sprawę uporządkuje, ale mój przemyślny ręczny system worda załatwił. Trzeba było wszystko wklepywać od nowa, ale gdy zobaczyłem, jak to pięknie działa, ochoczo zabrałem się do roboty. Teraz, gdy pojawi się nowa nazwa, sprawa będzie prościutka, bo gdy ją wstawię, system sam ponumeruje i ustawi alfabetycznie.

Dywersyfikując wysiłek ponownie zabrałem się za bele. Jedna była tak olbrzymia i sękata, że do jej rozwalenia używałem z różnym skutkiem młota i klina (wbiłem całkowicie bez możliwości wyjęcia), głowicy siekiery, piły łańcuchowej i ... łomu. Zaparłem się, a odpuścić nie mogłem, bo najbardziej zależało mi na odzyskaniu klina, żeby móc później rozłupywać nim kolejne bele. Bela zajęła mi ... pół godziny. Rozprawiczyłem ją, a potrzebny klin i głowicę odzyskałem. Później z wbijaniem klina byłem już ostrożny. Gdy w pierwszej fazie nie dawał się wbić, nie upierałem się i odpuszczałem, zwłaszcza gdy dana belka wydawała się w całości mieścić w kuchni. 
Wszystkie belki rozwaliłem. Pozostaje jeszcze połupać stare deski i będzie można do drewutni przyjmować nowe drewno.

Po II Posiłku wróciłem do listy nazw blogowych. Dotarłem do litery "Ł" i do pozycji 151 - Justus Wspaniały. Za jakiś czas spadnie dalej, bo alfabetycznie nie jest do niej uprawniony. Nowe nazwy według systemu alfabetycznego będą go spychać dalej i dalej. 
Szło dobrze, ale ile można ścibolić? Stąd pod wieczór poszliśmy na spacer z Pieskiem do Zdroju.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek miniserialu Nocny recepcjonista. Trzymał w absolutnym napięciu (stopy miałem zimne, mimo że schowane pod kołdrą). Wiele momentów zaskakiwało,             a scenarzyści zgrabnie i inteligentnie wszystko dopięli ku satysfakcji oglądających.
No, cóż, to był miniserial. I teraz Żona będzie musiała znowu...

ŚRODA (25.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Od rana prowadziłem onan sportowy, gdy sporo przed ósmą przyjechał Nowy Mechanik. Miał być o ósmej. Wiózł dziecko do szkoły i po drodze zajrzał, żeby spróbować ocenić awarię w aucie Sąsiada z Lewej. Sąsiad ma problem, bo auto nie odpala, holować do warsztatu się nie da, bo jest zablokowana kierownica, a różni znajomi mechanicy nie za bardzo mogli na miejscu ocenić przyczyny awarii.
Ofiarowałem się z pomocą. Wygląda na to, że to układ rozrządu, wiec poważna sprawa. Koszt naprawy oceniony przez Nowego Mechanika to 3-5 tys. zł. Ból. Sąsiad z Lewej spróbuje jeszcze ściągnąć innego mechanika, ale jeśli ten nic nie poradzi, to będzie czekał do 20. października, bo Nowy Mechanik wcześniej autem się zająć nie da rady. Musiałem porannie zostawić smutnego Sąsiada z Lewej.
 
Gdy rano okazało się, że do I Posiłku brakuje Żonie jednego elementu (emelentu), ochoczo udałem się do Biedry lekko rozszerzając zakupy. Kocham te aurę - niespieszny krok, obserwowanie codziennego życia Uzdrowiska i brak turystów-debili, których wymiotło. Przecież była powódź!... Co z tego, że w zupełnie innej części kotliny citizańskiej. Naród swoje wie.
Po I posiłku kontynuowałem uzupełnianie listy blogowych nazw i pracę(?) tę przeplatałem z rąbaniem różnych deseczek walających się po kątach ogrodu. Listę zakończyłem. Dwa lata i 8 miesięcy temu było pozycji 238, teraz jest 331. Życie się toczy również w tym obszarze. Justus Wspaniały spadł o 128 pozycji i obecnie jest na miejscu 279.
Wszystko to dodatkowo uzupełniałem czytaniem książki. Właśnie skończyłem Fajną robotę Davida Lodge'a. Miałem przy czytaniu mnóstwo zabawy i rozrywki. Tę, i inne jego książki, czytałem dawno, ale teraz Żona wszystkie "wykopała" i zacząłem ponownie pamiętając mgliście, o co w danej chodziło, ale to tym bardziej zachęciło mnie do czytania. Język, styl narracji, charakterystyka postaci i angielski humor bardzo mi odpowiadają. Od razu, czyli tego samego dnia, co do mnie niepodobne, zacząłem Co nowego w raju.

Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie kolejnego serialu. Żona wynalazła. Amerykański, z 2016 roku, (pierwszy sezon) Walka z Goliatem. W roli głównej Billy Bob Thornton, którego lubimy. Serial zapowiada się ciekawie, więc zobaczymy.

CZWARTEK (26.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Rano bez pospiechu prowadziłem onan sportowy, a potem napisałem do kilku koleżanek (dosłownie niedobitki), które, jak do tej pory, nie zareagowały na moje trzy maile. Przystąpiłem do etapu "upierdliwe przypominanie" z troską i z moim martwieniem się, co wyrażałem w tekście. Od razu zgłosiły się trzy koleżanki, które chciałyby mieszkać razem. W ich informacji był jeden warunek, więc decyzję o miejscu zakwaterowania podjąłem po konsultacji z Saperskim Menadżerem i po telefonie do szefowej tej trójki. Sprawa się niezwykle uprościła, gdy zaangażowała się Żona, która swoją rzetelną, wiarygodną, kobiecą postawą gwarantowała, że dziewczyny będą zadowolone.
- A jak goście? - przy okazji zagadnąłem Saperskiego Menadżera.
- Pustki.... - Właśnie wczoraj kolejna pani odwołała rezerwację. - Zadzwoniłem do niej o 19.00, bo już miała być na miejscu, więc chciałem się czegoś dowiedzieć, a ona mi na to, że odwołuje rezerwację.
- Dlaczego? - pytam.  
- Bo boję się, że się utopię!
Wybuchnąłem w miarę wybredną wściekłością. 
- Ale idiotka, normalnie! - Ten naród jest jednak ciemny! - Im większy ma dostęp do informacji, ot tak na kliknięcie palcem, tym ciemniejszy. - Totalnie już ogłupiały. - Trzeba było jej powiedzieć, że co najwyżej może się utopić w wannie Bo takie dwa pokoje z wannami mamy!
Saperski Menadżer się nawet uśmiał, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie powinien, bo profesjonalizm i te rzeczy. Ale już trochę się poznaliśmy, więc jakiś wentyl musiał być. 
 
Po I Posiłku zabrałem się za kolejne porządki w ogrodzie. W części graniczącej z Sąsiadami z Lewej. 
Od czasu wprowadzenia się kłuła w oczy (moje, bo o żoninych nic nie wiedziałem) rozsypująca się skrzynia, w której poprzedni właściciele musieli coś hodować ekstra, bo patrząc od jej dołu była wyłożona kilkoma warstwami styropianu (przed zimnem od ziemi?), na której spoczywało specjalne podłoże - ziemia wymieszana z jakimiś kulkami (nawozu?). Dodatkowo wnętrze skrzyni było wyłożone rozłażącą się w rękach folią. Od lat skrzynia wyraźnie uległa zapomnieniu, bo nie dość, że wszystko było zbutwiałe i w rozsypce, to opanowane przez chwasty. Skrzynia nie była wcale duża, ale jej usunięcie nagle mocno powiększyło tamten teren. A jeszcze bardzie się powiększył, gdy żyłką ściąłem chwasty, a potem wyciąłem piłą i mocnym sekatorem wszystkie suche, zbędne gałęzie czarnego bzu.
Upieprzyłem się przy tym zdrowo, bo jeszcze podkopałem ładny, wyeksponowany teraz płotek wydobywając spod pionowych desek ziemię tak, aby nie stykały się z nią i nie butwiały.
I na to przyszła Żona i zaczęła się głupia dyskusja Bo odsłoniłeś cały teren od sąsiadów i teraz nie ma intymności! Trwała dosyć długo i była w wyraźnej sprzeczności z moim patrzeniem na sprawę oraz zmęczeniem, ale  udało ustalić się trzy rzeczy. Na odsłoniętym płocie posadzę winobluszcz, który będzie błyskawicznie piął się po siatce zasłaniając newralgiczną przestrzeń, a jesienią dodatkowo będzie się pięknie przebarwiał oraz na zwolnionym miejscu posadzę malutki świerczek rosnący obecnie bez sensu przy wjeździe do garażu. Trzecia, najistotniejsza była taka, że ustaliliśmy, że za każdym razem, gdy będę zabierał się do wycinania, skonsultuję sprawę z Żoną, ale konsultacja nie będzie trwała dłużej niż 5 minut, bo to nie na moje nerwy. Dla mnie nie ma ona w ogóle sensu, skoro widać, że zielsko zarasta cokolwiek w sposób nieuprawniony I na co tu czekać i o czym gadać, skoro..., ale Żona na sprawę cięcia zielska ma odmienne zdanie niż moje i ma je od czasów Biszkopcika, czyli od 2002. roku. Dalej tematu nie chcę roztrząsać, bo ciągnie się już tyle lat, że aż się stał irytująco nudny.

Po zawarciu rozejmu żmudnie ciąłem gałęzie, żeby pomieścić do worów. Wyszły dwie sztuki. Na końcu, na dobicie się, ciąłem na małe różne stare wysuszone deseczki, aby były na rozpałkę.
Mocno zmęczony dałem się namówić Żonie na krótki spacer z Bertą, do Intermarche i z powrotem.
Po powrocie musiałem zalec na narożniku na pół godziny. Zregenerowałem się na tyle, że mogłem dokładnie rozpisać zakwaterowanie tych trzech koleżanek i każdej oddzielnie wysłać stosowne informacje.
Po II Posiłku, gdy powoli zaczęło zmierzchać, zabrałem się za sprzątanie terenu przy kompostownikach. W rogu między graniczną siatką a jednym z nich złożyłem wszelkie kamienie do tej pory walające się wokół i teren zgrabiłem. Była to ciężka praca i mogłem ją sobie dzisiaj darować, ale nagle wrócił mi wkurw na myśl o wcześniejszej dyskusji z Żoną. Dopadł mnie w formie oczekiwanego wówczas przeze mnie zdania O, fajnie, że wreszcie usunąłeś ten syf, miejsce zrobiło się przejrzyste, a które to słowa nie padły z ust Żony. W kontekście mojego zmęczenia byłoby to miłe. A paść nie mogły, o czym dobrze wiedziałem, bo dla Żony najfajniej byłoby, żeby było zarośnięte, mroczne i tajemnicze.
Ale przede wszystkim dlatego, że z nią sprawy nie przedyskutowałem. I znowu wracamy do początku A o czym tu dyskutować, skoro gołym okiem widać, że...
Miałem już nie wracać do tematu, skoro coś ustaliliśmy, ale to przez ten wkurw. Adrenaliny więc przybyło i kamienie tylko fruwały.
 
Prysznic na tyle mnie odświeżył, że wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Walka z Goliatem. Chyba będziemy oglądać dalej. Trzeci odcinek powinien zadecydować.

PIĄTEK (27.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Po onanie sportowym, po sprawach zjazdowych, po kolejnej, już spokojniejszej i bardziej twórczej dyskusji z Żoną na temat naszego indywidualnego i wspólnego podejścia do spraw ogrodowo-roślinnych (na kanwie wczorajszego incydentu, który nie dawał mi jednak nadal spokoju) i po I Posiłku zabrałem się za życie. Była 11.00.
Znowu wycinałem suche gałęzie, co powodowało, że wczorajszy, newralgiczny teren jeszcze bardziej przejaśniał. Znowu zebrały się dwa wory.
Dalsze kroki ustaliłem z Żoną. Wspólnie wybraliśmy miejsce, w które mały iglak miał być przesadzony (2 minuty). Trzeba było się do niego dobrać. Rósł karłowato pośród kamienni i jałowca, który go skutecznie przyduszał. Podejście było trudne, więc od razu zdawałem sobie sprawę, że część korzeni będę musiał wyharatać. Więc będzie różnie. Bo z takim iglakiem sprawa jest perfidna. Po brutalnym przesadzeniu, gdy człowiek cały czas drzewko hołubi, często okazuje się, że to co niby żyło (nadal zielone igły) od początku przesadzenia już nie żyje. Ale swoją martwotę objawia dopiero po kilku miesiącach, kiedy w człowieka wstępuje nadzieja Może się przyjął? "Nagle" zaczyna widać, że to jest po prostu suchy chabaź z brązowymi igłami. Na przestrzeni lat miałem tak wiele razy, ale też wiele razy iglaki się przyjmowały. Tego wyhołubiłem do oporu. Każdą część dosypywanej ziemi dokładnie ubijałem, żeby otoczyła nadwątlone korzonki, i podlewałem, i tak kilka razy. Efekt dopiero ujrzymy na wiosnę. 
Praca była stosunkowo ciężka, więc dla relaksu skosiłem trawniczek i podlałem jego część pod świerkiem. Relaksu było za mało. Kolejny dzień zaległem na narożniku.
 
Późnym popołudniem wyniosłem się na górę, żeby w kuchni nie przeszkadzać Żonie. Tu akurat doskonale ją rozumiałem i nie trzeba było dyskusji. Nawet 10. sekund.
Znowu zabrałem się za sprawy zjazdowe. Żeby mieć świadomość, że zrobiłem wszystko, co zrobić mogłem, postanowiłem napisać do 13. kolegów i do 2. koleżanek, którzy na moje trzy maile zupełnie nie reagowali. Zapewne z różnych powodów. Jedna koleżanka, która regularnie na zjazdy przyjeżdżała od jakiegoś czasu przestała, a druga nie była nigdy. Siedmiu kolegów też nigdy się nie pojawiło, a sześciu przyjeżdżało sporadycznie lub po początkowej regularności całkiem zniknęło.
Więc generalnie sprawa była przegrana. Bez nadziei poprosiłem o reakcję i odpowiedź.

Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek serialu Walka z Goliatem. Będziemy oglądać dalej.
 
SOBOTA (28.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Rano przeprowadziłem onan sportowy i pisałem.
Jeszcze przed I Posiłkiem powyrywałem w różnych miejscach bluszcz i winobluszcz, tak żeby zachować gdzieniegdzie korzonki, przy czym ani przy wyrywaniu, ani przy sadzeniu specjalnie się nie certoliłem, bo wiedziałem, że żebym nie wiem, co robił, to oba bydlaki się przyjmą. Wystarczy troszeczkę ziemi,  a tej pod płotem przy Sąsiadach z Lewej było w bród, oraz wody, więc wszystko obficie podlałem. I zobaczymy na wiosnę.
Po I Posiłku sprawdziłem pocztę. Nikt z tej piętnastki się nie odezwał...
 
Zabrałem się za malowanie dodatkowych wzmocnień w konstrukcji drewutni. Nawet trochę popadywało, ale pod folią było mi bez różnicy, a nawet stanowiło pewną przyjemność, gdy wiedziałem, że zadaszenie pełni swoją rolę. Ten rodzaj malowania, nieściennego, nawet lubię. Mimo że często, aby uzyskać właściwy efekt, daną deskę czy krawędziak trzeba do malowania przygotować, przeszlifować papierem ściernym, na przykład, a po pierwszym malowaniu zrobić to jeszcze raz. Jakoś malowanie drewna jest wdzięczniejsze, takie bliskie mojemu sercu. Tu akurat tego nie potrzebowałem robić.
A później z wielką przyjemnością zabrałem się za wstępne prace dotyczące zupełnie nowej rzeczy, takiej na zewnątrz domu i takiej, która nie wymagała wielkich nakładów finansowych. Przez całe lato tak prowadziłem gałęzie czarnej winorośli, żeby oplatała balustradę i wlazła licznymi odgałęzieniami na taras. Dopiąłem swego. A wszystko po to, żeby na ścianie domu, tej przy tarasie, zupełnie pustej, zrobić taką konstrukcję, żeby winorośl się po niej pięła i dawała owoce. To dotychczasowe, bazowe miejsce, stworzone przez Prominenta i jego żonę "owocowało" tylko tym, że gałęzie winorośli pięły się po magnolii i po leszczynie włażąc również na kokornaka, bo ciągle szukały słońca produkując  nadmiar liści tworzących piękną kopułę. Nie wspomnę, ile ciągle trzeba było poświęcać pracy, aby ten roślinny żywioł utrzymać w ryzach.
Wymyśliłem więc, po szerokiej konsultacji(!) z Żoną, że zrobię na ścianie  kratownicę, całkowicie z drewna (pomysł Żony Bo będzie wyglądać ładnie). I żeby nie ingerować w strukturę ściany (zastrzeżenie Żony) wymyśliłem sposób umocowania konstrukcji. Bazą mają być trzy pionowe deski przymocowane do boazeryjnej ściany biegnącej od 2,20. metra w górę, połączone ze sobą czterema liniami cienkich listew (tyle optymalnie założyłem). 
Deski już miałem. Przyciąłem je na wymiar, oszlifowałem i pomalowałem pierwszy raz, tylko jedną warstwą, bo na tyle starczyło farby. Planuję całość skończyć w przyszłym tygodniu, przed przyjazdem Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego.
Przy okazji, ku mojej satysfakcji, z boazeryjnej ściany wykręciłem wreszcie po ponad roku naszego mieszkania dziesiątki zardzewiałych haczyków i wyrwałem tyleż samo gwoździ podobnie zardzewiałych. Ściana jakby od razu nabrała innego sznytu.
A kopułę z pięknych winoroślowych (winoroślinnych?) liści oczywiście zachowam. 
To wszystko wprawiło mnie w tak doskonały humor, że wcale nie czułem zmęczenia i z przyjemnością poszedłem z Żoną i z Pieskiem na wieczorny spacer do Zdroju. Było jak zwykle pięknie, a nawet piękniej z racji niesamowitego, bajkowego światła. Zachód słońca o tej porze roku powodował, że wszystko tonęło w kolorze żółto-pomarańczowym, a ten opis i tak rozmija się z prawdą. Bo barwa była po prostu niedefiniowalna, nieuchwytna i ulotna.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem.
 
Dzisiaj Janko Walski kończył 70 lat. Wysłaliśmy mu smsem takie życzenia, że nie było siły, aby nie oddzwonił. Długo gadaliśmy, a nasze zaproszenie do Uzdrowiska ponowiliśmy.
Dzisiaj nadal nikt z piętnastki się nie odezwał.
I dzisiaj zupełnie nie czuliśmy soboty. Przez to trwaliśmy w dziwnej formie zawieszenia, bo nie wiedzieliśmy, co to mógłby być za dzień.
 
NIEDZIELA (29.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po onanie sportowym sprawdziłem pocztę. Żadne z 15. się nie odezwało. Podświadomie zacząłem się tym brakiem reakcji frustrować wiedząc, że gdybym powiedział o tym Żonie, to by mnie wyśmiała.
W którymś momencie zerknąłem do kalendarza i dzięki temu się ocknąłem, że jutro na dwie doby przyjeżdżają goście. Żona chyba pamiętała, ale nie tak do końca. Przez fakt, że była spora przerwa, zostaliśmy wybici z rytmu, a ten "niespodziewany" przyjazd okazał się zbawienny w wielu aspektach.
Dla mnie, bo mnie dźgnęło do wielu prac, więc od razu przy tym niskim ciśnieniu przestało mi się chcieć spać. I dla całego podjazdu oraz dla wejścia do gości. Teren był już zdrowo obsypany igliwiem,
szyszkami i liśćmi, różne wino- i bluszcze zaczęły się coraz bardziej ośmielać, a spomiędzy kostek znowu wyrastało zielsko i panoszył się mech, co Żonie się podobało Bo to przecież jesień (przypomnę - jej najukochańsza pora roku), a mnie tak średnio. Sprzątałem przed I Posiłkiem jakieś ... dwie godziny, a po nim prawie drugie tyle. Teren przejrzał. A co....!
Czułem się zmęczony, ale, o dziwo, nie  zaległem na narożniku. Poszedłem na górę, żeby trochę popisać.
Gdy wróciłem na dół zabrałem się za robienie przecieru pomidorowego. Wyszły 4 słoiki. Żona była zachwycona.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem.
 
Dzisiaj z kolei zupełnie nie czuliśmy niedzieli. Przez to trwaliśmy w dziwnej formie zawieszenia, bo nie wiedzieliśmy, co to mógłby być za dzień.
 
PONIEDZIAŁEK (30.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.

Miałem zamiar o 06.00. Wstawało się ciężko. 
Z Bandy Piętnaściorga nikt się nie odezwał. Za to jedna koleżanka spoza tej Bandy, mieszkająca w Australii, która niedawno była na naszym kilkugodzinnym spotkaniu, potwierdziła swój przyjazd. 
- Tydzień temu wróciłam do Australii. Teraz odwiedzam rodzinę w Brisbane. Poznałam przyjaciół córki i zięcia oraz przyjaciół wnuka (...) (ma 10 lat). Przez ubiegły tydzień ferii szkolnych wnuk szkolił się na kursie żeglarskim. Jutro zaczyna ostatni w tym roku semestr szkoły, a ja wieczorem wylatuję do Canberry. - pisała (zmiany moje; pis.oryg.)
Druga zaś, Texanka (czyta bloga), która również była na naszym kilkugodzinnym spotkaniu, niestety nie przyjedzie.
Problem jest ,że na Zjeździe nie będę a to dlatego że mieszkam daleko i niegdy nie wiem czy będę mogła dotrzeć do Kraju i kiedy.  Zwykle wyrywam się z domu na dwa trzy tygodnie zostawiając męża ale to nie jest dobrze. Jestem już w Houston kilka dni i pełne ręce roboty koło domu.Sam wiesz jak to jest. Pogoda piękna bez huraganów a walki przedwyborcze trwają .... (...) - pisała.(pis. oryg.)
Zacytowałem specjalnie,  bo takie bezpośrednie relacje z codziennego, zwykłego przecież życia, bez względu na półkulę ziemską, podawane z tak potężnych odległości niezwykle je skracają.
Zrobiło się ostatecznie tak, że pozostała mi tylko jedna koleżanka do zakwaterowania. Więc dzisiaj, po rozmowach i po roszadach pokojowych, dwie inne bez problemów ją do siebie przyjęły. Pozostało mi jeszcze do zakwaterowania dwóch kolegów i trzy pary małżeńskie. Razem z nimi na zjeździe byłoby 67 osób. Dziwne, bo na poprzednim, tym w Rybnej Wsi, było ... 67 osób. A kilka osób z tamtego zjazdu się nie pojawi, za to przybędą inne. Krótko mówiąc, ciągle trzymamy fason.

Jeszcze przed I Posiłkiem przygotowałem dolne mieszkanie. Żona zaś zabrała się za nie po zjedzeniu.
Jakaś młoda para dopytywała, kiedy najwcześniej mogą przyjechać, więc Żona zgodziła się na godzinę 12.00. Byli o 12.05.
Z dość zużytej beemwicy (silnik chodził jak traktor, ale nie ten nowoczesny, tylko jak pierwszy Ursus, jeśli wiecie, o czym mówię, albo może bliżej - jak młockarnia, jeśli wiecie, o czym mówię) wysiadła para... dzieciuchów. Jak za chwilę miało się okazać na podstawie moich pytań, oboje byli w tym samym wieku i mieli po... 22 lata. Normalnie moje wnuki. Że też im się chciało przyjechać do emeryckiego Uzdrowiska. To tylko biło im plusy. Kolejne były takie, że oboje emanowali nieprzesadną, wyważoną i kulturalną energią, byli kontaktowi nie w sposób To my tu panie Emerycie!..., inteligentni, swobodni i z poczuciem humoru. Na dodatek oboje studiowali. On historię na metropolialnym uniwerku, ona zarządzanie na metropolialnym uniwersytecie ekonomicznym. Gdy to usłyszałem, a staliśmy na chodniku, żeby unaocznić im bliskość Parku Zdrojowego i opowiedzieć im o różnych polecanych przez nas restauracjach, natychmiast zareagowałem.
- A, jeśli pan studiuje historię, to zadam panu jedno pytanie...
- ... tak, tak - zaczęła się śmiać jego dziewczyna (określenie jak najbardziej zasadne) - ... ale on jest dobry...
- ... co takiego wydarzyło się - natychmiast zaczął słuchać uważnie - 17. września 1939 roku i było związane z Polską?
- Aaa... - natychmiast zaczął - otrzymaliśmy bratnią pomoc...
Wybuchnąłem śmiechem.
- Jak pan tak mówi, to nic więcej już pan nie musi, bo wszystko wiadomo.... - Tylko skąd pan zna takie określenia żywcem wyjęte z epoki komuny i PRL-u?...
No i się zaczęło. Historia to jego pasja.
- Po ukończeniu studiów chciałbym zostać nauczycielem i uczyć w szkole, najlepiej w ogólniaku. - Już miałem praktyki i prowadziłem zajęcia... - Żałowali, że już nie będą mieć ze mną.
- Wcale się nie dziwię, bo widzę, że ma pan tzw. nerw pedagogiczny.
- A gdyby nie szkoła, to może zostanę na uczelni?...
- A zna pani może takie nazwisko... - tu podałem dane Brata Q-Zięcia - ... który jest pracownikiem naukowo-dydaktycznym na uniwersytecie ekonomicznym.
Chwilę się zastanawiała.
- Nie, ale może będę miała później z nim zajęcia. - Zresztą, ja studiuję zaocznie, więc może być inaczej...
- A dlaczego zaocznie?
- Bo pracuję... - W hotelu. - U nas doba parkingu  kosztuje 80 zł, a tu za tę kwotę macie państwo cały rok. - zaśmiała się.
Niska, drobna, bez śladu makijażu. On wysoki, szczupły, równie dobrze mógł studiować na AWF-ie, o czym zresztą wspomniał.
- Przepraszam, to ile macie lat? - zapytałem, gdy jeszcze staliśmy na chodniku.
- Ja 22 lata... - odparła ona.
- Ja 22... - po czym oboje nagle spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Może gdzieś tam wiedzieli, ile które ma lat, ale właśnie w tej chwili sobie uświadomili, że mają po tyle samo. A może nie wiedzieli, bo dzisiejsza młodzież jest dziwna. Ale może mimo tego, a może dzięki temu, ten świat nie zejdzie do końca na psy nie ubliżając tym ostatnim. 
Za jakiś czas Żona wróciła po wprowadzeniu gości. Oboje byliśmy w bardzo dobrych nastrojach. Że też ta dzisiejsza młodzież tak potrafi...

Gdy siedziałem przy laptopie i pisałem, usłyszałem charakterystyczny szum dobiegający mnie z ulicy. Stanąłem przy oknie. Za chwilę z prawej (jechał pod prąd) pojawił się taki mały zgrabny pojazd służb komunalnych, który dwiema okrągłymi i wirującymi szczotkami zbierał do dużego pojemnika wszystkie liście, igliwie i gałązki zebrane przez wiatr i wodę przy krawężniku, na granicy chodnika i ulicy.
- No patrz, a ja wczoraj tam się zdrowo nasprzątałem!
Żona milczała. Za chwilę usłyszałem, jak pojeździk wraca. Rzuciłem się do okna. Robił to samo przy drugim krawężniku.
- O, a teraz robi to samo przy drugim krawężniku! - relacjonowałem niezrażony poprzednim milczeniem Żony.
Żona dalej milczała. To usiadłem przy laptopie. Nagle usłyszałem, jak pojeździk znowu wraca. Zdziwiony Bo po co miałby wracać? znowu rzuciłem się do okna.
- Ty, on teraz jedzie po chodniku i go czyści! - A ja wczoraj tak się tam napieprzyłem! - Gdybym wiedział!...
- A możesz mi obiecać... - Żona wyraźnie zirytowana w końcu nie wytrzymała - że nie będziesz już tego robił?
- Jak mam nie robić - oburzyłem się - gdy oni sprzątają raz na trzy miesiące, może nawet raz na pół roku?!
- A co mieli do tej pory sprzątać, skoro niczego nie było? - Żona zaskoczyła mnie brutalną logiką.
- Mógłbyś w tym czasie robić inne rzeczy ... - nie odpuszczała.
- Niby jakie? - zapytałem zaczepnie.
- No, na przykład czytać książkę...
- Przecież czytam.
Nie wchodziłem w dalszą dyskusję, że igły nasz świerk, ten z przodu (z tyłu zresztą też, bo taka ich natura), zrzuca przez cały rok i że pojeździk przyjechał grubo po przyjeździe gości, więc co by zastali?... Utwierdziłem się sam w sobie, że robię słusznie i tak dalej będę postępować.
 
Niespodziewanie i o niespodziewanej porze poszliśmy z Pieskiem na spacer. I wpadliśmy do Stylowej na dwie gałki lodów. Trochę czuliśmy się dziko, bo dawno nie byliśmy. Chyba przez ten fakt i dość liczne tłumy wydawało się nam, że dzisiaj jest niedziela. 
Po powrocie zajęły mnie sprawy zjazdowe sprowokowane przez maila od Saperskiego Menadżera. 
Wyjaśniłem mu i poprosiłem, żeby się nie przejmował i nie reagował na różne wydziwiania w opisach przelewów koleżanek i kolegów, bo wszystko mam pod kontrolą.
A w trakcie tej pracy Pasierbica najpierw wysłała mmsy, a potem zadzwoniła. Dzisiaj odebrali z salonu nowego Volkswagena Golfa kombi oddając w rozliczeniu swoją Hondę. Będzie czas o tym pisać. Pasierbica w trakcie rozmowy jechała właśnie swoim rupieciem (Suzuki) za pozostałymi członkami rodziny.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy, raz zakomunikował smsem, że nie mógł się dodzwonić i wysłał jednego troskliwego smsa zapewniającego mnie, że nie chciałby dostarczać mi dodatkowego stresu A w związku z tym... Wzruszyłem się.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. 
Z Pieskiem od jakichś dwóch tygodni jest wyraźny problem.  Chyba, a raczej na pewno, ma dolegliwości związane ze stawami. Na górę, na nocleg, nie przychodzi wcale i  trudniej jest go wyciągnąć do ogrodu lub na spacer. Ja się martwię, a Żona?... Ano martwi się, specjalnie tego tematu nie porusza i jeszcze bardziej dba o Pieska, jeśli to w ogóle możliwe.  Na noc przykrywa go kocykiem, żeby stawy były w cieple, a ja rano robię to samo, bo Piesek w nocy się rozkopuje. I daje mu specjalne jedzenie oraz różne mikstury.
Piesek jest po prostu stary. I nie skarży się, a to jest dla nas najgorsze. 
Godzina publikacji 18.35.

I cytat tygodnia: 
Nie możesz mieć lepszego jutra, jeśli ciągle myślisz o wczoraj. - Charles Kettering (amerykański rolnik, nauczyciel, mechanik, inżynier, naukowiec, wynalazca i filozof).