21.10.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 323 dni.
WTOREK (15.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Całkowicie świadomie.
Po porannym onanie sportowym trochę pisałem, a dopiero potem cyzelowałem poprzedni wpis.
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek sezonu trzeciego serialu Walka z Goliatem. Ja byłem gotów przerwać oglądanie już w jego połowie, ale jakoś wytrwałem. Oboje z Żoną zgodnie stwierdziliśmy, że sobie darujemy, że propozycja scenarzystów tym razem jest dla nas trudna do zaakceptowania i jutro, czyli dzisiaj, zaczniemy oglądać sezon czwarty Bo może będzie normalniejszy.
Myślałem, że są trzy sezony, ale Żona trzymała rękę na pulsie.
I Posiłkiem zrobionym przez Żonę (nie stać mnie na takie wyrafinowanie, nomen omen) zostałem totalnie zaskoczony. Tak wizualnie, jak i smakowo. Do tego stopnia, że aż musiałem zrobić zdjęcie potrawy leżącej pięknie na talerzu. W jej skład wchodziły sery cheddar i mozzarella (wytwarzany ze świeżego mleka bawolic - samic wołu domowego <Bubalus bubalis>, względnie z mleka krowiego bądź z ich mieszanki; nie powiem, te bawolice mnie zaskoczyły), jaja, plastry kiełbasy, cebula, sos pomidorowy (z naszych) oraz przyprawy - bazylia, czosnek, sól i pieprz. O sposób robienia i proporcje proszę pytać Żonę. Zmartwiłem się, bo myślałem, że podział między nas dwoje będzie taki, jak zawsze, czyli 62,5 % - ja, 37,5% - Żona. Dla wyjaśnienia - proporcje te wzięły się z czterech kurzych buławek. Ja zjadam 2,5, Żona 1,5. Tym razem Żona była nieugięta, bo potrawa tak pachniała, nomen omen, nowością, na naszym małżeńskim kulinarnym rynku, że rozdzieliła ją po połowie. Musiałem się z tym pogodzić podpierając się Ikigai - filozofią życia Japończyków mieszkających na wyspie Okinawa, gdzie jest największy na świecie odsetek stulatków. Średnio trzy razy więcej niż gdziekolwiek.
Ikigai tłumaczy się jako przyjemność i istotę życia. Japońskie iki to czasownik „żyć”, natomiast gai oznacza dosłownie „powód”. Filozofia ikigai opisywana jest jako system motywacji, który sprawia, że każdego dnia chce nam się – po prostu – wstawać z łóżka. W węższym znaczeniu określenie to odnosi się również do konkretnych czynności lub stanów, którym nadajemy istotną wartość, odnajdując w nich sens naszego życia i działania. Mogą to być zarówno codzienne drobiazgi, jak i wielkie plany, których realizacja pochłania nas bez reszty.
10 zasad:
1. Nie spiesz się (... musisz znaleźć czas na wytchnienie i koncentrację na sobie...)
2. Jedz dobrze (Powoli, w oparciu o rytuały<...> Produkty jak najmniej przetworzone<...>... praktycznie nie ma cukru).
3. Jedz mniej (... nie biorą dokładki. Zjadają 80% tego, co na talerzu i nie rzucają się na deser.)
4. Ruszaj się (Aktywność jest ważna, ale to nie ma być morderczy trening. <...> stulatkowie z Okinawy każdego dnia wykonują radio taiso <rajio taiso>. To proste ćwiczenia aerobowe, z którymi poradzi sobie dosłownie każdy).
5. Nie spiesz się na emeryturę (Im dłużej pracujesz, tym lepiej).
6. Znajdź czas dla przyjaciół (Otaczaj się dobrymi życzliwymi ludźmi i spędzaj z nimi czas).
7. Wychodź z domu (<...> Zgodnie z filozofią Ikigai musisz obcować z naturą, jeśli chcesz dłużej żyć).
8. Żyj tu i teraz (Było, minęło - nie żałuj przeszłości. Rozpamiętywanie jest nieproduktywne. Każdego dnia trzeba skoncentrować się na teraźniejszości i zadbać, by była jak najlepsza. Ciesz się tym, co przynosi życie. Zbieraj piękne wspomnienia i nie wybiegaj myślami za bardzo do przodu).
9. Uśmiechaj się więcej (<...> Bądź życzliwym człowiekiem i ciesz się z małych rzeczy).
10. Znajdź swoje własne Ikigai (Nie ma jednego przepisu na 100 lat plus. Sekretem długowieczności Japończyków ma być odnalezienie osobistego Ikigai. Jak je rozumieją? To motywacja, żeby chciało się wstać, wyjść, żyć. Trzeba mieć cel, pasję, potrzebę samorozwoju. Ta potrzeba ma trwać, póki życie trwa).
I trzy fakty o Okinawie - pow. wyspy 1208 km2 (cztery Metropolie; Metropolia - 293 km2), liczba ludności - jeden milion 84 tysiące (Metropolia - 893 tys.), gęstość zaludnienia - 897 osób/km2 (Metropolia - 3 048 osób/km2; na osobę przypada 328 m2, czyli jedna osoba na obszarze o kwadracie 18m x 18m; gdyby tak idealnie poustawiać osoby w takich kwadratach ciekawy byłby widok z góry i ... przerażający).
Przez te 80% organizm miałem zupełnie nieobciążony, zdolny do wszelakich intelektualnych wyzwań. Więc w pełni sił wysłałem do koleżanek i kolegów ze studiów 29 maili. Do każdej/ każdego oddzielnie. Była to taka "miła" forma przypomnienia/ponaglenia, jaką często otrzymujemy, na przykład, od banku ze sformułowaniami typu Szanowny Panie/-i, pozwolimy sobie przypomnieć..., ... mija ostateczny i nieprzekraczalny termin wpłaty..., ... liczy się data wpływu..., będziemy zobowiązani za dotrzymanie terminu..., z poważaniem..., ...zawsze do usług... i tego typu pierdoły.
Lawina od razu ruszyła. Zaczęły wpływać zaliczki, mnóstwo obietnic Już dzisiaj! i nawet jeden telefon celem wyjaśnienia osobistej sytuacji z obietnicą natychmiastowej wpłaty. Jakie to wszystko miłe.
Zeszło mi do 14.00. A potem musiałem to wszystko opisać. I zaraz potem znowu wrócić do kolejnych maili.
Zrobiło się po 16.00. Dla odsapki, według Ikigai, postanowiliśmy pójść na spacer z Pieskiem. Za jakiś czas w Parku Samolotowym i dalej Żona kontynuowała Ikigai, a ja musiałem zabrać się za życie i zrobić krótki wypad do Biedronki i odebrać paczkę.
Wracając zadzwoniłem do Pasierbicy.
- Powiedz Ofelii, jak się poświęcam, żeby zebrać dla niej naklejki.
I opowiedziałem drobną historię, która mi się przytrafiła. W zakupach było trochę drobiazgów, więc płacenie przy kasie samoobsługowej zajęłoby mi kilka chwil. Ale stanąłem do "normalnej", jedynej działającej. Kolejka nie była długa, raptem czterech klientów, ale każdy kosz był mocno wypchany, więc stałem i stałem. Ruch był mały, więc długo za mną nikt się nie ustawiał, aż w końcu z zakupami (czteropak piwa za 9 zł) stanął za mną menel. Robiłem wszystko, żeby uniknąć mocnego, ostrego kwaśnego zapachu od lat (strach pomyśleć ilu) niemytego ciała mężczyzny i jego niepranych ciuchów, zapewne uniwersalnych, dzienno-nocnych.
- Mało się nie porzygałem... - Powiedz to Ofelii!
- Dobrze, powiem jej, ale w momencie, gdy nie będzie chciała się myć! - Pasierbica pękała ze śmiechu.
Ten przypadek dał mi wiele do myślenia. Czy ja aby nie przesadzam czasami z tym bijącym ode mnie menelarstwem? Ale, na Boga, przecież wiem, że gdyby wykraczało ono poza sferę wizualną, to Żona, jako kobieta, natychmiast bezwzględnie i bez skrupułów by zareagowała! Więc mogę być spokojny?...
Gdy szedłem przez Uzdrowisko, zastanowiło mnie, jak wygląda ono w liczbach. I tak: liczba ludności - 6038 (2023 rok), powierzchnia - 17,22 km2, gęstość zaludnienia - 351 osób na km2. Na osobę przypada 2 849 m2, czyli każdy mógłby stać na środku kwadratu o bokach 53 m x 53 m. No, tu już by trzeba do siebie krzyczeć, żeby się porozumieć. Sama radość, panie kochany!, jak mówił pan Kazimierz Górkowy. Nie muszę podkreślać, że, żeby się trochę "rozrzedzić", wystarczy wyjść poza obręb Uzdrowiska w piękne tereny. Jednym potrzebna będzie na to minuta, innym dziesięć, w zależności, gdzie mieszkają. A w takiej Metropolii do jej granic, a i dalej, bo jest otoczona zewsząd sypialniami, trzeba się przebijać od pół godziny do dwóch. Samochodem oczywiście. Nie wspomnę o biednej Okinawie. Tam Japończycy nie mogą się nigdzie "rozrzedzić", bo naokoło morze.
Wieczorem z Żoną się rozstawaliśmy. Ona szła na górę do swojej Alaski, ja przycupnąłem na kanapie przy kuchni, żeby na chwilę przed meczem się zdrzemnąć. Narożnik odpadał ze względów temperaturowych - mógłbym trochę się wychłodzić i źle wejść w mecz.
Wszedłem doskonale, bo po golu Zielińskiego objęliśmy prowadzenie. Ale trochę znając się na piłce wiedziałem, że to nie może być koniec, zwłaszcza przy huśtawce poziomu gry naszej reprezentacji i najsłabszej jej formacji, czyli obrony. W ciągu 10 minut Chorwaci strzelili nam trzy bramki wchodząc w naszą obronę, jak w masło, przy czym trzecia była kuriozalna i musiała wpaść, skoro przed naszym polem karnym Dawidowicz piłkę idealnie wystawił... Chorwatowi. To mnie trochę podłamało, ale tylko trochę, bo widziałem w ostatniej części pierwszej połowy, że jednak ogona nie podkuliliśmy. I rzeczywiście w jej końcówce Zalewski strzelił na 2:3, a to dawało nadzieję na drugą połowę. W niej Probierz wymienił naszych trzech zawodników, w tym wpuścił Lewandowskiego, którego oszczędzał ze względu na jakiś jego drobny uraz. I to właśnie Lewandowski w swoim stylu na rogu pola karnego Chorwatów przytrzymał piłkę, by za chwilę wystawić ją Szymańskiemu. A ten pięknym plasowanym strzałem z lewej nogi zdobył trzecią bramkę. Mecz, ciekawy i emocjonujący, zakończył się remisem 3:3. Oczywiście mogli go wygrać Polacy, bo taka jest piłka nożna, ale równie dobrze mogli Chorwaci, bo... taka jest piłka nożna.
Najlepsza po tym remisie była reakcja naszych mediów, przy czym ich nacja nie ma tu nic do rzeczy. Wszystkie są debilne, a ich debilizm się pogłębia, bo zdaje się, że zaczęły używać AI. Ostatni przykład, na jaki trafiłem w trakcie onanu sportowego, był taki:
Tuż przed kluczowymi turniejami tenisista Ons Jabeur, podjął radykalną decyzję. Za pośrednictwem portalu X poinformował, że w tym roku nie zobaczymy jego już na korcie. Oznacza to, że zawodnik z Tunezji nie wystąpi podczas “tysięcznika” w Pekinie, a także podczas WTA Finals.
Pękałem ze śmiechu, ale był to śmiech przez łzy. Dla niezorientowanych wyjaśniam - Ons Jabeur to kobieta. Zaczyna być, jak w tym, wielokrotnie przeze mnie cytowanym dowcipie o Radiu Erywań, w Związku Radzieckim oczywiście: Pytanie słuchacza - Czy to prawda, że Ons Jabeur jest mężczyzną, tunezyjskim tenisistą? Odpowiedź radia - Prawda, prawda, ale po pierwsze nie tunezyjskim, a tunezyjską, po drugie nie tenisistą, a tenisistką, i po trzecie nie mężczyzną a kobietą.
Wracając do naszych mediów i ich reakcji po meczu. Musiały natychmiast dąć w surmy, na trwogę. Widocznie ktoś czytał wiersz Marii Konopnickiej, oczywiście o innej wymowie:
A jak poszedł król na wojnę,
Grały jemu surmy zbrojne,
Grały jemu surmy złote,
Na zwycięstwo, na ochotę...
Głównym słowem w wypowiedziach była "tragedia". To stary chwyt medialny - dobrze nastraszyć czytelnika-debila, to przeczyta, nastraszy się i nakład się zwiększy. Tu "tragedią" był fakt, że po tym meczu do Mistrzostw Świata w 2026 roku możemy nie być losowani z najwyższego (najlepszego) koszyka A, a w związku z tym wpadniemy do koszyka B i wylosujemy z koszyka A silnego przeciwnika. Nikt nie napisał, że dobrze się stało Bo patrzmy realnie..., Znajmy swoje miejsce w szeregu..., Nie będziemy się tak okrutnie męczyć i Przecież w grupie A do tej pory znaleźliśmy się psim swędem.
Spać kładłem się jednak w dobrym nastroju. Chuj z mediami!
ŚRODA (16.10)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Świadomie, po wczorajszym meczu.
Od razu, w ramach porannych czynności i rytuałów, odnotowałem po raz pierwszy w tym okresie ujemną temperaturę. Termometr wskazywał -2 stopnie. A na Okinawie temperatura w ciągu roku nigdy nie spada poniżej dziesięciu.
Jeszcze wczoraj o 21.55 napisał Po Morzach Pływających.
Naprawdę jesteś kibicem sportowym. Tylko kibic potrafi znieść te wszystkie porażki i ciagłe zaklinanie rzeczywistości przez trenerów, selekcjonerów i zawodników.
Obejrzałem mecz reprezentacji przeciwko Portugalii, ale tylko dlatego, że mój szwagier to także kibic i na dokładkę nauczyciel wychowania fizycznego oraz trener koszykówki.
W Swoim Świecie Żyjąca jutro broni mgr, a w piątek jedziemy po Diabła czyli Feniksa/Tormunda.
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
Odpisałem, że ma rację i że koło ciągle się kręci, bo po takim meczu, jak ten z Portugalią, przychodzi, jak ten wczorajszy, z Chorwacją.
A Diabeł, czyli Feniks/Tormund (ki diabeł, nomen omen?) to kolejny Bydlak, który zwiększy Bandę Bydlaków do trzech sztuk.
Rano przeprowadziłem dość szeroki onan sportowy. I jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem do Uzdrowiska po Socjalną i do Biedry, aby uzupełnić składniki do dzisiejszego obiadu. To, co poprzednio było I Posiłkiem, dzisiaj miało stać się drugim, tylko w większej ilości. Przypomnę - sześć składników i cztery przyprawy.
I Posiłek zrobiłem ja. I jak zwykle go celebrowaliśmy nie wiedząc do tej pory, że hołdujemy filozofii Ikigai. Nie wspomnę o mieszczących się w niej porannych rytuałach, jak chociażby 2K+2M czy sportowy onan.
Zaraz potem Żona wyszła z Pieskiem na spacer. Do Uzdrowiska Wsi. A ja zabrałem się za pomidory. Wyszedłem ze słusznego założenia, że zanim doczekam "dojrzania" tych zielonych, to te czerwone albo prawie czerwone mi spleśnieją i zgniją. Wyszedł jeden piękny słoiczek przecieru.
- Musimy natychmiast wyjść na spacer! - usłyszałem Żonę, gdy wróciła. Na chwilę zgłupiałem. - Jest tak pięknie, że szkoda byłoby stracić takiego dnia. - Słoneczko grzeje...
- Bardzo chętnie - zapaliłem się - ale tylko się przebiorę. A bo to wiadomo, gdzie człowieka poniesie?
Żona nie protestowała.
Przeszliśmy przez Park Samolotowy, Zdrojowy, Szachowy, by na dłuższą chwilę zatrzymać się w Panoramicznej i podziwiać. Wszędzie lazur nieba, słońce, zapachy i dywany szeleszczących liści w kolorach żółto-ciemnobordowo-brązowych. Z Panoramicznej "spadliśmy" w dół (pleonazm), czyli lepiej, spadliśmy do kas i głównej rozdzielni toru saneczkowego (czynnego) i wracaliśmy do domu naszą ulubioną trasą wśród pięknych domów. Ikigai.
Dodatkowo wzięło nas na wspomnienia - te przyjemne i wcale nie masochistyczne. Wszystkie dotyczyły miejsc, w których przez 24 lata mieszkaliśmy (osiem). Żadnego z nich nie ominął remont (w najlepszym przypadku totalne uładzenie) - większy lub mniejszy. Jadąc od największego - Nasza Wieś, Biszkopcik, Wakacyjna Wieś, Uzdrowisko, Dzikość Serca, Tymczasowość (życie w bloku przez 8 miesięcy przed Naszą Wsią), Nasze Miasteczko i Plac (życie w Metropolii przez 2 lata w wynajętym mieszkaniu, w trakcie których miotaliśmy się po niej w poszukiwaniu czegoś na stałe).
Żona uważała, że z tej kategorii należałoby wyrzucić Dzikość Serca, ale sama by się zdziwiła i nawet ja, główny wykonawca, gdybyśmy wszystko spisali, co w trakcie naszych pobytów się działo i jak wiele zrobiliśmy. Również Nasze Miasteczko nie wpadało jej do grupy remontowej, chociaż w którymś momencie piękny pokój z wykuszem (miał tam być zimowy ogród) podległ poważnym pracom z wyrwaniem połowy sufitu, wstawieniem nowych belek w miejsce przegniłych, bo z balkonu sąsiada z góry od dawna przeciekało.
- To nie była moja koncepcja w ramach ewentualnych zmian, tylko musieliśmy to zrobić, bo zwyczajnie kapało po deszczach. - zaznaczyła Żona.
Mnie wpadało chociażby przez pryzmat późniejszego sprzątania po robotach. Było co robić.
Te drobne różnice zdań pomiędzy nami w niczym nie osłabiły wymowy spaceru i nawet ciekawie go ustawiły naszym wspólnym pytaniem A jak to będzie kiedyś, jak będziemy patrzeć na te wszystkie miejsca, gdy nie będziemy już mieszkać w Uzdrowisku, ale na pewno będziemy je odwiedzać?
- Mówię o sobie - tym razem ja zaznaczyłem. - Teraz patrzę na swoje, swojskie, a w przyszłości będę patrzył jak na Uzdrowisko.
W domu Żona całkowicie opanowała kuchnię. Ponieważ robiła więcej KetoPizzy niż poprzednio i ciągle eksperymentowała z ilością, blachą i kuchnią, to lepiej było jej zejść z oczu. Z laptopem przeniosłem się do salonu. Wszystko się udało.
Dzisiaj Justus Wspaniały sprowokował nas przysłanym zdjęciem. Zadowolony trzymał olbrzymiego prawdziwka. Jeśli jest na dworze, porusza się w ortezie, w domu też, ale czasami bez niej. Niby w zasadzie go nie boli Ale przy ruchach skrętnych tak. W poniedziałek mają wizytę u ortopedy i się zobaczy. Lekarka wyręcza go w spacerach z psami. W najbliższy weekend (pt-sb) będzie jeździć do Metropolii na sympozjum i wracać do domu (50 km w jedną stronę). Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że będzie się ono odbywać w miejscu, w którym przez 10 lat pracowałem.
W Pięknej Dolinie też piękna jesień. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się od Lekarki. Zadzwoniliśmy specjalnie do niej, bo rozmowa z Justusem Wspaniałym nie może być normalna, nie można się rzetelnie niczego o jego kolanie dowiedzieć, a i z innymi sprawami też bywa różnie. Musi robić sobie jaja. Nie chcą ze mną rozmawiać to nie! słyszeliśmy jego oburzenie, gdy kończyliśmy rozmowę z Lekarką.
Planowaliśmy obejrzeć pierwszy odcinek sezonu czwartego serialu Walka z Goliatem. Ale jakoś nam odeszło. Ja czytałem, Żona słuchała.
CZWARTEK (17.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Byłem w szoku, gdy alarm wybudził mnie z głębokiego snu.
- To może jeszcze trochę pośpij... - od razu zaczęła Żona. Natychmiast się zerwałem. Ikigai, Ikigai'ą, ale nie róbmy jaj.
W ramach Ikigai porannie robiliśmy to samo, co zwykle. Z tą różnicą u mnie, że najpierw pisałem, a dopiero potem zabrałem się za sportowy onan.
W trakcie wyjechali goście z dołu, mimo że mogli być do 15.00.
- A bo chcemy jeszcze pobyć z rodziną w Górniczym Mieście, być na grobach, żeby już drugi raz nie przyjeżdżać, no i być w wcześnie w domu.
Mieli Volkswagena z 2017 roku, taką czarną limuzynę robiącą wrażenie. Taką, która kierowcy nie na wiele pozwoli, na przykład przy zamykaniu bagażnika. Nie dało się ot tak trzasnąć klapą i sprawdzić, czy się domknęła. Trzeba było nacisnąć guziczek i klapa się opuszczała, by za chwilę się podnieść, bo według niej coś wystawało ponad górną linię bagażnika, coś co mogło ją uwierać. Za każdym razem właściciel musiał bagaż przepakowywać, część nawet wyjąć i włożyć do kabiny pasażerskiej, co mnie zaczęło irytować, bo było widać gołym okiem, że gdyby ta idiotka się jednak zamknęła, nomen omen, to swoim ciężarem docisnęłaby miękkie części bagażu. A już naprawdę mnie wkurzyła, gdy za czwartym razem nie chciała się domknąć, bo przeszkadzały jej szmaciane szeleczki od plecaczka. Pan musiał je poprawić i klapa wreszcie się domknęła. Ale właściciel był zachwycony.
- Wie pan, mam go już 7 lat i nic przy nim nie musiałem robić. - A szwagier, Niemiec, wie pan, taki sknerus, kupił sobie Opla, mimo że mu odradzałem. - I co? - Już trzy razy miał poważne awarie. - uzupełnił z satysfakcją.
Nic dziwnego, że Niemcy mówią: Jeder Popel fahrt mit Opel!
I Posiłek zrobiłem ja. Zwykłą jajecznicę na słoninie, boczku, kiełbasie i cebuli. Nad podziw smakowała. I za jakiś czas zabraliśmy się za górne mieszkanie. Dzisiaj pod wieczór miała przyjechać czwórka gości.
Pogoda był tak piękna, że szkoda jej było na dalsze sprzątanie. Po jego pierwszym etapie wybraliśmy się z Pieskiem na spacer. Możemy chodzić ciągle po tych samych ścieżkach zupełnie się nie nudząc i ciągle podziwiając.
- Bo wiesz... - Żona chciała to jakoś wyjaśnić, zdefiniować. - ... trafiamy na różne pory roku, inne pory dnia, różne aury i różnych ludzi. - Stąd zawsze jest inaczej.
Zgadzałem się, ale bazą zawsze jest bezwzględne piękno Uzdrowiska.
Gdy wróciliśmy, dokończyliśmy sprzątanie.
Goście trochę nas zaskoczyli swoim o pół godziny wcześniejszym przyjazdem. Żona wyrobiła się na ostatnią chwilę. Dwie pary lat około 40., kontaktowe, totalnie wyluzowane.
- To ja się już z państwem pożegnam - poinformowałem - o reszcie powie Żona, bo nie jest dobrze, gdy jesteśmy oboje. - Jesteśmy strasznymi gadułami i gości możemy zagadać na śmierć.
- O, to pan nas nie zna! - wybuchnęli śmiechem. - Lepiej proszę na nas uważać.
- Mogą zdrowo imprezować - podzieliłem się uwagą z Żoną, gdy wróciła. Podeszła do sprawy nad podziw spokojnie.
Było sporo przed 18.00, gdy po II Posiłku, głośno i z westchnieniem, dość dramatycznie, stwierdziłem Nie mam co robić! Chodziło dokładnie o ten dzisiejszy wieczór. Pisać mi się nie chciało, czytać też nie, zabierać się za jakąś robotę było bez sensu, a ostateczne pójście na górę, nomen omen, wołało o pomstę do nieba, nomen omen.
- To może je wyjdę z Bertą do Uzdrowiska Wsi? - nawet sam wymyśliłem.
Pomysł Żonie się spodobał. Widocznie pod naszą nieobecność nie mitrężyła czasu na darmo. Językoznawcy oficjalnie twierdzą, że jest to piękny pleonazm, bardziej w formie "marnować czas na darmo", bo przecież wiadomo, że z marnowania czasu nic nie wynika. Nie znają jednak Żony. Bo ona nie mitręży czasu na darmo, tylko wymyśla. Więc, gdy wróciłem, wymyśliła lepiej niż ja.
- A może zabrałbyś się za segregatory? - uderzyła straszliwie pod wieczór akurat, o którym sama zawsze mówi, że powinien być, jako zwieńczenie dnia, taki cichy, relaksujący, miły, zamykający.
- Jeżdżą za nami bez sensu już tyle lat, na pewno jest w nich mnóstwo śmiecia do wyrzucenia... - Ale nie musisz tego robić już dzisiaj... - dorzuciła półfałszywie.
Ubrałem się natychmiast i zacząłem schodzić, nomen omen, do piwnicy.
- Ale nie zmarzniesz tam?... - zatroskała się.
- Nie, bo ta część mieści się obok kotła gazowego, a ten grzeje, jak dziki.
No, cóż. Sprawa jest trudna, o czym wiedziałem od dawna i dlatego nie paliłem się. Udało mi się z trzech segregatorów po ciężkich wewnętrznych bojach wyjąć sporo papierzysk, które natychmiast przedzierałem, żeby nie było odwrotu. Wszystkie one dotyczyły działalności Szkoły. Każda głupia faktura, każda notatka służbowa, każda umowa przyciągała przed oczy tamte wydarzenia, czasami błahe, czasami ważne, ale zawsze oddające aurę tamtych lat, w którą błyskawicznie się zatapiałem. Coś jak z oglądaniem starych zdjęć - nie sposób się oderwać. A czas płynął.
W końcu przyszła Żona.
- O masz tu fajnie... - starała się mnie podtrzymywać na duchu widząc widocznie moją minę.
- Tak, ale trochę za nisko mam dany przeglądany segregator i po jakimś czasie czuję kręgosłup...
Żona od razu szukała rozwiązania, ale nie było sensu, bo na dzisiaj kończyłem. Ile można?
- Wiesz, wyszło mi na oko, że dzisiaj zrobiłem 1/1000 tej pracy. - zacząłem swój wywód już w domu. - Z tego by wynikało, że przy takim tempie całość zajmie mi 1000 dni, czyli blisko 3 lata. - I....
- Nie chcę tego słuchać! - Żona natychmiast mi przerwała.
- Ale wystarczy, że intensywność prac zwiększę dwukrotnie, to wyjdzie tylko półtora roku... - spieszyłem ją uspokoić.
- Mówiłam, że nie chcę tego słuchać... - była nieugięta. - A może zrobimy tak, że gdy ty na chwilę wyjedziesz, to ja wszystko wypieprzę? - Będziesz mi wdzięczny.
Gdyby mój wzrok potrafił zabijać...
W tej sytuacji może być odwrotnie niż przy Kopalińskim. Tam zakładałem, że będę go "czytał" i czytał dwa lata, a zeszły cztery, a tu z trzech zrobi się półtora, a nawet krócej, gdybym z wielką niechęcią się przyłożył.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu czwartego serialu Walka z Goliatem. Trzeci sobie odpuściliśmy. Ale ciągnie się on za czwartym z dziwną aurą nierealności i udziwnień. I jeśli tak będzie w odcinku drugim, to z serialem pożegnamy się ostatecznie. Biedna Żona.
PIĄTEK (18.10)
No i dzisiaj wstałem o...
Powyższe słowa napisałem ... wczoraj, w czwartek. Od jakiegoś czasu mam taką technikę, że pod koniec danego dnia na początku następnego właśnie je od razu wpisuję. A rano tylko godzinę. Oczywiście przyjdzie kiedyś taki dzień, że wyjdę z tym systemem, jak Himilsbach z angielskim.
Ten moment będzie chyba dość wstrząsający dla żyjących i dla czytających (warunek konieczny, a po nim wystarczający). Po tym nieodwracalnym incydencie już "słyszę" wymianę zdań między żyjącymi A jeszcze wczoraj napisał "No i dzisiaj wstałem o..."
No więc dzisiaj wstałem, jednak, o 06.15.
Miałem zamiar o 06.30, ale w drugiej części nocy się wierciłem. A ile można się wiercić? Może to przez pełnię?
Dosłownie kilka minut po siódmej zaskoczyła mnie swoim telefonem Córcia. Fakt, wczoraj wysłałem jej smsa, żeby zadzwoniła do mnie, gdy będzie jechać do szkoły, bo wtedy ma czas spokojnie porozmawiać. Ale zawsze miało to miejsce nie wcześniej niż 07.30. Więc się zdziwiłem.
- A bo, tato, dzieci są na końcówce przeziębienia, nie chodzą do przedszkola i są u dziadków. - To postanowiłam sobie wcześniej pojechać, żeby spokojnie posprawdzać prace. - Nie obudziłam cię?
- wybuchnęła śmiechem.
Moja krew.
Z wieści:
- Wnuk-V zaczął gadać. Oczywiście po swojemu.
- A Wnuczka się z niego nie nabija?
- Nabija się, ale co ciekawe uwstecznia się i stosuje jego słownictwo. - Zresztą my też. - Teraz nie mówimy "auta" lub "samochody" tylko "mziumy". - Bo wiadomo, że auto robi "mziuuum!" - Poza tym stosuje najprostszą i przez to skuteczną formę komunikacji... - Gdy jesteśmy w sklepie pokazuje na coś palcem i mówi "Ja lubić!"
- A Wnuczka 1. listopada kończy 5 lat?... - retorycznie zagadałem. - Wie o tym? - Rejestruje?
- Oczywiście... - Panie w przedszkolu też oczywiście wiedzą, a ja trochę je płoszę mówiąc, że główne uroczystości urodzinowe zrobimy na cmentarzu, bo łatwiej, wszyscy się spotykają, są na miejscu, nomen omen...
- Matki do siebie zabrać nie może i nie chce, mimo że brat wielokrotnie ją do tego namawiał i prosił Bo się wykończę! - Nawet, gdybym mamę zabrała, to co? - Łazienka jest na górze, musiałaby iść po schodach, a to odpada. - Poza tym prawda jest taka, że ja i Zięć wyjeżdżamy rano do pracy i wracamy 17.00-18.00.- Mama przez ten czas byłaby sama, donikąd pójść w tej Dziurze Marzeń, sam wiesz, jak jest, wokół żadnych ludzi. - A w Metropolii przynajmniej jest jakiś ruch.
Długo rozmawialiśmy o konieczności rehabilitacji biodra, konieczności ruchu, a stamtąd już było blisko do rozważań na temat filozofii życia, psychicznego nastawienia, łączności między nią a dziećmi, itd. Ciężka sprawa. Przy okazji dowiedziałem się, że Córcia od 11. lat uprawia jogę. Dlaczego to mi umknęło?
- Ćwiczę 4-5 razy w tygodniu po 30-40 minut. - I medytuję. - Przeważnie rano, czasami wieczorem, ale przy dzieciach wiesz, jak to jest. - Chcą ze mną uczestniczyć i się zaczyna. - W trakcie ćwiczeń włażą na mnie, albo gdy, na przykład, robię łuk, uważają, że mama zrobiła fajny mostek i pod nim "przejeżdżają" przy okazji mamę łaskocząc. - A medytacja? ...
- Córcia w tym roku szkolnym, już we wrześniu, zrobiła wraz z uczniami szkolną gazetkę w języku angielskim, oczywiście. Zrobiła ona, i gazetka, i Córcia, na wszystkich wrażenie - osiem stron A4 ze zdjęciami i z tekstem nie tylko o życiu szkoły. Dla mnie bomba jako dla ojca, byłego belfra i byłego dyrektora szkoły.
Jeszcze przed I Posiłkiem fajnie z Żoną sobie porozmawialiśmy przy kawie i przy kuchni na temat naszych planów. Różne za i przeciw, lekkie bicie piany i dzielenie włosa na 8, tylko, czyli rozsądnie i z umiarem. A po nim zabraliśmy się za dolne mieszkanie. Po południu mieli przyjechać goście.
Dzisiaj napisał wreszcie Saperski Menadżer. Okazało się, że miał dwa dni urlopu Bo wie pan, cisza, nic się nie dzieje, tylko 8 pokojów zajęte, to wziąłem sobie wolne...
Jest to jednak turystyczny skandal! Serce Zdroju dysponuje 33. pokojami i apartamentami, więc zajętość wynosi niecałe 25 %. O tej pięknej porze roku. Utopić się można, kurwa!...
Miałem więc trochę roboty korespondencyjnej i porządkującej.
Zgodnie z filozofią Ikigai znowu wykorzystaliśmy piękną pogodę i obcowaliśmy we troje z przyrodą.
I w tym czasie zadzwoniła Córcia, bo ją o to smsowo poprosiłem. Tym razem wracała ze szkoły.
Musiałem temat gazetki przegadać do bólu, do najdrobniejszego szczegółu, bo rzecz jest świetna. Przysłała mi pierwszą stronę, która zrobiła na mnie duże wrażenie. Okazało się, że gazetka jest realizowana z rozmachem, bo:
- zespół redakcyjny liczy 20 reporterów plus korektorka i redaktor naczelny, wszyscy uczniowie klas VII-VIII.
- reporterzy zbierają przez miesiąc materiały, fotografują i piszą. Dotyczą one życia szkoły, w tym co miesiąc wywiadu z jakimś nauczycielem, bieżącej polityki, muzyki, wydawnictw książkowych, podróży, sportu i innych, które pasują danemu reporterowi.
- każdy tekst sprawdza i poprawia korektorka, dziewczyna mocno ogarnięta w angielskim.
- naczelny, też świetnie ogarnięty w angielskim, i świetny komputerowiec, wszystko zbiera do kupy i przygotowuje ostateczny skład gazetki.
- na końcu Córcia dokonuje ostatecznego przeglądu i akceptuje do druku.
- wszyscy za swoją pracę są oceniani i otrzymują oceny Bo tato, ja pracuję w systemie projektów i gdy ktoś go nie zrealizuje, to jest pała!
- gdy korektorka i naczelny ślęczą nad bieżącym wydawnictwem, reporterzy zbierają już materiały do kolejnego. Wszystko więc elegancko hula, a uczniowie są najarani.
- dyrektor i nauczyciele są zachwyceni pomysłem. Gorzej z innymi anglistami, którym chyba skoczyła gula.
Goście przyjechali punktualnie o 17.00, zgodnie z deklaracją. A taka punktualność to rzadkość. Młoda para lat około 35. Bardzo sympatyczna, kontaktowa, bez kompleksów, czująca bluesa, ale znająca miejsce w szeregu w gadkach, czyli fajnie reagująca, ale sama niczego nie prowokująca.
- No i nie mam co robić! - dość głośno wydarłem się po II Posiłku, gdy zrobiła się 18.00.
- No, masz!... - To może idź do piwnicy?...
Dobrze, że Żona mi przypomniała. Nawet ochoczo poszedłem. W niszczeniu zrobiłem dalszy krok, też jakąś 1/1000, czyli zrealizowałem już 1/500. Ale tematu po powrocie nie rozwijałem nie chcąc słyszeć Nie chcę tego słuchać!
Pod wieczór siedząc przy laptopie co jakiś czas sprawdzałem przez kuchenne okno, czy na podjeździe stoją dwa auta. Niepokoiłem się.
- Idę zobaczyć, bo inaczej nie będę mógł spokojnie pójść na górę oglądać, a potem spać.
- Ale zachowaj się dyskretnie, dobraaa? - Żona się zaniepokoiła.
Auto tych z dołu stało, ale brakowało tych z góry. Na szczęście, idealnie w tym momencie nadjechali.
Podszedłem do bramy i spokojnie czekałem, aż ją sami sobie otworzą.
- Specjalnie nie otwierałem bramy, żeby zobaczyć, czy dacie sobie państwo radę za pierwszym razem. - zakomunikowałem wszystkim, gdy po kolei wysiadali, i każde kulturalnie mówiło "dobry wieczór".
- Są. - lakonicznie poinformowałem Żonę po powrocie.
- Boże, pomyślą sobie, że ich śledzisz... - Jak w tych filmach, w thrillerach, w których niby miły gospodarz...
Nie reagowałem.
- To jesteś spokojny? - Możemy iść na górę?
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Walka z Goliatem. Zaczął normalnieć, więc chyba będziemy oglądać. Problem był tylko taki, że laptop żadną miarą nie dał się podłączyć do telewizora, więc film oglądaliśmy na malutkim ekranie. W tym mieliśmy wprawę, bo w trakcie każdego pobytu w Dzikości Serca wieczorami coś tam zawsze oglądaliśmy mając laptop tuż przed nosem.
Dzisiaj dodatkową atrakcją w czasie oglądania było znikanie obrazu na 2-3 sekundy i to bardzo regularnie, co jakieś 20-30 sekund. I chyba przez tę regularność bardzo szybko się przyzwyczailiśmy i ten styl oglądania zaakceptowaliśmy, zwłaszcza że dźwięk był cały czas.
- Jutro muszę przyjrzeć się laptopowi, a gdyby to nic nie dało, to zmienię przeglądarkę. - Żona podsumowała wieczór.
SOBOTA (19.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Od rana prowadziłem onan sportowy i pisałem.
Ledwo minęła 07.00, a, ku naszemu porannemu zdziwieniu, ta para z dołu wyjechała. Już wczoraj mówili nam, że po drodze do Uzdrowiska zaliczyli ileś tam szczytów i dzisiaj muszą kolejne trzy. Rozumiałem, ale żeby tak na urlopie zrywać się w sobotę tak wcześnie?... Ja to co innego - nie jestem na urlopie.
Dosyć szybko z rana zacząłem się martwić, że kocioł gazowy chyba nie grzeje. Już wczoraj, gdy wychodziłem z piwnicy, wydawał mi się podejrzany, a dzisiaj ciągle zimne rury w tym zakątku salonu, z którego wycięliśmy dwa kaloryfery, zaniepokoiły mnie poważnie. Ale Żonie przy 2K+2M niczego nie mówiłem nie chcąc tak brutalnie zakłócać jej spokoju.
W końcu ją zaniepokoiłem na tyle, że napisała smsa tym z dołu (u nich na szafie stał sterownik) niepokojąc ich gdzieś tam na szczycie jakiejś góry i opisała, z czym mamy problem i czy możemy do nich wejść. Mogliśmy. Zostaliśmy zaskoczenie obecnością pieska pieska(!), wysokości Berty, ale o połowę szczuplejszego. Od razu wyłapaliśmy też drugie podobieństwo. Piesek, Biszkopt, jak się okazało, w ogóle nie szczekał. Nawet w samochodzie, gdy goście przyjechali, stąd nasze zaskoczenie.
Trzecim była oczywista radość na nasz widok Bo żeby być tak zamkniętym, nawet jeśli jestem przyzwyczajony?...
Potem to już były same różnice, bo Biszkopt był rasy mieszanej z dużą domieszką labradora, młody, ekspansywny i ... usłuchany. Za każdym razem reagował na zawołanie, komendę. Bo nasz Piesek zdarza się, że też, ale tylko wtedy, gdy się długo namyśli, a i potem robi to z ociąganiem się irytując Pana. Pisałem już, kto i czego perfidnie mnie za pomocą Pieska uczy... Poza tym Biszkopt okazywał swoją radość skacząc, do czego należało się szybko przyzwyczaić. U naszego jest to nie do pomyślenia i trzeba mu oddać, że robi mądrze ciesząc się spokojnie w takich razach radości poprzez ewentualne kręcenie się w miejscu, zawsze merdanie ogonem, a i to nie za intensywne i ewentualne szturchanie mocno przednim szczudłem, co akurat spotyka się u Państwa, zwłaszcza u Pana, z dużą aprobatą.
Gdy bez problemów zaprowadziliśmy Biszkopta na ogród, w pierwszym momencie było oczywiste zainteresowanie, ale potem chemii nie było. Może przez to, że Biszkopta na widok Berty i jej masy oraz obcego jednak terenu dopadła cykoria.
Dosyć szybko Berta pilnowała na tarasie wejścia do domu, bo miało być przecież śniadanie, więc Biszkopta zaprowadziliśmy znowu bez problemów do dolnego mieszkania.
Od 10.00 do 13.00 nie było prądu. Jeśli chodzi o I Posiłek, zupełnie nas to nie martwiło. Na kuchni zrobiłem jajecznicę na słoninie, kiełbasie i cebuli. Za to zmartwiłem się, bo dzisiaj wreszcie zaplanowałem poważny i długi proces odgruzowania się. Bo ile można zapuszczać się? Nie mówię tu o włosach na głowie i brodzie, ale chociażby o paznokciach u czterech kończyn nie wspominając reszty. Po co straszyć, zwłaszcza Żonę.
Prąd wrócił jednak przed planem i spokojnie mogłem dokonać ablucji, czyli rytualnego obmycia ciała w religijnym systemie zwanym ateizmem. Mogliśmy iść na spacer z Pieskiem, bo kolejny dzień był piękny. Tworzyliśmy własne Ikigai.
Uprzedzając fakty muszę powiedzieć, że mimo żem ateista, Bóg jest łaskaw i widziałem w przedwczesnym powrocie prądu jego palec. Akurat idealnie dzisiaj, kiedy to w Parku Zdrojowym było nam dane natknąć się na towarzystwo trzech pań i jednego pana. Jakbym się czuł, gdybym akurat dzisiaj wyszedł "na menela"? No, wprost okropnie, zwłaszcza że spędziliśmy ze sobą razem chyba z 40 minut, a więc nieprzyzwoicie długo jak na układ, w którym przyjeżdżający turyści chcący poznać Uzdrowisko i zakosztować jego aury narażeni zostali na natrętne towarzystwo jego mieszkańców, szczególnie moje, jak później twierdziła Żona Nie dopuszczałeś mnie do głosu, przerywałeś mi!...
Oczywiście w tym jest logiczna sprzeczność, bo jak mogłem jej przerywać, jeśli jej nie dopuszczałem. Ale mniejsza o drobiazgi.
Bóg mi jednak świadkiem, że to nie ja zacząłem. Można by powiedzieć, że w jakimś sensie odpowiedzialny za całe zdarzenie był Piesek, ale co on mógł poradzić w sytuacji, gdy został nagle zaczepiony przez jedną z pań z tej czwórki i wyzwany A to jest bokser? Musiałem bronić honoru i dobrego imienia szlachetnego cane corso. I było już na zwykłe grzecznościowe rozstanie się za późno.
To czas przedstawić tę czwórkę. Być może wiele rzeczy przekłamię, bo było zbyt mało czasu, żeby o wszystkim się dowiedzieć, poza tym nawet ja miałem w sobie umiar raczej kierując się myślą o opinii turystów o Uzdrowisku Nie przyjeżdżajcie tam, bo po parku krąży taka para, dla kamuflażu z psem, od której za chwilę się nie odczepicie i cały pobyt będzie stracony, ale gdybyście ją spotkali, broń Boże nie pytajcie, czy to jest bokser?! Poza tym na pewno ze szczątkowych jednak informacji tej czwórki (nie miała zbyt wiele czasu na dojście do głosu) mogłem wysnuć zbyt daleko idące wnioski i na podstawie skąpych danych niefortunnie je przeekstrapolować.
Okazało się, że była to paczka ze studiów, z germanistyki. Po jakiej uczelni? Nie dotarłem, a przecież w tym momencie, gdybym zadał niewinne nakierowujące pytanie, mógł się pojawić rok ukończenia studiów. Moje niedopatrzenie. A skoro tak, to miałem pewne problemy z określeniem ich wieku, a przecież w tej kwestii mam spore doświadczenie. Panie mogły być z obszaru 40-45 lat, a pan wydawał się trochę starszy, może był ze starszego rocznika. W trakcie rozmowy (monologu, jak twierdziła Żona) uprzedziłem, że nasze spotkanie opiszę na blogu i że nadam im blogowe imiona, bo takie panują zasady. Więc, żeby było łatwiej byli to:
- Aktywna Ateistka - ta od boksera, najbardziej ekspresyjna, mieszkająca pod Stolicą, a posiadająca i remontująca(! - nie było czasu rozwinąć tematu) wraz z mężem dom oddalony od Uzdrowiska o 50 km, w pięknych terenach,
- Wsłuchująca Się Anglistka - po germanistyce skończyła anglistykę, uczy w liceum, jej ojciec był(?)/jest(?) chemikiem. Skąd przyjechała? Mogłem tylko wnioskować, że z Innej Metropolii II, czyli z miejsca, w którym jej ojciec kończył chemię,
- Aktywnie Milczący - mieszka w Berlinie i niczego więcej o nim nie potrafiłem się dowiedzieć, skoro milczał. Ale nie mogłem mu się dziwić, bo przebywał w towarzystwie trzech pań. To milczenie może się mu po tym pobycie utrwalić, jeśli nie zrobiło tego grubo wcześniej. Muszę jednak dodać, że gdy sporadycznie się odzywał, to celnie, z poczuciem humoru, co dobrze o nim świadczyło. Przeważnie jednak milcząco się uśmiechał, ale był to ciepły uśmiech, niewymuszony i niezdawkowy,
- Berlinera - z tą blogową nazwą miałem najwięcej kłopotu. Bo de facto o niczym innym nie informuje, jak tylko o miejscu zamieszkania i o oczywistym partnerstwie z Aktywnie Milczącym (małżeństwo, para - nie dociekłem). A skąd Berlinera? Bo chyba Aktywnie Milczący jest ein Berliner (1963 rok - John F. Kennedy w przemówieniu w Berlinie Ich bin ein Berliner), więc ona Berlinera przekładając zasady tworzenia formy żeńskiej rzeczowników w języku niemieckim przez dodanie "- in"
(also Ich bin eine Berlinerin), czyli w polskim "-a". Oczywiście tym wywodem podkładam się germanistom, jak jakiś głupi. Zresztą podłożyłem się już "niemiecko" pod koniec spotkania, ale o tym później.
Mogłem nazwać Berlinerę Blondynką. Byłoby to jednak banalne pomijając pejoratywny w naszej kulturze wydźwięk tego określenia. Poza tym byłoby to grubo poniżej mojego blogowego poziomu.
Na stojąco zdążyliśmy (według Żony zdążyłem) przelecieć wszystkie nasze miejsca zamieszkania, remonty, określić po jakich studiach jesteśmy, co z nami i z naszymi rodzinami, zaakcentować fakt prowadzenia Szkoły i, pomijając dziesiątki drobiazgów, ostatecznie skończyć na nośnych sprawach światopoglądowych. Końca nie było widać, mimo że Żona starała się znaleźć mówiąc kilka razy Ale może chodźmy już, bo to państwa akurat może nie interesować, a poza tym chcieli zobaczyć Uzdrowisko. Ale, żeby było jasne - tematyka wynikała z zadawanych pytań. Nie wypadało nie odpowiadać.
Zresztą, jak mogłem pójść, skoro przy moich, faktycznie rachitycznych próbach odejścia, co rusz słyszałem Wsłuchującą Się Anglistkę Nie, nie, to naprawdę jest ciekawe! wypowiadane autentycznie szczerze przy jednocześnie biernej postawie Berlinery (odczytywałem to, jako zachętę; później dotarło do mnie na podstawie jednej przesłanki, że była to oznaka kulturalnego zachowania) i milczącej postawie Aktywnie Milczącego oraz w trakcie nieobecności Aktywnej Ateistki. Ona to za jakiś czas od momentu A to jest bokser? sprzedała nam newsa, że niedawno wypili herbatę i Gdzie tu jest najbliższa toaleta? Od razu półfałszywie zareagowałem To może rozstańmy się, bo rzeczywiście za długo państwa męczymy, ale usłyszałem Nie, nie, wytrzymam. W końcu jednak nie wytrzymała i gdzieś pognała. A za jakiś czas Berlinera przejęła na chwilę inicjatywę, bardzo przytomnie.
- A państwo w którą stronę idziecie? - Bo jeśli w tamtą, to chodźmy razem - wskazała stronę, w której zniknęła Aktywna Ateistka. - Gdy będzie wracać, to się z nią spotkamy...
A przecież mogła zapytać: A państwo w którą stronę idziecie, bo my w przeciwną? Mówiłem, że kulturalna i jaka dyplomatka, to znaczy eine Diplomatin.
Nawet do mnie nie dotarło, że w ten sposób da się dotrzeć do bezpiecznej strefy pełnej toalet.
Doszliśmy szczęśliwie do Stylowej.
Ostatecznie jaka była z nas, mieszkańców Uzdrowiska, korzyść dla tych sympatycznych turystów, którzy w Uzdrowisku byli pierwszy raz i go nie znali? Oprócz wskazania, gdzie w Stylowej jest toaleta? Otóż udało się nam polecić im trzy lokale, które z pełną odpowiedzialnością zawsze polecamy naszym znajomym i gościom - Lokal z Pilsnerem I, Lokal z Pilsnerem II i Lokal Bez Pilsnera. No i podać strony internetowe naszych apartamentów i bloga.
Wspomniałem już, że uprzedziłem ich, że to spotkanie zostanie opisane. Starałem się zrobić to w swoim stylu, rzetelnie, nie przeinaczać faktów, trochę koloryzując. Zrobiłbym dokładnie tak samo, gdyby czytali i gdybyśmy się jeszcze mogli kiedykolwiek spotkać. Ale prawdopodobieństwo jest znikome. Chociaż, jak życie uczy, Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, Niż się ich śniło waszym filozofom.
Rozstaliśmy się sympatycznie i pogodnie. A na twarzach Wsłuchującej Się Anglistki i Aktywnie Milczącego nawet ujrzałem wdzięczność. Ale nic dziwnego, bo był to moment ich wyjścia z toalet, które im w końcu wskazaliśmy.
Gdy żegnając się mówiłem Auf Wiedersehen, Berlinerze nie udało się (może nie zdążyła), a może nie mogła ukryć drobnej mieszanki zażenowania ze zniesmaczeniem. Mogła wewnętrznie zareagować Ale, żeby tak na polskiej ziemi między Polakami?!, a może miała przesyt języka niemieckiego i Nie po to przyjechałam do Polski, a może wreszcie, co jest najbardziej prawdopodobne, moja niemczyzna strasznie jej zazgrzytała. A może mi się tylko tak zdawało? Tak czy owak, niczego więcej nie dała po sobie poznać. Do końca zachowała klasę.
Po powrocie do domu spotkaliśmy się z parą z dołu, która wróciła szczęśliwie ze szczytów. Jako psiarze ze śmiechem omówiliśmy charakter i zachowanie ich psa, a potem dopytaliśmy, czy nie majstrowali przy sterowniku kotła gazowego. Nie majstrowali, ale młody gość nie wiedząc nawet, że sterownik stoi sobie na szczycie szafy, w jej głębi, położył tam plecak. To wystarczyło, żeby ten idiota, sterownik, nie gość, zgłupiał i popsuł mi humor na wiele godzin.
Przed pójściem na górę prowadziłem krótki bieżący onan sportowy, bo po meczach narodowej reprezentacji przyszedł czas na ekstraklasę i I ligę.
- Chyba przyjechali ci z góry... - podzieliłem się wieścią z Żoną, gdy usłyszałem charakterystyczne hałasy.
- To uspokoiłeś się? - usłyszałem Żonę z Bawialnego.
- Tak, ale i tak pójdę sprawdzić.
- Ale żeby cię nie zobaczyli, dobraaa?!
Zapewniłem, że tylko wyjrzę.
Żeby bilans wyszedł na zero (pero, pero...), nie zajrzałem za to do piwnicy. Nie było stosownej aury. Jestem więc w plecy 1/1000 z segregatorowych planów.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem. Już trzeci tego sezonu, a scenarzyści nadal twardo funkcjonowali w mroczności. Dosłownie i w przenośni. Ciężko się to ogląda, gdy wszystkie seny rozgrywają się albo we wnętrzach, albo wieczorami lub nocą. Oglądający, my, powoli wpadają w depresję.
- A pamiętasz sezon I i II, kiedy zastosowali fajny efekt przechodzenia dnia w noc i na odwrót?
- To może nie oglądajmy? - Ja mogę nie ... - wyjaśniłem.
- No tak, ale mnie ciekawi, co będzie... - Żona weszła mi w słowo.
To prawda, zapewne, ale też z tyłu głowy siedziała mi myśl, że Żona będzie musiała szukać czegoś nowego A ty myślisz, że to takie łatwe? Zwłaszcza, że zaraz to odrzucisz...
W technicznej kwestii oglądania nic się nie zmieniło. Żona wieczorem długo odinstalowywała coś, by to coś potem komputer sam zainstalował. Na tyle długo, że czekając w łóżku zdrowo zasypiałem.
Wszystko zdało się psu na budę. Z telewizorem nie było nadal połączenia, a gdy zaczęliśmy oglądać na laptopie, znowu na kilka sekund znikał obraz, a dźwięk nie. Dotrwaliśmy jednak do końca odcinka.
- Coś z tym trzeba zrobić... - usłyszałem. - To fatalnie, że mój, ale i twój komputer ma skopane gniazda i niczego nie widzi. - Może kogoś znajdziemy w Uzdrowisku lub w City, kto nam to naprawi?...
Powiało zgrozą. Oddać mój laptop w czyjeś łapska?! A bo ja wiem, co ten ktoś z nim zrobi? Czułem wewnętrzny opór przed klasycznym poprawianiem czegoś, czyli dążeniem do lepszego, skoro jest dobrze. Mogę pisać bloga, prowadzić onan sportowy i korespondować mailowo. To mi zupełnie wystarcza i innych fanaberii, aby laptop coś tam "widział", nie potrzebuję, zwłaszcza że nie wiem, co by to mogło być.
NIEDZIELA (20.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.45.
Historia snu w trakcie dzisiejszej nocy nie miała sobie równych. Najpierw obudziłem się o 23.00, ale ten fakt przeszedł bez echa. Potem, nie wiedzieć czemu, powtórnie o 02.00. I nie mogłem zasnąć, bo "pisałem" bloga. Zdania układały mi się w głowie w zgrabną całość przechodząc jedne w drugie, ale reszta organizmu starała się usnąć. Ewidentny konflikt powodował, że się przerzucałem z boku na bok.
- Śpisz? - nagle usłyszałem.
- Nie.
- Bo się wiercisz i ja nie mogę spać.
- To może wstanę?!
- Jezu, ale ciszej, błagam!... - Jest środek nocy....
Odezwałem się normalnym trzeźwym i dziennym głosem, ale faktycznie mógł zabrzmieć niczym armatni wystrzał.
- Będziesz rozpalał w kuchni?
- Nie. - odparłem półgłosem.
- A pił kawę?
- Nie, zrobię sobie rumianek.
Na chwilę zapadła cisza.
- To ja założę słuchawki i trochę posłucham, bo inaczej nie zasnę.
Szykowałem się powoli do wstania.
- A może dasz mi rękę? - sięgnąłem do ostatniej deski ratunku. Przeważnie niezawodnej. Wiemy o tym od lat, że połączenie naszych dłoni skutkuje bardzo szybkim zasypianiem. To dziwne przechodzenie ciepła i innej energii, to atawistyczne poczucie bezpieczeństwa. Stąd staramy się przy oglądaniu tego numeru nie robić, bo jest bardzo zdradliwy. Często kończy się zasypianiem jednej lub drugiej osoby, traceniem wątku i z oglądania nici, skoro robimy to w parze.
Żona westchnęła nie licząc na wiele, ale nasze dłonie się połączyły. Z trudem, bo z trudem, ale jednak zasnąłem.
Obudziłem się o ... 05.00. Od razu do głowy zaczęło pchać się pisanie, ale skutecznie je odepchnąłem myśląc o zasranym sporcie. To moja stara metoda, gdy nie mogę zasnąć z powodu jakichś problemów, stresu... Alarm obudził mnie sporo zszokowanego o 06.30. A łóżko opuściłem z wielkim trudem 15 minut później. Paranoja!
Żona pojawiła się na dole dopiero o 08.20 chyba tylko dlatego, że obudził ją sms wyjeżdżających gości z dołu.
- No, i widzisz, co narobiłeś?... - spotkałem się z natychmiastowym wyrzutem, gdy tylko pojawiła się w obrysie kuchni.
Spodziewałem się dokładnie takiej reakcji, ale i tak mnie rozbawiła. I Żona, i reakcja. Ten widok nieprzytomności połączony z wyrzutem wynagrodził mi fatalną noc.
- Budzisz mnie, mówisz, że wstajesz o drugiej, po czym nie wstajesz...
Przytuliłem i pocieszyłem.
- Jak w czasie pięknych poranków w Naszej Wsi... - wróciłem do jej tak późnego wstawania w tamtym okresie.
Od razu zrobiłem jej Blogową. To ją trochę ocuciło.
- Przecież ja o tej porze wracam już na górę, żeby się ubrać do dnia, a ja dopiero zasiadam przed kuchnią... - pojawiły się pierwsze słabe protesty.
- Półtorej godziny w plecy... - półzłośliwie uzupełniłem.
- To ty tak mówisz, ja tak nie mówię... - pojawiły się pierwsze oznaki przytomnienia.
W końcu dałem spokój i zapadła cisza. Żona mogła tkwić w swoim 2K+2M, podejrzewam trochę wykoślawionym.
Zanim to nastąpiło, gdy tylko zszedłem na dół i wszystko porannie zrobiłem, rzuciłem się na krótki onan sportowy, bo chciałem zobaczyć jak tam nasza ekstraklasa i I Liga. I w jego trakcie usłyszałem, jak goście z dołu szykują się do wyjazdu. Była 08.00. Wyszedłem i się pożegnałem nie przedłużając rozstania o sekundę, bo nawet ja widziałem ich kulturalną mowę ciała Bardzo się spieszymy, proszę pana! Wiedziałem, że w drodze powrotnej do domu mieli w planie zdobywać kolejne szczyty. Dosłownie.
Na spokojnie prowadziłem dalszy onan sportowy, bo w międzyczasie internetowo zdążył się powiększyć o kolejne wydarzenia sportowe.
Już po I Posiłku, tuż przed południem wyjechała góra. Od razu zabrałem się za wstępne sprzątanie apartamentów i przy okazji segregacji gościnnych śmieci wszystkie przygotowałem na poniedziałkowy odbiór.
Znowu, kolejny dzień, było pięknie, więc we troje zrobiliśmy sobie spacer po Uzdrowisku. Tym razem był jeden wodotrysk, bo zadzwoniliśmy do Justusa Wspaniałego licząc na to, że pod nieobecność Lekarki (trzeci dzień konferencji medycznej w Metropolii) nie będzie się popisywał. Lekarka jednak była w domu, więc się popisywał. Kolano najbardziej go bolało wtedy, gdy Lekarka w napadzie swojej bezsenności ostatniej nocy go budziła, niechcąca oczywiście, i nie mógł się wyspać. Podobnie, jak u nas, tylko analogicznie odwrotnie.
Rozmowę zdominowały grzyby i sezonowe potrawy. A to jest pasja Nowych w Pięknej Dolinie.
A dlaczego Lekarka była w domu?
- A bo czułam się już zmęczona... - Poza tym dzisiaj różne wystąpienia miały trwać raptem 2,5 godziny, więc nie opłacało mi się jechać 50 km w jedną stronę i 50 z powrotem.
Gdy wróciliśmy do domu, zostawiliśmy Pieska i poszliśmy do właścicieli jednego z dwóch pensjonatów leżących przy Pięknej Uliczce, rzut beretem od nas. Pierwszy zwizytowaliśmy wczoraj, a wizytacja polegała na naszej rozmowie w progu domu z jego właścicielem Bo my w tym roku już nikogo nie przyjmujemy, jeszcze ostatnia grupa i koniec. Nie zarobilibyśmy na ogrzewanie, pranie, itd.
Doskonale to rozumieliśmy.
Drugi postanowiliśmy dzisiaj, bo wczoraj nie było właścicieli. Ci przyjmowali cały czas, więc udało się obejrzeć wnętrza. No, cóż, dom został wybudowany na początku lat 70. ubiegłego wieku, niedawno rozbudowany, i prezentował warunki idealne dla osób szukających noclegu za stosunkowo niską cenę, przy wspólnej kuchni. Gwar, żeby nie powiedzieć hałas i brak kameralności schodził przy jego wyborze na dalszy plan. Więcej, prawie na pewno był wręcz poszukiwany, bo w stadzie raźniej, jest fajnie I musimy wam powiedzieć, że świetnie wypoczęliśmy!
Z zamiarem obejrzenia oferty tych dwóch noclegowych przybytków nosiliśmy się od dawna, a zwłaszcza od sierpnia tego roku, gdy w Uzdrowisku odbywał się wielki turniej szachowy. Wtedy telefony do Żony się urywały, bo różne leśne, czytaj szachowe, dziadki szukały noclegu i się płoszyły słysząc Mamy do dyspozycji dwa apartamenty, więc zaraz po tym Żona kierowała ich właśnie w te dwa miejsca, bo było wiadomo, że to może być coś, o co może im chodzić - jeden pokój, może łazienka i żeby było jak najtaniej. Zresztą i tak dwa apartamenty były wówczas zajęte.
Kierowała, ale tak do końca nie było wiadomo dokąd. A skoro nadarzyła się bezpośrednia motywacja, to się zmobilizowaliśmy.
Bezpośrednią motywację wymyślił Syn. Najbliższy weekend miał być kolejnym terminem, w którym dziadkowie mieli spotkać się z Wnukami na męskim wyjeździe. Po wszelakich zawirowaniach organizacyjnych, finansowych, rodzinnych, zawodowych i okolicznościowych (ileś tam silnia) nastąpił taki moment, że do dwunocnego spotkania miało dojść w Sypialni Dzieci z jednoczesnym wyekspediowaniem Synowej gdziekolwiek, bo co to byłoby za męskie spotkanie w obecności jednej baby. Żadna ze stron by tego nie wytrzymała. Należało zastosować metodę Baba z wozu, koniom lżej.
Ale Baba poczuła się tym faktem zawiedziona Bo myślałam, że będę mogła spokojnie wysprzątać całą chałupę (cała Synowa!), więc Syn zaproponował spotkanie w ... Uzdrowisku, więcej, u nas, w części gościnnej I pieniądze zostaną w rodzinie!
Pomysł dobry, ale z lekkimi niedopracowaniami. Pierwszym takim, że Zamienił stryjek siekierkę na kijek, czyli jedna Baba zniknie, ale pojawi się druga, tu Żona. Nam, chłopom, by to specjalnie nie doskwierało, bo ta Baba by się do niczego nie wtrącała. Za to jej przeszkadzałoby całkowicie, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że my do niej będziemy się przykolegowywać jak najbardziej. Mało będzie pretekstów? Ale po szerokiej dyskusji między nami, a potem naszej z Synem, co nieco dało się ustalić:
- ponieważ w zbliżający się weekend wolne jest tylko górne mieszkanie, to w nim zamieszkałby Syn i Teść Syna. To byłoby korzystne przede wszystkim dla tego ostatniego, bo zawsze w sposób nieskrępowany i w dowolnej chwili mógłby uciec od Hunów i sobie pospać, bo, jak zwykle, ma ewidentne braki. Chyba że w ostatniej chwili ktoś z obcych zdecyduje się przyjechać i zarezerwuje górę. Ci będą mieć pierwszeństwo.
- dolni goście, którzy przyjadą na cztery doby, mogą spodziewać się gwarantowanej przez gospodarzy ciszy.
- Wnuki (ewentualnie Syn i Teść Syna) zostałyby ulokowane w pobliskim pensjonacie, w którym wszyscy byśmy się spotykali na śniadania, na wszelakie gry i gadki. Tu sprawa troszeczkę się z jednej strony uprościła, a z drugiej skisiła. Bo Wnuka-I ostatecznie nie będzie. W tym czasie pojedzie z kolegami do Innej Metropolii na jakieś targi, chyba gier komputerowych. Tak, tak, czy muszę tłumaczyć, dlaczego tak zrobił. Jeszcze może rok, może dwa, a całkowicie skończą się męskie wyjazdy i to nie dlatego, że dziadkowie wymrą.
- ja bym w tym czasie całkowicie na dzień z domu znikał, a wracałbym na noc.
Pod wieczór (już dawno ciemno) miałem na tyle czasu, że w piwnicy segregatorowo wykonałem 2/1000 pracy, więc nadrobiłem wczorajszy dzień. Sumarycznie są już 4/1000, czyli 1/250. Ale odtąd przestanę skracać ułamki, bo całkowicie zamulę, nawet sobie, stopień zaawansowania prac. Oczywiście z punktu widzenia psychiki w tej sytuacji lepiej wygląda w mianowniku liczba 250, a za chwilę 125, niż 1000, ale takie numery na mnie nie działają. Nie potrzebuję prostackich metod samooszukiwania się. Doskonale wiem, że nie ominie mnie metoda pracy step by step. I nie jest to żaden POPiS wobec Córci, czy też Wsłuchującej Się Anglistki, tym bardziej, że prawie na pewno nie będą czytać, chyba że po mojej śmierci Córcia, bo taka kolej rzeczy. Stąd wysnułem wniosek - w jak korzystnej sytuacji są osoby, które czytają teraz, na bieżąco i mają oczywiste możliwości do czegoś się odnieść, podziwiać, skrytykować, oburzyć się... Bo potem to sobie mogą...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem. Z laptopa, z żoninych kolan. Obraz był nadal ciemny, żadnej sceny w świetle dziennym, ale za to płynny, bo Żona użyła innej przeglądarki.
PONIEDZIAŁEK (21.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Całkiem świadomie, bo publikacja. A roboty huk.
Ostatecznie sumarycznie jednak przeważył onan sportowy.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City na zakupy. Po drodze oddaliśmy pranie, zajrzeliśmy w Łańcuchowej Wsi do Buster Keatona i do protetyka, bo zdaje się, że szykuje się u mnie kolejna zębowa zabawa. Idealnie w czas.
Zakupy były proste i szybkie. Po powrocie do domu do wieczora pisałem z przerwą na II Posiłek oraz na rozmowy z koleżanką ze studiów (na razie musiała odwołać swój pobyt na zjeździe z racji zdrowotnych, co ją mocno podłamało) oraz z kolegą, który dopiero teraz (był w sanatorium) pozytywnie zareaguje na mój Meldunek I. To ten, który ileś lat temu, w trudnych dla nas chwilach, odezwał się pierwszy, pomógł nam i tego nie zapomnimy mu do końca naszego życia. Jeszcze tak długo nigdy z nim nie rozmawialiśmy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego oschłego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.04.
I cytat tygodnia:
Największym niebezpieczeństwem dla większości z nas nie jest to, że mierzymy za wysoko i nie osiągamy celu, ale to że mierzymy za nisko i cel osiągamy. - Michał Anioł (właśc. Michelangelo di Lodovico Buonarroti Simoni – włoski rzeźbiarz, malarz, poeta i architekt epoki odrodzenia. Zaliczany obok Leonarda da Vinci i Rafaela Santiego do trójki największych artystów epoki renesansu, a także uznawany za jednego z najwybitniejszych artystów w dziejach świata).