poniedziałek, 14 października 2024

14.10.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 316 dni.
 
WTOREK (08.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
O 08.55 napisał Po Morzach Pływający. Odniósł się do naszego minionego tygodnia.
Rzeczywiście intensywny tydzień macie za sobą.
U nas podobnie, ale może bardziej spokojnie.(...)
I opisał ich codzienność z dziesiątkami drobiazgów świadczących, że życie toczy się.
 
Wpis cyzelowałem dopiero po I Posiłku. 
Tyle czasu zajął mi poranny onan sportowy i sprawy zjazdowe. A potem przyszła codzienność z dziesiątkami drobiazgów świadczących, że życie toczy się. Najpierw z pomidorów "z parapetu" i z kilku z krzaków zrobiłem przecier na jeden obiad, jak się później okazało, dzisiejszy. I trochę zabawiłem w szklarni. Przy wyrywaniu kolejnych pustych krzaków już tak nie cierpiałem, bo świeciło słoneczko, w środku aura była przyjemna wizualnie i temperaturowo (27 st. - musiałem zdjąć polar), a gdy dodatkowo wyczyściłem i zamiotłem ścieżkę, szklarnię opuszczałem z drobną satysfakcją.
Wykorzystaliśmy piękną pogodę i poszliśmy do Zdroju z Pieskiem na spacer. W drodze powrotnej zadzwonił Wnuk-IV.
- Dziadek - od razu przeszedł do rzeczy, zdaje się nawet bez "dzień dobry" czy "cześć", bo przecież dzwonił w konkretnej sprawie, a nie po to, na przykład, żeby zapytać, jak się czuję albo jaka jest u nas pogoda - zbieram na drona i brakuje mi 350 zł... - Nie dorzuciłbyś coś?...
- Ale wiesz, że drona łatwo stracić, gdzieś poleci, ugrzęźnie w jakimś drzewie i po dronie... - uświadamiałem go bez przekonania, że to coś da, bardziej pro forma.
- Nie ugrzęźnie...  - odparł lakonicznie. To dalej, wobec takiego argumentu, nie dyskutowałem mając jednak satysfakcję, że w tym wieku używa już takiego słowa i wie, co ono oznacza.
Obiecałem mu, że w związku z jego wrześniowymi urodzinami, gdy do nich przyjadę w listopadzie, coś mu na drona odpalę. I dowiedziałem się, że łucznictwo sobie odpuścił.
- Za dużo tego... - znowu lakonicznie podsumował.
Poparłem jego mądrą decyzję.

Po powrocie zdrowo mnie sieknęło, na tyle, że przez godzinę spałem na dole na narożniku. Tak mocno, że wybudził mnie alarm. Przytomny i wypoczęty zabrałem się za miesięczne płatności i porządki w papierach.  
Po II Posiłku (pulpety w przecierze, coś na kształt pomidorowej zupy, pyszne) poszliśmy... na spacer z Pieskiem. Tym razem w stronę "wsi", bo ja byłem ubrany "na menela", a Żona tak "od Sasa do Lasa".
- Ty to przynajmniej wyglądasz konkretnie, a ja na taką ubogą, co to włożyła na siebie to, co miała, bez możliwości jakiegokolwiek dopasowania jednego elementu (emelentu) stroju do drugiego.
Przez cały spacer omawialiśmy nasze perspektywy. Łeb od tego mógł pęknąć czyli pęc.
 
Wieczorem obejrzeliśmy końcówkę wczorajszego odcinka i cały dzisiejszy serialu Walka z Goliatem.
 
ŚRODA (09.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Wstawało się ciężko, bo bardzo dobrze spałem.
Do 09.00 siedziałem nad onanem sportowym i pisaniem.
Jeszcze przed I Posiłkiem zrobiliśmy sobie małą wycieczkę po Uzdrowisku. Kolejny raz odnotowaliśmy fenomen jego zróżnicowania, a sama wycieczka dawała do myślenia.
W południe przyjechało drewno - 4 kubiki. Praktycznie od razu zabrałem się za układanie. Praktycznie, bo musiałem jeszcze trzema drewnianymi kantówkami zablokować zewnętrzną, ażurową ścianę drewutni, żeby konstrukcja się nie rozlazła, mimo że ją zdecydowanie wcześniej wzmocniłem i żeby nie stała się do dupy. Poza tym system kolanek i rur tak ustawiłem, żeby nie przeszkadzały w układaniu bierwion (zależało mi, żeby dało się je ułożyć pod zadaszeniem w jak największej ilości), no i żeby woda spływała swobodnie poza teren konstrukcji na nasz teren, a nie, jak poprzednio, na teren Sąsiadów z Lewej.
Układałem do oporu, czyli do pierwszych oznak w plecach, że chyba już starczy. A sygnał ten pojawił się około 16.00. Wyszły 22 taczki. Zostało może z osiem. Układało się super, bo nie dość, że to taka męska praca, to jeszcze na świeżym powietrzu, przy pięknym słoneczku i równie pięknym Pilsnereczku Urquelleczku.

Po II Posiłku  wieczornie poszliśmy na spacer z Pieskiem. W Zdroju drugi już raz spotkaliśmy parę z dwoma dużymi berneńczykami. Pierwszy raz odbył się bez Pieska, więc teraz relacje znacznie się ożywiły i ociepliły, zwłaszcza że między pieskami panowała chemia.
Para od 5. lat mieszka w Polsce pod Uzdrowiskiem. Do kraju wróciła po 25 latach pobytu w Anglii. Oboje ubiorowo wystudiowani z dbałością o szczegóły, co z jednej strony stało w sprzeczności z moim imagem, a z drugiej było zgodne w kwestii dopieszczenia szczegółów, bo wszystko u mnie zaświadczało, że jestem menelem - robocze buty, w lekkim błocku, mocno zużyte i rozkłapane, spodnie od dresu w drobnych plamach i wypchane na kolanach, szary polar z wypalonymi dziurami i poplamiony oraz czapka w stylu Sąsiadów. Żona przynajmniej prezentowała się uzdrowiskowo, więc nie było źle. A nawet dobrze, bo przelotnie się zapoznaliśmy (przedstawiliśmy się sobie) i nawet zaprosiliśmy ich do nas To wpadnijcie państwo do nas, adres i telefon znajdziecie na stronach, a oni wykazali spore zainteresowanie Chętnie, to może w przyszłym tygodniu...
- Trzeba będzie posprzątać dom. - zagadałem do Żony, gdy się rozstaliśmy. Żona potwierdziła śmiejąc się.
- Gdy mają przyjechać Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, to nie sprzątamy. - dalej się śmiała. - No, ale oni jak rodzina...
- To kiedy ostatni raz sprzątaliśmy? - byłem ciekaw.
I wyszło nam, że w sierpniu, gdy miała przyjechać Zaprzyjaźniona Szkoła.
Gdy wracaliśmy rozmawiając o świeżo poznanej parze, doszliśmy do wniosku, że przypomina nam ona Helów. Z aury, ze sposobu bycia, gadki, z ubioru oraz z faktu, że były dwa pieski.

Po powrocie coś jeszcze symulowaliśmy, żeby nie wyszło głupio z powodu tak wczesnego udania się na górę, ale już po 19.00 zrobiliśmy to z czystym sumieniem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem.
 
CZWARTEK (10.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.

Nawet po wczorajszych 22. taczkach niespecjalnie połamany.
Po porannym sportowym onanie zabrałem się za układanie resztek drewna. Wyszło 10 taczek. Po dwóch pierwszych plecy się odezwały, ale po dziesięciu czułem się bardzo dobrze. Co za organizm!...
Po II Posiłku pojechaliśmy do City na zakupy, najprostsze z możliwych, bo z dojazdem i powrotem zajęły nam trochę ponad godzinę.
Gdy wróciliśmy, sprzątnąłem cały plac przed Klubownią z kory, drobnych drewnianych źdźbeł (nie ździebeł, chociaż to byłoby łatwiejsze, nomen omen) i pyłu drzewnego, pozostałości po górze drewna.
Takie sprzątanie o tyle jest niebezpieczne, że jak się je wykona za dobrze, od razu rzucają się w oczy inne niedoskonałości. Więc przyciąłem gałązki w miejscu, w którym parkują goście, żeby nie przeszkadzały w wysiadaniu i zamiotłem cały podjazd z jesiennych liści, to akurat mało starannie, bo ta praca czekać mnie będzie jeszcze niejeden raz (nie jeden, ale dwa razy, na przykład - popieprzony ten polski). Jesień trwa, wiary wieją, liście opadają. Proste.
Niestety to błąkanie się po podjedzie spowodowało, że zaczęły kłuć mnie w oczy zarośnięte rynny nad wejściem do Klubowni. W ruch poszła trójstopniowa drabina. I gdy zwalczyłem winobluszcz, który przez okres wegetacji pięcioma łodygami zdążył dość od początku aż do końca rynny i na bluszcz (jakieś 4 m jego długości, a 4 m szerokości Klubowni) włażąc we wszelkie łączenia blachodachówki, zaczął mi przeszkadzać bluszcz, który tak się rozrósł nad dachem Klubowni, że na nim leżał. Miałem używanie, gdy tam wlazłem. Przerzedziłem zdrowo, a wszystko to, co leżało, wyciąłem w pień. Odzyskałem ściany. Na odsłoniętej części dachu leżała spora warstwa zgnilizny - mokrej brei tworzonej przez próchnicę i kolejne suche liście. To wszystko skutecznie blokowało odpływ wody do rynny, a ona sama w tej części była totalnie zatkana. Cyzelowanie dachu zostawiłem sobie na jutro, bo zaczął padać deszczyk, a to, mimo stosunkowo niedużej stromizny dachu, nijak się ma do bhp.
Żona zastała mnie już na dole (może to i dobrze), gdy ciąłem zielsko na kawałki, aby je później powsadzać do worów. Olbrzymie dwie góry zrobiły na niej wrażenie, ale wykazała totalne zrozumienie, więc czułem się z tym dobrze. Umówiliśmy się, że jutro pomoże mi wsadzać do worów ten cały majdan.
Po II Posiłku skończyłem ciąć górę zielska na drobne. Na oko wyjdą trzy wory.
Już w domu, gdy dzień się chylił ku końcowi, mój organizm robił to samo. Cały czas mi przypominał, że dzisiaj jednak trochę przesadziłem.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem.
 
PIĄTEK (11.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.

Miałem  zamiar o 06.00, ale, chyba przez mecz Magdy Linette w ćwierćfinale z Amerykanką Coco Gauff w WTA 1000 w Wuhan w Chinach (miał się rozpocząć o 05.00 polskiego czasu), dłużej nie mogłem spać. Wyraźnie brakuje mi zasranego sportu.
Magda przegrała 0:2. Do tego momentu szło jej bardzo dobrze, ale w każdych wcześniejszych meczach była wybuczana (wybuczywana?) przez chińską publiczność, a to za sprawą swojego wpisu na Instagramie. Baza wirusów została zaktualizowana napisała dodając zdjęcie z pociągu kierującego się właśnie na Wuhan.
Nie powiem, nabiła u mnie punktów. Bo tam właśnie pojawił się Covid. Jest wiele spiskowych teorii na ten temat, a ja jestem w stanie uwierzyć, że jest coś na rzeczy. Nie ufam potężnym państwom, nawet tym demokratycznym, a co dopiero Chinom z całą ich niewątpliwą potęgą gospodarczą i militarną, z ich dążeniem do światowej hegemonii i nadrabianiem setek lat gospodarczego zacofania, wszystko to razem podszyte kompleksami. Nieprzyjemna mieszanka.

Do I Posiłku oglądałem dalej zasrany sport, w tym podglądałem ćwierćfinałowy pojedynek Magdy Fręch z Aryną Sabalenką (Białoruś). W ciągle "zaktualizowanej bazie wirusów". I naprzemiennie sprzątałem dolne mieszkanie, bo dzisiaj mają przyjechać goście, praktycznie po trzytygodniowej przerwie. I jak tu żyć, panie premierze?
Magda przegrała 0:2.
Jeszcze przed przyjazdem gości relaksacyjnie pojechałem kupić Socjalną i zajrzałem do Biedry. To była taka ucieczka przed samym sobą, takie alibi, bo za nic nie chciało mi się zabrać i ogólnie  czułem się rozlazły. A rozlazły nie lubię być.
Kolejnym alibi byli goście. Przyjechali punktualnie. Para, lat około 55. Trzeba było nimi się zająć, więc obie strony przedłużały gadki ponad normę, bo rozmawiało się nam dobrze i z filingiem. Tacy nasi goście. Dodatkowo Tak na przyszłość chcieli obejrzeć górne mieszkanie, więc czas dawało się zabić.
Gdy wróciliśmy z góry, zacząłem oglądać ostatni ćwierćfinał w Wuhan pomiędzy Włoszką Jasmine Paolini (ostatnia mistrzyni olimpijska w deblu) a Chinką Qinwen Zheng (ostatnia mistrzyni olimpijska w singlu). Obejrzałem cały i nawet się emocjonowałem. Wygrała Chinka 2:1.
Zacząłem się tłumaczyć Żonie z tego nietypowego oglądania. Bo ani to finał, ani Wielki Szlem... 
- A wiesz, że mi też już zaczyna brakować tego zasranego sportu? - Żona mnie zaskoczyła.
Nie było siły - wybuchnęliśmy śmiechem.
I zaraz po nim zwierzyłem się Żonie z moich rozterek.
- Wiesz, dzisiaj nic nie zrobiłem, za nic nie chciało mi się zabrać...
- No i co się przejmujesz? - Przecież organizm sam wiedział, że trzeba dać mu odpocząć. - Żona weszła na moją nutę o organizmie. 
No niby tak, ale do końca nie byłem przekonany. Wiedziałem jednak, że dzisiaj, żeby nie wiem co, nie zabiorę się za nic.
W dyskusji o organizmie, niejako przy okazji, wyszła sprawa nalewki z pigwowca, czyli rzecz, w kontekście ilości pracy, potencjalnie ten organizm nieosłabiająca, a nawet, przy korzystnych towarzyskich okolicznościach, go wzmacniająca. Pierwszy etap robienia nalewki rozpocząłem na początku listopada tamtego roku, a drugi miałem rozpocząć w okolicach początków lutego tegoż.
Mamy październik, osiem miesięcy później. Najpierw były remonty, więc głowy nie miałem do nalewki (l.poj.), potem wiosna i lato, więc serca nie za bardzo, bo to nie ta pora na nalewki (l. mn.), ale już od września zaczęła mi ona nieprzyjemnie zaprzątać myśli Czy to się jeszcze nadaje, czy już należy wylać do zlewu i wysypać na kompost? Szkoda byłoby tyle roboty i tyle  spirytusu.
Wątpliwości rozwiał Justus Wspaniały, nalewkowy guru.
- Robić dalej! - tak mógłbym w formie lakonicznej przedstawić jego 10. minutowy wywód na ten temat. 
A tylko dlatego 10. minutowy, bo były sprawy ważniejsze. Otóż Justus Wspaniały skacząc po rowach(?) za jabłkami tak nieszczęśliwie upadł, że rozwalił sobie prawe kolano. USG wykazało, że jest pęknięta łąkotka, nie wiadomo czy boczna, czy przyśrodkowa, czy obie naraz. Lekarz zalecił oczywiste oszczędzanie kolana, jego nieobciążanie i ulokowanie go w ortezie Dostałem do domu dwie do wypróbowania, ale zapłacę za jedną! oraz wizytę u ortopedy (chyba 21. października).
- Jeszcze w życiu nie spotkałem dobrego ortopedy w Polsce. - Są najgorsi spośród wszystkich lekarzy.  - oznajmił na podstawie tylko sobie znanych przesłanek.
Dopiero Lekarka, która akurat wróciła z ogródka, przekazała nam rzetelne informacje, bo Justus Wspaniały każdą odpowiedź na zadawane przez nas pytania zawsze zaczynał od robienia sobie jaj według mleczkowego Żeby to chociaż było wiadomo, czy to na poważnie, czy na jaja. Wychodziło z relacji, że powinien chodzić o kuli A w życiu! i nie wybierać się na żadne spacery z psami Muszę, bo zapomną swojego pana i nie będą go szanować! 
Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że Lekarka chodzi przecież do pracy, siłą rzeczy stara się z psami wychodzić, a sama przy tym wszystkim ma uszkodzony łokieć (nie pamiętam który) i nosi... ortezę.
Bardzo śmieszne. Całe szczęście, że mają tę półdziką działkę, na którą pieski można wypuścić. A i z tym są problemy, bo niekontrolowany Ziutek tylko w sobie znany sposób przelazł od razu za pierwszym razem na drugą stronę, a potem nie potrafił wrócić i się stresował. A wraz z nim jego pan.
- Chciałem go wciągnąć przez siatkę za przednie łapy, ale piszczał, bo widocznie to go bolało. - To musiałem z moim kolanem przegramolić się na drugą stronę, przerzucić go łapiąc za dupsko i wrócić.
- Paranoja!
W związku z całą sytuacją oboje muszą zmienić plany dotyczące wyjazdu na groby. Ale ustaliliśmy, że ich przyjazd do nas w okolicach 11. listopada nadal jest aktualny.
 
Dzisiaj Żona zaserwowała na II Posiłek golonkę. Chociażby po tym widać, że zbliżamy się do zimnej pory roku. A skoro tak, golonka musiała zostać wsparta jednym pepysem Baczewskiego.
Gdy się zmierzchało (teraz to już 18.00), poszliśmy do Uzdrowiska Wsi na spacer z Pieskiem. Dobrze nam to zrobiło. 
Przy okazji obejrzeliśmy pierwsze wyniki prac związanych ze wzmacnianiem kamiennych wałów broniących poszczególne części Uzdrowiska przed Bystrą Rzeką. Rozmach był widoczny. Teren na nadbrzeżu sporo rozjechany ciężkim sprzętem, wszędzie zgromadzono mnóstwo palet za złożonymi na nich kamiennymi blokami, ale wrażenie zrobiły przede wszystkim wały. Na sporych odcinkach zostały dołożone na nich dwa rzędy bloków na wysokość i trzy na szerokość. Chyba podobnie zrobią po naszej stronie, co by powodziowo mocno nas uspokoiło. Ale od razu zaczęliśmy się zastanawiać, jak te służby i pracownicy dotrą na naszą stronę z całym tym majdanem. Logiczne byłoby, skoro tamta część terenu jest dostępna i rozjechana, aby stamtąd przerzucać surowiec na naszą stronę za pomocą koparki (koparek) jeżdżącej po płytkim korycie rzeki. Widzieliśmy już taki numer latem, gdy dotychczasowe wały były czyszczone z krzaków, korzeni i warstw ziemi (zgromadzonej przez dziesięciolecia) właśnie ze strony wody. Ten zabieg na pewno spowodował, że w trakcie silnych opadów i czasu powodzi w Zniszczonym Miasteczku, w City i w Uzdrowisku IV Uzdrowisko nie ucierpiało, bo w korycie Bystrej Rzeki nie było zatorów i potężna woda mogła spływać. Jeśli jeszcze na łukach i innych newralgicznych miejscach wały zostaną podwyższone...
Całe to oglądanie dodatkowo zrobiło nam dobrze.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem.
 
SOBOTA (12.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Rano prowadziłem onan sportowy i pisałem.
Po I Posiłku gwałtownie mnie naszło na robienie porządków wśród butelek z różnymi alkoholami. W spiżarni wszystko przejrzałem i posegregowałem gatunkami. A potem zabrałem się za nalewki. Była to najprzyjemniejsza część pracy. Każdą podejrzaną z różnych racji należało sprawdzić organoleptycznie, tu zmysłem wzroku, węchu i, najważniejszym, niezawodnym, smaku. Na przykład z takiej racji, że naklejka była ledwo czytelna i należało umieścić nową z napisem określającym jej rodzaj i datę zrobienia, albo  dlatego, że niektóre były wiekowe (jedna orzechówka pochodziła z 2015 roku) i należało sprawdzić, czy się nadaje i czy nic się jej nie stało.
Żadna się nie zepsuła i wszystkie były świetne. W trakcie pracy spotkałem się z drobną uwagą Żony Gdy tak będziesz próbował, to się upijesz, ale jak można to zrobić nawet przy mieszaniu, gdy uzbierało się wszystkiego do próbowania jakieś 2/3 pepysa. Mógłbym śmiało powiedzieć, że w próbowaniu zachowałem daleko posuniętą wstrzemięźliwość.
Nalewki umieściłem w drugiej części spiżarni, tej za drzwiami, przy schodach. Butelki ustawiłem gatunkami w rzędach, jak na regałach w sklepach, przy czym dany gatunek "biegł" w głąb półki.
Patrząc od lewej wyszło:
- sosnówka - 2 butelki
- orzechówka -2,
- wiśniówka - 3,
- aroniówka - 2,
- pigwówka - 3,
- czarny bez - 3.
Oczywiście nie wszystkie butelki były pełne. Na pierwszym planie umieściłem te napoczęte, żeby je dalej napoczynać, aż do skutku. Całość cieszyła oko z racji ewidentnego, przemyślanego porządku i dużych białych etykiet z wyraźnymi napisami.
Przy tych porządkach co rusz natykałem się na coś dziwnego, więc to coś brałem w ręce i szedłem do Bawialnego, do Żony, z pytaniem Co to jest? albo A to po co? z wyraźną sugestią, że chętnie to coś bym wyrzucił. Za każdym razem spotykałem się ze stanowczą  odpowiedzią Zostaw to tam, gdzie było!
W końcu Żona jednak nie wytrzymała nerwowo, porzuciła laptopa i przyszła do spiżarni.
- Patrz mi w oczy! - zaczęła. A gdy zobaczyła, że wyszedłem na chwilę z amoku sprzątania i wzrok skoncentrowałem na niej, kontynuowała obiema rękami teatralnie zakreślając półkowe obszary, których mam nie dotykać.
- Nie ruszaj tej lewej części - tu machnęła od lewej do prawej i od góry do dołu - tej środkowej - zrobiła to samo i tej prawej!
Z tego wyszło, że w spiżarni mam nie ruszać niczego.
- Rozumiesz?! - wwiercała się wzrokiem w moje oczy.
Co miałem nie rozumieć?... 
- Powiedz, że nie będziesz ruszał.
- Nie będę...
- Ale cały zdaniem - Nie będę niczego ruszał w spiżarni.
- Nie będę niczego ruszał w spiżarni.
Patrzyła mi jeszcze przez chwilę wnikliwie w oczy, żeby ocenić, czy potwierdziłem na odczepnego, czyli na jaja, czy na poważnie. Widocznie wypadłem dobrze, bo się wyraźnie uspokoiła i wróciła do Bawialnego.

W trakcie tych prac podglądałem półfinał w Wuhan Coco Gauff - Aryna Sabalenka. Wygrała ta druga 2:1. W międzyczasie zrobiła się piękna pogoda, więc z Pieskiem poszliśmy na długi spacer w większości po urokliwej, willowej dzielnicy Uzdrowiska. Wracaliśmy przez Zdrój. Z tych racji wreszcie poczuliśmy, że dzisiaj jest sobota, A raczej weekend, jak podkreślała Żona, bo wcześniej nie mogliśmy tego dnia tygodniowo zdefiniować i w nim umieścić. Oboje ubraliśmy się "do wyjścia". Ten krok bardziej podkreślałbym u siebie, a uczyniłem go dlatego, że bałem się, że znowu natkniemy się na tę wystudiowaną parę z Anglii z ich dwoma berneńczykami. Przy sobocie, przy pięknej pogodzie, w pięknych terenach wygląd "na menela" mógłby już zdecydowanie nie zrobić dobrego wrażenia, zwłaszcza że ewidentnie znamionowałby recydywę. Na parę się nie natknęliśmy. Wiadomo. Bo, gdybym był ubrany "na menela", ani chybi od razu by się pojawiła.
Wracając rozdzieliliśmy się. Musiałem pójść do Intermarche po kilogram cukru. To jest zakup u nas niezwykle rzadki, ale siła wyższa.

Porządki widocznie z powodu emocji tak mnie wyżęły z sił, że zaległem prawie na godzinę na narożniku w salonie. Ale dzięki temu po II posiłku (golonka i jeden pepys) miałem werwę do drugiego, mocno opóźnionego, etapu przygotowania nalewki. Ciecz znad owoców zlałem do drugiego słoja i przygotowałem syrop z wody i z cukru. Chciałem zużyć cały kilogram, ale Żona interweniowała.
- Weź tylko dwie trzecie, bo nawet Lekarka i Justus Wspaniały mówili wcześniej, że wyszła im za słodka. - Nie idzie tego później pić.
Syrop zagotowałem i odstawiłem do wystygnięcia.

Jak ma wyglądać dzisiejszy wieczór, ustaliliśmy bez problemów. Dość wcześnie, ze względu na mecz, poszliśmy na górę i obejrzeliśmy ostatni odcinek drugiego sezonu serialu Walka z Goliatem. Z pewną ulgą przyjęliśmy jego zakończenie.  Sezon względem pierwszego był mroczny. Owszem trzymał w większym napięciu, ale ostatecznie zwyciężyło zło. Scenarzyści nie ugięli się i pokazali, że tak też może być, czyli jest.
Po czym nasze wieczorne drogi się rozeszły. Żona postanowiła oglądać swoją ukochaną Alaskę, a ja
zszedłem na dół i po raz pierwszy od dłuższego czasu z pełną chęcią i wolą obejrzałem mecz Polska - Portugalia w Lidze Narodów. Niedługo kariera Roberta Lewandowskiego się skończy, Cristiano Ronaldo również, poza tym chciałem przekonać się, co wymyślił nasz trener, Michał Probierz, który ciągle ma u mnie kredyt zaufania, i znowu zobaczyć wypełniony po brzegi Stadion Narodowy z jego niepowtarzalną atmosferą.
Mecz obejrzałem cały, chociaż bardzo szybko było widać, że z tej naszej mąki chleba nie będzie. Konfliktów Unikający nawet smsowo sugerował, że może obejrzy tylko pierwszą połowę, ale jednak dotrwał do końca. Może, tak jak ja, podziwiał piękno footballu w wykonaniu Portugalczyków. Obaj zgodnie stwierdziliśmy różnicę klasy. Tego faktu zupełnie nie przeżyłem. Po prostu zdawałem sobie spokojnie sprawę, że trzeba znać miejsce w szeregu.
Przegraliśmy 1:3. Jedną bramkę strzelił CR7 śrubując kolejne rekordy.
 
NIEDZIELA (13.10)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.

Po onanie sportowym, z którego wykluczyłem wszelkie pomeczowe komentarze, bo szkoda czasu na takie akurat bicie piany, pisałem. 
Po I Posiłku, innym niż moje niewyszukane, bo była to frittata zrobiona przez Żonę, obejrzałem finał pań w Wuhan. Aryna Sabalenka wygrała z Chinką Qinwen Zheng 2:1 i zajmie w rankingu WTA  pierwsze miejsce. Na jak długo to się zobaczy. Iga nie gra od czasu US Open i szykuje się na turniej WTA Finals zamykający sezon. Rok temu go wygrała i odzyskała pierwsze miejsce po krótkim zajmowaniu go właśnie przez Sabalenkę. Jak będzie teraz, nie wiadomo. Wszystko owiane jest mgłą tajemnicy z wyjątkiem głośnego faktu, że Iga rozstała się po trzech latach ze swoim trenerem Tomkiem Wiktorowskim.
 
Nie wiem, co mogło spowodować (może wczorajsze naruszenie nocnego rytmu) mój senny stan, ale musiałem zalec na narożniku. Ale sam z siebie wstałem tuż przed wyjazdem gości. Uzdrowisko im się niezwykle podobało i deklarowali pewny ponowny przyjazd. Znowu było fajnie porozmawiać o rzeczach, których zdążyli doświadczyć, a które my doskonale znamy.
Była piękna pogoda, więc Żona wybrała się z Pieskiem na spacer. Chciała mnie wyciągnąć, ale tym razem miałem poważne opory. Mocno uwierała mnie góra niesprzątniętego zielska i nie do końca wyczyszczony dach nad Klubownią, Buforem i Warsztatem. Wydawało mi się, że jeśli dzisiaj tego nie skończę, to stanę się zupełnie nie do zaakceptowania zgnuśniały.
- Ale obiecaj mi, że pod moją nieobecność nie będziesz wchodził na dach... - tym razem nie wwiercała mi się w oczy, bo skoncentrowany na jej prośbie(?) od razu rzetelnie odpowiedziałem i obiecałem.
Pracowałem więc na płaskim i niskim. W szklarni wyrwałem do końca pozostałe krzaki pomidorów dochodząc do wniosku, że jeśli ma być cokolwiek z reszty owoców, to muszą one dojrzewać na parapecie w domu. Wszystko pociąłem i wysprzątałem. Zostawiłem tylko potężną bazylię, która rozrosła się niesamowicie i była ciągle w świetnej kondycji. Zawsze jeszcze przez jakiś czas będzie cieszyć oko, gdy przypadkiem zabłądzę i trafię do szklarni.

Na dach wlazłem, gdy Żona wróciła. Cały proces włażenia odbywał się pod jej czujnym okiem. Najpierw więc na dole musiałem wszystkie czynności opisać teoretycznie, krok po kroku, czyli jak stabilnie i gdzie ustawię drabinę, ile jej elementów (emelentów) wykorzystam (były trzy), którędy wejdę i musiałem wyjaśnić, po co jest mi potrzebna już tam na górze dodatkowa mała drabina i miotła. 
To wszystko spokojnie wytrzymałem, bo zdawałem sobie sprawę, że jest jej to potrzebne.
- Ale, gdy już będę wchodził, to nie gadaj - zastrzegłem - bo nie mam podzielności uwagi.
Słynny brak podzielności uwagi u mnie Żona świetnie zna, więc milczała, jak grób. Ale, gdy już wszedłem, poszła na górę, żeby z balkonu ocenić sytuację. Zrobił to również Piesek niezwykle zaciekawiony nową sytuacją i nawet zszokowany. Na tyle mocno, że jego ciekawość przeważyła immanentną cechę, jaką jest ostrożność i Po co mam się pchać w jakieś dziwne, podejrzane i nieznane mi sytuacje? Kilka razy już był blisko balkonowej balustrady i blisko Pana, ale za każdym razem zawracał, by nawoływany przeze mnie milutkim głosem ostatecznie na zniżonych łapach się zbliżyć na tyle, że przez szparę w sztachetach mógł powąchać moją rękę, stwierdzić, że to jednak Pan i gwałtownie i ostatecznie dać chodu. Bo cholera wiedziała, co to wszystko mogło oznaczać i czym się mogło skończyć. Należało od tej hucpy trzymać się z daleka.
A po co była druga mała drabina? Z pierwszego dachu, który dokumentnie wyczyściłem z błocka, musiałem dostać się na drugi. Ażeby tego dokonać należało pokonać pionową ściankę (Tajemniczy Dom) wysokości 1,3 metra. Z drugiego wymiotłem piękne i dorodne kępy mchu. Trzymająca się stale pod nimi wilgoć na pewno niezbyt dobrze służyła blachowemu (blacharskiemu?) pokryciu i prędzej, czy później doprowadziłaby do korozji blachy.
Gdy w końcu z dachu zszedłem,  nomen omen, mogłem spokojnie zjeść II Posiłek i wrócić do pracy. Jak zwykle pozostało sprzątanie. Spod wejścia do Klubowni i ze ścieżki przy drewutni (po drugiej stronie domu) nazbierałem 4 wory zielska. Razem z nimi wystawiłem na jutrzejszy odbiór worek szkła i papieru i dzień miałem jako tako zaliczony. Jakaś satysfakcja była.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu trzeciego, ostatniego, serialu Walka z Goliatem. Zaczął się dziwnie. Gdyby ewentualnie drugi i trzeci odcinek był podobny, mogłoby to narazić na szwank nasze chęci do dalszego oglądania.
 
PONIEDZIAŁEK (14.10)
 
No i dzisiaj wstałem o 06.00. Wstawało się półciężko. 
Po onanie sportowym pisałem. A potem, jeszcze przed I Posiłkiem, sprzątnąłem dół. Dzisiaj przyjeżdżają kolejni goście, ale to wciąż jest kropla w morzu standardowych październikowych przyjazdów i kropla w kontekście naszych potrzeb finansowych. Ale narzekać nam nie wolno. Piszę więc tylko z takiej reporterskiej potrzeby.
Żona dzisiaj znowu sama zrobiła I Posiłek. Ale nic nie mówiła, że te moje, powtarzające się od ponad roku, zaczęły ją mierzić. Była to co prawda jajecznica  na smalcu i na kiełbasie, ale rzeczywiście jakaś inna niż moja. Ciekawe, bo składniki te same...
  
Dzisiaj Syn kończy 47 lat. Czy muszę dodawać, że jest to dla mnie szokujące?! 
Ten dzień, a raczej noc, pamiętam, jak dziś. Jest rok 1977. Po trzech latach pobytu w Stypendialnym Mieście wróciliśmy z Żoną I do Metropolii i wtedy akurat mieszkaliśmy u jej rodziców, bo naszego mieszkania przydzielonego mi, jako stypendyście, przez zakład pracy, jeszcze nie zdążyliśmy zamienić na jakieś w Metropolii. Moment tej nocy pamiętam, jakby to było dzisiaj. Chyba około 02.00 rozlega się dzwonek telefonu (wtedy to nadal rzadkość w prywatnych domach), więc przeczuwając co będzie, zrywam się z łóżka i staję w drzwiach do kuchni. Teść I stoi w przeciwległym rogu i słucha głosu ze szpitala. Po czym słyszę jego "dziękuję" i widzę, jak spokojnie odkłada słuchawkę. Masz syna mówi z uśmiechem. I tak to się zaczęło.
Zadzwoniłem do Syna. Długo sobie porozmawialiśmy i obu dobrze nam to zrobiło. Uzgodniliśmy, że to nasze spotkanie z dziadkami odbędzie  się u niego w domu. Raz już tak było. Synowa na ten okres będzie musiała się gdzieś przenieść, co stanie się niewątpliwą korzyścią dla obu stron.

Doszedłem do takiego momentu, że zacząłem sobie szukać roboty. Może to jest i fajne. Nie żeby jej nie było, bo jest w bród, ale pewnych prac w domu i w piwnicach będę unikał do oporu czekając aż mnie coś nieodwołalnie przymusi. Więc najpierw postanowiłem działać wybiórczo i zabrałem się za ... malowanie. Ponad dwa miesiące temu na balkonie porzuciłem wiadro z wodą z namoczonymi w niej pędzlami i wałkami. Po pobycie w sierpniu Zaprzyjaźnionej Szkoły miałem zamiar domalować drobiazgi w Łazienko-Pralni, z którymi wówczas nie zdążyłem. Od tego czasu trochę zeszło. Dzisiaj nadszedł ten moment. Pomalowałem, wszystko oczyściłem i odstawiłem do piwnicy. Zestaw wiadrowo-wałkowo-pędzlowy przestanie kłuć mnie w oczy, co robił za każdym razem, gdy wychodziłem na balkon.
Druga zaległa rzecz była ewidentnym drobiazgiem, ale podczas odkurzania niezwykle irytującym, zwłaszcza w momentach, gdy o nim zapominałem. Policzki (wangi) drewnianych schodów prowadzących na stryszek (najwyższy punkt w Tajemniczym Domu) u swojego dołu, na styku z podłogą były ładnie obrobione ćwierćwałkami. Od początku naszego mieszkania najkrótsze ćwierćwałki (jakieś 7 cm) przy obu wangach były odklejone i odkurzacz usiłował je wciągnąć. Gdy o nich pamiętałem, operowałem ssawką w bezpiecznej odległości, ale gdy zapominałem, trafiał mi się ten irytujący moment - odrywania przyssanego debila od rury i wkładania go na miejsce. I tak grubo przez ponad rok.
Tak się mówi - drobiazg. A trzeba było ćwierćwałki oczyścić ze starego kleju, pójść do piwnicy po nowego Mamuta, uruchomić go i ćwierćwałki przykleić. A potem wszystko posprzątać. Wyszło 9,90 minuty pieprzenia się i 6 sekund klejenia, czyli 1/100 sumarycznego czasu, Kolego Inżynierze(!).
 
Znowu pisałem myśląc, co by tu tak jeszcze sensownego z prac zrobić, w miarę miłego. 
W międzyczasie przyjechali goście. Chyba nie nasi, ale mogłem się mylić. Ona ze sposobu bycia dość rubaszna, duża, z twarzą nadającą się do kreskówek Disneya, do bajek dla małych dzieci lubiących, jak to one, żeby je straszyć. Nie bez znaczenia był tu głos, dość niski, mocno przepalony. Zresztą od razu, trzeba jej oddać, pani się znalazła pytaniem Gdzie tu mogę palić? On zdecydowanie niższy od niej i mniejszy, taki, charakterystyczny w tego typu parach, kogucik. Inżynier górnik. Gdy zahaczyłem o temat, widać było, że mógł się rozkręcić. Błyskawicznie się wypakowali działając konkretnie Bo my tu nie przyjechaliśmy dla pierdół i dla pogaduszek, mogli powiedzieć, lub, jak to było w Czarodziejce, Nie jesteśmy tutaj dla zabawy. Ale oboje chcieli otrzymać różne wskazówki dotyczące sklepów, restauracji i innych uzdrowiskowych atrakcji. Muszę powiedzieć, że podziwiałem ich organizację. Wyjaśnili nam, że długo mieszkali w Górniczym Mieście i że te tereny znają, ale musieli wyemigrować za pracą. I że właśnie jadą z Górniczego Miasta z wesela. A za chwilę pan przerzucił z bagażnika auta do jego wnętrza ewidentnie pogrzebowy zestaw kwiatów i wieńców wyjaśniając To już na Święto Zmarłych. Żeby tak wszystko za jednym zamachem?... Jednak dalej już nie wnikałem.

Po przyjęciu gości Żona zaproponowała spacer z Pieskiem, a ja byłem na to, jak na lato. W tej sytuacji kolejne sensowne prace odłożyłem sobie na jutro. Jesienno-zimowa pora sprzyja wymyślaniu. - Nie dziś, to jutro... - pomyślałem.
- Też chętnie pójdę... - oznajmiłem. - ... tylko się przebiorę, bo, a nuż, natkniemy się na Anglików.
- Nie wygłupiaj się... - usłyszałem - ... jeszcze cię nie poznają. - Menelarsko cię zaakceptowali, przyzwyczaili. - Nie wydziwiaj...
Wydziwiłem i przebrałem się do Zdroju. Anglików, co prawda nie spotkaliśmy, ale i tak było fajnie. 
My chłonęliśmy piękną jesienna aurę, a Piesek też miał używanie. Wąchactwo, siku, kupa i wielokrotne tarzanie się w trawie. No i przede wszystkim spotkał bardzo żywotną trzyletnią sunię, bulteriera.  Na początku bawiły się partnersko, ale Piesek bardzo szybko został wykończony. Bulterierka tego nie mogła pojąć i szczekaniem, swoją postawą oraz włażeniem na Pieska wyraźnie dawała do zrozumienia No, bawmy się dalej, przecież było tak fajnie i nadal mogłoby być. Piesek nic sobie z tego nie robił, stał dysząc i tylko od czasu do czasu, gdy Bulterierka przesadzała z chamskim włażeniem, odgryzał się. Bulterierka oczywiście odskakiwała pro forma, z kolei ona nic sobie z zachowania Pieska nie robiąc, i za chwilę znowu Pieska napastowała. Trzeba było się rozstać.
Do Bulterierki mieliśmy słabość, bo taką, Celinę, mieli Szamanka i Ten Który Dba O Auto, gdy przyjeżdżali do nas, do Naszej Wsi, jako goście, a potem, gdy gospodarzyli. Po iluś latach kontaktów z Celiną wiedzieliśmy, kto zacz. Na koniec ze starości była już głucha i ślepa, ale ciągle straszliwie cięta na koty.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Nie mogłem jej zaliczyć odgryzania się Bulterierce.
Godzina publikacji 18.58.
 
I cytat tygodnia: 

Nie chodzi o to, ile masz, ale o to, jak bardzo cieszysz się z tego, co masz. - Charles Spurgeon (brytyjski kaznodzieja reformowanych baptystów, teolog, autor pieśni religijnych. Wybitna i wpływowa postać w historii Reformowanych Baptystów. Żył w XIX wieku.)