poniedziałek, 4 listopada 2024

04.11.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 337 dni.
 
WTOREK (29.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
A miałem zamiar o 06.30.
Od rana cyzelowałem wpis. Było co. Onan sportowy musiał poczekać.
Obecny tydzień zapowiada się bez żadnych fajerwerków, chociaż po drodze jest Święto Zmarłych. Zdecydowanie tak wolę nazywać dzień 1. Listopada. Mam nadzieję, że nie będą mnie też męczyć zęby, ani myśl o nich, jak również myśl o kolejnej wizycie u pana doktora(!).
Wczoraj, gdy otrzymałem rentgenowskie zdjęcie, od razu do niego zadzwoniłem z myślą, żeby pójść za ciosem i umówić się na dzisiaj, albo na środę.
- Proszę przyjść w poniedziałek o ósmej rano. - usłyszałem.
Mocno mnie to zdziwiło.
- Nie uważasz, że to dziwne? - zapytałem Żonę. - Na kaloryferze (zimnym!) w poczekalni przestudiowałem trzy różne kartki, wyraźnie zmęczone upływem czasu, wyblakłe, wybrzuszone i z pożółkłymi krawędziami od zalania wodą, chyba, na których była ta sama informacja, tylko za każdym razem podana w innej formie graficznej, ale wydrukowana. Z niej wynikało, że pan doktor przyjmuje codziennie z wyjątkiem piątku(?) i niedzieli, nawet w sobotę.
- Widocznie ma jakiś, swój własny, system... - Żona zareagowała ze stoickim spokojem. - Nie wnikajmy.
Postanowiłem, będąc w poniedziałek na miejscu, nie wnikać. Aha, i muszę pamiętać, żeby wziąć ze sobą książkę. Bo kable wożę ze sobą i linę holowniczą cały czas. Może też jednak cieplej się ubiorę, bo w końcu będzie to już 4. listopada. Ale myślę, że w oczekiwaniu na wejście sobie pospaceruję, bo wczoraj wyraźnie czułem, że na dworze było zdecydowanie cieplej niż w poczekalni. Oczywiście wszystko będzie wyglądać inaczej, gdy się zdarzy, że będę pierwszym pacjentem. No i może uda mi się zaprzyjaźnić z bokserem. Tu będę musiał zachować rozsądek, bo owszem, pan doktor jest lekarzem, ale nie o specjalności chirurgicznej.
 
Po I Posiłku pojechałem w Uzdrowisko załatwić codzienne sprawy - Socjalna, odbiór paczki, zawiezienie prania, zakupy w DINO i w Biedronce. 
W DINO po kawałek (23 dkg) sera mozzarella stałem 27 minut. Samo kupno trwało minutę, tym bardziej, że nie prosiłem o pokrojenie na plastry. Ostatnio Żona rozszerzyła "asortyment" sklepów o DINO właśnie, o którym mamy bardzo dobre opinie sięgające jeszcze czasów Biszkopcika, potem Naszej Wsi (w nim, w pobliskim miasteczku, wtedy rozpocząłem swoją przyjaźń  z Pilsnerem Urquellem) i Wakacyjnej Wsi. W naszym, uzdrowiskowym, usytuowanym na obrzeżach, Żona wyczaiła mięsa (na razie nie kupiła żadnego) i osełkę masła, tańszą o 23% względem tej kupowanej w Carrefourze lub w Lidlu (Biedronka ma kiepską), zdecydowanie smaczniejszego.
Ja zakupowo charakteryzuję się tym, że żebym zdechł w kolejce wśród kupujących kobiet, to wytyczne Żony muszę zrealizować, chociaż ona zawsze mi powtarza Trzeba było odpuścić, a ja jej odpowiadam Gdybym przewidział taką sytuację, to bym odpuścił.
Tu nie przewidziałem. Zawiódł mnie instynkt, a zdecydowała obowiązkowość.
Byłem czwarty w kolejce, przede mną stały "tylko" trzy panie (na klawisze cisną się "trzy baby") i w tak podejrzanej sytuacji nie zadźwięczały żadne dzwonki alarmowe. A powinny już przy pierwszej.
DINO wyróżnia się tym, że oferuje na poczekaniu mielenie mięsa wybranego przez klient...kę, bo przecież nie przez klienta. A to oznaczało długi proces wybierania odpowiedniego kawałka A mogę ten? z wnikliwym uzasadnieniem sprzedającej pani, dlaczego akurat ten, by za chwilę powiedzieć Jednak proszę mi wymienić na tamten z jeszcze wnikliwszym uzasadnieniem. Pani sprzedająca następnie mięso ważyła, po czym kroiła co chwilę ostrząc nóż, bo wiadomo, tępi się, a wszystko po to, żeby przygotować odpowiednio małe kawałki, które mogła żmudnie przeciskać przez mielącą gardziel maszyny. Mięs wszelakich jest dużo w ogóle, w DINO w szczególności (to nie komuna), więc pani kupująca wybrała jeszcze dwa inne i cały proces wybierania, dyskusji, ważenia, krojenia, ostrzenia i przepychania za każdym razem był identyczny. Przepraszam - zmielone mięso przecież trzeba było jeszcze raz zważyć i zapakować. Przy okazji pani kupująca musiała wyjaśnić pani sprzedającej dlaczego akurat kupuje to, a nie inne mięso i dlaczego tyle akurat. Na szczęście, to muszę oddać, ta ostatnia, jako kobieta, miała podzielność uwagi. Czas dodatkowo się wydłużał przez chwilowe, czasowo bezproduktywne, wyjaśnianie kupującej, że nie można tego kawałka przekroić tak, jakby sobie ona życzyła Bo kto mi potem pozostały kawałek kupi? Czy dodatkowo muszę mówić, że już od kilkudziesięciu lat sklepy takie, jak DINO, wyposażone są we wszelki niekrajalny asortyment - skrzydełka różnego ptactwa, tudzież udka, buławki, nóżki, ćwiartki, a nawet mięsa z kością, które normalnie są rąbalne siekierą i krajalne, ale, gdy kawałki są za małe, to już nie Bo jak pani myśli, jak mam to trzymać przy rąbaniu, żeby nie uciąć sobie palca?! To oczywiście pani kupującej nie zrażało i dawała wyraz swojemu zdziwieniu i/lub niezrozumieniu Bo przecież w obecnych czasach...
I czy dodatkowo muszę jeszcze mówić, że oprócz wszelakich mięs był bezlik wędlin i każda, kupowana przez pierwszą kupującą, musiała być pokrojona na plastry?
Żeby nie zanudzić czytającego/ -ej tą miałką opowieścią, powiem tylko tyle, że przy następnych dwóch babach (jednak!) sytuacja była identyczna, to znaczy, wyraźnie podkreślam, dokładnie taka sama. Tak pod względem rodzaju wybieranego asortymentu, jego ilości i wyimaginowanej jakości, wyjaśnianiu i tłumaczeniu przez obie strony, jak również pracy wszystkich urządzeń tnąco-ostrząco-mielących. A to przekładało się na czas. 
 
Czy miałem pretensję do tych bab? Oczywiście, że nie! Nawet tłumaczyłem sobie, że musiały widocznie zrobić tak potężne zakupy z racji dłuższego weekendu, chociaż przecież w sobotę sklepy miały normalnie funkcjonować. Może wiedziały, że nie będzie już świeżej dostawy, na przykład, więc należało się zaopatrzyć na 4-5 dni.
A czy miałem ją do DINO? Oczywiście, że tak! Bo skandalem był fakt, że za mięsną ladą obsługiwała tylko jedna pani, a dwie inne snuły się bez celu po handlowej przestrzeni niczego nie robiąc lub markując pracę, co na jedno wychodziło. Jedna z nich nawet irytująco długo studiowała dinowską gazetkę widocznie po to, żeby skorzystać z jakichś promocji. Ta moja jedyna sprzedająca, irytowała mnie tylko na jeden sposób. Na pytania dwóch kupujących, wykrzyczane gdzieś z przestrzeni regałowej, widocznie znajomków, ale nie za bliskich,  Nie wiesz, gdzie jest węgiel drzewny? albo Czy macie promocję na jakieś napoje? odpowiadała Idzie tam na koniec alejki i tam znajdzie! albo Zapyta koleżanki! Obrzydliwa forma, zdecydowanie gorsza od nieuzasadnionego "tykania".
 
Perfidia organizacji pracy była większa, niż widziałem. Bo, gdy trzecia baba dosłownie kończyła zakupy stwierdzeniem To chyba już wszystko i wstąpiła we mnie nadzieja mimo niebezpiecznego słowa "chyba", nagle pojawiła się druga sprzedawczyni i usłyszałem od niej, a chciałem od tej "mojej", Co podać? Oczywiście sprzedaż ruszyła z kopyta. Stojące za mną kolejne trzy baby na tym skorzystały, bo ja przecież nic. Zresztą na sprawnym i płynnym załatwianiu klientów wyraźnie im nie zależało, bo mogły sobie swobodnie i przyjemnie porozmawiać. Dało się słyszeć Wiecie najlepsze znicze..., A ja zawsze kupuję u..., W tym roku kwiaty są naprawdę drogie..., Pójdę sobie spokojnie na cmentarz w czwartek, a potem w sobotę..., A pamiętacie Henię? Jeszcze dwa tygodnie temu była w świetnej formie, jak to ona i co? Zmarła dwa dni temu!... Zawał! Szkoda kobiety.
I tu zapadała stosowna cisza. Na chwilę.

Gdy dostałem jebany kawałek sera, dopiero wtedy frustracja sięgnęła zenitu. Gotowało się we mnie. Akurat ujrzałem na granicy sklep - zaplecze magazynowo-biurowe jakąś kolejną pracownicę, więc się wydarłem.
- Przepraszam, pani jest kierowniczką?!
Założyłem bezwiednie, że musi to być kobieta, bo mężczyzn jest coraz mniej, żyją zdecydowanie krócej, bo przecież biologicznie nie są przygotowani na taką sklepową frustrację.  
Pani  się wystraszyła, tym bardziej że kierowniczką nie była.
- Pani kierownik jest na zapleczu.
- To mogę poprosić? 
Oczy wszystkich skierowały się na mnie. Pani kierownik przyszła dopiero za jakieś dwie minuty.
- Proszę pani... - zacząłem jej machać przed oczami tym pierdolonym serem - za tym kawałkiem sera stałem 27 minut. - Pani uważa, że to jest w porządku?!
- Sprawdzę na kamerach.
- Ale po co?! -  zdumiałem się.
- Żeby... zobaczyć sytuację.
Trzeba powiedzieć, że w ostatniej chwili wybrnęła z sytuacji, bo wyraźnie cisnęło się jej na usta Żeby zobaczyć, czy pan nie kłamie.
- Ale  co to pani da?!
- Będę wiedziała, jak było.
- To lepiej niech pani postawi tutaj drugą sprzedającą, zamiast bawić się kamerami!
- Sprawdzę, ale musi pan poczekać [sic!], bo muszę zrobić kasę.
- Pani chyba żartuje! - Nie będę na nic czekać! - Przyjdę następnym razem i wtedy pani pokaże mi zapis kamery? - Tak?!
- Tak.
I zniknęła na zapleczu.
Wszyscy się na mnie gapili z jednoznacznym przekazem - wiadomo Te bez krawata są takie bardziej awanturujące się!
 
Ogólnie obsługa w tym DINO od samego początku mi się nie podoba. Nieprzyjemna, przy kasie nie dość, że się nie usłyszy "dzień dobry", to też żadnej odpowiedzi na nasze "dzień dobry" (panie zajęte są istotnymi pogaduszkami), dzisiaj z kolei ta "moja" ze swoim potencjalnym Pójdzie do domu i się nie awanturuje!, a ta druga bez "dzień dobry", "proszę", choćby "słucham" tylko "co podać?" A taki Justus Wspaniały narzeka na obsługę w DINO w Pięknym Miasteczku. A ono teraz jawi mi się jako wzór organizacji i kulturalnego zachowania się oraz przejmowania się klientami.
Następnym razem, gdy przyjdę, specjalnie ustawię się po kawałek sera i będę mierzył czas. I
oczywiście od kierowniczki wyegzekwuję dzisiejsze nagranie, jeśli jeszcze będzie dostępne. A gdy za ladą będzie ta "moja", to powiem Da mi kawałek sera i niech nie kroi!
Oczywiście może dojść do sytuacji, że całe DINO w strategicznych miejscach będzie oblepione moimi zdjęciami z dopiskiem Temu panu nie sprzedajemy! I już widzę biedną Żonę błagająca panią kierownik
Ale pani kierownik, to gdzie ja teraz będę robić zakupy? W Uzdrowisku jest tylko jedno DINO... Musiałabym jeździć aż do City, a i tam nie wiadomo, czy już nie wiszą zdjęcia męża.
 
Długi spacer po Zdroju we troje zregenerował mi psychikę. Kolejny raz omawialiśmy naszą przyszłość (który to już raz?), więc ta, zawsze dla nas nośna sfera, dodatkowo pomogła w wyrzuceniu z siebie dinowskiej frustracji. A potem szczegółowo przenicowaliśmy propozycję Żony, aby trochę zmienić strategię wynajmu przez booking. Żonę to stresowało, bo jakakolwiek współpraca z jakimkolwiek systemem nie robi jej dobrze Bo nie mam na to wpływu i w wielu sprawach muszę się dopasować, bo system narzuca, więc musiała się wygadać, ale, uważam, sensownie wszystko przedyskutowaliśmy i zaraz po powrocie wprowadziła zmiany.
- Naniosłam... - wyrzuciła z siebie na zasadzie "teraz co ma być, to będzie". 

Po wieczór zadzwoniły do mnie... dzieci. Córcia i Syn. Wcześniej Syn wysłał mi smsa, że właśnie jedzie do siostry pociągiem, że ta go z dworca odbierze, że potem razem pojadą do przedszkola po siostrzenicę i siostrzeńca, a wieczorem spotkają się ze szwagrem, który wróci z pracy. Wszystko razem mnie zaskoczyło i ucieszyło. Fajnie byłoby, gdyby wreszcie ułożyli sobie wzajemne relacje. Ojciec i matka kiedyś odejdą, dzieci opuszczą domy i grono rodzinne mocno się zawęzi.
Dzieci zadzwoniły, żeby dodać ojcu otuchy. Tak to odczytałem, bo motywem przewodnim była... dolna jedynka i zęby w ogóle. Temat jednak nie był nośny, nie chciało mi się go w szczegółach omawiać, a też nie chciałem ich odsyłać do bloga. Rozmowa się więc nie kleiła. Co prawda Wnuczka i Wnuk-V siłą rzeczy wprowadzała słodkie i humorystyczne elementy (emelenty), ale to było za mało. 
- Cześć dziadku! - usłyszałem jej przesłodki głos.
- Cześć! - A czy ty wiesz, kiedy kończysz 5 lat?
- Wiem, za trzy nocki... - odpowiedziała przerezolutnie, bo taka jest.
Córcia dodała, że ona od wielu dni rozpoczęła wsteczne odliczanie i że nie może doczekać się               1. listopada. Potrafi liczyć do piętnastu, a potem już się jej miesza.
- A braciszek już mówi? - sprowokowałem Wnuczkę.
- Mówi, ale głupkowato. - wyjaśniła.
Miała rację, bo przez całą rozmowę, co chwilę dało się słyszeć słodki głosik i "cześć". Musiał odkryć to słowo i dodatkowo załapać, że można je mówić do czegoś takiego małego i płaskiego, do którego wszyscy mówią. Zaczął też odróżniać kolory i po krótkiej sprzeczce z mamą w końcu zgodził się, że coś tam nie jest źiółte tylko pomarańczowe. Trudne to słowo wymówił nadzwyczaj poprawnie. Poza tym na maliny mówi "myny", i słusznie, a pomidor  to "pidor". W poprzedniej rozmowie z Córcią źle usłyszałem i, jak mi wyjaśniła Wnuczka, auta to nie "mziumy" tylko "bziumy". Bo auta robią "bzium",
oczywiście.
Swój stan starałem się dzieciom wyjaśnić później smsem tłumacząc swoją nietypową postawę nie najlepszą ostatnio kondycją psychiczną.
- Ale to minie, znam siebie. - dodałem.

I po rozmowie zacząłem się nad moim stanem zastanawiać, bo dobrze jest dotrzeć do sedna, do przyczyn.
I wyszło mi, że źle mi ostatnio robi:
- sprawa zębów,
- chyba od dwóch tygodni brak pracy fizycznej, takiego porządnego zharowania się, a którym nie może się stać żadne sprzątanie dołu lub góry, nie może nim być opróżnianie segregatorów w piwnicy i inne pieprzone pozorowanie,
- "zmiana czasu", ale przecież i wcześniejszy okres, w którym zaczęło się ponuractwo; o 17.00 już ciemno, a będzie jeszcze gorzej; przeżywam to od dziesięcioleci, jakoś tak od 30. roku życia, ale nie da się na to ponuractwo ani przygotować, ani przyzwyczaić, chociaż wiadomo, że będzie,
- zbliżanie się 1. listopada, który przywołuje wiadome wspomnienia i uzmysławia upływ czasu równie dobrze, jak "nagle" dorastające dzieci, a potem wnuki,
- rykoszet popowodziowy związany ze sporym spadkiem "zajętości" apartamentów, co przy stałych wydatkach finansowo nie najlepiej robi psychice,
- i nagle uzmysłowiona dzisiaj tęsknota za dziećmi i wnukami, bo dawno ich nie widziałem.
Wnioski do analizy ? - trzeba przeczekać i nie kopać się z koniem. Samo się ułoży i samo przyjdzie.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek amerykańskiego serialu z 2015 roku Pete kombinator (oryg. Sneaky Pete). Trzy sezony, 30 odcinków. Zapowiadał się ciekawie, zwłaszcza z chociażby takiego powodu, że jeden ze scenarzystów, David Shore, Kanadyjczyk, swego czasu stworzył własny serial Doktor  House, a drugi, Bryan Cranston, Amerykanin, grał główną rolę Waltera White'a w serialu Breaking Bad. Wpływy tych dwóch panów czuło się od początku oglądania. A o Breaking Bad pisałem wielokrotnie - dla mnie najlepszy serial, jaki oglądałem, dla Żony jeden z najlepszych.
 
ŚRODA (30.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Jakoś tak z siebie złamałem poranną kolejność i najpierw ... pisałem. Onan sportowy mnie nie ciągnął. Może dlatego, że od wczoraj jakoś samo się nie ułożyło i samo nie przyszło. Sięgnąłem głębiej na zasadzie może nie "tonący chwyta się brzytwy", ale pomyślałem, że przedwczesne odgruzowane może zrobić mi dobrze. Nawet Żona się zdziwiła widząc jego zakres. Najlepiej świadczy o przemożnej chęci poprawienia mojego obecnego stanu decyzja sama z siebie i prośba do Żony, żeby mi dała nowy ręcznik kąpielowy, bo barwa tego dotychczas używanego, na początku wyrazista i nasycona (pamiętałem), była mocno podejrzana, przytłumiona jakąś szarzyzną. Dodam, że węchowo jeszcze nic nie zdążyło mnie zaniepokoić.
Żona mnie ostrzygła, skróciłem brodę, ogoliłem się i wziąłem prysznic i byłem czyściutki, wymieniłem cały zestaw odzieżowy zaczynając od majtek i skarpet, wszystko według sztuki odgruzowania się, i nic. Nic nie  pomogło. Gówno zasrane.
Nie pomógł też I Posiłek, który dość późno zrobiłem po tym całym miotaniu się,  i nie pomógł  spóźniony onan sportowy.
- Idź się połóż! - Żona zareagowała, gdy zacząłem kwękać. Zna mnie.
Chętnie na to przystałem. I nastąpił cud. Po godzinnym śnie na górze wszystko mi odeszło, odpuściło. Dodatkowo dlatego, że obudzony, z dziwnie wypoczętym całym organizmem i mózgiem, leżałem sobie jeszcze, niczym niepoganiany, i myślałem, ale konstruktywnie, i wszystko poukładałem sobie w głowie.
Dostałem takiej pozytywnej energii, że postanowiłem przelać to na papier, to znaczy wpuścić to gdzieś w wirtualną rzeczywistość, chociaż uważam, że jest to zaprzeczenie samo w sobie,  bo rzeczywistość to rzeczywistość.
Przy okazji: Rzeczywistość wirtualna (ang. virtual reality), fantomatyka - obraz sztucznej rzeczywistości stworzony przy wykorzystaniu technologii informatycznej.
Ale nie jestem pewien tej mojej uwagi. Może coś pomieszałem i za chwilę czepią się mnie puryści rzeczywiści albo wirtualni, jeśli tacy istnieją.

Drugim Posiłkiem Żona mnie kompletnie zaskoczyła. Zaserwowała cheeseburgera, którego nigdy w jej wykonaniu nie kosztowałem. Oczywiście nie było w nim żadnej bułki. Z mięsa mielonego uformowała cztery płaskie okrągłe placki, które upiekła bez panierki na patelni.  I pomiędzy nie włożyła boczek, ser właśnie, marynowane ogórki i cebulę oraz czosnek i, chyba, jeszcze raz dopiekła. 
- Ale, ponieważ to pierwszy raz, to popełniłam jeden błąd i następnym razem go uniknę. - dzieliła włos na cztery.
Było przepyszne, a ja osobiście uważałem, że rzeczywiście błąd był. Cuchnęło malizną, więc po uzupełniających pytaniach zasugerowałem, żeby na przyszłość uformowała sześć płaskich okrągłych placków.
- Dwa chesseburgery byłyby dla mnie, jeden dla ciebie.
- Ale przecież kawałek od siebie ci oddałam... - A poza tym była to ta sama porcja mielonego mięsa, które standardowo zjadamy pod inną postacią.
- Nie czułem tego, a poza tym nie musiałabyś mi oddawać.
Żona nie była specjalnie oburzona moim "niezadowoleniem".
Później powoli zaczęło do mnie docierać, że jednak dobrze się stało, że był tylko jeden, bo czułem, że bym się przejadł. Ikigai.
 
Pod wieczór rozmawialiśmy z Lekarką i z Justusem Wspaniałym. Lekarka chrypiała, bo będąc na grobach w rodzinnych stronach i nocując u mamy nabawiła się choróbska. I jest na L4. A Justus Wspaniały nadal porusza się z ortezą na prawym kolanie. Ciekawe, jak w związku z tym dadzą sobie radę w najbliższym czasie. Bo przyjazd do nas jest ustalony od dawna, a potem chcą polecieć na 10-11 dni w ciepłe kraje. Na ten okres planowali oddać pieski do schroniska i nawet zrobili jednodniową próbę, żeby zobaczyć, jak to zniosą. Ale w trakcie rozmowy wyszło, że pieski będą na pewno czuć się lepiej... u nas.
- Po co mamy płacić schronisku? - Lepiej wam. - A pieski będą miały na pewno lepsze warunki. 
Od razu zaczęliśmy organizować ich pobyt, ale szczegóły ustalimy, gdy do nas przyjadą w weekend wydłużony o dzień Święta Narodowego.

Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Pete kombinator.
 
CZWARTEK (31.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.

Kwadrans przed czasem. Spało się kiepsko. Nad ranem wierciłem się, ponoć drapałem się i szurałem rękami po skórze. Ponoć, bo to według krótkiej porannej zaspanej relacji Żony, która z ulgą przyjęła fakt, że w końcu wstałem.
To co ma powiedzieć Po Morzach Pływający, skoro napisał o 04.04. A przecież był na lądzie?
Witamy w domu.
Po dwutygodniowej nieobecności o 0310 Bydlak Najmłodszy zażyczył sobie wyjścia na zewnątrz, a kilkanaście minut później Bydlaczka również zażyczyła sobie wyjścia na zewnątrz.
Przy okazji reszta ponownie też skorzystała.
Niby nic specjalnego,ale do dnia dzisiejszego Onki wstawały razem z Czarną Palącą około 1000.
Nie wiem co o tym sadzić, ale one chyba wiedzą, że ja budzę się na " żądanie", a dziewczyny tylko wtedy kiedy one o tym zdecydują i śpią razem z nimi.
PMP  (zmiany moje, pis.oryg.)
 
Rano zaskoczył mnie telefon od Córci, która jechała do szkoły. Zameldowałem jej, że już mi minęło. I że swoim telefonem dodatkowo poprawiła mi nastrój. Oczywiście gadaliśmy o zębach, w tym o moich, a jej zainteresowanie wzięło się szczególnie z faktu, że ona ze swoimi ma poważne problemy. Nie typu mojego, bo zębiska ma zdrowe, można by powiedzieć aż nadto, ale powoli nie mieszczą się w szczęce (szczękach?) i jest już po dwóch konsultacjach z ortodontami, bo coś z tym trzeba zrobić, gdyż za parę lat będą je rozsadzać, jeśli dobrze zrozumiałem.
Potem jeszcze raz gadaliśmy o Wnuczce i Wnuku-V i nie ukrywałem, że jestem już mocno za nimi stęskniony i że to będzie bardzo późno, gdy je zobaczę dopiero w lutym, gdy w trakcie zimowych ferii Córcia z nimi przyjedzie do Uzdrowiska. Wstępnie ustaliłem, przy poparciu Żony, że może nawet teraz, w listopadzie, przyjadę pociągiem i będę nocował. Ta perspektywa dodatkowo poprawiła mi humor. 
Jest bezpośrednie połączenie Uzdrowisko - Rodzinne Miasto (blisko 4 godziny jazdy), z którego albo Córcia albo Brat mogliby mnie podrzucić do Dziury Marzeń, z czego zrobiłoby się 5 godzin podróży. Ale szybciej będzie (tylko 4 godziny), gdy pojadę do Metropolii i tam przesiądę się w pociąg, który zawiezie mnie już bardzo blisko Dziury Marzeń, skąd Córcia bez problemów mogłaby mnie odebrać.
Tak więc, ahoj przygodo!

Po rozmowie uzmysłowiłem sobie, że do tego mojego ostatniego kiepskiego nastroju mógł się dołożyć brak zasranego sportu. Owszem był w postaci kilku meczów piłkarskich oraz skrótów oglądanych rankami w ramach onanu sportowego, ale brakowało mi ... Igi Świątek. No i teraz z niecierpliwością czekam na Rijad (Arabia Saudyjska) i na turniej WTA Finals. Będzie się fajnie oglądać, bo nie będą zarywane nocki. Różnica czasu wynosi tylko 2 godziny (u nich jest później).
Na fali przemyśleń o czekających mnie emocjach zabrałem się ze sporym opóźnieniem za onan sportowy. A potem napadło mnie nietypowo i z resztek pomidorów, które dojrzały na parapecie, zrobiłem pół słoiczka przecieru. Czy było warto? I owszem, gdy patrzyło się, jak z powodu tego drobiazgu Żona "się cieczy".

Po I Posiłku zrobiliśmy sobie długi spacer, nietypowy ze względu na swoją porę. Żeby wykorzystać do maksimum piękną pogodę i krótki dzień, wybraliśmy się nań bardzo wcześnie.
I tu znowu ciekawostki języka polskiego.
Formy dlań, doń, nań, odeń, oń, przezeń, weń, zań, zeń (...) możemy rozwinąć tylko w jeden sposób:
 dlań = dla niego,
 doń = do niego,
 nań = na niego,
 odeń = od niego,
 oń = o niego,
 przezeń = przez niego,
 weń = w niego,
 zań = za niego,
 zeń = z niego.
 Jakie z tego wnioski? Otóż tak:
 Po pierwsze formy ściągnięte odnoszą się tylko do rodzaju męskiego. Absolutnie niedopuszczalne jest rozwijanie np. zaimka doń jako do niej. Nie powiemy więc: *Ania dzwoniła, oddzwoń doń jak najszybciej, natomiast byłaby taka forma dopuszczalna, gdyby dzwonili, dajmy na to, nasz kolega czy mąż :) 
Być może zapyta ktoś, czemu kobiety są w tym przypadku dyskryminowane. Spieszę wyjaśnić: nie jest to w żadnym wypadku przejaw językowego szowinizmu :) To po prostu uwarunkowania historyczne. Ściągnięte formy powstały bowiem z połączenia odpowiedniego przyimka z cząstką -ń, czyli dawną skróconą formą zaimka osobowego on, a nie ona.
 Po drugie trzeba zauważyć, że jedynym możliwym rozwinięciem owej cząstki ń jest forma niego, czyli forma biernika lub dopełniacza. Niedopuszczalne jest rozwijanie np. nań jako na nim (czyli z zaimkiem w miejscowniku) czy zeń jako z nim (zaimek w narzędniku).
Podsumowując: aby uniknąć obu pułapek, które na nas czyhają, wystarczy zapamiętać jedno: zaimek z formy ściągniętej ZAWSZE odczytujemy jako niego – jest to forma w rodzaju męskim, a jednocześnie w dopełniaczu lub bierniku.
Na koniec warto jeszcze dodać, że formy ściągnięte brzmią już dla nas archaicznie, w mowie właściwie nie występują, w piśmie zaś służą najczęściej tylko za element stylizacji. Czy ostatecznie znikną z polszczyzną - o tym przekonamy się najpewniej za lat kilkadziesiąt, ale dopóki istnieją te formy, warto o nich mówić,(...)
 
W trakcie spaceru zadzwonił Geograf z pytaniem, czy wiem, że zmarł Jerzy Wojciech Biniec. Nie wiedzieliśmy. 
Być może już o nim pisałem. Był artystą malarzem i fotografikiem, pedagogiem i dyrektorem liceum plastycznego w Metropolii. Osobą niezwykle uporządkowaną i zdyscyplinowaną, jak na ogół rozlazłych artystów. Od 1995 roku wiele lat uczył w Szkole rysunku i malarstwa. Wtedy formalnie byłem jego szefem. Na Rady Pedagogiczne miał wszystko przygotowane idealnie, a przeglądy z jego pracowni stawiałem za wzór. Słuchacze chodzili jak w zegarku. Prace wystawione na ławkach były zawczasu przygotowane, żadnej straty minuty w czasie przeglądu na poszukiwania, układania. Bo  dyrektor, czyli ja, był dyrektorem i trzeba było jego czas oszczędzać, nie było mu co podskakiwać, mieszać, zaprzeczać, czy się nie zgadzać. Siedziałem wygodnie za ławką nie cierpiąc z powodu bólu kręgosłupa, jak na innych przeglądach, przeciągających się w nieskończoność, przede mną miałem konkrety i komendy Pana Bińca do słuchacza lub słuchaczki No, mów, jakie masz tematy, bo dyrektor czeka! A gdy ledwo pojawiałem się w sali, słyszałem No, na co czekasz?! Nie widzisz, że przyszedł dyrektor?! Nastawiaj czajnik i pytaj "herbaty czy kawy"?!
Uczniowie w liceum i w Szkole nigdy nie mieli do niego żadnych pretensji. Bo też nigdy nie był złośliwy i nigdy nikomu nie zrobił krzywdy.
Każdy przegląd kończył się o zaplanowanym czasie, nigdy się nie przedłużał. Chodziłem nań z prawdziwą przyjemnością. 
Pan Jurek był mężczyzną wysokim, postawnym, brodatym. Nie uznawał innego samochodu niż duży, wygodny Mercedes, do którego nie trzeba się wciskać, i innego psa niż dog. O całej reszcie wyrażał się z pogardą. W  czasie wakacji zaszywał się w swoim letniskowym domku, nad jeziorem, w głuszy leśnej. I zawsze stamtąd słał pozdrowienia dla Dyrektora, kadry pedagogicznej i pani sekretarki.
Pisane odręcznie, trudne do odczytania, na kartce pocztowej. Gdy się ją odwracało zawsze przez te lata widniały na niej trzy dorodne panienki, zawsze w strojach kąpielowych, z jeszcze dorodniejszym biustem lub pupami. Teraz zastanowiłem się, skąd takie kartki pocztowe brał?
Na moje urodziny i imieniny, a było to pewne, jak w banku (teraz to złe porównanie) dzwonił z życzeniami, jeszcze długo potem, gdy przestał w Szkole pracować, a my z Żoną w jego urodziny i imieniny robiliśmy to samo. I zawsze była okazja (cztery w roku), żeby porozmawiać. W ostatnich latach czuło się, jak się chyli...
Z innych ciekawostek - znał rodziców Żony. I raz na pewno byłem u niego w mieszkaniu, w bloku.
Zmarł w wieku 82. lat, 26. stycznia 2024 roku.  Panie Jurku, cześć Pana Pamięci! 

Gdy wróciliśmy do domu, pojawiły się trzy drobne sprawy zjazdowe. 
W kontekście wieczornego meczu, postanowiłem przez godzinę pospać, ale już po 15. minutach z narożnika wyrwał mnie gong. Kurier przywiózł paczkę. Podejrzewałem, że może to być coś od Geografa, który od kilku dni się czaił. Nawet podejrzewałem, że może to być jakieś wydawnictwo, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Gdy otworzyłem przesyłkę, musiałem od razu do niego zadzwonić.
Przysłał mi książkę zatytułowaną Tradycyjna fotografia czarno-biała jego autorstwa. Na śmierć zapomniałem, że pracował nad nią bez mała 10 lat i, w tej sytuacji, trudno było mi się dziwić, że zrobiłem to  bezzwłocznie. Przypomniał mi, że przecież siedziałem nad jego pewnymi tekstami i je korygowałem merytorycznie i stylistycznie, nie wspominając o sferze gramatyczno-ortograficznej, i że często na jego wydrukach umieszczałem adnotacje To jest do dupy!
Obaj wspominając zdrowo się obśmialiśmy.
- Gdyby nie żona, dawno rzuciłbym to w jasną cholerę. - Ale cały czas mnie dopingowała i dodawała sił. - wyjaśnił.
Książka zrobiła na mnie wrażenie z racji jej obszerności, przejrzystości, jakości wydania i przede wszystkim tematyki. Bo ta mnie wzruszyła i obudziła moc wspomnień - merytorycznych, zawodowych i towarzyskich. Wszystkie one dotyczyły sporego kawałka naszego życia. Na dodatek całą swoją zawartością uświadamiała, że te czasy minęły bezpowrotnie. 
Dodatkowo wzruszyłem się słowem wstępnym i podziękowaniami za życzliwą pomoc specjalistów skierowanymi do Pana Jerzego Wojciecha Bińca, o którym akurat dzisiaj rozmawialiśmy, do mnie, do Doktora (kolega ze studiów i wieloletni wykładowca w Szkole, ten, który straszliwie zdziadział) i do specjalisty z Metropolialnej Politechniki.
Umówiłem się z Geografem, że przy okazji pobytu w Metropolii wpadniemy z Żoną do niego do domu, żebym mógł otrzymać dedykację. Proponował, że przyśle mi ją na oddzielnej kartce, ale uparłem się, że wpis ma znaleźć się w książce. Inna wartość.
Przy okazji przypomnę - w lutym przyszłego roku Geograf będzie kończył ... 86. rok życia.

Pod wieczór relaksacyjnie powtórnie zrobiłem sobie onan, nomen omen, sportowy. I zmęczony, nomen omen, uciąłem sobie sporą drzemkę przed pucharowym meczem drużyny z Rodzinnego Miasta ze stołecznym zespołem. Oglądałem z przyjemnością, chociaż Ukochana Drużyna Brata przegrała 1:2.
 
PIĄTEK (01.11) - Dzień Zmarłych.
No i dzisiaj wstałem o 06.30.

Po onanie sportowym zabrałem się za pisanie, a zaraz potem za dolne mieszkanie. Ja zrobiłem swoją część, Żona połowę swojej i zaraz po I Posiłku, już o 11.30, byliśmy na spacerze z Pieskiem. Przeszliśmy spory kawałek drogi. Najpierw, jak rok temu, dotarliśmy do resztek ewangelickiego cmentarza, który powstał w 1924 roku, usytuowanego na obrzeżach Uzdrowiska. A potem wracaliśmy tak samo, jak rok temu, a związku z taką odległością czasową na wszystko patrzyliśmy świeżym okiem i z ciekawością. Można by powiedzieć, że wracaliśmy szlakiem trzech naszych wieszczy. 
Każda ulica nazwana poszczególnymi ich imionami czymś się wyróżniała. 
 
Przy pierwszej, jak rok temu stał biały specyficzny budynek, stosunkowo niedawno postawiony, w którym i wtedy, i teraz nie było śladów życia. Pasował on nam do kliniki, których w Uzdrowisku jest sporo. Zadałem sobie sporo trudu i nadłożyłem drogi, żeby zajść do niej od frontu. Przesuwana duża metalowa brama była otwarta, na słupach nie było żadnych szyldów i numerów informujących, co tutaj może się znajdować, z jednego  słupa wystawały kable elektryczne sugerujące, że inwestycja nie do końca jest skończona, a na podjeździe stały dwa wypasione auta - Audi i Mercedes. Duże przeszklone fragmenty ścian niczym niezasłonięte pozwalały lecieć wzrokowi na przestrzał budynku i utwierdzać się, że nie ma w nim śladów życia. Wywnioskowaliśmy z Żoną, że tutaj musi być prowadzony bardzo ciemny i intratny interes. Otóż przybytek ten mógł współpracować z jakąś mafią, jeśli sam nie stanowił jej istotnej części, która dostarczała mu żywego ludzkiego towaru, a on pozyskiwał ludzkie organy, w podziemiach oczywiście, eksportując je za ciężkie pieniądze po całym świecie. Później Żona wyczytała, że jest to klinika chirurgii plastycznej. Stwierdziłem, że wycięcie jakiegoś organu jest pewną, co prawda specyficzną, formą chirurgii plastycznej, ale niezwykle skuteczną, skutkującą brakiem ograniczeń w plastyce i w pozyskiwaniu.
 
Drugi wieszcz "był otoczony" z jednej strony laskiem, a z drugiej specyficznymi socjalnymi domami.
Takimi, które buduje się dla osób na stałe lub czasowo wysiedlonych ze swoich poprzednich miejsc zamieszkania z różnych powodów. Tworzyły one taki ciekawy melanż prób tworzenia normalnego życia (mini ogródki z parasolami, krzesełkami i kwiatami, dbałość o porządek otoczenia), przeplatany menelarską społecznością kierującą się swoimi zwyczajami (wrzaski, kłótnie i kurwy dobiegające z okien, menel grzebiący w kubłach w poszukiwaniu puszek, zróżnicowany syf w wielu miejscach). To stąd wywodzą się wszyscy uzdrowiskowi menele, którzy stale kursują tam i z powrotem na trasie Wieszcz - Intermarche po piwo. A łatwo nie mają, bo ledwo kończy się Piękna Uliczka, zaczyna się ta menelarsko-wieszczowska i pierwszy odcinek trzeba iść mocno pod górę. Gdy schodziliśmy, mijał nas jeden ciężko sapiąc, ale "dzień dobry" powiedział.

Najlepiej miał wieszcz trzeci. Cała uliczka nazwana jego imieniem jest naszą Piękną Uliczką. 

Ciekawe w Uzdrowisku jest to, że jest ulica nazwana imieniem naszego czwartego wieszcza. Ale rajcy miejscy zdecydowali, że widocznie nie zasługuje on na usytuowanie blisko tych trzech i ulokowali go na obrzeżach Uzdrowiska pospołu z naszymi innymi poetami i pisarzami.

Gdy wróciliśmy do domu, trzeba powiedzieć, że czuliśmy się schodzeni. Ja zabrałem się za pisanie traktując to jako formę fizycznej odsapki, a Żona po odpoczynku kończyła dolne mieszkanie. Z kolei, gdy ja odsapnąłem, sprzątnąłem z liści i igliwia cały podjazd i chodnik z krawędzią ulicy. Zanim przyjadą służby...
 
Po II Posiłku przyjechali goście. Już w ciemnościach. Ona wcześniej uprzedzała Żonę, że przyjadą tak późno, bo są "wspinaczkowi" i chcieli po drodze wykorzystać dzień do maksimum. Oboje "dziwni", chyba żyjący w swoim świecie, zafiksowani na swoich pasjach. Nic w tym złego, wręcz przeciwnie, ale bez przesady. Bo chyba moment przyjazdu po ciemku, w nieznany parkingowy teren, wymagałby przez chwilę konstruktywnej dyskusji z gospodarzem i chwilę uwagi na tym, o czym mówi, zwłaszcza w kwestii parkowania. Młody człowiek, o nieobecnym wzroku, który mógłby świadczyć o tym, że myślami cały czas jest gdzie indziej, chyba tam, gdzie się akurat wspina, albo o lekkim autyzmie, nie wysiadł z samochodu, nie przedstawił się (nie zrobił zresztą tego  do końca) tylko od razu tyłem sporego busa zaczął parkować na posesji mimo prób wytłumaczenia mu gdzie i jak to ma robić.
Odpuściłem, ale nie mogłem nie zareagować widząc, że zrobi to tak, że uszkodzi sobie tył samochodu, uszkodzi nam narożnik skalniaka, stanie swoją kolubryną na środku podjazdu, co z okna kuchni nie będzie przyjemnym widokiem, dodatkowo tak, że najprawdopodobniej brama się nie zamknie.
- Czy mógłby mnie pan posłuchać? - zacisnąłem zęby.
Nie odzywał się. Siedział za kierownicą z tym swoim wzrokiem, z którego emanował dodatkowo wyraźny przekaz Człowieku, przesadzasz i błąkającym się na ustach lekkim ironicznym uśmiechem doskonale widocznym w świetle latarni ulicznych i naszego oświetlenia całego podjazdu.
- Proszę jeszcze raz kawałek wyjechać i cofać tak, jak panu będę mówił ... (kurwa! cisnęło mi się na usta).
Ruszył bez przekonania, przy czym ze sporym opóźnieniem (ten półautyzm, niedowierzanie,  lepiejwiedzenie) reagował na moje kierownica teraz w prawo, teraz w lewo, stop.
- Dobrze... - powiedziałem podchodząc do drzwiczek auta.
Nadal kilka sekund siedział bez słowa z tym swoim wkurwiającym wyrazem twarzy.
- Teraz nie otworzę prawych drzwi i nie będę mógł wypuścić psa.
- Bedzie pan mógł otworzyć swobodnie wszystkie drzwi... - rzuciłem resztką sił.
Drzwi oczywiście otworzył swobodnie i pieska wypuścił. Ale żeby się chociaż zająknął faktycznie. Nic.
- A jakiej jest pan profesji? - zapytałem.
Milczał w swoim stylu kilka sekund. Jakby zbierał się do odpowiedzi, jakby ważył moje słowa i swoje. 
- A dlaczego pan pyta? 
- A bo chciałem ją sobie określić po pańskim zachowaniu...
- Bo mąż jest emerytowanym nauczycielem... - natychmiast pospieszyła z wyjaśnieniem Żona chcąc załagodzić wydźwięk mojej wypowiedzi.
- O, ja też jestem z wykształcenia nauczycielem, ale zajmuję się organizowaniem wspinaczek, przygotowaniem ich i sam się wspinam. Chyba w czasie pobytu będę podjeżdżał autem w różne miejsca i od nich zaczynał wspinaczki. - nawet się ożywił.
Praktycznie natychmiast się z gośćmi rozstałem bojąc się moich ewentualnych dalszych reakcji.
W domu byłem cały roztrzęsiony i natychmiast zaczęła boleć mnie głowa. Na niczym nie mogłem się skupić.
Gdy Żona wróciła, opowiedziałem jej o moim stanie i z czego on wynikał. Była oburzona.
- Przecież nic takiego się nie stało, ludzie są rozmaici, różnie się różnie zachowują, a ty, jeśli jest coś nie tak, jeśli nie dzieje się dokładnie według twojej myśli, natychmiast bierzesz to do siebie, jakby specjalnie działali przeciwko tobie. - Wzburzasz się natychmiast, na pewno w głowie rzucasz inwektywami (zgadza się - dopisek mój), tracisz energię... - Nie szkoda ci zdrowia przez takie duperele?
Zawsze mówię, że jest najmądrzejszą kobietą na świecie. I co z tego, skoro musiałbym ponownie się urodzić. Wszystko rozumiem, o czym mówi i ma rację. Próbuję na swój sposób z tym moim postępowaniem walczyć i, jak dotychczas, uzyskałem tyle, że w Uzdrowisku ograniczyłem kontakt z gośćmi do minimum. Nie wydaje mi się, abym dożył do tego momentu, żeby w powyższej sytuacji w trakcie takich manewrów autem myśleć sobie z luzem A rozwal sobie głupku auto!, a na pewno nie dożyję, gdy ze szczerym uśmiechem, całkowicie w dobrym nastroju, mógłbym przyjaźnie takiego młodego głupka traktować jak dziecko, dodatkowo autystyczne.
- On, już w mieszkaniu, gdy ich wprowadzałam, powiedział, że faktycznie na początku, powinien męża, jako gospodarza, posłuchać. - dodała Żona.
Pieprzyć to!
- To się nazywa niska odporność na frustrację. - kontynuowała Żona. - Ponieważ czytasz kolejną książkę Davida Lodge'a, to dam ci później jego Terapię, w której bohater ma właśnie taką przypadłość i jest ona w niej wyraźnie zdefiniowana. - Tylko muszę ją znaleźć w kartonach.
Dla rzetelności przekazu jeszcze o gościach - oboje lat 30-35, raczej nie małżeństwo, ona też dziwna, ale bardziej kontaktowa. Wyjaśniła chociażby, że jest bardziej "rowerowa".
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator. Zaczęliśmy bardzo wcześnie, bo ... na niczym nie mogłem się skupić.
 
SOBOTA (02.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.10.
 
Nie wiedziałem, jak się do tego odnieść.
Wczoraj zasnąłem już-tuż po 20.00. Alarm nastawiłem na 06.00. Obudziłem się o 04.30, wyspany, ale nie było sensu wstawać. Co innego, gdyby na zasrany sport. Alarm przestawiłem na 06.30. Potem obudziłem się o 05.45, by dotrwać do 06.10.
- Wstajesz? - usłyszałem trochę udręczony głos Żony.
 
Rano zrobiłem dość skromny onan sportowy, a potem opisałem całą wczorajszą sytuację z gośćmi w ramach autoterapii. Żeby jak najwierniej ją oddać.
Po II Posiłku sam poszedłem w Uzdrowisku. Było to specyficzne wyjście. 
Najpierw poszedłem w stronę dmuchańców, by przy głównej ulicy wyjść na wprost głównego wejścia do komunalnego cmentarza. Okazał się ciekawy, jak to każda nekropolia. Od czasów, gdy byłem nastolatkiem, zawsze lubiłem się w nie zapuszczać. Ten był o tyle specyficzny, że zaczynał się na poziomie "0", przy ulicy, a jego równoległy koniec był usytuowany zdecydowanie wyżej i daleko. Więc żeby tam dotrzeć, trzeba było się sporo nadrałować. Przy okazji, będąc już na samej górze, do której dotarłem bez problemów i widząc, jak spasieni pięćdziesięcio-sześćdziesięcioletni palacze docierają tam na ostatnich nogach (powłóczenie) i płucach (świszczące sapanie) oraz posunięte w wieku babinki uprawnione z jego powodu do takich zachowań, wpadłem na pomysł, że tam na górze zarządca cmentarza (firma z City) mógłby mieć na podorędziu gotowe, wykopane, dwa, trzy groby, które można by określić mianem "jak znalazł". Jaka oszczędność czasu i pieniędzy. I jaka efektywność.
Oczywiście do tego nie dojdzie, bo trzeba zarobić - kościół, firma i satelitarne podmioty. No chyba że firma weszłaby w spółę z ZUS-em, który mógłby jej odpalać dolę, procent od niewypłaconej, czyli zaoszczędzonej emerytury.
Obszedłem duży cmentarz na różne sposoby miotając się w głąb i wszerz, przy czym wszerz stanowiło jakieś 5 razy w głąb. Tu znowu kłania się język polski. Piszemy "w głąb", a nie "wgłąb" i "wszerz" a nie "w szerz". Tylko dlatego, że samodzielne "szerz" nie istnieje ("zdłuż" również), a "głąb" i owszem,  i oznacza swojską "głębię".
Nie byłem w stanie zatrzymać się przy każdym grobie oczywiście, ale postudiowałem sporo i mogę powiedzieć, że natknąłem się na różne ciekawe nazwiska, zawody, opisy, daty, a nawet na humorystyczne, jeśli to jest odpowiednie słowo, perełki. Na jednym pomniku widniał napis Borys Szarobura (nie Szarobury). Myślę, że facet za życia nie miałby nic przeciwko temu, że umieściłem go na blogu z racji jego niesamowitego nazwiska, a tym bardziej teraz. Zdarzyła się też rzecz przedziwna przy takiej liczbie grobów i takiej wielkości cmentarza. Zszokowałem się mocno, gdy nagle stanąłem przy grobie matki Tego Który Dba O Auto, Lokalsa i Cypka. O mało, jakieś 5 lat temu, nie staliśmy się z tą panią i z jej mężem sąsiadami w Uzdrowisku. Na przeszkodzie stanęła stuknięta właścicielka połowy Stefanii i potencjalna nasza sąsiadka z góry, czyli Szczwana Lisica. Wówczas do transakcji nie doszło ku poważnemu zawodowi Laparoskopowego, ale, jak teraz wiemy, na nasze szczęście. Pani ta wraz z mężem była nawet kilka razy w Naszej Wsi odwiedzając Tego Który Dba O Auto i Szamankę. Zmarła w tym roku w wieku 66 lat po ciężkiej chorobie.

Z cmentarza wracałem nieznanymi mi terenami, wyjątkowo jak na Uzdrowisko, brzydkimi. Na szczęście są one poza wszelkimi trasami kuracjuszy i turystów. Odebrałem paczkę, wpadłem do Intermarche i wróciłem do domu, żeby trochę odsapnąć. I zaraz zabrałem się za drugi etap pójścia w Uzdrowisko. Do Biedronki, co mogłoby się wydawać sprawą błahą, codzienną, niegodną uwagi i wzmianki, a jednak. Przechodziłem przez spory parking, usytuowany tuż przy sklepie, z którego ani razu nie korzystałem, bo to własność prywatna, żadnych abonamentów, a godzina postoju kosztuje 5 zł.
Uwagę moją przykuła duża tablica, świeżutka, która informowała, że do godziny postoju klienci Biedronki nie wnoszą żadnych opłat. Trzeba tylko przy wyjeździe okazać biedronkowy paragon. Ucieszyło mnie to niezmiernie, bo na biedronkowym małym parkingu zawsze panuje tłok, trudno jest wjechać, a jeszcze trudniej wyjechać, bo kolejni się pchają nie wiedząc, że nie zaparkują z powodu braku miejsc i robi się parkingowy klincz, zwłaszcza że żaden debil nie ustąpi Co, ja mam cofnąć?! To niech se pan sam cofnie!
Ponieważ słowu pisanemu nie do końca wierzę, postanowiłem zasięgnąć języka w budce parkingowej. 
Siedział w niej brodaty facet i ani chybi... spał. Głowę oparł o dłonie i nawet jej nie podniósł, gdy podszedłem.
- Na jakiej zasadzie tutaj można parkować za darmo? - zapytałem, jak półgłówek, bo było widać, że przed chwilą odszedłem od tej tablicy długo ją studiując.
- Pisze na tablicy... - bąknął pod nosem nie podnosząc głowy.
- Tak, widziałem, ale w jakich godzinach?
- Za dnia... - znowu bąknął, a ta uwaga mnie rozbawiła.
- A skąd pan wie, kiedy jest dzień? 
Wyraźnie się zacukał nie wiedząc co odpowiedzieć, a to spowodowało jego lekkie ożywienie. Przyszedłem mu w sukurs (od succurrere - pomagać, biec na ratunek).
- Na przykład od 07.00 do 20.00?
- Tak... - ucieszył się, że go wybawiłem z kłopotu. - ... Ale ja przeważnie przychodzę o ósmej. - A dzisiaj przyszedłem o jedenastej... -  wydawał się tym faktem mocno rozbawiony. - Do ósmej i po dziewiętnastej mnie nie ma i może pan robić, co pan zechce. - A jak mnie nie ma wcale, to też.
- Więc, gdy przyjadę, a pan będzie, to co mam zrobić?
- Przyjść, dam kwitek...
- A ja po zakupach mam przyjść do pana z paragonem?...
Kiwnął głową, bo z powrotem zaczął zasypiać.
Oj, nie wyglądał ci on na właściciela parkingu, że sparafrazuję Taką Gminę z Kabaretu Starszych Panów.
Tak oto powtórzyła się stara prawda - podróże kształcą, również te piesze. 

Po południu pisałem i podglądałem pierwszy mecz turnieju WTA Finals Aryny Sabalenki z Chinką  Qinwen Zheng licząc na niespodziankę i zwycięstwo tej drugiej. Niestety wygrała Białorusinka 2:0.
A potem podglądałem dalej, drugi mecz tej grupy, naszej rodaczki Jasmine Paolini  i Kazaszki Jeleny Rybakiny. Wygrała nasza 2:0.

Pod wieczór zadzwoniłem do Wnuczki. Wcześniej umówiłem się z Córcią, że zadzwonię 1. listopada, pod wieczór, gdy wrócą z grobów, żeby złożyć Wnuczce życzenia z powodu tego faktu, że takiego dnia przyszło jej obchodzić urodziny, teraz akurat piąte. Córci wytłumaczyłem całą wczorajszą sytuację, charakter gości, moją małą odporność na frustrację i ból głowy, z powodu którego zapomniałem o wszystkim. Wnuczce żadne tłumaczenia nie były potrzebne, a nawet, chociaż tego nie definiowała, jednodniowe moje opóźnienie było jej na rękę. Bo miała podstawy, żeby dziób się jej nie zamykał. Nie zamyka się jej również, gdy takich podstaw nie ma.
- Córcia, ty, jako matka, musisz to wytrzymać... - odezwałem się klasycznie jako mężczyzna i dziadek w jednym.
- Ale tato, jak ja mogę wytrzymać, skoro ona cały czas nadaje, a liczba tematów jest przecież ograniczona?! -  Zwariować można, gdy powtarza wszystko po ileś razy tylko po to, żeby gadać!
Ja byłem w tym komforcie, że nawet mogłem sobie pozwolić na pewne prowokacje, żeby tylko słuchać jej gadaniny, zawsze logicznej z użyciem słów, których pięciolatki nie używają. Więc wmawiałem jej kilka razy, że wczoraj ukończyła 4 lata. W ogóle nie dawała się zbić z pantałyku, 
(pantałyk - kopczyk graniczny usypany z ziemi lub kamieni dla oznaczenia terenów wypasów. Sypały pantałyki plemiona koczownicze żyjące w pierwszym tysiącleciu n.e. na terenach wschodniej Europy  w czasie podróży przez bezdroża Ukrainy. Zbić [się] z pantałyku - oznaczało utratę orientacji, błądzenie, niepewność itp.)
a w jej sprostowaniach była pewność siebie i pobrzmiewała nuta lekceważenia dziadka i sugerowania, że gada głupoty. Długo chwaliła się swoimi prezentami, w tym jakąś grą czy układanką, Która jest od 8+! i o której uczciwie mówiła, że musi się jej nauczyć. A potem zameldowała, że dostała chomika i go dokładnie opisała. I nie chciała się żadną miarą zgodzić z matką, która usiłowała chociaż trochę wtrącić się do rozmowy, i wyjaśnić, że to już jest trzeci chomik Bo jednego wypuścił twój brat, a drugiego ty, bo zapomnieliście zamknąć klatkę! Że brat wypuścił, z tym się zgadzała całkowicie, ale że ona, to szła w zaparte i cały czas wykłócała się, że to jest dopiero drugi chomik.
O los dwóch pierwszych chomików nie dopytywałem, a i tak nic by to nie  dało, bo z Córcią porozmawiać się nie dało.
 
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator. Żona dość często bombardowała mnie pytaniem Śpisz?, co mnie rozśmieszało, o czym Żonie w końcu powiedziałem.
- A bo nic nie mówisz, nie śmiejesz się...
- A  co mam mówić, skoro oglądam, a do śmiechu niczego nie ma?...
Nagle, w okolicach 2/3 odcinka, usłyszałem pierwszy głębszy, charakterystyczny oddech. Normalnie nie wierzyłem własnym uszom, tym bardziej że się pojawił jakieś pół minuty po Żoninym Śpisz?
- Śpisz! - odezwałem się zdecydowanym głosem. Żona była wyraźnie zszokowana i w pierwszym odruchu starała się protestować, ale już po 3 sekundach się poddała, gdy zobaczyła mój kpiący uśmiech. Miałem niezły ubaw.
- A nie gniewasz się? - usłyszałem tradycyjnie z kokonu, który utworzyła z kołdry i z narzuty, żeby była lepsza sensoryczność.
Musiałem zapewnić, że nie, co było prawdą, bo inaczej by nie zasnęła.
 
NIEDZIELA (03.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.

Dziesięć minut przed planowanym czasem. Na dworze było - 4st.
Po porannych rytuałach i żoninych 2K+2M już o 09.00 wygnało mnie do ... ogrodu. Przez przypadek, bo musiałem wyrzucić na kompost biologiczne odpady i fusy od kawy pod iglaki. Wszędzie było pełno liści, ale ze sprzątaniem poczekam, aż reszta maruderów opadnie. Mimo że panował chłód, ogród nadal miał tę wciągającą siłę. Konewką podlałem dwa świerczki, jeden przesadzony a drugi wydobyty spośród chaszczy oraz przesadzone winobluszcz i bluszcz. Konewką, bo wężem nie było sensu. Od     1. listopada za wodę mierzoną licznikiem ogrodowym trzeba byłoby płacić razem ze ściekami, których nie byłoby, ale co z tego, skoro są takie zasady, a poza tym zimowo właśnie węże poodłączałem i spuściłem z nich resztki "letniej" wody i pozakręcałem zawory. Dodatkowo konewką podlałem ziemię w... szklarni.

Po I Posiłku się odgruzowałem. Nie był to taki stopień, jaki zdarzał się ostatnio, więc poszło szybko.
Postanowiłem postawić tamę zapuszczaniu się dbając o swoje zdrowie psychiczne. O żoninym nie wspomnę. Byłem gotów pójść niedzielnie na spacer. Wykorzystaliśmy piękną wyżową pogodę.
 
W okolicach 15.00 wyjechali goście, ponoć bardzo zadowoleni. Ponoć, bo to według relacji Żony, która też się z nimi nie widziała, tylko pożegnała się telefonicznie. Nie żebym uważał, że koloryzowała, ale jednak znała moje do nich nastawienie i może starała się coś u mnie załagodzić. Nie musiała, bo na górze oglądałem mecz Igi i byłem zadowolony, że żadna siła mnie stamtąd nie wyciągnie. A nawet gdyby meczu nie było, to i tak nie miałem zamiaru ich ponownie oglądać. A więc zadowoleni, czy nie, było mi to obojętne.
Iga Światek grała swój pierwszy mecz w WTA Finals z Czeszką Barborą Krejcikovą. Od US Open w ogóle nie grała (2 miesiące) i "po drodze" zmieniła trenera. Tomasz Wiktorowski odszedł, a pojawił się Belg Wim Fissette. Z tych dwóch powodów (w życiu Igi  działy się jeszcze jakieś inne sprawy, w które nie wnikałem) martwiłem się i nie wiedziałem, czego będzie się można spodziewać po jej grze. Bardzo szybko okazało się, że niczego dobrego. To nie była Iga, tylko jakaś zawodniczka z drugiej, trzeciej setki rankingu. To i tak cud, że pierwszego seta przegrała "tylko" 4:6. W drugim przegrywała już 0:3 i sprawa stawała się jasna i trzeba było się z tym pogodzić. Ale nagle doprowadziła do stanu 3:3, żeby wygrać drugiego seta 7:5, potem trzeciego 6:2 i oczywiście cały mecz. Aż mi się dobrze zrobiło na sercu, gdy nagle ujrzałem "starą" dobrą Igę, która, gdy tylko poczuje krew, ...
 
Wieczorem trochę pisałem i dość wcześnie poszliśmy na górę, żeby sprostać 1i1/3 odcinka serialu Pete kombinator. Prawie sprostaliśmy, a prawie czyni różnicę. To znaczy prawie sprostała Żona. Było może góra 10 minut do końca kolejnego odcinka, gdy usłyszałem charakterystyczny szelest płucno-krtaniowy.
 
PONIEDZIAŁEK (04.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Całkiem świadomie. Bo o 08.00 dentysta, a potem to nie wiadomo, co będzie.
Żona była na dole już o 06.30.
- A bo jeszcze chciałam trochę pobyć z tobą przed dentystą... 
U dentysty wydarzyła się niebywała historia, która wcale nie dotyczyła spraw zębowych, chociaż one stanowiły spoiwo. Jest na tyle szeroka i niesamowita, że postanowiłem ją przenieść do następnego wpisu. I zresztą wszystko inne, co działo się dzisiaj.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego smsa, takiego przypominająco-wyważonego.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Jednoszczekiem. W czwartek wstając z legowiska, gdy wybieraliśmy się na spacer, nie wiadomo jak, ujrzała kota Sąsiadów z Lewej siedzącego na dachu szklarni, za drzwiami, bo nie oknem, usytuowanymi w samym rogu salonu, a więc w sporej odległości, prowadzącymi donikąd (dach szklarni jest na wysokości 1/3 drzwiowej szklanej tafli patrząc od dołu - Tajemniczy Dom), dodatkowo za zasuniętą firanką. Odsłoniłem ją i patrzyliśmy sobie z kotem bezpośrednio w oczy z odległości 40 cm. Chwilę to trwało, po czym kot zaczął sobie nadal wylizywać futerko i miał na wszystko wywalone. Zasłoniłem okno i poszliśmy na spacer. Berta też już miała wywalone, bo straciła całkowicie zainteresowanie tym incydentem.
Godzina publikacji 21.13.
 
I cytat tygodnia: 
Mędrcy mówią, ponieważ mają coś do powiedzenia; głupcy, ponieważ muszą coś powiedzieć. - Platon (filozof grecki, Ateńczyk, twórca tradycji intelektualnej znanej jako platonizm).