poniedziałek, 11 listopada 2024

11.11.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 344 dni.
 
WTOREK (05.11) 
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Miałem zamiar o 06.30, ale już od 05.00 się wierciłem.

Wczoraj, w poniedziałek, 04.11, o ósmej byłem już u dentysty. Na terenie samej posesji, tuż przy drzwiach, czekała jakaś pani, a na ulicy, przy swoim samochodzie, ten facet, którego poprzednio uratowałem i pomogłem mu odpalić auto. Pana doktora nie było oczywiście, bo jak miał być, skoro był gdzieś na spacerze z bokserem.
Z panem pogadaliśmy sobie, jak starzy znajomi i jak starzy bywalcy tego przybytku. Bo z daleka zapytałem panią A pani jest pierwsza w kolejce?, na co ona odpowiedziała Tak, ale pan doktor kazał mi przyjść na ósmą!, co obu nas rozbawiło.
- Pan doktor ma taki system - zawołałem z daleka - że wszystkim każe przychodzić na ósmą.
W trakcie oczekiwania dowiedziałem się, że poprzednio pan bez problemów dojechał do City i od razu wybrał się do warsztatu, w którym wymienili mu akumulator na nowy, bo stary się zużył i stanowił specyficzny złom.
I gdy tak staliśmy sobie na samej górze wzniesienia (od tego miejsca ulica opada w obie strony), z dołu zaczęła się pojawiać grupa trzech pań, za chwilę miało się okazać, że chyba babcia, córka i wnuczka. "Pojawiać się" jest określeniem uzasadnionym, bo szły niezwykle wolno. Młodsze prowadziły pod rękę bardzo ostrożnie najstarszą, która dosłownie powłóczyła nogami. Z daleka, potem zresztą z bliska też, babcia wyglądała niczym śmierć. Jej bladość była przerażająca, a długie, biało-siwe rozpuszczone włosy wyglądały tak, jakby specjalnie jakiś stylista je zaprojektował, żeby niczym nie zakłócać śmiertelnego wizerunku. Córka cały czas spokojnym, łagodnym, modulowanym i cichym głosem, takim, jakiego używają kapłani katoliccy, matkę uspokajała Powoli, spokojnie, jeszcze kawałeczek, a teraz masz jeden stopień, dasz radę, trzymamy cię.
Wnuczka zaś, o nieciekawym, przytłuszczonym wyglądzie, od początku miała wrednawy charakter twarzy, który zrobił się wredniejszy, gdy na swoje My na ósmą usłyszała My wszyscy na ósmą. A stał się ewidentnie wredny, gdy na pytanie Można wchodzić? usłyszała Ale pana doktora jeszcze nie ma, by za chwilę wymieszać się z oburzeniem, gdy usłyszała Pan doktor jeszcze nie wrócił  ze spaceru z psem.
Bałem się odezwać w kwestii kolejności. Zresztą po co, skoro było wiadomo, że ta biało-siwa pani musi wejść pierwsza
 
- O już jedzie... - odezwaliśmy się na trzy cztery z panem jako stali bywalcy, oswojeni z głębokim humanizmem tego dentystycznego przybytku.
Wszyscy pacjenci skupili się przy furtce. Pan doktor zajechał, przywitał się i zaczął wypuszczać boksera.
- A jak się wabi? - zapytałem.
- Amigo.
- A jest przyjazny, można go pogłaskać?
- Lepiej nie... - Imię może wprowadzać w błąd. 
Zaśmialiśmy się, a ja czułem się przekonany.
Bokser przeszedł obok mnie i tylko na mnie łypnął, ale już na starowinkę fuknął faflami. I nic więcej.

Trzy panie weszły do środka. My we troje też powoli zbieraliśmy się przy drzwiach.
- My się chyba znamy... -  zagadałem do pani, która była pierwsza na ósmą. Z bliska zadziałała moja bezwzględna pamięć wzrokowa.
- Chyba się znamy... - odpowiedziała patrząc na mnie z zaciekawieniem, pewnością i z zaintrygowaniem.
- Ty jesteś (tu wymieniłem imię i nazwisko), twoja córka i syn mieli na imię (...), a mąż to...
Pan się zszokował, stał, milczał i chłonął.
- A ty jesteś ... - Ale poznałam cię dopiero po głosie.
I zaczęliśmy zszokowani nadawać nakręceni jak katarynki. Najpierw bez ładu, spontanicznie, a potem, już w poczekalni porządkując bardzo wstępnie blisko 40 lat niewidzenia się. Facet stał przy nas i zupełnie nie krępując się nadal chłonął i dziwował się całej sytuacji. Ale musiał przestać, bo za chwilę trzy panie wyszły z gabinetu. Wnuczka była bardzo niezadowolona.
- Pan doktor kazał zrobić rtg zęba - rzuciła do nas w poczekalni - a jej twarz zrobiła się jeszcze bardziej wredna, jeśli to było w ogóle możliwe - A myślałam, że dzisiaj wszystko będzie załatwione!
Młode, to i głupie.

Korzystając z mojego i Artystki-Radiestetki zaaferowania pan "wepchał" się bez kolejki, ale nie mieliśmy mu tego za złe. Dalej gadaliśmy.
Kim jest Artystka-Radiestetka? W sumie moją dalszą znajomą. Poznałem ją przez bliższą znajomą, Panią Mecenas. A ją? W przedszkolu. Jej syn, starszy o rok od mojego, chodził do tego samego, co mój. Ona i ja byliśmy w Komitecie Rodzicielskim, ona przewodniczącą, ja zastępcą, ale równie dobrze mogło być na odwrót. Nie pamiętam. I bardzo szybko okazało się, że ona jest kinomanką, a ja akurat pracowałem w Wytwórni Filmów Fabularnych. I że ona dysponuje sporym nadmiarem niewykorzystanych kartek na benzynę, a ja sporym nadmiarem darmowych biletów do kina (18 sztuk miesięcznie - taki "węglowy" deputat, nie do przerobienia). Ja potrzebowałem paliwa, bo w 1982 roku, po wypuszczeniu mnie z interny (nadal był stan wojenny) zacząłem rozwozić paczki po regionie, który teraz okazał się być naszym z Żoną, czyli po Kotlinie Citizańskiej .
Znajomość w tamtych czasach dość szybko przerodziła się w prywatną, towarzyską i pączkowała na wiele sposobów.  Pani Mecenas ze swoim mężem Weterynarzem (lekarzem weterynarii) była u nas na niezliczonych imieninach i urodzinach, a my z Żoną I u nich. U nas często zdarzało się tak, że wśród całego towarzystwa było trzech lekarzy weterynarii (w tym Kanadyjczyk I) oraz technik weterynaryjny i wtedy cała impreza była zdominowana przez dzielenie włosa na 32 w tak ciekawych kwestiach, jak szczepienia świń, porody krów, epidemie wśród kur, itp.
Gdy po raz pierwszy rozstałem się z Żoną I (ja podjąłem taką decyzję), moja znajomość z Panią Mecenas i z Weterynarzem pozostała. Siłą rzeczy jednak się zmieniła i ograniczyła. Żona I ją zerwała, gdy się zorientowała, że oni ze mną również utrzymują kontakt. W pewnym momencie mojego życia, kiedy byłem w wielkiej rozpaczy i groziła mi bezdomność (jedną noc cudem przenocowałem u nowych wówczas, a więc dalekich znajomych, w ich mieszkanku, kątem na podłodze, na materacu), sami się mną zainteresowali i błyskawicznie, z dnia na dzień, załatwili mi lokum, które po bardzo dobrej cenie zajmowałem przez rok. I wyciągali mnie z mojego fatalnego stanu (depresją tego nie nazywam) często zapraszając mnie na weekendy do siebie na wieś.
Gdy wróciłem do Żony I, nasza znajomość praktycznie ograniczyła się do minimum. A wygasła całkowicie za sprawą, można powiedzieć, ich syna, jedynaka. Był to Dziwny Chłopak, z niewątpliwą skazą psychiczną, którą teraz mógłbym nazwać specyficzną formą autyzmu, ale wcale tej diagnozy nie jestem pewny, takie to było dziwne. Stąd Syn nie przepadał za kontaktami z nim i nie potrafił wytworzyć naturalnej więzi. Jako dziecko nie umiał tego nazwać, później już jako nastolatek buntował się, co często doprowadzało do niezręcznych sytuacji. Mnie się udało mieć jaki taki kontakt, chyba z racji stosunkowo rzadkich spotkań i piłkarskich zainteresowań.
Rodzice mieli od początku problemy z Dziwnym Chłopakiem jeśli chodzi o sferę nauki. Gdy czasami sam wpadałem do nich, byłem często świadkiem karczemnych awantur na linii ojciec - syn, gdy ten ostatni nie potrafił przyswoić jakiegoś materiału. Ale szkołę podstawową i ogólniak skończył. Podejrzewam, że przy wszelakiej i ciężkiej pracy rodziców. Mieli oni różne i przeważnie spore ambicje dotyczące dalszej edukacji syna i oczywiście natknęli się na problemy. W końcu skierowali się do mnie, abym go przyjął do Szkoły. Rok szkolny był już trochę zaawansowany, na tyle że słuchacze się poznali i zdążyli utworzyć znajomości, czy przyjaźnie, a my, jako Szkoła, nabór oficjalnie zakończyliśmy. Wtedy to był okres, że przyjęcia odbywały się, poza formalnymi, papierowymi sprawami, na drodze rozmowy kwalifikacyjnej kandydatów z komisją złożoną przeważnie z dwóch wykładowców i dyrektora (trzech, gdy dyrektora nie było). Tu rozmowa miała być formalnością, na zasadzie "odbyła się", bo uprzedziłem komisję, w której nie zasiadałem, jaka jest sytuacja I chłopaka trzeba przyjąć. Gdy siedziałem w gabinecie, zadzwonił mój zastępca.
- Słuchaj, co my mamy robić? - On milczy, nie odpowiada słowem na żadne pytanie, nawet dotyczące spraw niemerytorycznych. - Głowę ma spuszczoną...
Ciężko westchnąłem.
- Dajcie mu już spokój i przyjmijcie go. - jeszcze nie skończyłem mówić, jak już czułem się fatalnie.
Był to pierwszy i ostatni raz, w którym tak brutalnie zaingerowałem w pracę komisji. Wbrew wszystkiemu. A to jej się nie mogło spodobać. Oczywiście kwestią czasu było odbicie się czkawką całej tej sytuacji. Błyskawicznie pojawiły się skargi wykładowców, że Dziwny Chłopak niczego nie potrafi, nie uczy się, że w żaden sposób nie można do niego dotrzeć, równolegle ze skargami słuchaczy, że przeszkadza w zajęciach, ma dziwne odzywki i że w niewybredny sposób zaczepia koleżanki.
Byłem w patowej sytuacji i żeby jakoś wybrnąć z sytuacji i mieć formalne podstawy postanowiłem poczekać do końca semestru. Wiedziałem, że niczego nie zaliczy. I tak się stało. Zgodnie z przepisami wykreśliłem go z listy słuchaczy, a moja znajomość z Panią Mecenas i Weterynarzem się skończyła.
Różnymi opłotkami docierały do mnie o nich różne wieści, w tym taka, że... skończył jakieś studia, w co było mi trudno uwierzyć. I tragiczna. W ich domu (wtedy już mieszkali w Sypialni Dzieci) Dziwny Chłopak schodząc z I piętra po kamiennych schodach potknął się i zleciał na dół. I już nie żył. W domu był akurat Weterynarz, ale jego pomoc, reanimacja niczego nie dała. Dziwny Chłopak zmarł w wieku bodajże 30. lat. Byłem na pogrzebie, ale z nikim się nie kontaktowałem. Trzymałem się na uboczu i, zdaje się, nikt z dawnych znajomych nie zarejestrował mojej obecności.
Kilka lat temu, gdy byłem u Wnuków, w sklepie spotkałem Panią Mecenas. Bardzo sympatycznie i serdecznie sobie porozmawialiśmy. I tyle. Ten nasz wspólny rozdział został dawno zamknięty.
 
Ale los chciał, że w jakiś przewrotny sposób jednak nie do końca. Dziwnym rykoszetem tamte czasy wróciły. Za sprawą dzisiejszego przypadkowego spotkania z Artystką-Radiestetką. Poznaliśmy ją i jej męża oczywiście u Pani Mecenas i Weterynarza. Grono bywalców składało się wyłącznie z ich prawniczej paczki (wszyscy znali się ze studiów), a jedynym wyrodkiem był właśnie Weterynarz, do którego bardzo szybko dołączyła Artystka-Radiestetka porzucając prawniczy zawód i koncentrując się na swoich zainteresowaniach (malarstwo, radiestezja), którym pozostała wierna do tej pory. Razem z mężem nawet byli u nas ze dwa razy na jakichś imprezach, a mnie się trafiło być u nich kilka razy przy jakichś sprawach. Artystka-Radiestetka od zawsze była kociarą i już wtedy w mieszkaniu, w czynszowej kamienicy, miała... osiem kotów. Każdy z nich miał swój teren i żaden nie wchodził w paradę drugiemu. Za pierwszym pobytem zdarzyło się, że gdy sikałem w toalecie, bardzo szybko zorientowałem się,  że brak mi komfortu i poczułem się nieswojo. Wydawało mi się, że ktoś lub coś mnie obserwuje. Gdy uważnie lustrowałem pomieszczenie, na szafce, na samej górze, ujrzałem siedzącego olbrzymiego kota, który wwiercał się we mnie swymi kocimi oczami. Byłem na jego terenie.
Ta luźna znajomość oczywiście skończyła się grubo wcześniej niż moja z Panią Mecenas i z Weterynarzem. A dzisiaj wróciła w nieprzewidywalny sposób. Od tamtych czasów przez 30 lat budowali z mężem dom na obrzeżach Uzdrowiska, ale z adresem przylegającej wsi, by 10 lat temu w nim zamieszkać. Razem cieszyli się wymarzonym miejscem 6 lat. Mąż zmarł, a ona została sama w dużym domu i w dzikiej przyrodzie mając wówczas 75 lat.
- Zostałam ze wszystkim sama... - Z kredytem, niedokończonym remontem i z mnóstwem spraw.          - Żeby pojechać na zakupy, do lekarza, jest problem, bo nie mam auta. - Ale nawet gdym miała, to bym się go pozbyła, bo nie lubię jeździć.
- No, wiesz, jest prosta droga, żeby te problemy usunąć... - Sprzedać dom i kupić sobie coś malutkiego.
- A coś ty! - obruszyła się. - Tam jest moje wymarzone miejsce, nie wyobrażam sobie innego i tam będę mieszkać aż do śmierci.
Nie dyskutowałem i nie przekonywałem jej, bo z tamtych czasów pamiętałem, że jest nieprzekonywalna.
- Mam dwóch zaprzyjaźnionych taksówkarzy, którzy za 20 zł mnie wożą. - I trzech innych, poleconych. - I wyobraź sobie, dzisiaj żaden nie mógł przyjechać! - jeden wziął tygodniowy urlop, drugi ponoć auto ma w warsztacie, trzej pozostali mieli ponoć jakieś ważne sprawy. - A ja jeszcze muszę zrobić zakupy...
- To może zróbmy tak... - zaproponowałem. - Gdy ja po tobie wejdę do gabinetu, ty idź na zakupy, a ja po ciebie przyjadę i zawiozę cię do domu.
- Naprawdę?!... jej niedowierzanie, szczęście i zafascynowanie takim zbiegiem okoliczności mieszały się na twarzy naprzemiennie po kilka razy.

Pan doktor obejrzał zdjęcie i stwierdził, że z wyrywaniem tych dwóch wskazanych przeze mnie to nie ma co się spieszyć.
- Wyglądają dobrze, trzymają się... - A chyba nie ma nic lepszego niż własne zęby? - zapytał retorycznie. - Zawsze wyrwać pan zdąży.
Przyznałem mu rację. Przyznałbym mu w zasadzie zawsze byleby uniknąć igły i kleszczy.
- Wypiszę panu receptę na płyn. - Proszę płukać dwa razy dziennie, żeby dziąsła się obkurczyły. - I niech pan do mnie zajrzy za trzy, cztery tygodnie. - W poniedziałek o 08.00. - Ale wcześniej proszę zadzwonić...
- A pan doktor przyjmuje tylko w poniedziałki?
- Nie, a dlaczego? - zdziwił się. - Cały tydzień bez piątków i niedziel.
Tematu nie podtrzymywałem.

Artystkę-Radiestetkę odebrałem ze sklepu spożywczego, w którym zawsze robi zakupy.
- Korzystaj z okazji i kupuj ile wlezie!
- To może pojedźmy jeszcze do warzywniaka. - Jest po drodze.
Do bagażnika napakowaliśmy pięć dużych toreb.
Do swojego domu prowadziła mnie urokliwą drogą, ciągle pod górę. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, że to ciągle Uzdrowisko. Na granicy z jej wsią zaparkowaliśmy i mogłem podziwiać panoramę Uzdrowiska, jego centrum, i "odkrywać" z daleka wszystkie te miejsca, po których łazimy na spacery. Wrażenie niesamowite.
Piwnica domu była opanowana przez dwa koty, bodajże, więc smród był niesamowity. 
- Co tydzień przychodzi pani i sprząta... - oznajmiła z niezmąconym spokojem, gdy zauważyła mój wzrok rejestrujący kupy i szczochy. 
- A tu za drzwiami jest spiżarnia, w której mieszka Kajtek. - Poczujesz.
Jechało myszą. 
Artystka-Radiestetka sypnęła mu do miski nasiona słonecznika.
- O widzisz... - pokazała mi kawałek mocno nadgryzionej cukinii. - Po tym i po słoneczniku poznaję, że żyje i ma się dobrze.
- Ale koty?! - Tuż obok?... - cisnęło mi się na usta.
- A nie, gdy otwieram spiżarnię, to wcześniej wypuszczam koty na dwór. - Kajtek musiał wleźć jakimś kanałem wentylacyjnym i został.
Trudno było mu się dziwić. Zresztą na jakimś regale od razu usłyszałem szelest. Musiał się natychmiast zorientować, że przyszła jego pani.

Na wysokim parterze mieścił się salon z dużymi oknami na trzech ścianach połączony z kuchnią, na którego środku stał komin, wokół którego można było latać. Taki układ bardzo podobny do naszego.    Z tą drobną różnicą, że nasz salon i kuchnię, o których myślałem, że panuje w nich bałagan, stał się nagle wzorcem  porządku i zadbania. Nie wchodząc w zbędne szczegóły - do tego stanu przyczyniały się zapewne koty, chyba cztery dorosłe, i nie te z piwnicy (obowiązują chyba jakieś reguły), ale za cholerę nie byłem w stanie się doliczyć, i dwa maluszki. Wszystkie one musiały mieć godne warunki do życia, więc wszystko inne schodziło na plan dalszy, żeby nie powiedzieć na plany dalsze, które z biegiem czasu na siebie się nawarstwiały. Obraz dopełniało mnóstwo roślin w różnym stanie wegetacyjnym, niezliczona ilość nierozpakowanych kartonów i w pospiechu składanych różnych drobiazgów, o których gospodyni musiała zapomnieć.
Ale już na I piętrze panował ład zbliżony do naszego salono-kuchennego. Największy w zamkniętym pokoju córki (50 lat), która często matkę odwiedza, w sypialni gospodyni i w pracowni utworzonej przez urokliwe poddasze.
Byłem oprowadzony po wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami. A więc na każdym poziomie została przez Artystkę-Radiestetkę omówiona pokrótce każda praca przez nią namalowana, każda roślina i, na przykład, wyjaśniono mi, dlaczego okno w dolnej łazience jest stale otwarte.
- Bo koty tędy wychodzą na dwór i wchodzą, bo mają krócej, poza tym na parapecie kładę jedzenie dwóm lisom, które dokarmiam. 
Dom w wielu elementach (emelentach) niewykończony, nieotynkowany, miał jednak to, co potrzeba, czyli pompę ciepła i ogrzewanie podłogowe oraz fotowoltaikę i główny komin, do którego podpięty był kominek i piec z kuchnią. O ile opowieści, ile w domu trzeba jeszcze zrobić nie robiły na mnie specjalnego wrażenia, z racji doświadczeń i przyzwyczajeń, o tyle gadki typu Tu jeszcze nasadzę..., Tu trzeba podnieść tę powierzchnię o 2 metry..., Te gabiony robię powoli sama..., Te kamienie zaczęłam układać w zeszłym roku, i inne dotyczące otoczenia przerastały mnie i przerażały zwłaszcza w kontekście płci i wieku gospodyni. Takie plany na najbliższe, skromnie licząc, 10 lat.
Rozstaliśmy się żegnając się niezwykle serdecznie ze świadomością, że będziemy się odwiedzać.
- I jak tu nie mówić o opatrzności, o kosmosie... - zaczęła, ale szybko wsiadłem do Inteligentnego Auta.

W domu Żonie zdałem dokładną relację, ale wiedziałem, że żadne opowiadanie nie odda tego, co widziałem i czego doświadczyłem. Stąd bardzo szybko zadzwoniłem do Artystki-Radiestetki i umówiliśmy się, że w środę rano przyjadę po nią, zabiorę ją do nas, wspólnie zjemy śniadanie, a potem zawieziemy ją do normobarii na zabiegi. I po południu, we troje, pojedziemy do niej, żeby Żona mogła zobaczyć. Z tej wdzięczności i radości cały wieczór zasypywała nas zdjęciami wszelkich widoków z jej posesji, dziesiątków ślicznych, kurwa, roślinek i cudownych, pieprzonych kotków. Dźwięki nadchodzących mmsów bardzo szybko zaczęły nas paraliżować i nad niczym nie można było się skupić. Poza tym wypadało odpowiedzieć. Na początku, głupi, z grzeczności, odpowiadałem na każdą roślinkę, kotka, czy widoczek, ale bardzo szybko złapałem metodę komasowania obrazków do trzech, potem do pięciu i odpowiadałem hurtem. Za jakiś czas sytuacja zaczęła nas przerażać.
- Musimy uważać... - przytomnie zauważyła Żona. 
Dopiero po pięciu "dobranoc" zapadła cisza.

Pisałem w sypialni jednocześnie podglądając dwa mecze. I w takim stanie nakryła mnie Żona. Nakrycie nie dotyczyło ani pisania, ani podglądania, tylko moich obskurnych roboczych butów I ty w nich chodzisz po mojej sypialnianej dywanowej wykładzinie?! Patrzyła na mnie ze zgrozą i oburzeniem.
Tłumaczyłem jej, że buty są czyste, pokazywałem od spodu, ale nic nie pomagało.
- Ale dlaczego to robisz? - nie wierzyła własnym oczom i błyskawicznie wpadła w stan załamania psychicznego.
- Bo mi tutaj w ciepłych kapciach jest po jakimś czasie zimno w stopy i mam dyskomfort, a w tych butach nie. - Ciekawe, bo na dole, w kuchni daję radę w kapciach, chociaż pode mną jest przecież nieogrzewany garaż. - I...
- Ale co ty za bzdury opowiadasz! - przerwała mi gwałtownie. - Jak może być ci zimno na takiej grubej wykładzinie?!
- Jak? - Tego nie wiem, ale jest mi zimno... - nie dałem się zbić z pantałyku. - Zróbmy tak... - zacząłem łagodzić - Do sypialni będę wchodzić w kapciach, a robocze będę miał w rękach. - I dopiero będę je ubierał "w powietrzu", gdy siądę przed sekretarzykiem, po czym nogi z buciorami postawię na specjalnie przygotowanym ręczniku... - Masz jakiś? - przerzuciłem uwagę Żony na inne tory.
Kto mi powie, że to nie była genialna myśl. Żona się poddała.
- Ale proszę cię, ten ręcznik rozkładaj zawsze tak samo, żebyś te buciory stawiał na tę samą jego stronę.
I wyszła załamana. Jednak wcześniej niż zwykle przyszła do sypialni z mocnym postanowieniem, że ona tu już dzisiaj zostanie A ty możesz iść na dół, będziesz miał cieplej.
Skrupulatnie przeprowadziłem proces butowo-kapciowy, analogicznie odwrotnie oczywiście, i z pietyzmem złożyłem ręcznik tak, żeby pamiętać, w którą stronę w zimowej przyszłości ponownie go rozkładać. Po prostu zwyczajnie przejąłem się stanem Żony.
 
Dzisiaj, we wtorek, 05.11, od rana prowadziłem onan sportowy. A potem cyzelowałem wpis i zabrałem się za nadrabianie blogowych zaległości. Naszło mnie też niespodziewanie na wysłanie do koleżanek i kolegów ze studiów Meldunku-II dotyczącego przyszłorocznego zjazdu. Trochę się w nim niemerytorycznie rozpisałem, bo jak wspomniałem, naszło  mnie. Podsumowałem w nim przede wszystkim stan deklaracji przyjazdowych. Otóż obecność na zjeździe jeszcze niedawno deklarowało 67 osób i była to taka sama liczba uczestników, jak rok temu w Rybnej Wsi. Ale w ostatnich dniach 5 osób musiało się wycofać w związku z "nieplanowanymi i planowanymi" chorobami. Nowotwór, postępująca demencja, stawy biodrowe spowodowały niemożliwość uczestnictwa. Piszę o tym, zdawałoby się tak chłodno i beznamiętnie, ale to nieprawda. To pewna forma wentylu, żeby te pojawiające się różne stany u koleżanek i kolegów oswajać jako coś nieuchronnego, jakoś tam z tym się godzić, bo zaklinanie rzeczywistości zda się psu na budę. Tak więc zaliczkę wpłaciły 62 osoby. Niech mi ktoś powie, że to nie jest rewelacja po 51. latach od zakończenia studiów.

A propos psa. Piesek prawie od rana miał dolegliwości pęcherzowe, chyba. Piszczał, co chwilę chciał wyjść na dwór, a gdy tam się znalazł, usiłował robić bezskutecznie siku, ale już nic nie wylatywało, bo nie było w środku ani kropelki. Po każdym powrocie kręcił się, dyszał i znowu chciał wyjść. A takiemu pieskowi, a zwłaszcza Pieskowi nie wytłumaczysz. Żona cały dzień z tą przypadłością walczyła i dopiero po kilku godzinach doprowadziła do tego, że Piesek wreszcie zaległ na legowisku i przykryty, umęczony, zasnął. Żona była równie umęczona, ale zasnąć mogła dopiero wieczorem, co też skrzętnie uczyniła. Ale zanim to nastąpiło serwowała przez cały dzień Pieskowi różne mikstury zachęcając do picia i przemycając w nim różne proste medykamenty, których Piesek normalnie by nie ruszył, ale ponieważ były w wodnym środowisku zabielonym albo kefirem, albo pysznym bulionem, to nawet pił ponad miarę. A o to chodziło.
 
Stąd do City pojechałem sam. Wczoraj Sąsiad Po Lewej miał prośbę Czy Pan Emeryt może jutro przywieźć do City syna? I czy pan Emeryt wie, gdzie jest McDonald's? Mogłem i wiedziałem. Oboje pracowali na ranną zmianę, a po pracy jedno z rodziców miało jechać z synem właśnie pod Metropolię na kolejne badania. Tym razem prywatne. Pod koniec października byli z nim na pooperacyjnej kontroli, która niczego złego nie wykazała, ale Nastolatek ciągle chodził osowiały.
Wszyscy mieliśmy się spotkać w McDonald's-ie, gdzie pracuje Sąsiadka z Lewej. Tylko na początku drogi wypytywałem młodego o jego stan i o to, gdzie jadą zadając mu pytania w formie umożliwiającej mu odpowiedź "tak" lub "nie", z której skrzętnie korzystał. Wiedziałem, że nie mogę na więcej liczyć, bo to nastolatek, poza tym Nastolatek, którego już w jakimś stopniu zdążyłem poznać. Toteż po jakiejś minucie jazdy "wszystkie" tematy zostały wyczerpane i dalej jechaliśmy w kompletnej ciszy. Na pewno obaj zadowoleni. 
Jechałem na pewniaka i przy Carrefourze zdziwiłem się mocno, gdy wjechawszy na potężny parking podjechałem pod... KFC. Dla mnie to jeden pies, niemniej jednak... 
- To gdzie jest McDonald's? - zapytałem.
- Tam. - Nastolatek udowodnił, że ma znacznie bogatsze słownictwo.
McDonald's znajdował się jakieś 200 m od KFC, ale go nie zarejestrowałem, mimo że teraz i zawsze przy robieniu zakupów przejeżdżamy obok niego. Nie dopytywałem Nastolatka, dlaczego nie zwrócił mi uwagi, gdy miejsce pracy jego matki i miejsce, w którym wielokrotnie był, przed chwilą mijaliśmy.
Po co? Ale jestem pewien, że takiemu Wnukowi-III, Wnukowi-IV i Q-Wnukowi w podobnych sytuacjach i w podobnym wieku dzioby nie będą się zamykać. O Wnuczce nie wspomniawszy.
 
Byliśmy pierwsi. Sąsiad Po Lewej pojawił się za chwilę, a po nim przyszła z zaplecza mcdonaldowskiego Sąsiadka po Lewej. Właśnie skończyła zmianę. U lekarza mieli pojawić się o 17.00, więc mieli jeszcze sporo czasu do wyjazdu.
- Może głodny? - zapytała mnie swoim językiem. - To przyniosę coś do jedzenia. - Co chce?
Podziękowałem śmiejąc się. Wykręciłem się pośpiechem, faktem, że muszę zrobić zakupy i zdążyć na mecz Igi Świątek. Za każdym razem, gdy przy różnych okazjach wspominam o tenisie, dziwują się Jak coś takiego można oglądać?, ale przechodzą nad tym do porządku dziennego. Tak było i tym razem.
Nie chciałem im tłumaczyć, jaki mam stosunek do takich przybytków, chociaż Sąsiad Po Lewej wyjaśnił, że on tutaj bardzo rzadko je Bo to niezdrowe.
W McDonald's-ie byłem piąty raz w życiu. 
Pierwszy w 1993 roku w pierwszym otwartym w Metropolii. Był to czas zachłyśnięcia się kapitalizmem, Zachodem, innością, kolorem i możliwościami. Podejrzewam, że w tamtym okresie każdy chodzący o własnych siłach Metropolianin "przeszedł" przynajmniej raz przez ten oszałamiający amerykański wynalazek.
Drugi raz po wielu latach w Stolicy. Byłem na kursie prowadzonym w zespole branżowych szkół, po którym niechętnie uzyskałem papiery egzaminatora zewnętrznego. W niedzielę zajęcia zaczynały się o 10.00 i coś trzeba było zjeść. Choć to Stolica, wszystko było zamknięte na głucho. Ale nie McDonald's.
Trzeci raz w Metropolii. Jechaliśmy na wycieczkę z różnymi certyfikowanymi podmiotami gospodarczymi z Pięknej Doliny, a McDonald's był miejscem zbiórki, w którym czekaliśmy na autokar niczego nie zamawiając.
Czwarty raz również w Metropolii w Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Był to covidowski, owczy okres debilizmu (wśród zakazów najlepszy - zakaz wychodzenia do lasu), który wiele zniszczył, ale, jak zwykle w takich razach, wiele uświadomił i uruchomił. Z Wnukami wybrałem się do tejże galerii, do McDonald's'a właśnie, który, o dziwo, działał. Przez swoją przeraźliwą pustkę Galeria była jeszcze potężniejsza, przytłaczająca i robiąca wrażenie. Nadawała się do kręcenia jakichś thrillerów. Chłopakom to zupełnie nie przeszkadzało. Nawet ja, chyba, bo nie pamiętam, mogłem zamówić sobie frytki. Na pewno jest to odnotowane na blogu, bo wtedy już byłem z nim w zaawansowanej erze. To ostatnie określenie na pewno wzbudzi wybuch śmiechu u mojej Żony z racji megalomaństwa. Podobnie zachowała się, gdy zaprowadziłem pierwszy segregator, w którym zacząłem gromadzić wydrukowane wpisy. Na grzbiecie napisałem Lata: ... i kolejno je dopisywałem zaczynając od 2017. roku (nawiasem mówiąc, za chwilę założę piąty segregator). Te Lata były właśnie przyczyną lekkiej drwiny Żony Bo żeby tak od razu "Lata"!...
Piąty raz dzisiaj.

Po powrocie z City oglądałem mecz Igi z Amerykanką Coco Gauff. Iga przegrała 0:2. Smutno było patrzeć, gdy się widziało nie tą Igę. Normalnie załamka.
Po południu zadzwoniliśmy do Męża Dyrektorki w związku z jego osobistym świętem. Był w swojej pracowni i malował. Ale to mu nie przeszkodziło w niesamowitym rozkręceniu się w rozmowie. Bo ile można  malować w milczeniu?... Żona Dyrektora w tym czasie była w domu i pracowała, to znaczy siedziała nad szkolnymi sprawami.
 
Przed pójściem na górę znowu zostaliśmy zasypani smsami i mmsami Artystki-Radiestetki. A na nich kotki, roślinki i opisy. Zapowiada się ciekawie.
Wieczorem dokończyliśmy poprzedni odcinek serialu Pete kombinator i nie udało się zaliczyć kolejnego. Znowu zabrakło 10. minut. Tym razem jednak Żona sama uprzedziła "dramatyczne" fakty i powiedziała, że zasypia.
 
ŚRODA (06.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Zupełnie świadomie, bo skoro budzę się o 05.00, to po co męczyć się przewracając się z boku na bok do 06.00 czy do 06.30. Inna sprawa, że wtedy organizm jest przekorny i dzisiaj, na przykład, alarm wybudził mnie z głębokiego snu. Być może za sprawą narzuty, która zwiększyła sensoryczność, a być może za sprawą Pieska. Pierwszy usłyszałem, gdy gramolił się na górę, a potem do nas, do Żony. Skąd wiedział, że nie ma sensu do Pana?
Żona od razu wstała, więc Piesek się usunął i siadł w pozycji oczekującej na górnym legowisku. Gdy się zorientował, że Pani schodzi na dół i go zachęca do zejścia, niezwykle się ożywił potwierdzając całym cielskiem i ogonem No, właśnie o to mi chodziło! Żona Pieska wypuściła na ogród i znowu dała mu  medykamenty w zabielonym piciu. Do rana był spokój.
- Trzeba było jeszcze pospać... - Żona zareagowała, gdy rano zdałem jej relację z mojego wstawania.
A gdzie życie, obowiązki? Ale głośno tego nie powiedziałem nie chcąc jej denerwować przy 2K+2M.

Rano od razu pisałem nawet bez onanu sportowego. Bo zacząłem dostrzegać, co się zaczyna blogowo święcić i wiedziałem, w jakim będę kiepskim nastroju w poniedziałek, gdy opublikuję mamuciego wypierdka i gdy wejdę w nowy tydzień z zaległościami i z ... frustracją.
Przed dziewiątą pojechałem po Artystkę-Radiestetkę. Znowu, tym razem samodzielnie, podziwiałem okolicę, jako tę ciągle należącą do Uzdrowiska, ale całkowicie odmienną od tej, do której zdążyliśmy się już przyzwyczaić, czyli do takiej miejskiej. Mimo dość skomplikowanego dojazdu trafiłem bez problemów.
Artystka-Radiestetka kończyła właśnie karmić strzykawką jednego z dwóch małych kociaków, uratowanych z powodzi. Ten akurat był tak mały, że nie potrafił ssać i na początku bronił się, co prawda malutkimi pazurkami, ale jednak skutecznymi, przed strzykawką. Dopiero za jakiś czas załapał, że płynie z niej pyszne mleczko. Ale i tak był zawinięty w ręcznik na wszelki wypadek, gdyby mu się  coś nie spodobało. Przed wyjściem został jeszcze zawinięty w kocyk, żeby mógł w cieple spać.
- Dodatkowo włożyłam mu butelkę z ciepłą wodą...
Drugi maluch spał już po dorosłemu - na fotelu, na kocyku, zawinięty w kłębuszek.
Gdy wychodziliśmy, Artystka-Radiestetka nie zamknęła drzwi do domu. Mocno się zdziwiłem.
- Nigdy nie zamykam. 
W środku zostały laptop, telewizor, jej obrazy i na pewno inne, cenne dla niej rzeczy.

- No, tak, mieszkacie w innych okolicach, w centrum, to musicie zamykać drzwi... - usłyszałem na miejscu.
Od razu pokazaliśmy jej cały dom (bez piwnic) i ogród.
- Ale szklarni ci zazdroszczę.
Od razu też na zupełnym luzie umościła się na całej kanapie przed kuchnią, a ja serwowałem kawy - czarną i Blogową.
- Jak ja tu u was wypoczywam... - powtarzała co jakiś czas.
Nic dziwnego, skoro w zdecydowanym sensie nasze domy i ogrody były do siebie podobne. Ten sam klimat.
I nic dziwnego, bo od razu złapały z Żoną wspólne tematy - żywienie, rośliny, postawy wobec życia oraz różnorakie retrospekcje. Trudno było mi się z czymś przebić. Czasami się udawało, ale w większości dawałem sobie spokój, bo Artystka-Radiestetka miała (i ma) niesamowitą zdolność wysłuchania czyjegoś zdania i potrafiła bardzo szybko wyłapać jakieś istotne słowo, by o nie natychmiast i bezwzględnie zahaczyć i pójść z opowieścią w swoją stronę. Wolałem więc bardziej słuchać i zrobić jajecznicę na kiełbasie. Obie panie twierdziły, że wyszła bardzo dobrze, ale ceniłem sobie zdanie Żony, która miała możliwość porównania.
- Ta dzisiejsza była szczególnie dobra... - rozwodziła się dłużej niż zwykle, a to o czymś świadczyło.
- I po co mi normobaria, skoro tu u was mam taką świetną terapię... - podsumowała Artystka-Radiestetka, gdy ją odwoziłem do Górnej Wsi. 
Od nas to żabi skok.

Po powrocie pisałem i zrobiłem comiesięczne papiery.
W okolicach 14.00 pojechaliśmy po Artystkę-Radiestetkę oboje. Ciężko się zdziwiliśmy, gdy po przejechaniu raptem 300 m natknęliśmy się na głównej ulicy (jednej z czterech wlotowych i wylotowych w Uzdrowisku, ale najbardziej ruchliwej) na długi sznur stojących samochodów. Na newralgicznym skrzyżowaniu ruch był sterowany światłami, które generowały ten korek. Bo światła mają to do siebie, że na każdym skrzyżowaniu to robią. Z definicji bezkorkowe są ronda, ale też nie zawsze. Bo jeśli są godziny szczytu, a na dodatek przy rondach są przejścia dla pieszych, swoje trzeba odstać.
Później Żona wyczytała, że główna ulica (nie ta, na której staliśmy) będzie gruntownie remontowana. Nie tylko nawierzchnia, ale również kanalizacja i wszelkie przyłącza, a to potrwa do końca... czerwca. 
A tak było fajnie, bo w Uzdrowisku nigdy nie uświadczyliśmy korków i nigdzie nie było świateł. Wszędzie panowała płynność ruchu. No, ale jeśli standard ma się polepszyć, trzeba przecierpieć. 
Od razu, jako lokals, zacząłem obmyślać nowe trasy przejazdów, żeby poruszać się w miarę bez frustracji. A korki zostawiamy, my, mieszkańcy, przyjezdnym.

Artystkę-Radiestetkę odebraliśmy z normobarii. Okazało się, że w Górnej Wsi powstał w 2013 roku pierwszy na świecie dom normobaryczny zbudowany przez polskiego lekarza, zresztą twórcy tej leczniczej metody. Jest ona jedną z wielu tzw. niestandardowych metod leczenia, czyli poza obszarem tzw. medycyny zachodniej (pigułka i skalpel). Jak zwał, tak zwał, staram się obie obchodzić szerokim łukiem.
Ale przy różnych okazjach ileż to człowiek ciągle się dowiaduje.
 
Korki minęliśmy dość sprawnie i po 10 minutach byliśmy w innym świecie. Świecie pustki, domów oddalonych od siebie, świecie, z którego można było patrzeć na Uzdrowisko z niesamowitej perspektywy - z oddali i z góry. W pełnej przyrodzie, gdzie dziki, sarny i jelenie nocami podchodzą do domostw, żeby wyżerać, co się da.
- Jesteśmy na samej górze... - wyjaśniała gospodyni. - Stąd spada się wszędzie w dół, gdzie często panują mgły i nic nie widać, a u mnie słońce świeci, bo kindżał je rozcina w osi wschód-zachód.
Artystka-Radiestetka z racji obecności Żony jeszcze raz oprowadzała nas po ogrodzie, a potem po domu. I z taką samą werwą, jak przedwczoraj, o wszystkim opowiadała. Najbardziej mnie szokowała skala prac, których się sama podjęła, ale jeszcze bardziej jej plany Tu ułożę..., Tu posadzę..., Tu się wybuduje..., Tu sprzątnę..., Tu wykończę..., itd. 
- Nigdy bym się już nie zabrał za tyle prac i w takich warunkach. - oznajmiłem Żonie, gdy byliśmy sami.
- No, tak, my jesteśmy już gdzie indziej... - dodała.
Przypomnę, Artystka-Radiestetka ma 79 lat. 
Gdy wracaliśmy, Żona zaskoczyła mnie celnością uwagi.
- Nigdy bym nie pomyślała, że jeszcze kiedykolwiek trafię na takie same klimaty, których dotykaliśmy, gdy przyjeżdżaliśmy do Pół Polaka Pół Francuza. -  Zawsze dobrze u niego się czułam. - Popatrz, ona też jest artystką. 
 
W domu po II Posiłku prawie natychmiast dopadła nas schyłkowość. Ale ponieważ dostaliśmy na odchodnym szczawik trójkątny "Mijke", wyharatany na chama z donicy, trzeba było go od razu posadzić.
(Szczawik trójkątny jest niesamowitą rośliną, która oprócz ciekawego kształtu i koloru liści, ma niezwykłą umiejętność poruszania się. Liście szczawiku reagują na ilości światła, otwierając się w dzień i zamykając w nocy. W ten sposób roślina reguluje ilość wyparowywanej wody. Szczawik trójkątny w naturze rośnie w poszycie lasów w Brazylii, ale można go też spotkać w Afryce Południowej i w Europie. (...) Charakterystyczne trójdzielne liście kojarzą się z koniczyną, przez co podobno roślina ma przynosić szczęście.
Trochę zeszło na poszukiwaniu właściwej donicy, przygotowaniu lżejszej gleby (prace przy czołówce), sadzeniu rachitycznych łodyżek z równie rachitycznymi korzonkami i na podlewaniu. Niby mam rękę do roślin, ale tutaj, widząc rachityczność, mam obawy, czy coś z tego będzie. Sumienie miałem jednak czyste, a Żona była zadowolona.

Wieczorem skończyliśmy oglądanie wczorajszego odcinka serialu Pete kombinator i rozpoczęliśmy kolejny. Tym razem Żona przyjęła inną taktykę, mądrą, bo niekopania się z koniem, i sporo przed dojściem do połowy poinformowała, że ona dalej oglądać nie da rady.
- To chyba przez fakt, że wczoraj w nocy wstawałam do Pieska... - Poza tym dzisiaj było tyle wrażeń...
- Rozumiesz mnie?
A co,..., miałem nie rozumieć?! Powyłączałem wszystko, Żona się okutała, powiedzieliśmy sobie ciepło "dobranoc" i było po krzyku.

CZWARTEK (07.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Znowu całkiem świadomie. Również świadomie od razu przystąpiłem do onanu sportowego. A potem do I Posiłku (Żona zrobiła) pisałem.
Jeszcze przed meczem Igi zabrałem się za sprzątanie górnego mieszkania. Jutro o 13.00 mają przyjechać goście, którzy już u nas byli. Znaczy miło. Mecz oglądałem z doskoku i dzięki temu skończyłem wszystkie swoje prace.
A dlaczego z doskoku. Bo mecz Igi Świątek z Rosjanką Darią Kasatkiną nie  miał żadnego znaczenia dla ich sytuacji w WTA Finals. Ale odbyć się musiał. Ponieważ Amerykanka, Jessica Pegula, po dwóch porażkach odpadła z turnieju i zrezygnowała ze swojego ostatniego meczu, właśnie z Igą, musiał się odbyć mecz Igi z pierwszą rezerwową, czyli Kasatkiną. Tak mówił regulamin. Dla Kasatkiny w turnieju nie miało to żadnego znaczenia, bo była tylko w jednym meczu, a los Igi zależał od wyniku meczu następnego pomiędzy Amerykanką Coco Gauff a Czeszką Barborą Krejcikovą. Żeby Iga mogła zagrać w półfinale z Aryną Sabalenką Coco musiała wygrać. Gdyby wygrała Barbora, ona i Coco grałyby dalej. Oczywiście chciałem, żeby Coco wygrała, ale z drugiej strony po co mam patrzeć na blamaż Igi w meczu z Aryną? Zastrzegam, nadal Igę szanuję i ją lubię.
Z rozpędu sprzątnąłem dolne mieszkanie, żeby rano wstawać z wolną głową. Jutro późnym wieczorem mają przyjechać drudzy goście. I przy II Posiłku i przy pisaniu, czyli z doskoku, oglądałem mecz o wszystko dla Igi. W miarę jego przebiegu coraz bardziej kibicowałem ... Krejcikovej. 
2:0 wygrała Krejcikova po bardzo dobrej, swobodnej i inteligentnej grze.

Wieczorem obejrzeliśmy do końca "wczorajszy" odcinek serialu Pete kombinator. I natychmiast usłyszałem Dalej, to czarno widzę. I w ten oto sympatyczny sposób zakończyliśmy dzień.

PIĄTEK (08.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Nadal świadomie.
Żona pojawiła się na dole już o 06.20. Po onanie sportowym pisałem.
A po I Posiłku tapetowałem. Żona wymyśliła, że ładnie będzie, jeśli jednolite ściany w naszej sypialni zostaną czymś przełamane. Tym łamiącym elementem miała być tapeta przyklejona na ścianie stanowiącej wezgłowie łóżka. Tapeta zaś miała być tą, którą swego czasu przykleiłem na wewnętrznej stronie sypialnianych drzwi zasłaniając ładną skądinąd krwisto-czerwoną angielską budkę telefoniczną. Jednak jej krwistość oraz odrapane brzegi tapety strasznie wówczas gryzły w oczy przy oglądaniu jakiegoś serialu, a nawet przy zasypianiu. Obie, nowego wzoru, miały więc być po przeciwnej stronie sypialni i niejako patrzeć na siebie. A my wchodząc mieliśmy widzieć nowo położoną, a potem leżąc starą, żeby paść wzroki ładnym i ciepłym wzorem.
Jak zwykle tapetowanie właściwe zajęło około 30 % całkowitego tapetowania. Reszta  czasu to omawianie, w którym miejscu tapetę należy położyć (trzy pasy), pomiary, udrożnienie miejsca, aby dało się tapetować (cały kipisz z przesuwaniem łóżka i stolików oraz przedłużaczowych kabli), wniesienie i wyniesienie niezbędnych akcesoriów, ponowne ustawienie wszystkiego oraz totalne sprzątanie.

Zdążyłem przed przyjazdem dzisiejszych, pierwszych gości. Byli u nas i dopiero bez problemów ich skojarzyliśmy, gdy wysiedli z auta. Zdziwili się, kiedy kazałem im zaparkować na podjeździe. 
- A poprzednio parkowaliśmy na parkingu ogólnodostępnym?...
- Tak, ale to był maj i jeszcze nie wprowadzono opłat.
Goście zachowywali się już zupełnie inaczej. To normalne, gdy przyjeżdżają drugi raz nie wspominając o kolejnych. Nawet ona, wtedy zupełnie nieodzywająca się, wysławiała się co prawda oszczędnie, ale jednak, a przede wszystkim uśmiechała się nadrabiając swoją oszczędność.
Znowu przyjechali na giełdę staroci.
- Bo my się tam poznaliśmy... - wyjaśnił on, sporo od niej starszy.
Wiadomo, nic ludzi tak nie łączy długotrwale, jak jakiekolwiek świranctwo.
Nie próbowaliśmy ich wprowadzać w różne uzdrowiskowe meandry.
- Wszystko już wiemy... - śmiali się ... - a to państwa miejsce upatrzyliśmy sobie jako naszą metę.

Wczoraj wieczorem wspomniałem Żonie o dwóch reprodukcjach, które przez cały czas naszego życia w Naszej Wsi wisiały w sypialni. Do tej pory w łatwy sposób przywołuję przed oczy ich widok. Żona od razu ucieszyła się Wiesz, zupełnie o nich zapomniałam. Nic dziwnego, skoro od tamtego czasu  zapakowane przeleżały ponad cztery lata w Dużym Gospodarczym, a potem w garażu Tajemniczego Domu.
Więc dzisiaj do  nich się dobraliśmy. Przy okazji szukania tych właściwych "odkrywaliśmy" inne, którymi normalnie się wzruszaliśmy, chociażby portretem Bazylka w pełnym biegu. Pamiętam dokładnie, kiedy to zdjęcie mu zrobiłem. Było to w Naszej Wsi, rano, gdy wyszedłem z nim do lasu na spacer. Na pierwszym leśnym skrzyżowaniu dróg przeważnie skręcaliśmy w lewo. Bazylek szedł z przodu, z boku, albo z tyłu, ale zawsze trzymał się mnie. Nie to co te dwie późniejsze oszołomki.
Gdy dochodziliśmy do krzywej brzozy, zawracaliśmy. Czasami Bazylek docierał do niej grubo wcześniej i nigdy tej granicy sam nie przekroczył. Czekał na mnie oglądając się. Dochodziłem i wtedy zawracaliśmy, ale często też szliśmy dalej, by za jakiś czas skręcić w lewo i wyjść na granice lasu i dużych łąk. Stawaliśmy wtedy obaj bez słowa i jednocześnie lustrowaliśmy olbrzymi odkryty teren. Ja w niemym zachwycie, Bazylek w niezwykłej czujności. Bo zawsze coś dostrzegliśmy. A to parę żurawi, sarenki, albo samotnego lisa. Wystarczało nam takie  nieme podziwianie, a Bazylek nigdy nie leciał za tymi zwierzakami. Pan tym bardziej.
Tego dnia poszliśmy w prawo, a ja miałem ze sobą aparat fotograficzny (jest jeszcze coś takiego). I gdy Bazylek trochę wysforował się przede mnie, kucnąłem. Zawsze, gdy to robiłem, 100 na 100, natychmiast, żeby nie wiem co, zawracał i pędem biegł do Pana. Nie to co te dwie późniejsze oszołomki. I w takim pędzie zrobiłem mu zdjęcie. Ono samo robi wrażenie - potężna masa w ruchu, olbrzymia otwarta paszcza...  
Zawsze po takim przybiegnięciu Pan pieska wyklepał i pochwalił, i można było iść dalej.
Teraz sobie Bazylka gdzieś powiesimy.

Rama jednej reprodukcji rozleciała mi się w rękach. Uparłem się, że ją naprawię, chociaż Żona od początku mówiła, abym wykorzystał trzecią, taką samą, w której było mniej ważne zdjęcie. Zrobiłem to po jakiejś godzinie bezskutecznego pałowania się z tą rozlazłą. Bo co wzmocniłem jeden narożnik, to rozłaził się inny, a gdy go od razu wzmacniałem, to rozłaził się kolejny albo ten przed chwilą wzmocniony. A ile przy tym poszło przygotowań, poszukiwania odpowiednich gwoździ i złorzeczenia... O gimnastyce nie wspomnę, która idealnie dokładała się do mojego potapetowego połamania.
Po przełożeniu reprodukcji obie ramy dokładnie wyczyściłem z ponad czteroletnich nawarstwień. Szmata i wszelkie papiery były czarne. "Dzięki" temu ramy odsłoniły swoje wszelakie ułomności - ubytki drewna, odpryski "złota" i wszelakie porysowania. Ale to nam nie przeszkadzało. Po różnych przymiarkach obie reprodukcje powiesiliśmy w sypialni i zrobiło się domowo, tu sypialniano. 
W trakcie tych prac i w trakcie II Posiłku minimalnie podglądałem dwa półfinały WTA Finals. W jednym Barbora Krejcikova, za którą kibicowałem, przegrała z Qinwen Zheng, a w drugim, jeszcze bardziej "doskokowym", Coco Gauff wygrała z Aryną Sabalenką. Jutrzejszy finał zapowiada się więc niezwykle ciekawie. Ale z racji gości nie będę go oglądał. Może uda się podglądać.
 
Kolejni goście przyjechali o 20.00. W Uzdrowisku byli pierwszy raz. Bardzo sympatyczni, o ciepłej powierzchowności. Oboje w kierunku korpulentności, więc nic dziwnego, że Żona razem z nimi na długo zniknęła w dolnym apartamencie. Nie wiadomo, jak to się zaczęło, ale w rozmowie zeszło na sprawy odżywiania, a tego tematu lepiej przy Żonie nie poruszać, bo odpoczynek i relaks mogą się u takich gości znacznie skrócić. Żona się mocno hamowała, ale oni sami nie chcieli jej wypuścić żywo zainteresowani tym, co im przekazywała To może pani usiądzie z nami i porozmawiamy?...
- W końcu musiałam im przerwać i uciec... - opowiedziała ze śmiechem, gdy wróciła i usłyszała moje Jezu, co tak długo?!
 
Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Nie było oglądalnej aury. Bo zrobiła się 20.40 i myśl, że odcinek skończy się za godzinę i zapewne nie dotrwamy do końca, przyspieszyła naszą mądrą decyzję. Nie bez znaczenia miał również fakt, że moje połamanie z biegiem czasu coraz bardziej dawało o sobie znać.
Tedy do 21.00 posłuchaliśmy i poczytaliśmy, żeby się nazywało. Usnęliśmy w sekund pięć.
 
SOBOTA (09.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Rano gimnastyką z trudem przełamywałem ból pleców, barków i pośladków. Wczorajsza "gimnastyka" przy tapetach i ramach dała bezwzględnie o sobie znać. Ale był to ból z kategorii przyjemnych.
Onan sportowy był krótki i prawie od razu przystąpiłem do pisania zdając sobie sprawę, że w związku z przyjazdem Lekarki i Justusa Wspaniałego prawdopodobnie będę miał w plecy dzisiejszy dzień, niedzielę i może nawet poniedziałek. To takie planowanie zaległości.
Jeszcze przed I Posiłkiem, który był wcześnie tak, jak wszystko dzisiaj, odgruzowałem się na poziomie podstawowym, a po nim z Żoną pojechaliśmy w Uzdrowisko na małe, uzupełniające zakupy. 
I zaraz potem odwiozłem do City Sąsiada z Lewej. Stamtąd kolega miał go zabrać sporo za Górnicze Miasto, skąd ktoś inny miał go zabrać do jeszcze bardziej odległego warsztatu, w którym wreszcie zrobiono mu samochód. I takim odzyskanym po wielu tygodniach miał wrócić do domu.

Nowi w Pięknej Dolinie przyjechali o 12.30. Od razu zaprowadziliśmy ich do naszej sypialni, chociaż protestowali Bo przecież mieliśmy spać na dole w Bawialnym?... Wytłumaczyliśmy im, że ze względu na organizację poranka (rozpalanie w kuchni, blogowe, 2K+2M, onan sportowy) będzie dla wszystkich lepiej, gdy oni będą na górze. Nawet Justus Wspaniały nie protestował.
Gwałtem, jak by się paliło, zasiedliśmy przy różnych napojach przy stole w kuchni i natychmiast jedno przez drugie przekrzykiwaliśmy się wprowadzając dodatkowo chaos w poruszanych tematach w ten sposób nie zamykając żadnego i nie uzyskując satysfakcji. Ale stopniowo wszyscy się uspokajali.
Po II Posiłku przygotowanym przez panie z naszych i ich składników, znowu robionym i jedzonym w pewnym rejwachu, przenieśliśmy się do salonu. Po raz pierwszy była okazja w tym roku rozpalić w kominku. Było urokliwie, zwłaszcza że paliło się fantastycznie bez dymienia się nawet przy otwartych drzwiczkach (Justus Wspaniały podziwiał), grzało, a ogień fascynował. Przy nalewkach (goście przywieli dwie) i Pilsnerze Urquellu rozmowa zeszła na ich tegoroczny wyjazd, a raczej na wylot na Dominikanę. Wszystko zostało przenicowane do bólu, dotknięty każdy szczególik i rzecz rozebrana na 32. Ale i tak zostaliśmy zaskoczeni, gdy nagle Justus Wspaniały wypalił:
- Gdyby coś się stało, to psy są ubezpieczone i macie się nimi zajmować do końca ich życia!
Szoku doznałem z trzech powodów. 
Pierwszy, że obdarzyli nas takim zaufaniem. Wiedzieli oczywiście, że jesteśmy psiarzami, jaki mamy do nich stosunek w ogóle, a do Ziutka i Bruna w szczególności. Wiedzieli, że ich psom w razie czego nie będzie źle. Więcej, będzie im dobrze. Wiadomo, że nie tak wspaniale, jak z Justusem Wspaniałym, ale jednak...
Po drugie zszokowała mnie kwota, którą Justus Wspaniały nam podał, i dlaczego akurat taka. Uważałem, że jest sporo za duża biorąc pod uwagę koszty wyżywienia i obsługi weterynaryjnej.
Po trzecie, że tak potrafili o pieskach pomyśleć. To chyba zrobiło na mnie największe wrażenie.

Spać poszliśmy o 21.30. Goście się nie obrazili i poszli na górę. Ponoć zasnęli o 23.00.

Dzisiaj Córcia przysłała smsa obrazującego, jak Wnuczka oddziaływuje swoim słownictwem na młodszego brata.
Młody zaczyna się rozwijać przy Wnuczce. Słyszę że się drze, podchodzę, siedzi na samochodziku i ryczy. Pytam co się stało a on na to "utknąłem". (zmiana moja, pis. oryg.)
 
NIEDZIELA (10.11)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Planowo. 
Spałem bardzo dobrze, mimo oddalonego od nas o 2,5 m Pieska. A on, jak wiadomo, ma mocne struny głosowe, duże fafle i olbrzymi język, szczegóły anatomiczne jego cielska, które w dziwny sposób zaznaczają swoją wielkość nocą. Potrafi też puszczać, rzadko bo rzadko, ale jednak, potężne bąki. Tych, ponadstandardowych atrakcji jednak dzisiejszej nocy nam zaoszczędził. Mogły jednak być, ale do drugiej w nocy spałem jak kamień i moje zmysły na pewno były wyłączone. Żona rano twierdziła, że też spała bardzo dobrze.
Gdy wstałem na siusiu, po drodze do łazienki półprzytomnym wzrokiem zlustrowałem narożnik, na którym Nowi w Pięknej Dolinie od razu po przyjeździe rozłożyli koc, żeby ich ZiutoBruny mogły korzystać z kanapowych dobrodziejstw. Bruna z łatwością ujrzałem z racji kolorystyki cielska (plamy kawowo-białe), ale przede wszystkim usłyszałem dlatego, że napieprzał na mój widok ogonem o poduszki narożnika, bo głośne walenie ogonem w cokolwiek jest jego specjalnością, zwłaszcza gdy jest potencjalna możliwość otrzymania kęsa czegokolwiek do jedzenia. Przy czym pisząc "czegokolwiek" mam na myśli czegokolwiek. I pisząc "potencjalna" mam na myśli sposób myślenia Bruna, a raczej jego wewnętrznych założeń posiadanych chyba od urodzenia i nigdy, w żadnym wypadku nienaruszalnych, a mianowicie, że możliwość otrzymania kęsa jedzenia jest zawsze.
Ziutka nie dostrzegłem, bo byłem półprzytomny, poza tym Ziutek ma czarną sierść i po co ma machać ogonem, skoro jest pora snu, a nie karmienia.
Rano Ziutka na narożniku nie było. Według późniejszych słów Justusa Wspaniałego przyszedł na górę, do państwa, dopiero nad ranem. Bruno zaś całą noc spędził na narożniku, bo to bardzo blisko kuchni.
Na mój widok znowu zachęcająco napieprzał o narożnik, ale łapy i paszczę złożył na oparciu, bo to najbliżej do kuchni. Ledwo otworzyłem lodówkę, żeby wziąć masło do Blogowej, gdy usłyszałem gwałtowne uderzenie łap przy zeskoku i może minęło 1,5 sekundy, gdy Bruno był przy mnie oczywiście napieprzając ogonem, tym razem o drzwi kuchennej szafki. Przy czym 0,5 sekundy zajął mu zeskok, a 1 sekundę pęd do mnie z ostrym wirażowaniem na zakręcie. O tysięcznych sekundy, które musiał poświęcić na gwałtowne hamowanie na śliskich kaflach, aby się zatrzymać, nie ma co wspominać, bo nie rzutują na wynik.
Postanowiłem dać mu kawałek masła pomny, żeby uważać, bo przy gwałtownym wyskoku potrafi złapać dany kęs w locie i przy tej okazji, gdy się jest nieostrożnym, boleśnie uderzyć kłem w któryś palec ręki. Ostatnio to dopadło Justusa Wspaniałego.
Nie przewidziałem, że masło przyklei się do palca i przy gwałtownym, strzępującym ruchu ręki będzie się nadal trzymać, gdy Bruno już dawno był w powietrzu wydając potworne kłapnięcie. Synchronizacja była taka, że gdy on był w apogeum wyskoku, to chwilę wcześniej masło się jednak odkleiło, a gdy opadał, "dawno", albo mocno "za dawno", jak na Bruna, leżało na podłodze. Trwało znowu kilka tysięcznych sekundy, aby Bruno idealnie skoordynował moment opadania z jednoczesnym kłapnięciem. I było po maśle. Więc spokojnie, ale w niezwykłej gotowości, którą się czuło, przeszedł do machania ogonem i napieprzania nim o drzwiczki. Gdy mu dawałem drugi kawałek, upewniłem się, że masło natychmiast odpadnie i tu dający i połykający pięknie się zsynchronizowali. Po czym połykający przeszedł w stan machania ogonem i...
Od tego momentu byłem jego najlepszym kolegą i wszędzie za mną łaził, a poranny rozruch wymaga wielu czynności. Nie musiałem się za nim oglądać bo ubi tu Caius, ibi ego Caia, czyli tam gdzie ja, tam walenie ogonem.
Ziutek w końcu zszedł z góry i  ZiutoBruny opanowały całą przestrzeń kuchenną dopóty, dopóki Justus Wspaniały nie poszedł z nimi na spacer. Berty nic nie ruszało. Miała na wszystko wywalone. Leżała i spała.
 
Rano Żona zrobiła pyszną jajecznicę na grzybach, które w gotowym już sosie przywieźli Nowi w Pięknej Dolinie. Dla nas to był I Posiłek, dla nich drugi (Lekarka odmówiła). I w trakcie jedzenia i kolejnych poważnych rozmów zaskoczyli nas swoją decyzją o dzisiejszym wyjeździe. A mieli przyjechać na dwie noce. Nie spieszyli się jednak, więc w siedmiopodmiotowym składzie zrobiliśmy rewelacyjny spacer dotykając różnych oblicz Uzdrowiska.
Po powrocie znowu byłem najlepszym kumplem piesków, bo każdemu dałem po żwaczu. Znowu zachowałem się niezbyt czujnie, bo największego wybrałem dla Bruna, który stał na pierwszej linii frontu przeszkadzając mi w wyjściu ze spiżarni. I gdy mu podawałem, nagle zza niego i nad nim śmignął Ziutek tak, że ledwo uszedłem z życiem i w locie porwał tego żwacza ku zgłupieniu Bruna. Ten więc dostał mniejszego, a na końcu Piesek, który gdzieś na trzecim planie, z daleka trzymał się od tej hucpy.

II Posiłek zjedliśmy o 14.30, czyli w porze obiadu gości. Co było robić, skoro wyjeżdżali. Ale zeszło do 18.00 przy bardzo poważnych tematach dotyczących Lekarki i jej bliskich. 
Teraz Justus Wspaniały przyjedzie do nas sam z ZiutoBrunami 28. listopada i zostawi pieski. A odbiorą je z Lekarką w dniu przylotu z Dominikany, czyli 7. grudnia. Między innymi też po to, żeby na świeżo nam wszystko opowiedzieć.
Gdy wyjechali, zapanowała jak zwykle trudna do zniesienia cisza. Mnie jeszcze było stać tylko na to, aby gościom z góry podrzucić pod wejściowe drzwi flagę. Liczyłem na ich inteligencję, gdy wrócą. Nie omyliłem się. Pan znalazł na przyłazienkowym i przysypialnianym jednocześnie balkonie uchwyt na barierze i flagę powiesił. Mogłem spokojnie czekać jutrzejszego święta.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator.
 
PONIEDZIAŁEK (11.11) - Święto Narodowe.
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Na dworze było -4 stopnie.
Po króciutkim onanie sportowym pisałem.
W okolicach południa byliśmy bombardowani mmsami i smsami Krajowego Grona Szyderców.
Całą czwórką, dodatkowo z dwójką dzieci znajomych, wybrali się na obchody Święta Niepodległości.
Parady, pokazy i flagi, w tym w rękach dzieci.
- Zaraz śpiewamy hymn... - donosiła Pasierbica.
Budujące.

Cały dzień pisałem. 
Dolni goście wyjechali w południe,  górni trzy godziny później. Znowu zostaliśmy sami. 
Ponieważ była piękna wyżowa pogoda, udało się wyjść na spacer. Znowu przeprowadziliśmy pewien tok rozumowania dotyczący naszej przyszłości i sposobów ustawiania się do niej, co dało nam spokój ducha i upewniło nas, że nasze fundamentalne zamierzenia są mądre i słuszne.
Po powrocie w skrzynce czekał na mnie mail od Córci.  Wysłała mi w nim drugi (kolejny) egzemplarz szkolnej gazetki. Imponujący, ciekawy, ze zdjęciami i grafiką, różnorodny i obszerny.

Wieczorem nasze drogi z Żoną się rozeszły. Ja, umęczony pisaniem, zostałem na dole, aby kontynuować. Żona poszła do sypialni oglądać MasterChefa.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego smsa, rzeczowego, nawet sympatycznego z lekkim grożeniem palcem i nie było w tym żadnej sprzeczności.
W tym tygodniu Berta zaszczekała, można powiedzieć, rzutem na taśmę (ciekawe, czy młodzi wiedzą, skąd wzięło się takie powiedzenie), bo w poniedziałek. Nagle gwałtownie zerwała się z legowiska, w podskokach dobiegła na środek salonu i jednym dwuszczekiem zwróciła naszą uwagę, że znowu na dachu szklarni siedzi kot. Chciałem, żeby wydobyła z siebie chociaż jednoszczeki, nieśmiało mając nadzieję na dwuszczeki (o trójszczeku nawet nie marzyłem), dlatego odsłoniłem firankę, żeby kota lepiej widziała i ją na niego judziłem odpowiednio modulując głos. Psu na budę! Patrzyła na mnie podejrzanie i zaczęła się zwijać do legowiska. Kot to oczywiście wszystko widział i oczywiście na wszystko miał wywalone. Jakie te zwierzaki mądre... Tylko te durne ludzie, panie...
Godzina publikacji 20.50.

I cytat tygodnia:
To niezwykłe, jak można kłamać, przyznając sobie rację. - Jean-Paul Sartre (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964 (odmówił jej przyjęcia).