18.11.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 351 dni.
WTOREK (12.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
W sposób całkowicie zaplanowany.
Jeszcze przed onanem sportowym cyzelowałem wpis. Było co robić.
Po I Posiłku pojechaliśmy w świat. Postanowiliśmy zakupy połączyć z wycieczką. Zakupy się udały, bo i dlaczego nie (Socjalna, pranie, DINO, Carrefour i Biedronka), za to względem wycieczki ostatecznie mieliśmy stosunek ambiwalentny.
Wymyśliłem, że się wybierzemy w szeroko pojęte tereny Artystki-Radiestetki. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie mgła. Widoków, nomen omen, nie było żadnych. Na nie liczyliśmy przede wszystkim, ale z ich brakiem szybko się pogodziliśmy, bo widok różnych ludzkich sadyb nagle się pojawiających, usytuowanych na zboczach, w różnych terenowych zakamarkach, w sporym stopniu ten brak rekompensował.
Sporym utrudnieniem, które ogólne wrażenia psuło bardziej Żonie, były wszelkie dojazdowe drogi. Zapuszczaliśmy się w takie zakamarki, że o asfalcie dawno należało zapomnieć. Szutrowe lub polne drogi były tak wąskie, że jadący potencjalnie z góry samochód mógłby sobie i nam zrobić spory problem. Dawno chcieliśmy zawrócić, ale nie było gdzie. I nawet, gdy zdarzyła się "wolna", nieogrodzona pochyłość, gdzie według mnie można by autem pomanewrować, to Żona się nie zgodziła uważając, że to jest stromizna, na dodatek prowadząca w dół, co z ulgą przyjąłem, bo mi pachniało niemożliwością wyjazdu. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wracać tyłem, bo nie mogliśmy liczyć, że gdzieś tam wysoko, na zboczu góry będzie lepiej. Tu ewidentnie wiało lekką grozą, która bardziej znajdowała miejsce wewnątrz Żony. Mnie było łatwiej, bo jednak miałem wpływ na to, co robię. W końcu Żona przyuważyła nachylone miejsce, na które można było wjechać tyłem, ale pod górę. I nawet, gdyby się nie udało, spokojnie należało się spodziewać, że auto swobodnie wróci na drogę i jadąc nadal tyłem będzie można poszukiwać kolejnej okazji. Udało się i natychmiast odetchnęliśmy z ulgą, gdy Inteligentne Auto zaczęło jechać przodem do kierunku jazdy.
W domu byliśmy o 15.00. Późno, jak na tę porę roku, Inteligentne Auto po raz pierwszy od wielu miesięcy zaparkowałem w garażu. Żona, trochę spłoszona, mi kibicowała. Problemów nie było.
Bardzo szybko zaczęła się schyłkowość, która pogłębiła się po II Posiłku. Żona siłą woli jeszcze coś robiła przy laptopie, a ja symulowałem zajęcia wchodząc na e-podróżnika i wypisując sobie sobotnie połączenia do Sypialni Dzieci i niedzielne, powrotne. Wstępnie je skonsultowałem z Synem, który będzie mnie przywoził i odwoził na kolejowy dworzec usytuowany od ich domu o 7 minut jazdy autem. Dodatkowo dość dokładnie przejrzałem drugie wydanie szkolnej gazetki, które przysłała mi Córcia, zwłaszcza fragment - wywiad z nią, jako nauczycielką miesiąca.
Na górze byliśmy już o 18.00. Stać nas było jeszcze na obejrzenie kolejnego odcinka serialu Pete kombinator.
ŚRODA (13.11)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
Kwadrans przed czasem.
Nic dziwnego, skoro wczoraj spałem już zaraz po 20.00. Żona kapkę wcześniej.
Sprawę tę w łóżku przedyskutowaliśmy na zasadzie takiej, że Żona wyraźnie zdefiniowała problem, który miał się przebić przez moje grube warstwy i dotrzeć do mnie bez wyrzutów sumienia, o których w końcu stwierdziłem, że są głupie.
- Skoro już o 18.00 jestem schyłkowy, niczego nie chce mi się już robić, na dworze ciemnica, ciągnie mnie do łóżka, to chyba lepiej się temu poddać i po 8-9 godzinach snu wstać o 05.00. - Co prawda nadal jest ciemnica, ale za to jaka perspektywa... - Sam poranny rozruch daje energię, człowiek jest wyspany i świadomość, że "już" o 07.00 noc zacznie się wycofywać, że się ma przed sobą niestracony i w pełni wykorzystany krótki jesienno-zimowy dzień, poprawiają nastrój...
- Najważniejsze, że sam sobie to powiedziałeś i się przekonałeś... - podsumowała Żona.
Tedy tak będziemy robić, ja bez żadnych wyrzutów sumienia.
Już o 07.00 zadzwoniła Córcia. Znowu się zszokowałem, że tak wcześnie, skoro zajęcia zaczyna o 08.00.
- A bo muszę rozwiesić w szkole nowy numer gazetki... - śmiała się.
To przedyskutowaliśmy jej zawartość, a poza tym To kiedy wstają dzieci, skoro ty?... i A ty o której wstajesz?
Córcia wstaje o 05.30, a dzieci godzinę później. Mimo oczywistego marudzenia udaje się z nimi wyjechać po pół godzinie, co, uważam, jest świetnym wynikiem.
Na kanwie rozmowy z Córcią wrócił temat ferii międzysemestralnych. Na horyzoncie pojawiły się pewne komplikacje i z miejsca z Żoną musieliśmy je przedyskutować. Wersji i wariantów mnóstwo, a żadne z nich nie mogło być idealne.
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za wycinanie kokornaka. Oplatał on cały jeden płotek przy tarasie wchodząc brutalnie na cis, czarną winorośl i leszczynę pchając się jednocześnie na taras. Nadszedł czas, żeby dotrzeć do źródeł, czyli zobaczyć, z którego miejsca wyrasta, bo w tej gęstwinie tego stwierdzić było nie sposób. Udało się wyciąć część od strony tarasu, a to, jak się później okazało, była drobnostka.
Po I Posiłku przygotowywaliśmy przesyłkę dla Ofelii. Główną zawartością było 21 naklejek zdobytych w pocie czoła w Biedronce, aby ogłupione dziecko mogło zdobyć jakiegoś debilnego Produkciaka.
Ja przygotowałem stosowny list (na kopercie widniało SZANOWNA PANI <...>, a on sam zaczynał się słowami DROGA OFELIO) napisany dużymi drukowanymi literami zakładając, że już sobie z czytaniem poradzi, informujący ją co i dlaczego jej przesyłamy. Jednocześnie na kopercie umieściłem tekst, aby Q-Wnuk się nie wtrącał, nie pchał się do czytania, bo Ofelia musi sobie sama dać radę, zakończony wieloma wykrzyknikami. Jednocześnie włożyliśmy do środka po dysze dla każdego też informując, że każde ma swoją. Żona wydrukowała stosowną naklejkę i pięknie kolorowymi kwiatuszkami i motylkiem kopertę przyozdobiła. Całość zapakowałem i poszliśmy we troje do paczkomatu traktując to jako element (emelent) spaceru.
Po powrocie wyciąłem cały kokornak od strony ogrodu i wreszcie mogłem ujrzeć, gdzie jest jego korzeniowa baza. Była rozbudowana przez lata niesamowicie. Postanowiłem od wiosny świadomie go prowadzić niczym pędy winorośli.
- Jezu! - usłyszałem, gdy wróciłem do domu. - Nie spodziewałam się, że tego będzie aż tyle... - wyrwało się Żonie, gdy mimochodem zauważyła na tarasie niesamowitą górę zielska.
Jutro będę to wszystko musiał zapakować do worów.
Po II Posiłku nie napadła nas schyłkowość. Oczywiście przez świadomość, że już o 18.00 możemy niczym nieskrępowani pójść do sypialni. Była dopiero 17.40. Nawet ja stwierdziłem, że nie róbmy jaj i że nie możemy granicy pójścia na górę przesuwać i przesuwać na wcześniejszą. A robić w domu nie było już co. To znaczy było, ale nie o tej porze roku i dnia, a nawet gdyby, to start byłby potrzebny od samego rana. Stwierdziłem więc, że
Dziś wezmę się na początku
Kierując się szczyptą rozsądku
I z oczu nie tracąc wątku
Dokonam pewnych obrządków
I nadam sprawie zaczątku
W Klubowni robienia porządków.
pójdę do Klubowni i zacznę ciąć kartony na mniejsze kawałki, żebym łatwiej mógł je pakować do worów. Kartony różnego autoramentu opanowały tam całą przestrzeń tworząc pionierskie przedpole do robienia jeszcze większego bajzlu, co zresztą przez 1,5 roku mieszkania w Tajemniczym Domu nastąpiło. Praca ta charakteryzowała się tym, że mogłem ją w każdej chwili zacząć i przerwać, czyli w cięciu było 100 % cięcia bez straty czasu na przygotowania i sprzątanie. Ale praca wciągała, jak prawie każda, i gdy się ocknąłem była już 18.20. Ale i tak miałem dobrze, bo w łóżku znalazłem się o 18.30.
Więc tak samo wcześnie, jak wczoraj, obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator. Był to ostatni sezonu pierwszego. Historia ciągnąca się przez cały sezon zakończyła się pomyślnie dla rodziny oszustów. Ale jak to w takich przypadkach bywa, jedno oszustwo pociąga za sobą drugie, więc w ostatnim odcinku scenarzyści sprytnie wprowadzili zaczyn do historii, która chyba będzie się ciągnąć przez cały drugi sezon.
CZWARTEK (14.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Po porannym rozruchu wszystko szło swoim trybem - ja pisanie i onan sportowy, Żona swoje 2K+2M. Zaskoczyła mnie tylko tym, że na dole pojawiła się już o 06.30.
- Skoro ty wstajesz o 05.00, to ja siłą rzeczy muszę...
Mógłbym przeprowadzić złośliwy eksperyment i zacząć regularnie wstawać o 04.00, co dla mnie nie stanowiłoby żadnego problemu. I patrzeć, co w tej sytuacji zrobi.
Już o 07.30 zadzwoniłem do Córci. Była w drodze do szkoły. Złożyliśmy jej życzenia z okazji jej święta. Okazało się, że po uroczystości (osiemnastka Wnuka-I) będzie nocować u brata, więc zapowiada się dłuższy kontakt z Wnuczką i Wnukiem-V.
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za pakowanie zielska do worów. Wyszło 5 sztuk z samego tylko tarasu.
- Ale zrobiło się łyso... - usłyszałem Żonę, gdy po raz pierwszy ujrzała całkowicie odsłoniętą barierkę-płotek do tej pory zawalony kokornakiem.
Po I Posiłku nadal pracowałem w liściach. Zgrabiłem je na tarasie pod milinem amerykańskim, na ścieżce prowadzącej z drewutni do kompostowników i nad Bystrą Rzekę, i na ścieżce prowadzącej do szklarni.
Były tego góry. Robota była o tyle dłuższa i wysiłkowa, że wszystkie liście, łopata za łopatą, za każdym razem przyciśnięte miotłą, żeby nie rozwiewało, zanosiłem na zbocze, tuż pod okno Bawialnego tworząc potężną górę. Ona od razu stała się bardzo ciekawa dla Pieska, który wyszedłszy na siku bezbłędnie skręcił w jej kierunku, żeby zobaczyć, co też się tam dzieje. Ten manewr Pieska nie mógł się powtarzać, stąd zaraz potem powbijałem na przejściu prowadzącym do liściowej (liściastej?) góry bambusowe drabinki. Dla znawcy piesków taka przeszkoda na pewno wydawałaby się śmieszna, bo dowolny piesek by ją bez problemu sforsował z racji widocznej dla wszystkich rachityczności przeszkody. Ale Piesek tego nie zrobi. Wszelka forma przemocy fizycznej u niego odpada. Nawet kotu ostatecznie nic by nie zrobił z wyjątkiem nastraszenia go, żeby symulować wobec Państwa i innych piesków, że jest jednak psem.
Po co to wszystko? Otóż założyliśmy z Żoną, że skoro jakiś czas temu w tym miejscu ulokował się na chwilę jeż, na chwilę może dlatego, że natychmiast został wykryty przez Bertę, to mimo wystraszenia zdecyduje się wrócić skuszony taką górą liści, zakopie się w niej i miło spędzi zimę w stanie hibernacji.
Dzisiaj zadzwoniła Czarna Paląca, więc musiało się stać coś istotnego, bo normalnie kontaktuje się przez Facebooka. I stało się. Po Morzach Pływający zdał egzaminy w Bardzo Dużym Mieście, które otworzyły mu wreszcie drogę do stopnia kapitana. A to było jego morskim marzeniem od zawsze. Teraz na statku, gdyby Bóg istniał, byłby pierwszym po Bogu, ale skoro nie istnieje (ustaliliśmy z Czarną Palącą), to na statku będzie "tylko" pierwszym. Gratulacjom I przekaż Po Morzach Pływającemu (dzwonił do żony z Bardzo Dużego Miasta świeżo po uzyskaniu wyników) nie było końca. Od razu też z wielką estymą zaczęliśmy się zwracać do Czarnej Palącej per Pani Kapitanowo, ale pod koniec rozmowy ustaliliśmy, że na blogu nie zmienię jej imienia Bo to dotychczasowe mi się podoba.
Przed II Posiłkiem korzystając jeszcze z marnego światła wycinałem na ogrodzie różne suszki. Ciekawe, że gdy grabiłem liście, Żony nie było ani razu, żeby zobaczyć, co robię. A gdy tylko zacząłem wycinać, pojawiła się dość szybko. Może dlatego, że praca ta była cichą, nie to co szuranie grabiami i szelest liści, a cisza, jak u bawiących się dzieci, jest zawsze mocno podejrzana i trzeba natychmiast się zainteresować, co się dzieje. Widocznie zadziałał taki macierzyński instynkt, tu względem roślinek, że wyschniętych? Szkodzi nic! No i musiała się odbyć setna dyskusja na temat wycinania, sensu tej czynności i jej sposobów.
- Bo w ten sposób przyspieszasz zimę... - chwyciła się niespodziewanego argumentu - ... a ja bym chciała, żeby jeszcze były ślady jesieni. - Nie szkodzi, że niektóre roślinki są suche, ale to wszystko razem tak ładnie wygląda...
Użyłem chyba nawet sensownych argumentów, co Żonę w miarę uspokoiło, a nie takich prymitywnych i ją prowokujących Oczywiście, masz rację. Najlepiej byłoby, gdybym suszki wycinał przy temperaturze, na przykład -15 stopni.
Tak więc na szczęście "dyskusja" była krótka.
II Posiłek był na tyle wcześnie, że po nim Żona miała czas na drukowanie moich biletów tam i z powrotem (w niedzielę będę wracał z Metropolii Flixbusem, takim czymś po raz pierwszy - rezerwacja konkretnego miejsca, toaleta...), różnych pomocniczych "dokumentów" potrzebnych do biurowej obsługi domowego gospodarstwa (akurat "wyszły") i naklejki na grzbiet piątego (tak, tak!) już segregatora 5 Blog Emeryta, a ja na marudzenie Do 18.00 jest czasu, że ho, ho i co ja będę robił skoro jestem po liściach zmęczony i myśl o cięciu kartonów w Klubowni jest mi obmierzła!
Ostatecznie Żona wymyśliła wspólny spacer z Pieskiem, na co ochoczo przystałem. Było onirycznie - ciemno z lekką mgiełką, z lampami oświetlającymi drogi i ścieżki oraz rośliny, z przemykającymi gdzieniegdzie postaciami i ze Stylową, rzęsiście oświetloną, która wydawała się być olbrzymim statkiem na morzu, jedynym funkcjonującym, w którego wnętrzu siedziały dwie pary, jakby zagubione w tej dużej przestrzeni.
Spacer oczywiście dobrze nam zrobił, zwłaszcza że w międzyczasie, nomen omen, zrobiła się18.00.
Ledwo weszliśmy do domu, a zadzwonił Wnuk-III. Dopytywał, czy przyjadę na dwie noce, ale gdy dowiedział się, że tylko na jedną, nawet się zmartwił nie w stylu kilkunastolatkowym.
- Szkoda, bo myślałem, że będziesz dłużej i będzie można porozmawiać.
Musiał więc nadrobić przez telefon. Precyzyjnie zdał mi relację, kto będzie na osiemnastce brata (wyszło, że 30 osób) i przedstawił różne warianty noclegów. Zgodziliśmy się, że sprawa jest mocno skomplikowana i na miejscu się zobaczy.
- A jak przygotowania?
Milczał szukając właściwego określenia.
- W szczerym polu?... - pomogłem mu.
Uśmiał się i potwierdził.
- Ale przecież najważniejsze jest towarzystwo, kontakt z różnymi osobami, wspólne przebywanie ze sobą, a reszta schodzi na dalszy plan... - chciałem, żeby znał moje stanowisko.
- Też tak uważam, ale rodzice inaczej... - Mama nawet kupiła jakieś filiżanki i talerze...
Rozmowa zeszła na szkołę. Okazało się, że wspólna jazda z bratem, Wnukiem-IV, specjalnie mu nie leży, a często całkowicie.
- Bo, gdy lekcje się skończą, marudzi, żeby od razu jechać do domu. - A ja bym jeszcze chętnie gdzieś poszedł z kolegami. - Na hamburgera, na przykład... - wybuchnął śmiechem. - To on mi marudzi, że też chce hamburgera. - To muszę go zabrać, a potem nie oddaje mi kasy. - Specjalnie zostawia w domu. - Chociaż ostatnio mi oddał... - zreflektował się.
Radziłem mu, żeby za każdym razem przed wyjściem wymóc na nim, żeby wziął swoją kasę. Westchnął tylko. Obaj wiedzieliśmy, jak trudno jest cokolwiek wymóc na Wnuku-IV.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek drugiego sezonu serialu Pete kombinator. Kwadrans przed dwudziestą już spałem. Żona? - nie wiem, bo słuchała jeszcze, ale znając ją...
PIĄTEK (15.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Poranny rozruch był o tyle prostszy, że po nocnym grzewczym czuwaniu kuchni zachował się w niej miły żar. Wystarczyło go trochę przegrzebać pogrzebaczem, wrzucić bierwiona i bardzo szybko zaczęło pięknie buczeć. Nawet nie trzeba było czyścić szyby i wybierać popiołu.
Żona pojawiła się na dole o 06.30. Od razu ją uspokoiłem, że tak wczesna pora pojawienia się jej może być.
Ciekawe, bo przed onanem sportowym najpierw pisałem. Może znowu odezwała się we mnie mobilizacja w związku z moim wyjazdem do Metropolii?...
W trakcie meczu Polska - Hiszpania rozgrywanego w Maladze w ramach turnieju Billie Jean King Cup równolegle robiłem inne rzeczy - zjadłem I Posiłek, logistycznie przygotowywałem się do wyjazdu i wstępnie pakowałem, robiłem Żonie zapas drewna i mógłbym zrobić znacznie więcej, gdyby nie emocje związane z meczem, który skutecznie przykuwał mnie do laptopa.
W pierwszym pojedynku grały Magda Linette i Sara Sorribes Tormo. Po... 3. godzinach i 51. minutach (czwarty lub piąty pojedynek pod względem czasu trwania w historii kobiecego tenisa) Magda wygrała 2:1. W meczu prowadziliśmy więc 1:0. Gdyby ktoś nie wiedział, co oznacza powiedzenie "poruszać się na ostatnich nogach", to mógłby tylko spojrzeć na Magdę, a wszystko stałoby się jasne.
W drugim pojedynku grały Iga Świątek i Paula Badosa. Po ponad 2. godzinach Iga wygrała 2:1. A to oznaczało, że w meczu prowadziliśmy 2:0 i go wygraliśmy. Trzeci mecz deblistek nie miał znaczenia, więc się nie odbył.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator. Rewanżowego meczu w Lidze Narodów Portugalia - Polska nie oglądałem. Nie stać mnie było na "zarwanie nocy" w kontekście wyjazdu i potencjalnie kiepskiego spania u Wnuków.
Polska przegrała w Porto 1:5.
SOBOTA (16.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Po porannym rozruchu przeprowadziłem bardzo długi onan sportowy związany nie tylko z wczorajszą porażką. I zaraz potem odgruzowywałem się, a Żona przygotowywała solidny I Posiłek, żebym dotrwał do głównych uroczystości u Wnuków.
Z Uzdrowiska miałem wyjechać planowo o 10.10. Żona odprowadziła mnie na dworzec autobusowy. Zakładaliśmy, że przyjedzie duży autobus (przy kupnie biletu na e-podróżniku wybraliśmy taką opcję), ale e-podróżnik sobie, a życie sobie, a raczej ekonomia sobie. Przewoźnikowi nie opłacało się wysyłać takiej przewoźnej kolubryny tylko po to, żeby w 2/3 swojej objętości przewozić powietrze. Stąd przy 10. minutowym opóźnieniu pojawił się zgrabny busik. Wszyscy mieli miejsca siedzące i mimo moich obaw nie było ciasno, zwłaszcza że zająłem sobie miejsce w rzędzie z pojedynczymi siedzeniami.
Mógłbym powiedzieć, że podróż przebiegła komfortowo, gdyby nie fakt jakiegoś obłędnego grzania. Bardzo szybko zacząłem zdejmować kolejne okrycia, aż w końcu nie miałem już co z siebie zdjąć, za przeproszeniem. Żona bardzo się zdziwiła, że nie interweniowałem u kierowcy. Miałem kilka razy już panu coś powiedzieć, ale za każdym razem jakoś nie miałem... śmiałości. Na kilku raptem przystankach z prawdziwą ulgą przyjmowałem wpadanie do wnętrza zimnego powietrza, gdy jacyś pasażerowie wysiadali lub wsiadali.
Podróż zleciała o tyle szybko, że przez całą drogę "rozrysowałem" ze sporymi szczegółami (wszystko w pamięci) nasze najbliższe z Żoną życie aż do moich 80. urodzin. Ze szczegółami finansowymi, miejscem zamieszkania i z tym wszystkim, co nam może według moich planów się przydarzyć. Było to bardzo wciągające. Ubawiłem nieźle Żonę, gdy smsem wysłałem jej szkic moich rozważań z dopiskiem Szczegóły po powrocie. Lubi te moje plany, wyliczenia, nawet gdyby miało z nich nic nie wynikać.
Busik na tyły (względem dworca kolejowego) Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii przyjechał o czasie. Miałem do dyspozycji do odjazdu pociągu godzinę i 45 minut.
- Szkoda, że jednak nie wziąłem ze sobą książki... - informowałem Żonę chcąc ją zdenerwować. - I co przez tyle czasu będę robił?...
Wiedziałem, że po tym pytaniu Żona zdenerwuje się jeszcze bardziej.
- Mogłem sobie fajnie poczyt...
- Nie denerwuj mnie! - Tyle razy mówiłam ci, żebyś ją sobie wziął....
- No tak, ale nie chciałem zwiększać ciężaru torby... - A przecież jednak jednej takiej książki nawet bym ciężarowo nie poczuł.
- Mówiłam ci, żebyś mnie nie denerwował!
Zamilkłem więc wiedząc, że nadszedł czas dać Żonie szansę, aby mi coś wymyśliła.
- Kup sobie w kiosku tą swoją, no wiesz, tą..., no tą, co tak lubisz przeglądać w sklepach, gdy jesteśmy na zakupach...
- Angorę? - zareagowałem z aplauzem, bo pomysł był świetny.
- No, Angorę, i czas ci zleci.
Najpierw poszedłem na perony dworca kolejowego, żeby mieć pełną orientację co, gdzie i jak i żeby przed odjazdem pociągu wrócić spokojnie i na pewniaka. Sam dworzec i perony od ostatniego razu się nie zmieniły. Były nadal piękne i swoim ogromem, ale też organizacją we wszelkich aspektach, robiły światowe wrażenie. Sprawiał mi przyjemność fakt, że w wieku 74. lat, w tej ucieczce od wielkomiejskości, w tej pewnej izolacji od cywilizacji potrafiłem się od razu odnaleźć. Czułem się światowo.
Po powrocie do Galerii nadal tak się czułem. W olbrzymich pomieszczeniach, przy wariackich tłumach potrafiłem odnaleźć wszystko to, czego potrzebowałem. Najpierw toalety oczywiście, a potem Inmedio.
Stanąłem w drobnej kolejce mijając po drodze do właściwej lady gazetowej jakąś drobną z wystawionymi na niej wszelkimi gadżetami e-papierosowymi. Były na niej być może PODy, POD-MODy, zasilacze, AIO, Sticki, atomizery, zespoły grzewcze, E-liquidy, różne akcesoria i tym podobne gówno.
- Pan pali? - zapytało dwudziestoletnie dziewczę stojącego przede mną młodzieńca, na oko lat 35.
- Nie... - odburknął i podszedł do zwolnionej lady gazetowej.
- Ja też nie palę... - odezwałem się natychmiast zadowolony z siebie, że ją uprzedziłem z durnowatym pytaniem. Dopiero po jej niczego nierozumiejącym wzroku zorientowałem się, że wyskoczyłem niczym filip z konopi, że wyszedłem na starego dziada, który, wiadomo, że jeśli pali, to "zwykłe" papierosy, a najlepiej, gdyby to dziewczę znało stare marki, to Sporty, Radomskie, Klubowe czy też Ekstra Mocne, wszystkie popularnie zwana sztynkatorami. Po ich paleniu nikt by teraz z palaczy nie przeżył nawet roku. Bo wiadomo, że staremu dziadowi, zupełnie nie są znane współczesne metody szkodzenia sobie, zatruwania się i skracania życia, co akurat, to ostatnie, nie jest wcale takie złe.
(tu drobne językowe wyjaśnienie - filip z konopi, a nie Filip z konopi, gdyż w gwarze białoruskiej filip to zając, tu oczywiście skryty w wysokich roślinach).
Ledwo zawstydzony minąłem młode dziewczę, gdy usłyszałem dialog między nią a parą trzydziestolatków, która się pojawiła i ze znawstwem dyskutowała.
- Bo słyszeliśmy, że jest promka na PODy...
- No niestety, była, ale już się skończyła. - Mogę państwu w promce zaoferować dwa wkłady...
I widząc wielki zawód przybyłych dodała I w promce mogę jeszcze dodać...
Nie usłyszałem co, bo już kupowałem Angorę.
Najpierw ta "promka" o mało co nie spowodowała mojego szczerego wybuchu śmiechu, a potem mnie zatrwożyła.
- Apka, promka... - to takie infantylne skomentowała Żona, gdy zdałem jej relację Ponoć "promka" funkcjonuje już od sporego czasu, a ja o niej usłyszałem dzisiaj po raz pierwszy.
Z Inmedio wyszedłem większym światowcem, niż gdy nim byłem wchodząc.
Cały czas miałem mnóstwo czasu, więc z wielką przyjemnością poszedłem do Costa Coffe. Przy kawie o średniej mocy i przy serniku (ocena dobry), przy Angorze delektowałem się aurą. Ale ile można? Postanowiłem więc oswoić jeszcze podziemny dworzec autobusowy, żeby jutro przyjść do niego, jak do siebie. Przestudiowałem wszystkie stanowiska, ciągi komunikacyjne, oznaczenia i informacje oraz patrzyłem na organizację ruchu przyjeżdżających i odjeżdżających autobusów. Niezwykłe i światowe.
Na peron przyszedłem rozsądnie wcześnie. Nie za wcześnie, żeby nie było to wstydliwie adekwatne do mojego wieku, ale też nie za późno, żeby jednak było to z nim zgodne. I znowu podziwiałem.
Pociąg odjechał punktualnie, o czym zawiadomiłem Syna.
- A mógłbym zobaczyć legitymację osoby represjonowanej? - zapytał młody, sympatyczny pan konduktor przy sprawdzaniu biletów. - Bo nigdy nie widziałem i jestem ciekaw, jak wygląda...
- O fajnie... - podsumował za chwilę oglądając ją z dwóch stron, a ja się zastanawiałem nad tym jego określeniem. Nawet umiał się znaleźć, gdy mu zasugerowałem, że średnio fajnie, gdy się spojrzy na moje biometryczne zdjęcie, bo stwierdził Nie, dlaczego? Fajnie...
Nie chciało mi się tłumaczyć mojego stosunku do zdjęcia, z którego widać jak na dłoni, że represje musiały być znacznie cięższe od tych, których faktycznie w stanie wojennym doświadczyłem.
Na dworcu Syna nie było. Wszyscy, którzy przyjechali, błyskawicznie poznikali odebrani przez swoich bliskich. Postanowiłem odczekać 15 minut nie dzwoniąc do Syna, bo założyłem, że jest tak pochłonięty przygotowaniami do uroczystości, że zapomniał o bożym świecie. Stwierdziłem, że przy tak pięknej pogodzie po kwadransie oczekiwania zrobię sobie do Sypialni Dzieci 7. kilometrowy spacer "dźwigając" tylko podręczną torbę (jednak dobrze, że nie wziąłem książki) i akurat zdążę na 17.00. Jednocześnie zimno-sadystycznie myślałem o momencie, w którym Syn nagle, w wielkiej panice, oblewany na przemian uderzeniami zimna i gorąca, uświadomi sobie Boże, przecież ja miałem odebrać tatę z dworca! i będzie do mnie telefonował, a ja mu odpowiem teatralno-fałszywym tonem Ale synuś, nie przejmuj się, zrobiłem sobie przyjemny spacer, właśnie idę do was i zostało mi jeszcze pół godziny drogi...
Syn z gwizdem zajechał 5 minut przed moim wyruszeniem.
- Tato, ja cię przepraszam, wszystko mi się pokręciło! - Tak byłem pochłonięty przygotowaniami do uroczystości, że zapomniałem o bożym świecie.
Zszokował się moim pomysłem.
- Ale tato, to jest 10 km! - Szedłbyś 2 godziny!...
Chyba jednak dobrze, że po mnie przyjechał.
W domu żadnych specjalnych śladów przygotowań widać nie było. Owszem, na granicy salonu i kuchni były ustawione trzy stoły z krzesłami dla osiemnastu dorosłych osób, a po kątach stoliki dla dzieci, ale ogólnie nie można było uświadczyć żywego ducha, nawet Synowej i nie czuło się, że za chwilę ma być impreza na 30 osób. Ale w końcu pierwsi goście mieli pojawić się dopiero tuż przed 17.00, więc po co było panikować. Tylko Wnuk-III postanowił mi towarzyszyć, więc mieliśmy okazję wspólnie obśmiać pewną dużą wnękę kredensową, która była zastawiona w trzech wymiarach nowymi talerzami, talerzykami, spodeczkami i filiżankami kupionymi przez jego matkę, o czym on niedawno telefonicznie mnie uprzedził.
Za jakieś pół godziny napięcie wzrosło, bo Syn wyjechał odebrać z pętli autobusowej gości, a Synowa na dole zabroniła z nią komukolwiek rozmawiać Bo się muszę skupić!
Imprezowe życie pojawiało się w kilku etapach.
Najpierw ze sporym impetem z chwilą przybycia tych odebranych z pętli - Warszawianki II (siostry ciotecznej I Żony), jej córki, Warszawiakówny i partnera, Warszawiaka. Ja i Warszawianka II staliśmy na stanowisku, że osiemnastka pierworodnego syna może przydarzyć się jego rodzicom tylko raz, więc nie może się odbyć ot tak, o suchym pysku. To tak sprowokowało Syna, że zaczął z szaf kuchennych wyciągać wszystko co miał, co się uzbierało przez lata, jak powiedział, Bo my przecież nie pijemy, a różni nam znosili. Stąd zebrało się tego tyle, że wszystkie ustawione butelki zajęły cały 1 m2. Ustawiłem je w rzędach, w tyle najwyższe (metaxa, szampany), z przodu wszelakiego rodzaju szczeniaczki. Nie było człowieka, z wyjątkiem dzieci oczywiście, na którym przy wejściu ten zestaw nie zrobiłby wrażenia, zwłaszcza że wszyscy znali gospodarzy i wiedzieli, że alkoholu nie spożywają.
Czego tam nie było? Jednym słowem należałoby odpowiedzieć - wszystko!
Synowa na tę wystawienniczo-alkoholową hucpę nie zająknęła się słowem. Trzeba jej to oddać.
Drugi wyraźny etap miał miejsce, gdy przyjechała Córcia z Wnuczką i z Wnukiem-V. To są dzieci w takim wieku, że, dodatkowo przy swojej specyfice (ruchliwość i gadatliwość), są w stanie wzbudzić każdą imprezę.
Trzeci zaistniał, kiedy z racji liczby przybyłych gości została przekroczona pewna swoista bariera potencjału określona stosunkiem decybeli i liczną różnorodnych rozmów do kubatury i powierzchni salonu i kuchni, w których te różnorodności się toczyły. Bariera ta została błyskawicznie przekroczona.
Więc kto był? Zadanie to jest trudne, ale muszę mu sprostać pro memoria, dla przyszłych pokoleń, a nawet i obecnych, gdy kiedyś, gdy już mnie nie będzie, te ostatnie ockną się i będą mogły skorzystać z wiarygodnych wspomnień. Przy okazji wymieniania pozwolę sobie w kilku przypadkach wnieść pewne uwagi, spostrzeżenia i komentarze.
Oto obecni:
- gospodarze, Synowa, Syn i czterech Wnuków (Syn mnie zaskoczył, bo używał alkoholu kilka razy czegoś tam sobie dolewając; nie pytałem, żeby go nie płoszyć; Wnuk-II może pojawił się na dole ze dwa razy, wcale nie więcej ...Wnuk-IV) - 6 osób,
- Córcia, Wnuczka i Wnuk-V - 3 osoby,
- I Żona (poruszała się o jednej kuli; napisała świetny wiersz ABCB dla jubilata - najstarszego wnuka) - 1 osoba,
- Teściowie Syna (Teściowa szokująco dużo wypiła Beherovki; pilnowałem tego; Teść pękał ze śmiechu na widok różnych postaci narysowanych przeze mnie dla Wnuczki, która widząc je w końcu zabroniła mi rysować) - 2 osoby,
- ich syn (nie widzieliśmy się ponad 20 lat; pracował jakiś okres w Szkole jako informatyk) - 1 osoba,
- siostra Teściowej Syna - 1 osoba,
- jej syn (kawaler ponadtrzydziestoletni; upiekł główny tort) - 1 osoba,
- siostra Teścia Syna (78 lat, w świetnej kondycji i ładna) - 1 osoba,
- jej syn z żoną i dwiema córkami - 4 osoby,
- ojciec chrzestny Wnuka-I wraz z żoną i córką (ten, z którym dwa lata temu przy okazji bierzmowania Wnuka-I ciekawie dyskutowałem o nastawieniu do kwestii istnienia Boga i o religii; wtedy był już bardzo gruby, teraz jest monstrualnie - 160 kg; drobny spacer robi poważny problem; do Syna spływają różne wyrazy troski i niepokoju, w tym moje, ale on nic nie jest w stanie zrobić z pięćdziesięciojednoletnim facetem, chociaż się bardzo stara; nic nie pomaga) - 3 osoby,
- Warszawa (brydżyści; Warszawiak prawnik, ale nienadęty; Warszawiakówna - ponad 30 lat, jak samo imię wskazuje - panna; jej matka, Warszawianka II (gdy miała siedem lat, łapałem za ręce i robiłem karuzelę) - 3 osoby,
- ja - 1 osoba.
Razem 27 osób. Do tego 2 sunie, Furia i Nami, rasy corgi, umiejętnie i często dokładające się do przekraczania wspomnianej bariery potencjału.
Główny trzon imprezy (ciągle duża liczba gości, tort urodzinowy i dwa razy 100 lat) ciągnął się do grubo po 23.00, co w przypadku podobnych imprez u Synowej i Syna było swoistym ewenementem.
Ale po tym czasie nagle wszyscy zniknęli. Ci z gości, którzy mieli zostać i nocować albo zniknęli w pokojach (Warszawiakówna, Córcia z dziećmi), albo na dole cięli w brydża w składzie (parami): Warszawiak - Wnuk-I, Warszawianka II - ja.
Graliśmy jednego robra do 01.30. Drugi duet znacznie przegrał. Był taki momencik, kiedy mogła zapaść decyzja Gramy dalej!, ale rozsądek ostatecznie zwyciężył, zwłaszcza że dobrze wiedzieliśmy, że kolejny rober może zmieścić się w dwóch rozdaniach, ale może też ciągnąć się godzinami.
Spałem w pokoju z Córcią, Wnuczką, Wnukiem-V i ... chomikiem. Musiałem się z tym pogodzić. Chyba jeszcze w trakcie zaawansowanej imprezy, gdy nikt za bardzo nie myślał o jej końcu, co najmniej przez godzinę trwały przy stole dyskusje kto, gdzie śpi i dlaczego. Ci z gości, którzy mieli wracać do swoich domów dolewali tylko oliwę do ognia pomysłami. A każdy kolejny był lepszy. Bardzo szybko sytuacja stała się patowa, bo każdy z noclegowiczów okopywał się na swojej, dogodnej dla siebie pozycji. Ja chciałem spać u chłopaków, na pewno nie razem z Wnuczką i Wnukiem-V wiedząc co może być w nocy przy takich maluchach, dodatkowo z chomikiem. Okazało się, że od jakiegoś czasu jest już drugi, o czym nie wiedziałem. Tamtemu, który zdechł, źle nie życzyłem, ale dał mi on poznać, jak wyglądają noce z takim słodkim nocnym zwierzątkiem. Do pomysłu spania w jednym pokoju z Warszawiakiem też się nie paliłem, bo istniało podejrzenie, że chrapie.
W końcu się poddałem. Natychmiast poszczególne puzzle powskakiwały na swoje miejsce i temat noclegów był zamknięty.
NIEDZIELA (17.11)
No i dzisiaj wstałem cholera wie, o której.
Gdy się położyłem, najpierw słyszałem chomika, jak buszował. Hałas dość szybko zniknął, ale raczej nie za sprawą gryzonia. Po prostu szybko usnąłem. A potem do 06.30 budziły mnie wnuki. Nie wiem, czy naprzemiennie, czy tylko jedno z nich. Dla mnie nie było różnicy. Słodki, kwilący albo jęczący głosik na krótko przerywał ciszę i na tyle skutecznie, że za każdym razem się natychmiast wybudzałem.
Mogło im/jemu/jej się coś śnić albo coś chwilowo dolegało, więc znosiłem to z udręką. W końcu o 06.30 wstałem.
- Co się stało? - usłyszałem szept Córci.
- Nic, idę siku.
- To ja też.
Jej i moje niespanie obracaliśmy w żart. Nawet nie byłem w stanie się sfrustrować, bo, gdy o 08.00 wstałem kolejny raz, cała kiepska noc została mi wynagrodzona. Zwaliłem się na materac obok Wnuka-V i bezceremonialnie oraz głośno zacząłem go maltretować budząc go oczywiście. Kto trzymał i miażdżył takiego ciepłego, pachnącego, zaspanego, słodkiego gnypka, jednocześnie będącego od razu w dobrym nastroju (rodzice tak mu robią), ten wie, o czym mówię.
Z Wnuczką nie poszło już tak łatwo, ale było równie fajnie. Wlazłem do jej łóżka, więc natychmiast zła się wybudziła.
- Ale dziadku, daj mi jeszcze pospać!...
- Nie mogę! - i zacząłem ją "przytulać".
- Dziaaadku! - Ja chcę spać! - zaczęła mnie odpychać. Ale dziadek nie drgnął na milimetr, więc się zreflektowała.
- Dziadku, idź tam! - pokazała materac brata.
Dziadek poszedł, bo są granice sposobów wybudzania, ale spania już nie było. Wszyscy bez problemu zeszliśmy na dół.
Córcia ratowała mi życie kawami z ekspresu, a potem śniadaniem w postaci... kanapek.
Niedługo później na dół zeszła Warszawa i od razu zaczęliśmy grać w brydża. Tym razem Wnuk-III i IV uparli się grać w parze i zgodzili się, aby pierwszemu pomagał Warszawiak, a drugiemu Wnuk-I. Ostatni układ od razu skazany był na przegraną, bo gdy ledwo starszy brat zaczął coś tłumaczyć, Wnukowi-IV to się nie spodobało. Najpierw wrzeszczał, potem rzucił karty i nadal wrzeszcząc obrażony Jak śmiał! poszedł na górę i tyle go widzieli. Zastąpił go Wnuk-I po krótkiej, chłodnej (nikt się nie przejął) wspólnej analizie zachowania Wnuka-IV.
Tym razem wspólnie z Warszawianką II wygraliśmy.
Miałem jeszcze w planie w czasie tego mojego krótkiego pobytu powiesić w przedpokoju na suficie plafon, ale nic z tego nie wyszło. Cała sprawa mogła mi zająć maksymalnie pół godziny, ale wczoraj, gdy naciskałem Syna, żeby dał mi narzędzia To jeszcze dzisiaj zrobię, bo goście przecież już poszli, zaparł się i odmówił. A dzisiaj zszedł na dół na tyle późno, że nie było sensu za nic się już zabierać. Za to punktualnie odwiózł mnie na dworzec.
Powrót do Uzdrowiska był bez historii. Pociąg przyjechał punktualnie i punktualnie przywiózł mnie do Metropolii. Jedynym smaczkiem w tej krótkiej jeździe była sympatyczna sytuacja związana z młodym człowiekiem siedzącym naprzeciw mnie.
- Przepraszam, mógłby pan na swoim smartfonie sprawdzić wynik wczorajszego meczu Polska - Czechy?... - i zacząłem mu tłumaczyć, o co dokładnie chodzi.
- Oczywiście...
Ale i tak nie mógł połapać się w tym, co mu się wyświetliło, więc mu wytłumaczyłem istotne fragmenty. Polki wygrały 2:1. Magda Fręch przegrała swój mecz, Iga wygrała swój i o wyniku miał zadecydować debel (Iga i Kasia Kawa). W nim Polki zagrały rewelacyjnie i wygrały z teoretycznie silniejszymi Czeszkami. Jutro w półfinale zagrają z Włoszkami.
Miałem jeszcze pół godziny do odjazdu FlixBusa, wiedziałem co, gdzie i jak, więc na spokojnie mogłem porozmawiać z Żoną. Autokar był inną bajką niż bus, którym wczoraj jechałem. Więcej miejsca, wygodniejsze fotele, toaleta. I czas podróży był zdecydowanie krótszy. Na dworcu w Uzdrowisku znalazłem się nawet 10 minut przed planowanym przyjazdem.
Żona wyszła po mnie z Pieskiem. W pierwszej chwili, gdy wyszedłem zza rogu, Piesek mocno się skonfundował, był nieswój, i dopiero po 10 sekundach dotarło do niego, że to przecież Pan, więc dostał lekkiej szajby. Ale bardzo szybko stwierdził, że skoro stado jest już w komplecie, można zająć się swoimi sprawami.
W domu przegadaliśmy ze szczegółami całą moją podróż i pobyt u Wnuków. Jak widać z "krótkiego" opisu opowiadać było o czym, zwłaszcza że Żona często myliła się, kto był kto. Po II Posiłku szybko nastąpiła schyłkowość. Na dworze zrobiło się paskudnie, zaczęło padać i ogólnie postanowiliśmy nie kopać się z koniem. Wcześnie poszliśmy na górę, aby obejrzeć kolejny odcinek serialu Pete kombinator. Dałem radę.
Dzisiaj o 08.44 napisał po Morzach Pływający. Maila cytuję w całości, bo to, co zawiera, jest zwieńczeniem jego długoletniej pracy, krokiem milowym, poza tym jest zwyczajnie ciekawy dla szczurów lądowych.
Najważniejszy egzamin zawodowy trwał zaledwie 3.5 godziny od momentu rozpoczęcia do wręczenia potwierdzenie jego zdania.
20 minut na tłumaczenie polskiego tekstu na język angielski, 1h40min na zrobienie 6 testów składających się z 120 pytań z różnych dziedzin wiedzy,ale głównie z prawa i zarządzania statkiem.
Potem były pytania ustne z zarządzania i bezpieczeństwa statku, manewrowania i przepisów COLREG.
Atmosfera egzaminów, podejście egzaminatorów do nas było fantastyczne. Mimo naszego zdenerwowania i stresu wykazywali daleko idącą tolerancję i cierpliwie wysłuchiwali naszych prób przekonania ich o posiadaniu jakiejkolwiek wiedzy. Mimo stosunkowo łatwego egzaminu kilkunastu kandydatów zostało wyeliminowanych. Język angielski był właśnie tym elementem który wydawał się łatwy, ale wielu zdających popełniło błąd zapominając o takich prozaicznych drobiazgach jak kropka, przecinek itp i niestety nie zaliczono im tej części egzaminu.
DYPLOM KAPITANA ŻEGLUGI WIELKIEJ NA STATKACH O POJEMNOŚCI 3000 BRUTTO I WIĘCEJ?
Co to oznacza?
Mogę teraz kierować wszystkim co pływa i nadaje się do transportu morskiego od pudełka zapałek do statku o wyporności 1000000 ton. To jedno z uprawnień.
Drugie, ale z wielu innych uprawnień to na przykład mogę zatrzymać Prezydenta RP lub każdą inną osobę jeżeli będzie zagrażała bezpieczeństwu statku, a one muszą się do tego zastosować / to z Kodeksu Morskiego /.
To tak w skrócie Jak się czuję po tym wszystkim? Trudno to opisać. Nic właściwie się nie zmieniło poza tym,że dostanę wkrótce mój 6 dyplom morski. Na pewno nie czuję takich emocji jak te które towarzyszyły mi po zdaniu egzaminu na starszego oficera. Może to też świadomość, że dotarłem na szczyt i teraz będzie tylko prosta kreska zawodowa?
Oczywiście emocje powrócą kiedy po raz pierwszy samodzielnie odcumuję statek i będę musiał podejmować decyzje takie aby go bezpiecznie doprowadzić do portu przeznaczenia.
Z drugiej strony 39 lat pracy na morzu powinno trochę mi w tym pomóc.
20 minut na tłumaczenie polskiego tekstu na język angielski, 1h40min na zrobienie 6 testów składających się z 120 pytań z różnych dziedzin wiedzy,ale głównie z prawa i zarządzania statkiem.
Potem były pytania ustne z zarządzania i bezpieczeństwa statku, manewrowania i przepisów COLREG.
Atmosfera egzaminów, podejście egzaminatorów do nas było fantastyczne. Mimo naszego zdenerwowania i stresu wykazywali daleko idącą tolerancję i cierpliwie wysłuchiwali naszych prób przekonania ich o posiadaniu jakiejkolwiek wiedzy. Mimo stosunkowo łatwego egzaminu kilkunastu kandydatów zostało wyeliminowanych. Język angielski był właśnie tym elementem który wydawał się łatwy, ale wielu zdających popełniło błąd zapominając o takich prozaicznych drobiazgach jak kropka, przecinek itp i niestety nie zaliczono im tej części egzaminu.
DYPLOM KAPITANA ŻEGLUGI WIELKIEJ NA STATKACH O POJEMNOŚCI 3000 BRUTTO I WIĘCEJ?
Co to oznacza?
Mogę teraz kierować wszystkim co pływa i nadaje się do transportu morskiego od pudełka zapałek do statku o wyporności 1000000 ton. To jedno z uprawnień.
Drugie, ale z wielu innych uprawnień to na przykład mogę zatrzymać Prezydenta RP lub każdą inną osobę jeżeli będzie zagrażała bezpieczeństwu statku, a one muszą się do tego zastosować / to z Kodeksu Morskiego /.
To tak w skrócie Jak się czuję po tym wszystkim? Trudno to opisać. Nic właściwie się nie zmieniło poza tym,że dostanę wkrótce mój 6 dyplom morski. Na pewno nie czuję takich emocji jak te które towarzyszyły mi po zdaniu egzaminu na starszego oficera. Może to też świadomość, że dotarłem na szczyt i teraz będzie tylko prosta kreska zawodowa?
Oczywiście emocje powrócą kiedy po raz pierwszy samodzielnie odcumuję statek i będę musiał podejmować decyzje takie aby go bezpiecznie doprowadzić do portu przeznaczenia.
Z drugiej strony 39 lat pracy na morzu powinno trochę mi w tym pomóc.
PMP (pis. oryg.)
Tak więc, Panie Kapitanie, nasze ogromne gratulacje. Jesteśmy dumni z Pana osiągnięć i zaszczyceni długoletnią znajomością. I podziwiamy upór i dążenie do celu. Życzymy, aby wszystkie statki pod Pana dowództwem zawsze bezpiecznie docierały do celu ku chwale międzynarodowej żeglugi morskiej, tudzież polskiej.
PONIEDZIAŁEK (18.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Wstawało się trochę ciężkawo po wczorajszej nocce, ale nie było tak źle.
Po uzupełnieniu onanowych zaległości pisałem. Jakoś koło 11.00 dopadła mnie spora schyłkowość i byłem bliski położenia się na godzinkę. Zwłaszcza że Żona osłabiała moje morale mówiąc Przecież musisz odespać tę 01.30. Na szczęście okazało się, że należałoby dzisiaj zrobić uzupełniające zakupy. Żona wymyśliła, że lepiej będzie, gdy położę się spać po nich. Też tak mi się wydawało.
Z dużą przyjemnością wywlokłem z wąskiego garażu Inteligentne Auto i pojechałem w Uzdrowisko. Socjalna, odbiór prania, DINO i Biedra na tyle mnie zregenerowały, że odechciało mi się w dzień iść spać.
Pisałem do II Posiłku, by po nim zacząć oglądać zasrany sport i równolegle dalej pisać. Masakra. Oglądać było co. Najpierw zacząłem od meczu Polska - Włochy. W pierwszym pojedynku Magda Linette przegrała, w drugim Iga stoczyła trzysetowy bój z Jasmine Paolini, a ja do tego wszystkiego dorzuciłem mecz Polska - Szkocja w Lidze Narodów. Do 22.00 męczyłem się, bo męczyła się Iga, a Polacy od 4. minuty przegrywali 0:1. Ostatecznie Iga wygrała 2:1, a Polacy przegrali 1:2 i spadli do dywizji B Ligi Narodów, czego zupełnie nie odczytuję jako jakąkolwiek tragedię. Będziemy po prostu na swoim miejscu. A o wyniku meczu Polska - Włochy miał zdecydować trzeci mecz, deblowy. Miał się skończyć sporo po północy, więc z publikacją nie należało czekać.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego smsa, w którym martwił się, że może mnie dopaść większy stres. Miłe.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.51.
I cytat tygodnia:
Zdrowy rozsądek to rzecz, której każdy potrzebuje, mało kto posiada, a nikt nie wie, że mu brakuje. - Benjamin Franklin (amerykański polityk, drukarz, uczony, filozof i wolnomularz; jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych)