poniedziałek, 3 lutego 2025

03.02.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 62 dni.
 
WTOREK (28.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po normalnej nocy od czasu do czasu przerywanej tylko mokrym kaszlem. 
Wczoraj tuż przed udaniem się na górę miałem zaaplikowaną inhalację (jedną, a miały być w ciągu dnia dwie, ale godzin nie starczyło).
Po obejrzeniu kolejnego odcinka serialu Mad Men Żona z wielką werwą zaproponowała drugi tego wieczoru. Chętnie się zgodziłem.
- Ale ja zasypiam, ojej - usłyszałem w jego połowie i ujrzałem jej zbolałą twarz. - Nie gniewasz się?
Po raz pierwszy nie zauważyłem charakterystycznych objawów. Ubiegła mnie.
- I co teraz będzie? - A tak chciałam... - Poczytasz troszeczkę?...
Jest tak, że Żona lubi, gdy już opatulona zasypia, żebym ja jeszcze trochę poczytał, czyli poczuwał.
To wszystko nazywam "25 lat Cyrku", przy czym nazwa jest płynna, bo za rok będzie już "26 lat Cyrku", itd.
 
Dzisiaj o 05.18 napisał Po Morzach Pływający.
Jak na panujące warunki, całkiem sporo. Widocznie klawiaturę mają przybitą do blatu na mostku kapitańskim, czy jakoś tak.
W czasie sztormowej pogody statek zaczyna żyć swoim życiem  wprawiając w ruch 6 własnych położeń oraz pozostałych hałasów czyli zaczyna piszczeć, chrzęścić, chrobotać, trzeszczeć, zgrzytać,  . uderzać, stukać, walić, pukać, bębnić, dudnić,  trzaskać, rzęzić, turlać ,toczyć, przetaczać,  grzmieć,   zawodzić.
To ostatnie to wiatr.
Być może można było by dołożyć coś od fal przelewających się przez i po pokładzie,ale mi się nie chce.
Utrzymanie równowagi nawet jeżeli siedzi się na fotelu nie jest łatwe.
Napoje pije się na pół gwizdka ponieważ inaczej zawartość kubka znalazła by się nie tam gdzie trzeba nie wspominając o poparzeniu. Kucharz wczoraj stracił zupę gdy nieopatrznie na kilka sekund postawił garnek na śliskiej powierzchni. Szkoda bo była to pomidorówka zrobiona na niedzielnym rosole.
Trzeba być niezły wirtuozem , żeby po pierwsze wykrzesać z siebie siły i wolę do zrobienia czegokolwiek w takich warunkach, po drugie przygotować składniki posiłku przy okazji nie obcinając sobie palców i po  trzecie zrobić posiłek nadający się do spożycia. Zazwyczaj w taka pogodę robi się obiad jednodaniowy w wysokim garnku, żeby nic nie uciekło,a ludzie byli w miarę zadowoleni.
Nie wiem skąd to się wzięło,ale jak jest sztormowa pogoda to mam wilczy apetyt i chodzę ciągle głodny.
Podczas dobrej pogody jest odwrotnie.
Ciekawe jest to, że kiedy 40 lat temu po raz pierwszy wszedłem na pokład statku, zaliczyłem pierwszy hołd dla Neptuna " modliłem" się żeby ten koszmar się skończył.....
Powoli się wleczemy na północ  wzdłuż wybrzeża hiszpańskiego i raczej nic się nie zmieni ponieważ nad Zatokę Biskajską nadciąga kolejny niż i na pewno zahaczy nas południową ćwiartką.
Miłego dnia (pis. oryg.)
 
Jeszcze przed onanem sportowym cyzelowałem wpis. Trwało to sporo, więc zaraz potem, dla dywersyfikacji wysiłku, naniosłem sporo bierwion i narąbałem bezlik szczap. I z przyjemnością zasiadłem do onanu.
W trakcie I Posiłku zadzwonił Justus Wspaniały.
- Lekarka stwierdziła, że wasz przyjazd dobrze jej zrobi, więc czekamy na was w piątek o 15.00-16.00.
Sprawa jest jasna. W drodze powrotnej zabierzemy Q-Wnuki i przywieziemy je do Uzdrowiska.
Justus Wspaniały przeczytał nam wynik badań z tomografii komputerowej. Obie strony miały niezły ubaw. Nie jestem w stanie zacytować, ale było ciekawie. Mniej więcej z opisu można było wywnioskować, że stan kolana jest do dupy, ale poza tym wszystko z nim w porządku.

Po I Posiłku zrobiłem krótki wypad do Uzdrowiska. Na tapecie miałem tylko odwiezienie pościeli do pralni i drobne zakupy w Biedrze, ale istotne w kontekście wyjazdu za trzy dni.
- Dzisiaj wypiję Pilsnera Urquella. - natychmiast wyrzuciłem z siebie po powrocie, póki miałem w sobie elementy (emelenty) desperacji i odwagi. Nawet tego Żonie nie oznajmiłem, ani nie zakomunikowałem. Po prostu powiedziałem. Myślałem o tym sporo w drodze powrotnej i stwierdziłem, że każda tyrania w historii dziejów miała swój koniec, co zresztą kolejnym tyranom nie daje do myślenia.
Żona wyrzuciła z siebie dziwny dźwięk.
- Ale będę pił małymi łyczkami... - zaznaczyłem wiedząc i czując, że to dodatkowo może ją zmiękczyć.
- Ale na pewno małymi łyczkami? - była już moja.
- Tak, z wyjątkiem pierwszego.
Ten łyk był genialny, a gorycz, nomen omen, jeszcze długo tkwiła w moim gardle.
Żona stanęła nade mną, ledwo siadłem przy stole, żeby się dalej delektować.
- Ale, żeby była jasność... - Jeśli ci się pogorszy, to ja umywam ręce. 
I żeby bardziej dotarł do mnie ten przekaz, zaczęła mi przed nosem teatralnie machać swoimi pięknymi, smukłymi, pianistycznymi dłońmi.
Dalej już piłem spokojnie przygotowując logistykę naszego wyjazdu. A potem zabrałem się za obliczenia związane z zakupami Zatecky'ego. Wstępnie wyszło mi, że na 60 puszkach przepłaciłem względem ogłoszonej promocji 19,86 zł. Kwota śmieszna, ale gdzie zasady? No, chyba, że czegoś nie wiem. Ale się dowiem, bo spokojnie przygotuję stosowne pismo z załącznikami i wyślę. I poczekam. Mnie się nie spieszy.

Żona chyba stwierdziła, że skoro mogę pić Pilsnera Urquella, to i na spacer też mogę iść. Chętnie przystałem, zwłaszcza że pogoda była typowo przedwiosenna, słońce i +8 stopni. Z Pieskiem poszliśmy do Uzdrowiska Wsi. A w drodze powrotnej się rozdzieliliśmy. Żona wracała prosto do domu ze względu na Pieska, a ja poszedłem drugim brzegiem Bystrej Rzeki, żeby z tej, nieznanej mi, perspektywy obejrzeć wszystkie posesje stojące przy Pięknej Uliczce. Takie ciekawe, nowe wrażenie. Bo tyły budynków i posesji wyglądały zupełnie inaczej i nie twierdzę, że były zaniedbane. Raczej zhumanizowane, mniej wypicowane, kameralne i tajemnicze. Także na naszą patrzyłem innym okiem, a Tajemniczy Dom z tej strony prezentował się najciekawiej i był po prostu tajemniczy na tle "normalnych". Nawet udało mi się smsem przywołać Żonę do furtki i po raz pierwszy mogliśmy sobie pomachać z dwóch brzegów.
Gdy szedłem w stronę mostu mijając Intermache, zauważyłem nieduży teren ogrodzony taśmą. Pośrodku stała tabliczka z napisem SIEDLISKO PIUROPUSZNIKA STRUSIEGO. Ki diabeł, zwłaszcza, że nic nie rosło, bo to zima. W domu sprawdziłem - Pióropusznik strusi (Matteuccia struthiopteris (L.) Todaro) - gatunek paproci z rodziny onokleowatych. Onokleowate - rodzina paproci z rzędu paprotkowców. Obejmuje 4 rodzaje z ok. 5 gatunkami. Wszyscy przedstawiciele to paprocie lądowe. Jedynym polskim przedstawicielem tej rodziny jest pióropusznik strusi. 
Zdziwiłem się, a jednocześnie stwierdziłem, że botanicy to naprawdę muszą narobić przy byle okazji wielkiego rabanu (grodzenie, tabliczka), w sytuacji gdy w naszym Tajemniczym Ogrodzie rośnie tego w różnych miejscach od cholery. Bez grodzenia i tabliczek. Paproć to paproć - piękna. Ale będę musiał spojrzeć na zielsko inny okiem i trochę go wiosną i latem podhołubić. Skoro jedyny polski przedstawiciel...
 
Pod wieczór zadzwonił Kolega Kapitan. Dzisiaj zmarła Basia, nasza klasowa koleżanka. Od wielu lat nie spotykała się z nami. Z racji ciężkiej astmy nie wychodziła w ogóle z domu. Była cały czas pod tlenem.
Ale zawsze była dziewczyną, a potem kobietą pełną energii. Z charakteru, działań, sposobu bycia i ... ze słownictwa. W ogólniaku często zdarzały się nam na wuefie mecze w kosza - chłopaki kontra dziewczyny. Gdy miała piłkę, lepiej było zejść jej z drogi, a gdy się ją akurat posiadało widząc, że Basia naciera, najlepiej było piłkę od razu oddać koledze, pozbyć się jej, żeby impet szedł w inną stronę. Szła jak taran. A na którymś spotkaniu klasowym (mogliśmy mieć trochę powyżej trzydziestu lat) w ośrodku dysponującym sporym zielonym terenem zagraliśmy mecz piłki nożnej panowie kontra panie. Basia jako jedyna z dziewczyn grała. Znowu strach było się bać.
Ona i Zbyszek (nieżyjący), lekarz mieszkający na stałe w Niemczech, byli pierwszymi z klasy, którzy nas odwiedzili w Naszej Wsi. Potem były jeszcze w niej dwa klasowe oficjalne spotkania.
Z Basią zawsze fajnie się rozmawiało, bo miała poczucie humoru i dystans do spraw.
Basiu, dziękuję za wspólny czas i za energię, którą wnosiłaś do naszej klasy. 
CZEŚĆ TWOJEJ PAMIĘCI!
No cóż, taka wiadomość jak zwykle podcina mi skrzydła. Zawsze potrzeba trochę czasu, żeby wrócić do równowagi. I cierpię, bo nie będę mógł być na jej pogrzebie.

Dzisiaj Brat obchodził 70. rocznicę urodzin. Dwukrotnie dzwoniłem do niego późnym popołudniem, żeby w razie czego mógł spokojnie odespać nockę, ale bez rezultatu. Po obejrzeniu 1,5 odcinka serialu Mad Men miałem wysłać mu życzenia, gdy oddzwonił. Był na piwku ze znajomymi, a w pracy miał wolne. Porozmawialiśmy jak zwykle, w jego stylu monologowo-irytująco-naiwno-ciekawym i sympatycznym.
- A jak się czujesz? - zapytałem.
- Ja? - Dobrze. - Ale czuję się samotny... - trochę się zasępił, więc na chwilę umilkł. 
I zaraz musiał mi wytłumaczyć tę swoją  samotność, coś, czego tłumaczyć nie trzeba. Normalnie, gdybyśmy się widzieli, w końcu huknąłbym na niego, żeby nie opowiadał w sposób irytujący o rzeczach oczywistych, o prawdach "nieodkrytych", ale byliśmy daleko od siebie, miał urodziny i po prostu musiał się wygadać.
A z tym, że musi się wygadać i że czuje się samotny nic nie da się zrobić. Musiałby się od nowa urodzić, tak jak ja zresztą, i to od razu w innej rodzinie. Bo nad nim chyba bardziej niż nade mną ciąży odium dzieciństwa (chociaż je wspominamy z czułością i nie jest to syndrom sztokholmski), zwłaszcza rodziców, przede wszystkim Ojca. Oczywiście w dorosłym życiu był kowalem swojego losu i to jego różne decyzje wpływały na jego przyszłość, ale jednak fakt, że pozostał w tym swoim świecie, w świecie pewnego zasklepienia rodzinnomiasteczkowego w połączeniu z destrukcyjnym działaniem Ojca w każdej Brata dziedzinie życia miał dla jego przyszłości decydujące znaczenie.
Ale to takie wymądrzanie się, czyli pieprzę oczywiste farmazony, jak nie przymierzając Brat, któremu mam to za złe.  
Bo co by było, gdyby przy wchodzeniu w dorosłość dostał inną propozycję od życia, albo później, albo nawet teraz. Prawie na pewno nie zamieniłby się z wielu, wielu powodów, bo Rodzinne Miasto było     i jest jego światem. A teraz doszedłby jego wiek, który przy jego mentalności, intelekcie, jest barierą już nie do przejścia. Wcześniej, dziesiątki lat temu, musiałby przekreślić całe swoje dotychczasowe życie, urwać jego logiczną całość, spalić za sobą wszystkie mosty, żeby tworzyć całkowicie nowe.       A miał ku temu kilka okazji. I o tym, że jednak pozostał w rodzinnomiasteczkowych układach na pewno nie decydował brak odwagi. Raczej powiedziałbym, że w różnych decyzjach przeszkadzał mu fakt, że jest po prostu dobrym człowiekiem, chociaż ta dobroć często przechodząca w irytującą głupotę (kompleksy) i naiwność wielokrotnie odbijała się czkawką na jego życiu, w ostatnim akordzie, na przełomie zmian ustrojowych, drastycznie. Ale i później wykazywał się głupią i naiwną dobrocią. Tak ma.
Smutno mi się zrobiło.

ŚRODA (29.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
W nocy stosunkowo mało kaszlałem. 
A poranek wystartował pod każdym względem wzorcowo. Wyluzowany najpierw trochę pisałem, a potem przeszedłem do onanu sportowego.
Ten slow time trwał przez cały dzień. Najpierw wydawało się, że tak będzie do 14.00. Tę część dnia "zakłócił" tylko I Posiłek i drobne czynności gospodarcze. A resztę wypełniło różne oglądanie i gadki poprawiające nam humor w kierunku niedzielności. Przy czym włos był dzielony nawet aż na 16.
Po 14.00 mieliśmy pójść na spacer, ale tylko we dwoje, bo wczoraj Piesek nadwyrężył sobie na spacerze tylną lewą łapę. Prowokowała piękna pogoda. Ale nagle ona się skisiła, zaczął padać deszczyk i zostaliśmy w domu, żeby dalej dzielić włos, ale już "tylko" na 8. Dzieliliśmy go do II Posiłku. 
Po "tradycyjnej" inhalacji poszliśmy na górę. Ja miałem świadomość, że dzisiaj była niedziela.
Żona nie za bardzo, bo martwiła się o mnie i o Pieska. 
 
Obejrzeliśmy dwa odcinki serialu Mad Men. Postanowiliśmy go "zmieścić" jeszcze w tym tygodniu. Jutro będą dwa ostatnie. Potem niczego nie będziemy oglądać przez ponad dwa tygodnie. Ferie.

CZWARTEK (30.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Żona rano, jeszcze przed Blogową, zaaplikowała mi gorącą galaretkę. Załatwiła mnie w ten sposób, że częściej niż ostatnio kaszlałem bardzo mokrym kaszlem, a to, ponoć, było bardzo dobrze.
Długo siedziałem nad onanem sportowym.
Z samego rana, gdy życie nie ruszyło jeszcze na dobre, pojechałem po dwie skrzynki Socjalnej.
- Bo jeszcze teraz jestem na miejscu. - zakomunikował mi pan tymczasowo zajmujący się sprzedażą detaliczną.
Tymczasowo, bo u niego w biurze ujrzałem nowy, gotowy do umocowania, szyld o sprzedaży detalicznej i dowiedziałem się, że od 1. marca, tuż przy szlabanach, wodę będzie można kupować Bo wie pan, żeby jednak obcy ludzie nie kręcili po fabryce.
- A co ze starym baraczkiem?
- Zostanie zburzony i w to miejsce postawimy ładny budyneczek i tam już będzie można kupować wodę. - Z ulicy, że tak powiem.

Po bardzo wczesnym I Posiłku sam z siebie poprosiłem Żonę o inhalację. Czułem, że mi pomaga.         I natychmiast, już o 10.00, byłem z powrotem w sypialni. Zdrowo ogacony i poprzykrywany. Godzinę czytałem, dwie spałem mimo Fafika. Wstawałem mocno spocony, ale nie dziwota, skoro w ramach ogacenia miałem na głowie czapkę, a na stopach skarpety. Czułem się zregenerowany.
Po ostygnięciu, nomen omen, pojechałem w Uzdrowisko. Odebrałem paczki, zawitałem na chwilę do Intermarche, w aptece kupiłem syrop prawoślazowy (nie miałem pojęcia, że coś takiego istnieje, ale Żona miała) i odebrałem pranie.
Na początku wyraźnie już stromego odcinka drogi, ujrzałem panią, której kilka dni temu, gdy z pralni zjeżdżałem w dół, zaproponowałem podwózkę.
- A nie, dziękuję, mam blisko, do sklepu.
- A chętnie, bo to długo pod górę... - śmiała się dzisiaj.
Pani mniej więcej w moim wieku, o charakterystycznej twarzy palaczki, mocno pobrużdżonej, ale mimo tego nie wywołującej nieprzyjemnych skojarzeń z bajkami dla dzieci o złych czarownicach, bo wystarczyło że się odezwała nie wspominając o uśmiechu, a skojarzenie to w zalążku było likwidowane, nieprzesiąknięta nikotyną, miła, inteligentna. Z przyjemnością można było porozmawiać. I to od niej dowiedziałem się, gdy przejeżdżaliśmy przez przejazd kolejowy, że pociągi mają wrócić na trasę od pierwszego.
- Lutego? - mocno się zszokowałem.
- Tak. - Kończą gwałtem prace, czyszczą nasypy, wycinają chaszcze. - Dowiedziałam się od córki, która mieszka w Metropolii.
- To rewelacja! - ucieszyłem się i dopiero teraz zorientowałem się, że na torach jest duży ruch, większy niż dotychczas. Moc sprzętu i ludzi.
- Ponoć podróż z Uzdrowiska III do Metropolii ma dzięki temu trwać godzinę krócej?
- Tak. - I teraz będzie łatwiej jeździć do córki i do lekarza w Metropolii.
Zjeżdżając w dół zatrzymałem się na przejeździe (taka okazja) i pasłem oczy ich nowością i podziwiałem, że szyny są prościutkie. Jak oni to zrobili, skoro żadna z nich, wcześniej prowizorycznie poukładana, nie tworzyła linii prostej, tylko niepokojące esy floresy?

W domu znowu weszliśmy w dyskusje i poprawianie sobie nastroju. Wszystko rozważaliśmy w trybie "16". Wstępnie też ustaliśmy z Córcią parametry jej przyjazdu z Wnuczką, Wnukiem-V i Rhodesianem.
Miałby to być 10.02 - 16.02. Teraz Córcia to musi sobie wszystko poukładać.
Po II Posiłku 
Łykałem bez protestów, bo smakowy, 
Z buteleczki syrop prawoślazowy
i bez protestów poddałem się ponownej inhalacji. Zgrzany natychmiast umknąłem na górę.
 
Wieczorem obejrzeliśmy dwa ostatnie odcinki serialu Mad Men. Nie skończył się tak dla głównego bohatera, jak od początku serialu sądziłem po czołówce i po tym, co wyprawiał przez cały czas. Scenarzyści gładko domknęli jego postać i go "w ostatniej chwili" odcyborgowali, ale i inne wątki ciekawie, inteligentnie i optymistycznie podomykali. Ostateczne wrażenie po serialu zostało słodko-gorzkie z domieszką smutku.

PIĄTEK (31.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.

Nie mogłem dospać do 06.00. Chyba przez dzisiejszy wyjazd.
Mamy oto koniec stycznia. Tylko patrzeć, jak będą Święta Wielkanocne i wakacje... A potem...
Od rana pisałem, żeby zminimalizować straty w pisaniu i ograniczyć zaległości, i szybko zabrałem się za pakowanie.
Ranek był nietypowy. Po Blogowych zainkasowałem syrop prawoślazowy, kisiel, naniosłem sporo bierwion, zainhalowałem się i poszedłem na godzinę do sypialni...  spać. I dopiero po wszystkim był     I Posiłek. W trakcie pakowania się dmuchawa nagrzewała łazienkę.
Odgruzowałem się na 45% (30% - prysznic bez  głowy - Żona zabroniła; 10% - paznokcie góra, dół dalej wrastał;  5% - golenie - nie było potrzeby strzyżenia i skracania brody).
 
W drogę wyruszyliśmy o13.40. Podróż przebiegła spokojnie, u Nowych w Pięknej Dolinie byliśmy o 16.10. Tylko dlatego "tak późno", bo Żona postanowiła kupić w DINO, już w Pięknym Miasteczku, śledzie w słoiku. Później się okazało, że śledzie były przeterminowane, po otwarciu mocno bąblowały, a ja nie mogłem reklamować, bo paragon Żona wyrzuciła do przysklepowego kubła na śmieci. Nawet stwierdziłem, że pójdę przy latarce szukać, ale  zostałem wyśmiany z pukaniem się po głowie. O dziwo robiły to panie. Justus Wspaniały milczał.
Przy wejściu  do salonu zrobił się straszny młyn, bo Ziutek i Bruno nas "rozpoznali" i się cieszyli. Zwłaszcza Ziutuś był wylewny, bo jest taki uczuciowy, no i pieski miały dobre skojarzenia ze żwaczami. I się nie zawiodły. Bo prawie natychmiast wyciągnąłem trzy i, jak ręką odjął, nagle wszystko się uspokoiło. Można  było się wprowadzić i rozpakować.
Byłem ciekaw Lekarki. Wydawało mi się, że przy jej charakterze i przy tym, co ostatnimi czasy przeżyła, ujrzę wrak człowieka, a tu stała przede mną "normalna" Lekarka, energiczna i uśmiechnięta. Zresztą nie kryła się z tym, że liczyła, że nasz przyjazd powinien ją chociaż trochę zregenerować i odciągnąć myśli.

Gospodarze byli już po obiedzie (inny system), ale, ponieważ akurat zrobiła się nasza pora żywieniowa, zaserwowali nam bigos. Z dokładką. I gdy Justus Wspaniały rozpalił w kominku, można było przy winie oddać się błogiemu i długiemu siedzeniu i rozmowom. Tematów, w tym stałych, nazbierało się jak zwykle mnóstwo, w tym doszły nasze świeżynki, które wcześniej na blogu Justus Wspaniały umiejętnie i czujnie wyłuskał.
Wyłuskał też mój przewlekły kaszel. Stąd bardzo szybko sam osobiście podał mi dwie potężne łyżki jakichś syropów Bo jakbyś u nas dłużej pobył, to od razu bym cię wyleczył! Lekarka zaś kategorycznie oznajmiła, że musi mnie osłuchać. A kategorycznie dlatego, że spodziewała się mojego oporu. A ja przecież nigdy nie miałem oporów, żeby, za przeproszeniem i nomen omen, się obnażyć. Zwłaszcza że Justusowi Wspaniałemu mogłem pokazać rzeźbę mięśni i kaloryfer na brzuchu mężczyzny w moim wieku, czym doprowadziłem go do łez.
Po wnikliwym osłuchaniu Lekarka postawiła diagnozę.
- Osłuchowo wszystko jest w porządku, nie ma szmerów na...
- A mówiłem cały czas, że jestem zdrowy! - głośno wszedłem jej w słowa jednocześnie oskarżycielsko patrząc na Żonę.
- ... ale osłuchowo! - zaznaczyła. 
I z dalszego wywodu Lekarki wynikało, że powinienem płuca prześwietlić, bo mogę mieć bezobjawowe zapalenie oskrzeli, zapalenie płuc, a w najlepszym razie raka.
I w takiej przyjemnej atmosferze zeszło nam do 22.00. Dla nas to już prawie środek nocy.
Spałem w pokoju Syna Lekarki tłumacząc to tym, że w nocy swoim kaszlem nie chcę budzić Żony.
 
SOBOTA (01.02)
No i dzisiaj wstałem o 07.40.
 
Spało się nieciekawie, bo to nowe miejsce. Co z tego, że miałem przestrzenny komfort i minimalnie kaszlałem. Mózg wiedział swoje. 
Rano wszyscy zgodnie stwierdzili, że musiałem nie kaszleć lub kaszleć zdecydowanie mniej, bo praktycznie niczego nie słyszeli. Ale, gdy już byłem na dole, jako tako do kaszlącej (kaszlowej?) normy wróciłem. Justus Wspaniały znowu zaordynował mi syrop, po czym wyszedł z chłopakami na długi spacer. A my we troje przy pobudzającej kawie z kawiarek długo rozmawialiśmy o ... książkach.
Lekarka teraz praktycznie nie kupuje żadnej chociażby z racji braku miejsca na ich gromadzenia, ale i finanse mają tu wiele do powiedzenia, więc wypożycza w bibliotece w Pięknym Miasteczku. A ponieważ Piękne Miasteczko jest śmiesznie małe, na dodatek dawno temu utraciło miejskie prawa, więc wszyscy wszystkich znają, układy są mocno zhumanizowane, a jedyna pani bibliotekarka pracująca na pełnym etacie zna swoich czytelników i zna ich ... gusta.
- Wie pani - kiedyś odezwała się do Lekarki, bo są na stopie niezwykle zaprzyjaźnionej - że u nas czytelnictwo wygląda całkiem nieźle ?...
Czyli może nie jest tak źle, jak na rysunku Mleczki.
Przed telewizorem siedzi charakterystyczny polski facet - na nogach rozklapane kapcie, dres z wypchanymi kolanami, podkoszulek biały na ramiączkach, tzw.  żonobijka, opinający brzuszysko, ryj prostacki i nieogolony, w ręce puszka piwa - i się drze rozradowany:
- Hela, Hela chodź szybko! - Mówią o nas!
Zza framugi kuchennych drzwi wychyla się kobita o podobnym sznycie co mąż, równie rozradowana.
A z telewizora wypływa głos spikerki: "Ubiegłoroczne badania wskazują, że w tamtym roku 63% polskiego społeczeństwa nie przeczytało ani jednej książki!"
Biblioteczne warunki są takie, że można naraz wypożyczyć choćby i 20 książek. I nie ma tak, że jest sztywny, jednomiesięczny termin na ich oddanie. Termin ten jest dość elastyczny i, gdy pani z biblioteki uzna, że powoli książki należałoby oddawać, wysyła delikatnego smsa, żeby czytelnika nie stresować. Z niego nadal wcale nie wynika żaden termin. Po jakimś czasie, też umownym, pani wysyła maila, też miłego i niestresującego. I dopiero znowu po jakimś czasie telefonuje. Ale nadal jest miło.
Z relacji Lekarki wynikało też, że czytelnik nie wnosi żadnej kaucji. A po co, skoro wszyscy się znają?... Może dlatego to czytelnictwo w Pięknym Miasteczku wygląda całkiem przyzwoicie.
 
Po śniadaniu gospodarze zniknęli i pojechali do Powiatu na rejestracyjny przegląd auta Lekarki. Ja najpierw połknąłem kisiel, a dopiero po jakimś czasie zjadłem I Posiłek. Nie wiem, czy Żona jadła cokolwiek. Mieliśmy czas dla siebie na tyle, że Żona mogła spokojnie popracować nad rezerwacjami, a ja przeprowadzić swój onan sportowy.
Po powrocie gospodarzy w kuchni (fajne miejsce) długo i szeroko rozmawialiśmy na tematy rodzinne. Jednych i drugich. Ciekawe, że to jest zawsze nośne. A potem znowu o naszych planach. Mogli na miejscu unaocznić sobie, jakie mechanizmy nami powodują i jak potrafimy świrować.
Cała trójka nie chciała mnie wypuścić na dwór, ale się zaparłem, bo ile można siedzieć w domu. Chciałem sobie zrobić samotny spacer i między innymi obejrzeć Dom Dziwo. Wycieczka była długa, niezwykle ciekawa, nostalgiczna i raczej smutnawa.

Wieczór spędziliśmy w salonie przy muzyce. Justus Wspaniały puszczał z Youtube'a fajne kawałki, a ponieważ sprzęcior ma, to się słuchało.
W międzyczasie zadzwoniłem do Brata i Bratanicy. Oni plus Siatkarz, Bratanek i jakieś zaprzyjaźnione z Bratem małżeństwo siedzieli w knajpie i czcili jego 70. urodziny. Pogadać się nie  dało, ale też mój telefon temu nie miał służyć. 
Na górze, w "swoich"sypialniach byliśmy już o... 20.00. Do 21.00 poczytałem. Żona, zdaje się, już od dawna spała.
 
NIEDZIELA (02.02)
No i dzisiaj wstałem o ... 07.40.
 
Spało się bardzo dobrze, bo spałem już "u siebie". 
Nad całym porankiem wisiało widmo naszego wyjazdu. Niby było sporo czasu, ale luzu już nie było.
Rozstaliśmy się sporo przed jedenastą, a już o 11.30 byliśmy u Krajowego Grona Szyderców. Przy czym zdrowo ich stresowaliśmy, bo najpierw, przed wyjazdem, wysłaliśmy wiadomość, że będziemy w południe, potem, z trasy, że o 11.40, a przyjechaliśmy, jak wyżej. Gwałtem musieli kończyć posiłek (śniadanie?). Nawet chwilę udało się przy kawie posiedzieć  i porozmawiać. Biorąc pod uwagę foteliki, bagaże dzieci, w ostatniej chwili zredukowane, nasze bagaże i Pieska, nieźle musieliśmy się nagimnastykować, żeby wszystko pomieścić. Czy to przeszkadzało dzieciom?...

W domu byliśmy o 14.10. Na tyle wcześnie, żeby usiłować nadgonić dwa dni niegrzania. Zastaliśmy +15 stopni. Gwałtem rozpaliłem, by móc spokojnie się rozpakowywać, a dzieciom, które natychmiast w salonie na narożniku dymiły, zabroniliśmy ściągania kurtek.
Pomysł był taki, a trudno było o inny, skoro w domu nie było niczego specjalnego do jedzenia, no i ta temperatura, że raz w tym tygodniu pójdziemy do Lokalu z Pilsnerem II i że ten raz musi wypaść dzisiaj. Dzieci były w swoim żywiole. W drodze do Lokalu, przy zamawianiu, jedzeniu i płaceniu. Koniecznie w tym celu musiały pójść ze mną do pana kelnera. Q-Wnuk płacił kartą, a Ofelia wręczała napiwek, oczywiście przy spuszczonej głowie coś tam bakając pod nosem. Chyba "proszę". Ale od razu odzyskała rezon, gdy pan wręczył im po dwa lizaki.

Po powrocie było już +17. Szło żyć, zwłaszcza że życie skumulowało się przy samej kuchni, przy której dzieci pytały, czy mogą zdjąć sweterki Bo nie wytrzymamy! 
Ja z powodu kaszlu i niespodziewanego mulenia w żołądku, a takiego zdublowanego stanu nienawidzę podwójnie, nie byłem specjalnie do życia. Stąd, gdy zadzwoniła Bratanica, która całą rodziną wpadła po  drodze jadąc do domu z Rodzinnego Miasta do Syna i Synowej, specjalnie rozmowny nie byłem. Raczej tematy ucinałem i się tłumaczyłem, ale dało się wyczuć u Bratanicy lekki zawód, bo bardzo się cieszyła, że wreszcie mogła odwiedzić swojego stryjecznego brata i tą atmosferą chciała się ze mną podzielić.
 
Pod wieczór szedłem na minimalizm, żeby tylko przetrwać. Przerobiłem z Q-Wnukiem trochę zadań,  naniosłem spory zapas drewna, z Żoną ubraliśmy świeżą pościel i to było "na tyle". Spałem już o 20.00. Żona z Q-Wnukami została na dole i nawet z nimi dotrwała do 21.00.

PONIEDZIAŁEK (03.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Z jednej strony nie musiałem i mogłem spać dłużej, bo wieczorna  umowa z Żoną była taka, że gdy na dole zrobi się ruch, to wyśle do mnie smsa, z drugiej jednak musiałem, bo to poniedziałek, dzień publikacji. Nawet Q-Wnuk o tym wiedział.
Stąd po włączeniu dmuchawy, porządnym ogaceniu się i swobodnym dostępie do łazienki mogłem zacząć od razu pisać. 
Robaczki przyszły o 07.30. Wkroczyły cichutko zdrowo mnie strasząc, ale były słodkie, zaspane i półprzytomne. Natychmiast zszedłem na dół, żeby gwałtem palić. A tam niespodzianka. Żona w nocy wstawała ze dwa razy, podrzucała bierwiona i utrzymywała ogień. Cholernie miło, zwłaszcza że przy względnej temperaturze my niezwłocznie mogliśmy się napić Blogowych, a dzieci mleczka Ja dzisiaj piję w złotym! A ja w srebrnym! I dzięki temu poranek był spowolniony.
Spowolnienie postępowało dalej, bo Żona zaordynowała mi kisiel. Dzieci ten ciekawy moment natychmiast wyłapały, więc były trzy kisiele. Nawet była między nimi zgodność co do smaków i jedno drugiemu ustępowało.

Trzeba było zabrać się za życie.
Szybko naniosłem bierwion, pospisywałem stany liczników i włączyłem kocioł oraz poodkręcałem zawory na kaloryferach w obu apartamentach. W środę do obu mają przyjechać goście. I pojechałem do Biedry na zakupy. Ale nie sam.
- Dziadek, a mogę jechać z tobą?... - Ofelia naprawdę potrafi być milutka.
Jakimś cudem odpaliłem Inteligentne Auto. W nocy co prawda stało na dworze, ale przecież  w trakcie ostatniej jazdy tam i z powrotem akumulator powinien był się sporo naładować. Więc gdy rozrusznik ledwo co kręcił i zaczynały się pojawiać złowieszcze ikony, w tym silnika i komputera, natychmiast przestałem. Z poprzedniego doświadczenia, jeszcze z czasów Naszego Miasteczka, wiedziałem, że jeśli akumulator wyżyłuje się do zera, to komputer bez zasilania potrafi się znarowić i wtedy trzeba fachowca, żeby gnoja wrócił do życia. A bez niego auto nie odpali, żeby nie wiem co. Wtedy akumulator był wymieniany na gwarancji i zdaje się, że po 6-7 latach nadszedł jego kres. Chyba i tak długo służył.
Odczekałem chwilę i uruchomiłem ponownie. Z trudnością, ale odpalił. Zrobiłem sporą rundę po Uzdrowisku, żeby po zakupach nie mieć kłopotów z zapaleniem.
Ofelia była pełnoprawnym kupującym. Odczytywała daty ważności, towar ładnie i asortymentami układała w koszyku, a przy kasie podawała mi, żebym skanował kody i mógł zapłacić. Była ważna, jak cholera, no ale taka okazja, bez brata, który by zaraz do wszystkiego się wtrącał.
W domu wyjątkowo wjechałem do garażu tyłem. Trochę stresujące, ale chciałem w razie czego przód Inteligentnego Auta mieć przy wrotach, gdyby trzeba było go odpalić na kablach, albo z garażu wyholować. No i postanowiłem podładować akumulator. I zobaczymy, gdy za kilka dni Inteligentne Auto będzie musiało garaż opuścić i nocować na parkingu.

Po I Posiłku Q-Wnuk dopilnował, abym razem z nim ćwiczył. Na ferie dostał, jak każdy zawodnik, wykaz ćwiczeń oraz opisany sposób biegania, czyli co drugi dzień w terenie po 3 km.
Zaczęliśmy nawet wspólnie. Przy drugim ćwiczeniu stwierdziłem, że jest niedobrze, a przy trzecim szybko zrezygnowałem. A to nie była nawet 1/3 całej serii.
- Ale dziadek, tu jest napisane, że takich serii muszę zrobić trzy z krótkimi odpoczynkami między nimi. - wytknął mi bezlitośnie moją fałszywą interpretację poleceń. 
To wygodnie rozsiadłem się na narożniku kibicując mu i dyrygując nie szczędząc uwag, pochwał i przygan, gdy się z czymś opieprzał. Zresztą to akurat robił bardzo mało, bo to taki zadaniowiec, stachanowiec. Napisane, zalecone, więc święte. Ale wiele mu pomogłem, na przykład, przy zapisie, bo trener zażyczył sobie, aby każdy dzień opisywał - jakie i ile obciążeń.
- Ale te ćwiczenia skseruj mi - poprosiłem Żonę - bo niektóre z nich mi się podobają. - Wyciągnę materac, żeby oszczędzać  kolana i je wprowadzę do swojego zestawu. - Ale oczywiście będę ćwiczył swoim rytmem i z odpowiednim dozowaniem, a nie jak ten stachanowiec...

Pozostał jeszcze bieg - odpowiednia trasa i odpowiednia długość. Poszliśmy we czworo na spacer. Od początku miałem wizję, jak to zrobić i wybrać. W Parku Samolotowym ją przedstawiłem i wiedziałem od razu, co będzie. Żonie natychmiast się nie spodobało, bo co rundę miała tracić Q-Wnuka z oczu na jakieś dwie minuty. Wprost straszne w przypadku samodzielnego chłopaka, prawie jedenastolatka, na dodatek znającego Zdrój. Bo trasa miała biec mniej więcej po regularnym czworoboku, wokół głównego domu zdrojowego, a każdy bok gwarantował inną nawierzchnię, a przede wszystkim krajobraz, więc o nudzie w trakcie biegania mowy być nie mogło. Powoli kruszyłem babcine lody. Start i koniec jednej rundy miał mieć miejsce w Parku Samolotowym. A ponieważ stwierdziłem, że cały obwód zmierzę krokami, żeby wiedzieć, ile rund Q-Wnuk musi przebiec, więc ustaliliśmy, że ja po pierwszym mierzeniu ustawię się na jednym narożniku, Żona na przeciwległym i wtedy dam znać telefonicznie sygnał do startu.To znaczy zrobiła to Ofelia. Tak więc Q-Wnuk nas dogonił, gdy nadal liczyłem kroki, by pod moim okiem nas przegonić, i za chwilę, za kolejnym rogiem wpaść w czujne, rozbiegane oko Żony. Pierwsza runda była z głowy, a Q-Wnuk od razu, z biegu, przystąpił do drugiej.
Gdy dobrnąłem do końca mierzenia, idealnie wyszło, że obwód liczy sobie 600 m, czyli trzeba zrobić    5 okrążeń. Q-Wnuk nawet po drugiej rundzie trochę się zszokował tą piątką, ale natychmiast poleciał dalej. Szybko ustaliliśmy z Żoną, całkiem już spokojną, skoro po 2. minutach Q-Wnuk się pojawiał, że na dzisiaj wystarczy, że nie można tak od razu i że jutro zrobi cztery rundy, a dopiero pojutrze pięć. Więc, gdy rozogniony, czerwony na twarzy przyleciał, zastopowałem go i wytłumaczyliśmy mu całą ideę. Nawet przyjął to z ulgą, tak był zmachany. Ale na kartce pod dzisiejszą datą uczciwie napisał 1800 m, 8 minut

W nagrodę poszliśmy do Galaretkowej. W połowie kosztów partycypowały dzieci, które nawet same z siebie to... zaproponowały Bo to jeszcze nie wakacje! Przyszło im to o tyle łatwiej, że tuż przed wyjściem zadzwoniła Teściowa, Prababcia, że oto wysłała Robaczkom po 100 zł na każdego Do ich dyspozycji i uznania!
W Galaretkowej grałem w szachy z Q-wnukiem. Dwa razy wygrałem, ale nie dało mi to żadnej satysfakcji. Q-Wnuk był tak rozkojarzony, że gra nie miała sensu. 
- Naskarżę ojcu, gdy przyjedzie, i opowiem mu, że grałeś, jak patałach.
- Ale dziadek! - Nie mów! - Byłem rozkojarzony! - oburzył się. 

W domu, w trakcie pisania, zadzwonił Syn. Przegadaliśmy całą wczorajszą wizytę Bratanicy z rodziną i mój wczorajszy stan. Syn właśnie w tej sprawie dzwonił przede wszystkim. Wytłumaczyłem mu i przeprosiłem. Sam mnie przede mną tłumaczył. A potem wysłałem przepraszającego smsa do Bratanicy.
Ostatnim poważnym wyzwaniem dzisiejszego dnia, a w zasadzie wieczoru, była kąpiel Robaczków. Nie wiem, co im do głów nakładli rodzice, ale oboje oznajmili, że oni chcą się kąpać co... drugi dzień.  I najlepiej w wannie. Więc odparłem, że z tą wanną to po moim trupie i nawet im wytłumaczyłem, dlaczego. Ale prysznica nie dało się uniknąć. Ofelię wykapałem, ale Q-Wnuk powoli, i to widać, czuje się już skrępowany, więc pewne czynności okraszałem żartem, ale pewne już sobie odpuszczałem. Tak to się dzieje. Kąpiel odbyła się w górnej gościnnej łazience, bo nagrzanej.
Być może te piękne czasy, gdy Robaczki były u nas przez tydzień i żadne z nich nie domagało się kąpieli, co skutkowało tym, że gdy dziadkowie zapominali, szczęśliwe i zdrowe dzieci wracały do rodziców nawet nie zdając sobie sprawy, ile zyskały z takiego pobytu, oprócz oczywistości, oczywiście, minęły bezpowrotnie.
 
Dzisiaj starałem się pisać z doskoku i w ciągu dnia tych doskoków organizować sobie, wyszarpywać, jak najwięcej. O dziwo, cała trójka wykazywała duże zrozumienie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy. Raz trójszczekiem. Nie mogła inaczej, skoro w sobotę rano nagle z salonu Nowych w Pięknej Dolinie za szybą ujrzała kota. Jednocześnie rzuciła się nań masą. Wszystko zrobiła  na tyle przekonująco, że chłopaki na tak poważny dźwięk i reakcję nie wytrzymały i też rzuciły się do szyby. Przez chwilę w domu zrobił się straszny łomot, po czym wszystko szybko się uspokoiło. Może z wyjątkiem Pani, która z powodu takiej reakcji Pieska długo nie mogła wyjść z podziwu i zadowolenia.
Drugi raz w poniedziałek jednoszczekiem. Piesek został wypuszczony na ogród. Żona zamknęła drzwi i szybko pobiegła do Bawialnego, żeby z Q-Wnukami obserwować, co będzie. A co miało być? Piesek wpatrzony w dół, w narożnik drzwi, żeby nie przegapić istotnego momentu, jakim jest ich otwarcie, w końcu nie wytrzymał i szczeknął ku radości trójki. Po czym został wpuszczony. Czy się obraził?...
Godzina publikacji 20.36.
 
 
 
I cytat tygodnia:
Nie mów niedbale o poważnych sprawach ani uroczyście o marnych. - Arystoteles (filozof, jeden z trzech - obok Sokratesa i Platona - najsławniejszych filozofów starożytnej Grecji. Nazywany też Stagirytą lub po prostu Filozofem. Był twórcą odmiennego od platonizmu i równie spójnego systemu filozoficznego, który bardzo silnie wpłynął na filozofię i naukę europejską).