12.05.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 160 dni.
WTOREK (06.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Dopiero po onanie sportowym i po bardzo wczesnym wyjeździe gości (10 godzin podróży do Dortmundu) przystąpiłem do cyzelowania wpisu.
W piątek, 02.05 (Dzień Flagi i Dzień Polonii i Polaków za granicą) wstałem o 05.30.
Rano
na górze miałem spokój i po króciutkim onanie sportowym mogłem pisać.
Tylko Blogowe nie smakowały, jak normalnie. Były ledwo ciepłe. Zimny
kubek ochładzał kawę, do tego podobnie robiły masło i olej kokosowy.
Muszę coś wymyślić, żeby je wstępnie ogrzać, jak to normalnie robię na
kuchni lub na indukcji.
Przed
08.00 przyszła do mnie Ofelia. Czy może być coś słodszego od takiego
babskiego, zaspanego słodziaka?... Szeptem mi zrelacjonowała, że brat
jeszcze śpi A Babcia prosi o kawę...
Nie
chciałem Żonie serwować takiego zimnego gluta, więc zszedłem na dół i
rozpaliłem w kuchni. Dzięki temu moja ostatnia Blogowa wreszcie sprawiła
mi przyjemność.
W trakcie porannego rozruchu, śniadań i I Posiłku niezbędne stało się ustalanie Co dzisiaj robimy?
Wszyscy brali w tym udział. Żona chciała mądrze rozłożyć wszelkie
akcenty na dzisiaj, sobotę i niedzielę, i to była wersja I, Q-Wnuk
wymyślił wersję II, bardziej zagęszczoną, ja zaś perfidnie dolałem oliwy
do ognia pakując wszystkie możliwe atrakcje w dzisiejszy dzień podając
to jako wersję III ku protestom Żony, ale z aplauzem Q-Wnuka. Ofelia
zaś, jako przyszła kobieta, rozsądna, na to wszystko podała swoją wersję
IV, wyważoną, podobną do babcinej. Ostatecznie udało się ustalić
kolejność atrakcji z zastrzeżeniem, że mogą nastąpić pewne modyfikacje w
zależności od sytuacji, co nawet Q-Wnuk zaakceptował.
Już
od razu pierwszą stała się jakaś gra planszowa, w którą zostałem przez
pozostałą trójkę wmanewrowany, mimo że byłem jej standardowo przeciwny z
moim stałym przekazem Ale po co ja mam się jej z wielkim trudem uczyć, gdy w chwili, w której zacznę cokolwiek łapać, wy wyjedziecie?!
W końcu niechętnie zacząłem grać przy stałych, niczym mantra, zapewnieniach Q-Wnuków Ale to jest bardzo prosta(!) (tak mówią zawsze, żeby mnie zanęcić) i fajna gra.
Emocji miałem tyle, co przy zbieraniu grzybów, ale liczyło się to, że
jesteśmy we czworo razem, no i Robaczki miały ubaw, gdy dziadek zadawał
idiotyczne pytania wobec oczywistych oczywistości.
W
końcu grę udało się przerwać z założeniem, że wieczorem ją dokończymy.
Pozostało liczyć, że życie, jak zwykle, zweryfikuje plany.
Pierwszym
poważnym punktem programu był ping-pong. Była nim zainteresowana cała
czwórka. Q-Wnuk i ja, bo rozgrywamy poważne turnieje do dwóch
wygranych meczów, Ofelia, bo strasznie jej się spodobało, zaczęła robić
gwałtownie postępy, a to ją jeszcze bardziej nakręcało, poza tym sama z
siebie i "po bracie" jest "sportowa", no i Żona, która również gra z
przyjemnością, ale to jest nic wobec przyjemności patrzenia, jak jej
ukochany Q-Wnuk leje non stop dziadka.
Niestety
stół ping-pongowy był zajęty. W sumie nie dziwota, skoro cały teren
OSiR-u był nadźgany kamperami, namiotami i ludźmi wypoczywającymi w
długi weekend w tamtejszych domkach kempingowych.
Postanowiliśmy
nie czekać i przyjść po południu ponownie. Tu zazgrzytało, bo ja
zaproponowałem, aby w drodze powrotnej, przed ponownym przyjściem na
ping-ponga, zajrzeć do domu.
-
Ale to nie ma sensu, bo potem wszystko się rozlezie, nie będzie się
chciało wyjść ponownie!... - rozsądnie argumentowała trójka.
- Ale ja przez chwilę będę musiał się zregenerować!... - rozsądnie argumentowałem ja.
Nie przyjęli tego do wiadomości.
Po
bardzo długim spacerze dotarliśmy do Panoramicznej. Taras praktycznie cały
był w gorących słonecznych promieniach, nieliczne miejsca w cieniu
oczywiście zajęte, więc na odpoczynek po raz pierwszy w historii naszych
pobytów ulokowaliśmy się wewnątrz. Było przyjemnie, bo nie dość że
panował chłód, to jeszcze odsapnęliśmy w wygodnych fotelach. Ja chyba
najmniej, bo ciągle byłem poganiany Ale, dziadek, pij to piwo!
(Kozel jasny) do tego stopnia, że Żona musiała wziąć mnie w obronę i krótko
wytłumaczyć Robaczkom na czym polega w takim przypadku proces
delektowania się.
Z góry mogliśmy zobaczyć, że tor saneczkowy działa. Dopytałem panią w kasie, od jakiego wieku można już samodzielnie zjeżdżać.
- Od ośmiu lat.
Ofelia
stała koło mnie cała zaaferowana, bo po drodze rozmawialiśmy, że
dzisiaj być może po raz pierwszy będzie mogła zjechać sama.
- O, to zjedziesz sama!
- Ale ja mam siedem lat... - uczciwie i durnowato przyznała.
Musiałem ją wprowadzić, a raczej wprowadzać, w dorosłe życie.
- A kiedy kończysz 8 lat?
- Za miesiąc...
- No, to jaka to różnica?! - Masz osiem!
Ustąpiła
wobec siły argumentu. We troje ustaliliśmy, że jedzie za nami, bo
będzie jechać wolno i nas przyblokuje. Na dole, po zjeździe, czekaliśmy
na nią i czekaliśmy. I obserwowaliśmy nabijając się, jak się snuje na torze.
Gdy w końcu się pojawiła i zanim wysiadła, brat nie omieszkał stosownie skomentować jej zjazdu.
- Ale ja jechałam pierwszy raz! - wydarła się na niego.
Potem
się przyznała cała zaaferowana.
- Od razu, na samym początku, scykorowałam i tak
zahamowałam, że się zatrzymałam i nie mogłam po tym ruszyć. - Ale nie
napiszecie rodzicom, że scykorowałam?...
Obiecałem, że absolutnie nie i słowa dotrzymałem, mimo że w pewnym momencie smsowo było gorąco na linii Uzdrowisko - Praga.
W drugim przejeździe Robaczki jechały we dwoje i były szybsze ode mnie. A to jest zawsze wartość dodana.
W drodze powrotnej w planach był Lokal Bez Pilsnera. Żona zamówiła kartacze (konsekwentnie), Q-Wnuk jadł fileciki z ryby morskiej i mizerię (znacznie poszerzył w ostatnim czasie swoje menu), Ofelia frytki (konsekwentnie ogranicza się i niczym nie można jej przekonać), ja zaś schabowy (ostatnio konsekwentnie). Kawałek schabowego ode mnie Ofelia bez protestów przyjęła, drugi z aplauzem Q-Wnuk, który dodatkowo wyżebrał od Babci jednego kartacza, o co zresztą nie było trudno, bo to Wnuczuś. Po wszystkim Wnuczuś deklarował niedosyt, a nawet głód, na szczęście za chwilę zapomniał w kontekście dalszych planów na dzisiaj. Ich główną pozycją był ping-pong.
Czas oczekiwania na realizację został trochę zaburzony, bo według Q-Wnuka powinniśmy się byli udać do OSiR-u natychmiast, a tu trzeba było jeszcze zrobić po drodze drobne zakupy w Biedronce.
- To kawałek mnie odprowadzicie, a ja potem sama wszystko zaniosę do domu, a wy pójdziecie grać... - Żonie przyświecało dobro wnuka, a przede wszystkim tworzyła sobie alibi, żeby zostać w domu, no i żeby mnie do niego nie wpuścić, bo dopiero Q-Wnuk by protestował.
Na szczęście zakupów było tyle, że każdy musiał coś nieść, więc zaapelowałem do sumienia Q-Wnuka, które powoli się w nim buduje.
- Przecież Babcia sama nie da rady tego wszystkiego zanieść!
- To postawcie wszystko przed drzwiami i idźcie od razu... - Żona nie chciała wpuścić mnie do środka.
Postawiłem
się i udało mi się wejść. Regenerowałem (czynność niedokonana) się
przez 5 minut, dosłownie. Nawet zdjąłem tenisówki, żeby bolący palec
chociaż przez chwilę odetchnął.
Na ping-ponga poszliśmy we troje. Z Q-Wnukiem nie wygrałem ani jednego seta. A Ofelia czyniła postępy w oczach. Wczoraj a dzisiaj to ziemia a niebo.
Wieczorem usprawniałem mój pobyt na górze. W tym celu zaniosłem garnek i czajnik, żeby rano móc podgrzewać kubek we wrzątku i pić wreszcie porządną Blogową. No i życie pomogło mi zweryfikować plany w kwestii nieszczęsnej gry planszowej.
-
Boli mnie palec w prawej stopie, muszę wziąć prysznic, jestem padnięty,
idę na górę i już nie wracam... - oznajmiłem kulturalnie, ale
zdecydowanie.
Nikt
nie protestował, bo przecież dzień nie jest z gumy, a Robaczki miały
jeszcze swoje wieczorne plany. O grze już dawno zapomniały.
Odgruzowanie
się na 40% mocno mnie zregenerowało. Drugim elementem (emelentem)
regeneracji była świadomość, że już o 19.30 zaszyłem się na górze.
Trzecim zaś czytanie książki.
Zasnąłem
niewiele przed 20.30. Jak kamień. Polecam Q-Wnuki lub własne wnuki tym,
którzy cierpią na bezsenność i mają kłopoty z zasypianiem.
W sobotę, 03.05 (Święto Konstytucji 3 Maja) wstałem o 05.50.
Chciałem o 05.30 i chociażby z tego widać, że wstawało się ciężko.
Tym
razem Blogowe miały prawie właściwą temperaturę. Wodą zagotowaną w
czajniku ogrzewałem w garnku kubek czekając, aż stopi się masło i olej
kokosowy.
Dopiero po pierwszej Blogowej z racji swojej nieprzytomności odważyłem się zacząć pisać.
O 07.15 napisał Po Morzach Pływający.
Dzień Konstytucji 3 Maja rozpocząłem od podlewania roślin. Potem ruszamy do Naszego Miasteczka kontynuować obchody. Pod Zamkiem ma być jakiś jarmark,ale planujemy spacery dookoła miasteczka czyli lody, park i jezioro
Miłego dnia
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Poranek
rozpoczął się spokojnie, bo dzieci od razu zajęły się sobą. Na
narożniku zaczęły budować potężną bazę i to je niezwykle zajęło i
wciągnęło. W tym celu wykorzystały narożnikowe poduszki, ale bardzo
szybko eskalacja potrzeb zaczęła się rozwijać. Bo konstrukcja wymagała
pomyślunku i materiałów. Więc zaanektowały wszystkie inne poduszki, w
tym spalne, a potem kołdry.
- Tylko nie zrzucajcie ich na podłogę... - prosiła Babcia przy pełnej zgodzie Robaczków.
Kołdry i poduszki okazały się nie najlepszym materiałem, więc bardzo szybko wylądowały na... podłodze.
- Ale kołdry i poduszki leżą na podłodze! - zauważyłem złośliwie.
Żona tylko machnęła ręką. I słusznie.
Zadaszenie
bazy było ciągle punktem newralgicznym, więc Babcia wpadła na pomysł i
ze schowka na tarasie przytargała materac do ćwiczeń. Rozłożony stał się
świetnym dachem. Do tego ja dołożyłem gruby koc w szkocką kratę oraz
zastosowałem system poduszkowych podpór, bo z kolei ściany się waliły i
baza była jak ta lala.
Dzieci poprosiły o latarki
(szczęśliwie mieliśmy dwie) i na długo zaszyły się w środku. Niczego nie
chciały, nie marudziły, było pięknie. Mogliśmy spokojnie przeżywać
poranek słysząc tylko przytłumione głosy świadczące o tym, że żyją i że
się jeszcze nie podusiły.
Goście z dołu wyjechali przed 10.00. Z kategorycznym zapewnieniem Koniecznie musimy do państwa przyjechać na święta i już jutro rezerwuję i wysyłam zaliczkę!
- A tu gdzieś w pobliżu mieszkają menele? - zainteresowała się pani na pożegnanie.
Wytłumaczyłem
jej, że tak i że to jest ich stała trasa między "ich" osiedlem a
Intermarche. Przy okazji wyjaśniłem ich metodę picia piwa na tej trasie i
osobistą kulturę w kwestii wyrzucania koło nas puszek po piwie, od
kiedy miasto postawiło vis a vis Tajemniczego Domu kubeł na śmieci.
-
Przedtem codziennie sprzątałem puszki, teraz ani jednej... -
przekazałem z dumą. Potęga Uzdrowiska. Nawet tutejsi menele są lepsi niż
gdzie indziej. Pani podziwiała.
- No właśnie... - dodała. - I zawsze chodzą pojedynczo...
Nie
wiedziałem, czemu miałaby służyć ta uwaga, ale podziwiałem
jej spostrzegawczość i obserwacje. Być może ją to w jakiś
sposób fascynowało, a może u siebie meneli nie miała, choć to przecież
niemożliwe, bo menele są wszędzie.
Okazało się, że goście w drodze powrotnej do domu zatrzymają się na rybkę w okolicach Powiatowego Miasta. Serce mocniej zabiło.
Śniadanie
dzieci było urozmaicone. Zjadły jajka na miękko, parówki i grzanki.
Q-Wnuk załapał się na pierwszy tegoroczny szczypior. Z ciężkim sercem
ściąłem trzy pierwsze największe odrosty, no ale skoro mu obiecałem...
Po I Posiłku zabraliśmy się za sprzątanie dołu. Mieliśmy duży komfort, bo dzieci zniknęły ponownie w bazie i był święty spokój.
Baza
bazą, ale przecież były ważniejsze sprawy, które nie schodziły z ich
widnokręgu. I gdy okazało się, że już nie mogą wewnątrz wytrzymać
(rozebrały się do majtek) Ale tam jest strasznie duszno!, wybraliśmy się ponownie do OSiR-u na pingponga. Co prawda niebo się zachmurzyło, ale udało się wszystko rozegrać. Nawet jeden turniej wygrałem z Q-Wnukiem 2:1, ale tego do moich dokonań nie zaliczyłem, bo Q-Wnuk się rozprężył w kierunku nabierania zbyt dużej pewności siebie ćwicząc jakieś głupie serwisy. Przy okazji naszła go poważna refleksja i sam z siebie przyznał, że kiedyś był bardzo zadowolony, gdy po raz pierwszy ze mną wygrał.
Ofelia czyniła dalsze postępy chcąc grać z każdym z nas, a Babcia nawet rozegrała jednego seta ze mną i go przegrała.
- Więcej nie gram z tobą, bo mnie denerwujesz tymi swoimi głupimi odzywkami.
Głowę dałbym sobie uciąć, że dokładnie takich samych odzywek u Q-Wnuka nawet by nie zauważyła.
W domu od razu wykonałem brudną robotę i naobierałem i starłem ziemniaki, bo Robaczki chciały placki ziemniaczane. Babcia je robiła, a ja mogłem trochę na górze dojść do siebie.
Nowi goście przyjechali do dolnego apartamentu o 16.30. Para Polaków na niemieckich blachach z Dortmundu. Wiązało ich tylko koleżeństwo, a to jednak dość nietypowe. Stąd, na przykład, dwa oddzielne łóżka. Sympatyczni, mogliśmy sobie fajnie porozmawiać o miejscach ich pochodzenia w Polsce, które znaliśmy.
Po II Posiłku planowo wybraliśmy się do Stylowej. Żadnych zgrzytów z nadmiarowymi, niedojedzonymi deserami nie było. Ofelia już się nauczyła.
Po powrocie bardzo późno zamykaliśmy dzień. Bez przeszkód umknąłem na górę.
W niedzielę, 04.05, wstałem o 05.20.
Niebo
było szare, ciężkie, grożące deszczem. To mogło poważnie skomplikować
plany na dzisiejszy dzień. Praktycznie na cały, bo Robaczki miały być
odwiezione do City na dworzec kolejowy na 17.42.
Ledwo
doszedłem do jakiej takiej przytomności, a już usłyszałem
charakterystyczny szum deszczu i ujrzałem jego smugi za oknem.
Niedobrze.
Przed 08.00 wyjechali Holendrzy. Rozmowa, jeśli można tak nazwać lakoniczność spotkania i rzucane przez Polkę "dziękujemy" i "do widzenia", a przez Holendra nawet po polsku "do widzenia", trwała 10 sekund.
Od razu poszedłem na górę zrobić pierwsze ogarnięcie. Z takim syfem, jaki ujrzałem, nie spotkałem się w ciągu 17 lat naszej działalności polegającej na przyjmowaniu turystów. Można by wymieniać z detalami co i gdzie leżało, w jakim stanie było, czym i co było oblane, co leżało w workach i luzem, i w jakim stanie, co zostawili w lodówce i w jakim stanie oraz jaki zastałem widok sedesu (w Holandii szczotki klozetowej nie znają, a przynajmniej nie była znana naszym gościom). Przyjmijmy, bo przecież lubimy naszych gości, że u nich panują inne standardy, to znaczy Płacimy i nic nas więcej nie obchodzi. Wolę jednak nasze osobiste, gdy dokądś wyjeżdżamy, albo standardy postępowania naszych polskich gości, których przyjmujemy.
Czyli było:
O ręczniki poprosili,
Ale syfek zostawili.
-
Że też ja trafiłam na takiego faceta! - Nigdy bym nie pomyślała... -
Jak z dowcipów!
Gdy się uporałem z syfem, zacząłem wśród okolicznych sąsiadów szukać fotelików do samochodu. Ci z porażeniem mózgowym wyprowadzili się w inne tereny Uzdrowiska, ale gdy do nich zadzwoniłem, byli nadal skłonni mi pożyczyć, tylko że niestety we wspominanym terminie też ich potrzebowali. W końcu znalazłem i to pod nosem, u pani Dagmary, której kiedyś w Intermarche wmawiałem, że jest Darią.
Po I Posiłku obiecująco zaczęło się rozpogadzać. To poszliśmy ponownie na tor saneczkowy via... kręcone lody. Po raz pierwszy jechałem z Żoną. Pruliśmy jak dzicy. A potem na pożegnanie Ofelia i Q-Wnuk zjechali razem kilka razy. Byli usatysfakcjonowani. Satysfakcja ich wzrosła, gdy w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Galaretkowej.
Stamtąd nasze drogi się rozeszły. Dziewczyny poszły do domu, a my na... pingponga. Dwa razy wygrałem po 2:0, ku mojemu i Q-Wnuka zdziwieniu, raz przegrałem 1:2. Obaj zgodnie zauważyliśmy, że u mnie forma zwyżkowała, u Q-Wnuka spadała.
W drodze do Samolotowego Parku mijaliśmy nieszczęsny stadion.
- Dziadek, ale dasz mi znać, kiedy stadion będzie otwarty?
-
Oczywiście. - W tym roboczym tygodniu, po majowym weekendzie, pójdę i
zobaczę, jak przebiegają prace remontowe i dowiem się, kiedy stadion
znowu otworzą.
- W poniedziałek?
Masakra!
- We wtorek. - musiałem go uspokoić i wyjaśnić. - W poniedziałek nie będę miał czasu.
To mu wystarczyło.
W parku, zgodnie z wytycznymi trenera, zrobił pięć znanych już sobie okrążeń, czyli przebiegł 3 km.
Na tym wszelkie aktywności Robaczków musiały się skończyć. Po II Posiłku pojechaliśmy do City. Akcja prowadzona przez dwóch chłopów była iście wojskowa. Q-Zięć smsowo precyzyjnie wcześniej podał numer wagonu, drugi za lokomotywą, wejście do wagonu to dalsze od lokomotywy, a potem na bieżąco informował, gdzie są, z ostatnią informacją na minutę przed pojawieniem się pociągu na peronie Wjeżdżamy. Zero stresu. Gdy pociąg się zatrzymał, stałem przed wskazanymi drzwiami. Q-Zięć wypadł wprost na mnie, przywitał się, wręczył mi ciężką torbę-siatę, a tuż zanim pojawiła się Pasierbica. I też ze śmiechem przywitała się. Trwało to 10 sekund, akurat tyle, żeby Żona doszła z dziećmi. One i bagaże zostały natychmiast wpakowane do środka i pociąg mógł odjeżdżać. Robaczki, wyraźnie przejęte całą sytuacją (czuły wagę sytuacji i jej nietypowość), machały nam, gdy pociąg ruszył. Musiałem je trochę wybić z tego poważnego stanu i na "do widzenia" zagrałem im na nosie. Miały ubaw.
A co było w siacie? Sześciopak Pilsnera Urquella, "prawdziwego", bo z Czech i to na dodatek z Pragi.
A dla Żony czeskie białe wino, jej ulubione, Chardonnay. To się nazywa wyższa kultura podziękowania.
Po powrocie natychmiast oddałem foteliki, a w domu kontynuując oddawanie, tym razem "się", oddaliśmy się kłuciu przejmującej ciszy. Ja dodatkowo długiemu onanowi sportowemu.
Udało mi się jeszcze pokorespondować z Lekarką i ustalić, że się zdzwonimy w środę bo Przez 3 dni mnie nie będzie.
Dzisiaj, we wtorek, 06.05, po I Posiłku pojechaliśmy do City na zakupy. Lodówka i spiżarnia zostały przetrzebione. Po drodze, w Uzdrowisku, znowu zwiedziliśmy i dotknęliśmy miejsca, o którym nie mieliśmy pojęcia, że istnieje. Uzdrowisko ciągle nas zaskakuje.
Żona postanowiła wreszcie kupić mięsa w DINO Bo ma dobre opinie. Faktycznie, gdzieś czytałem, że sieć DINO sporą część swoich utargów zawdzięcza temu, że w sklepach są mięsne lady, przy których panie sprzedają niepaczkowane mięso, schłodzone, nie(!) mrożone, i że sieć ta otrzymuje je od jednego, jedynego sprawdzonego producenta z Wielkopolski. Mięso na życzenie można zmielić, co przedłuża proces stania w kolejce, czego kiedyś nieświadomy doświadczyłem. No, ale coś za coś. A przy okazji takiej oferty wiadomo, że klient dodatkowo kupi jeszcze coś innego. My się jednak do nich nie zaliczamy.
Kupiliśmy wołowinę (pani zmieliła) na tatara, na pięć... śniadań dla Żony oraz żeberka, golonkę i szponder. Ale kurczaka już nie. Postanowiliśmy, że jutro zrobię rosół wołowo-drobiowy (dawno takiej mieszaniny nie zastosowałem). Będzie obiad na trzy dni, a przed moim wyjazdem, na jego sporej reszcie, zrobię pomidorową, co Żona bardzo lubi. A przyszły tydzień zaczniemy od żeber albo golonki.
Resztę zakupów zrobiliśmy w City. Żona bardzo bolała nad faktem, że w Biedronce nie ma mielonego dla Pieska A przecież mogłam je od razu kupić w DINO, więc w drodze powrotnej jeszcze raz do niego pojechaliśmy. Przy czym ja zastrzegłem, że zostaję w aucie. Położyłem sobie fotel i uciąłem sympatyczną dwunastominutową drzemkę.
- A byłam druga... - zauważyła ze śmiechem Żona, gdy podałem czas jej nieobecności. No, ale skoro obie klientki mieliły.
Zszokowaliśmy się mocno, gdy po naciśnięciu guzika startera Inteligentne Auto nie odpaliło. Komputer dokazywał zapalając wszystkie lampki wskaźnikowe, jakie tylko miał na wyposażeniu i to jeszcze, dla większego efektu, w trybie migającym, dodatkowo robił to przy wydawaniu jakichś skrzeczących dźwięków. Padł akumulator. A padał już od wielu tygodni. Myślałem, że na nim jeszcze pociągnę, zwłaszcza że nastała cieplejsza pora roku. Zrobił to z jednej strony w sposób perfidny, a z drugiej z empatycznym wyczuciem.
Perfidny, bo przecież ostatnio zapalał, nawet po nockach, bez garażowania, a już w stu procentach po jeździe, kiedy miał szansę się podładować. No i ten bezlik mięs w bagażniku. Co prawda nie było ciepło, ale jednak...
Z empatią, bo jednak zrobił to w Uzdrowisku, a tu już byliśmy w przyjaznym miejscu. Ale przede wszystkim zmusił mnie do wymiany i oszczędził mi mnóstwa zdrowia, przy okazji Teściowej również, bo co by było, gdyby zaniemógł w momencie startu sprzed bloku Teściowej, gdy mielibyśmy wyruszać w trasę do Uzdrowiska III? Pytanie retoryczne, ale głupie...
Z parkingu akurat wyjeżdżało kilka aut, ale we wszystkich kierowcami były kobiety. To dałem im spokojnie odjechać oszczędzając sobie czasu, tłumaczenia, o co mi chodzi, niezrozumienia u tych pań, albo, gdyby nawet któraś chciała pomóc, kłopotów. Te powstałyby na bank.
Wróciłem do DINO i zagadnąłem przy kasie płacącego faceta, czy przyjechał autem. Popatrzył na mnie z mieszaniną podejrzliwości (Ale facet, o co ci chodzi?) i drwiny (Facet, a jak tu zrobić na tym zadupiu zakupy bez auta?), więc od razu przystąpiłem do wyjaśnień.
- A gdzie pan stoi? - przeszedł natychmiast do rzeczy.
- O tutaj, naprzeciwko wejścia. - Ten czerwony...
Mogłem mu się od razu narazić sugerując, że się nie zna na markach i że go traktuję, jak klasyczną babę, z drugiej zaś strony przytomnie uniknąłem błędu i nie powiedziałem "bordowy", bo facet mógłby pomyśleć o mnie nie wiadomo co, skoro gołym okiem widać, że czerwony.
- A z której strony ma pan akumulator, bo ja z prawej?... - I ma pan kable?...
- Ja z lewej... - nie dałem się zaskoczyć i wyjść na babę. - A kable mam.
Elegancko zajechał obok Inteligentnego Auta takim rzęchowatym dieslem chodzącym, jak traktor, podniósł maskę i z... uznaniem spojrzał na kable, które w międzyczasie wyciągnąłem z bagażnika spośród mięs.
- Długie, damy radę... - usłyszałem. - Najpierw do czarnego... - zaznaczył, ale natychmiast zmienił ton głosu na cieplejszy, gdy zobaczył, że ja już swój do masowego podłączyłem.
- To może pan trochę zwiększyć obroty?... - zapytałem.
- Po co? - Mam nowy akumulator... - zaznaczył z wyższością.
Inteligentne Auto zapaliło od dotyku.
- I już?! - Żona była zdumiona.
Facet zwinął kable i przy naszych podziękowaniach i wdzięczności odjechał dumny, zwłaszcza po zdumieniu Żony.
Ruszając zauważyliśmy, że na pulpicie pali się jakaś wredna lampka i to na czerwono. Takie autko z wrysowanym w środku kluczykiem. Ki diabeł, bo z czymś takim się jeszcze nie spotkaliśmy.
- Muszę zajrzeć do instrukcji. - Ale nie tutaj, tylko przed domem. - Mięsa! - zaznaczyła. - A dojedziemy?
- Jeśli po drodze nie popełnię błędu i, na przykład, przy ruszaniu nie zrobię "zajączka", to tak. - pocieszałem.
Żona w instrukcjach jest dobra. Bardzo szybko znalazła, że ta lampka oznacza jakiś system przeciwkradzieżowy, NA... coś tam, albo jakoś inaczej, więc nadal nic nie wiedzieliśmy. Czy to oznaczało, że Inteligentne Auto sugeruje nam, że jest gotowe dać się ukraść, czy też nas po raz pierwszy uspokajało, że taki system ma. Oboje się zgodziliśmy, że trzeba jechać do Nowego Mechanika.
- Chętnie bym pojechała z tobą, ale mięsa...
Wierzyłem jej, bo Żona w takie klocki jest dobra i pcha się ze swoimi nienaturalnymi zdolnościami i ciekawościami. Torby szybko wyładowałem i pognałem bez problemów, bo silnika nie odważyliśmy się wyłączyć.
Nowy Mechanik miał ze mnie ubaw i nawet kilka razy się uśmiał w swoim stylu, czyli oszczędnie.
Zdałem mu relację z ostatniego zachowania się akumulatora i ze zdarzenia przed DINO. Wsiadł do auta i poprosił o kluczyki.
- Trzeba zrestartować komputer, czyli wyłączyć silnik oraz zamknąć i otworzyć auto... - wyjaśnił.
- Ale niech pan nie wyłącza! - Co prawda mam kable, ale nie widzę tu żadnego innego auta na chodzie, żeby... - panikowałem.
Po raz pierwszy ubawił się widząc mój stan. I dla zwiększenia efektu przerwał mój wywód i silnik wyłączył. Ubawił się drugi raz.
- Mam specjalny przyrząd, który w takich przypadkach poda prąd i auto odpali. - nie znęcał się już dłużej nade mną.
Zamknął i otworzył auto. Czerwona ikonka zniknęła. I dla większego efektu nacisnął przycisk start. Silnik odpalił za dotykiem. Ubawił się trzeci raz widząc moją minę i niezrozumienie.
- Akumulator na pewno do wymiany. - Teraz przerwa trwała kilkanaście sekund między wyłączeniem silnika a jego ponownym włączeniem, ale już po pięciu minutach by nie odpalił. - A ile pan stał przed DINO?
Nie chciałem wnikać w dyskusję i się dziwić, że przecież przed różnymi sklepami auto stało znacznie dłużej, a jednak odpalało. Po prostu na akumulator przyszedł kres.
- Ten pracował osiem lat. - poinformowałem. - Pierwszy, fabryczny, po roku padł, więc został wymieniony na gwarancji. - Osiem lat to chyba świetnie?...
- Bardzo dobrze... - skwitował, bo nad czym tu się zachwycać.
- To gdzie będę mógł kupić nowy?
Podał firmę w City i wyjaśnił jaki mam kupić - 75 Ah i coś tam.
- Ale mogę panu sprowadzić... - widocznie zauważył, że się lekko spłoszyłem. Kamień spadł mi z serca.
- Ale to auto ma chyba funkcję Auto-Start-Stop?
- Ma i mnie denerwuje, jakbym sam nie mógł wyłączyć silnika na przejeździe kolejowym, na przykład. - Irytująco decyduje za mnie...
- W moim Audi też mam, ale sobie przeprogramowałem. - I nadal mam, ale gdy sobie świadomie włączę. - ubawił się czwarty raz.
Nie mogłem mu powiedzieć, że w życiu nie pozwoliłbym mu takie coś przeprogramować. Niech sobie wyłącza i włącza sam silnik na światłach, w korkach, czy na przejazdach kolejowych. Bo lepsze jest wrogiem dobrego.
- Ale muszę pana zmartwić, bo w tej sytuacji akumulator nie może być pierwszy lepszy, tylko dedykowany. - zamiast 400 zł będzie kosztował z tysiaka.
Lekko podcięło mi skrzydła. A jednocześnie się wkurzyłem.- A co za różnica?! - Byleby podawał właściwy prąd na rozrusznik! - wymądrzyłem się.
- Gdy pan wstawi "zwykły", komputer nie będzie go "widział". - Jedna babka przyjechała do mnie właśnie z takim zwykłym, żebym go założył. - Komputer nie "widział" i musiała kupić za 1100 zł, bo musiał być 100. amperogodzinny.... - ubawił się po raz piąty. - A i tak pół godziny zajęło mi programowanie i usuwanie błędów.
Już miałem dzwonić do Żony właściwie nie wiadomo po co, gdy usłyszałem:
- Będzie kosztować 600 zł. - Firma, która sprzedaje dziennie tyle akumulatorów, że ledwo zmieściłyby się do sporego dostawczaka, twierdzi, że tego typu sprzedają bardzo dużo i że do tej pory nie było żadnych reklamacji. - Zamówiłem, będzie na jutro.
Nawet nie zauważyłem, kiedy to zrobił.
- Gdy pan przyjedzie, potrwa to z pół godziny, bo będę musiał przeprogramować komputer.
Umówiliśmy się na telefon i na wymianę jutro lub pojutrze. Na koniec powspominaliśmy te czasy, w których każdy głupi, nawet taki emeryt, jak ja, potrafił odkręcić klemy, wymienić akumulator, wsiąść do auta i natychmiast odpalić. Wszystkiego zachodu 5 minut. Problem był jednak jeden. Kupno nowego akumulatora graniczyło z cudem. Ubawił się po raz szósty.
Ostatni raz to zrobił, gdy zagadałem:
- Pamięta pan, gdy mówiłem, że jadę do Metropolii po Teściową i wiozę ją do sanatorium do Uzdrowiska III? - Co by to było, gdyby...
Nie musiałem kończyć. Na twarzy Nowego Mechanika wykwitł szczery uśmiech. Facet jest przecież żonaty.
Pointa? Ciągle ta sama - ludzkość konsekwentnie i systematycznie kopie sobie grób.
Do domu wróciłem w... świetnym nastroju. Zawsze tak na mnie działa Nowy Mechanik. I na Żonę też.
Zapasu świetnego nastroju było na tyle, że bez specjalnych szkód na umyśle przeszedłem przez rozmowę z Siostrą. Dodatkowo dobrze się złożyło, bo zadzwoniła tuż po II Posiłku.
Przez pół roku, we wtorki i w piątki, będzie chodzić do kliniki hematologicznej. Pierwszy raz, oprócz dzisiejszego, w najbliższy piątek. Wszystko mi relacjonowała po 5 razy, w swoim stylu, często mijając się z prawdą, ale ja niczego nie prostowałem i nie zwracałem jej uwagi Przecież o tym mówisz mi już kolejny raz! wiedząc, że przecież w tej swojej sytuacji musi się wygadać. Robiłaby to dokładnie tak samo, gdyby w niej nie była, no, ale jednak była.
- To zadzwonisz w piątek? - udało mi się zadać pytanie.
Zero reakcji. Siostra dalej nadawała, bo jest nastawiona na nadawanie. Jak Ojciec, potem Brat i... ja.
- Pytałem, czy zadzwonisz w piątek. - podniosłem głos.
Nic.
- Czy ty słyszałaś, że pytałem, czy zadzwonisz w piątek?! - musiałem mocno podnieść głos, żeby przerwać jej powolny słowotok.
- Oczywiście, że słyszałam! - wzburzyła się natychmiast. - Nie musisz się denerwować!
- Ja się nie denerwuję, tylko myślałem, że nie słyszysz. - To dlaczego nie odpowiadasz?
- Ach, to przepraszam... - ta pełna sztuczność dopiero mnie wkurwiła, ale zachowałem spokój. - Oczywiście, że zadzwonię. - w głosie brzmiała pretensja. - Musisz zrozumieć, że jestem rozkojarzona.
Zrozumiałbym, gdy nie było tak samo 5, 10, 15, 20, itd. lat temu.
Później też dopytywałem o różne rzeczy, ale nie reagowała. Jednak ponownie głosu już nie "podnosiłem". I taka to rozmowa. Ciężka.
Po wieczór zrobiłem miesięczne papiery. Bardzo już niechętnie odkurzyłem dolne mieszkanie, za to chętnie porozmawiałem z Wnukiem-I. Bardzo fajnie zrelacjonował mi poniedziałek i dzień dzisiejszy, czyli pisemnego polaka i dzisiejszą matmę, poziom podstawowy. Polaka pisał 4 godziny na temat, którego nie zapamiętałem, ale o czymś lub o kimś, co daje nadzieję. Oparł się na biblijnej postaci Hioba, jakimś bohaterze z książki, której tytuł nic mi nie mówił, i na Józefie Piłsudskim. No, proszę.
- Myślę, że polak poszedł mi dobrze. - A dzisiaj, na matmie, podstawowej, po 2 godzinach to już nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, wszystko sprawdziłem i wyszedłem. - Była tak banalna, że nie wiem, kto mógłby jej nie zaliczyć.
Umówiliśmy się na rozmowę w piątek, po jego wszystkich angielskich. Chyba pisemnym, ustnym podstawowym i ustnym rozszerzonym, ale nie wiem, czy czegoś nie pokręciłem. Zapewniłem go, że pamiętam o nim i że trzymam kciuki, i że zobaczymy co dalej, bo przed nim polski ustny W ogóle nie rozumiem po co jest ten polski ustny!, i rozszerzona fizyka.
Fajnie się rozmawiało z takim doroślakiem.
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek serialu Bear. Już wczoraj wróciliśmy na wieczorno-serialowe tory. Ale książki już nie byłem w stanie czytać. Źle spałem ostatniej nocy.
ŚRODA (07.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Wczoraj zasnąłem grubo przed 21.00, więc dzisiaj organizm powiedział Dosyć!
Rano w ogóle nie dotknąłem onanu sportowego, tylko od razu pisałem. Z tyłu głowy miałem zaległości, które mogły się powiększyć z racji sobotniego wyjazdu.
Jeszcze przed I Posiłkiem skończyłem swoją część sprzątania w dolnym apartamencie i zaraz po tym zabrałem się za rosół. Na kuchni odpowiednio, czyli rosołowo, rozgrzanej, ustawiłem potężny gar z posoloną wodą i wrzuciłem trzy kawałki szpondra. Od tej pory miałem czas na kolejne etapy. Pociąłem kurczaka na kawałki (udka zostały zjedzone już wczoraj), obrałem i pociąłem na kawałki marchew, pietruszkę i seler oraz pociąłem por i młodą kapustę. I co jakiś czas, bez patrzenia na zegar, dorzucałem kolejne składniki. Na wyczucie, bo w wyczuciu rosołowym jestem dobry.
Wszystko sobie pykało, a ja mogłem równolegle pisać.
Rosołowo-blogową sielankę przerwał Nowy Mechanik.
- Może pan przyjechać. - usłyszałem.
Wybuchnąłem śmiechem, co w jego oczach, a raczej uszach, nie mogło wypaść najlepiej.
- Wie pan, dlaczego się śmieję? - tylko się pogrążałem.
- Nie wiem.
- Bo nie mam kasy! - oznajmiłem. Raczej dla niego nie było to śmieszne. - Myślałem, że dzisiaj przyjdzie listonosz, ale nie przyszedł.
- To zapłaci mi pan później.
Pisałem już, jak na nas działa Nowy Mechanik?
Dałem wytyczne Żonie co do wrzucenia do rosołu kapustki i pora z precyzyjnym określeniem pór wrzucania. Zapisała godziny w smartfonie, więc byłem spokojny. A całkowicie się uspokoiłem, gdy Inteligentne Auto... odpaliło od dotyku.
- Odpalił? - na dzień dobry zapytał Nowy Mechanik.
- Odpalił na dotyk i dlatego mnie denerwuje, bo nie wiadomo, o co chodzi. - Od wczoraj stał na dworze, było zimno...
- Niech pan otworzy maskę...
Zaczął mierzyć prąd w akumulatorze.
- 14.00 - ujrzeliśmy. - Czyli dobrze. - Ale zaraz dam mu obciążenie.
Przyniósł jakiś przyrząd i "pod nim" akumulator zdechł. 9.00 - poniżej dopuszczalnej skali.
- Akumulator do wymiany... - wiedzieliśmy o tym od wczoraj, a ja nawet od wiele tygodni.
Wymiana zajęła 5 minut.
- Niech pan spróbuje odpalić.
Inteligentne Auto odpaliło od ręki.
- Widocznie komputer od razu "zobaczył" nowy akumulator... - Ale muszę zbadać wszystkie wskaźniki.
I podłączył laptopa do autowego(?) (aucianego?) komputera.
- Wszystkie wskaźniki zwariowały. - Akumulator na starcie podawał im od jakiegoś czasu zbyt niskie napięcie prądu i przez to...
W milczeniu wszystko ustawiał.
- To ile będzie się należało?
- Akumulator 520, robocizna 50, razem 570.
- Przywiozę panu 600, bo działa pan na nas kojąco.
Uśmiechnął się, ale wyraźnie było widać, że nie wie, jak zareagować. Bo cholera wiedziała, o co nam chodziło. A potem się rozgadał, jak nie on. Opowiadał, jak to kiedyś różne urządzenia były proste, a jak jest dziś.
- A teraz, niech pan sobie wyobrazi, na jednym układzie wydechowym jest 8 czujników. - A z rury jedzie tak, że nawet stary diesel nie daje takiego czadu... - Dlatego ja w ekologię nie wierzę.
I obaj "poszliśmy" w tę stronę.
Mimo tego do domu wróciłem w... świetnym nastroju.
Goście przyjechali o 15.30. Para w moim wieku, niezwykle sympatyczna, miła i kulturalna. Taka starsza szkoła.
Czekaliśmy na nią, żeby od razu wyjść na spacer i w sprawach. Ogólnie, w dziwny sposób, po powrocie poczuliśmy się znużeni i jakoś przytłoczeni, chociaż sam wypad zaliczylibyśmy do udanych. Co się stało?
Ogólnie te odczucia udało się odsunąć II Posiłkiem, pysznym rosołkiem, mnie niedużym onanem sportowym, a obojgu rozmową z Lekarką i Justusem Wspaniałym. Oboje lecą 16. maja na Rodos, a wracają tydzień później. Chłopaki będą musiały spędzić ten czas w psim hotelu, ku niezadowoleniu Ziutka, bo Brunowi, zdaje się, jest wszystko ganz egal, byleby dawali jeść. Ale mogę być niesprawiedliwy. Z powodu tej tygodniowej planowanej nieobecności Justus Wspaniały nie posadzi pomidorów w tunelu foliowym, tylko na dworze, zaś w tunelu dorodną już paprykę podleje na chama Zrobię błocko!, żeby przez ten czas nie padła z suszy.
- Może będą deszcze, ale na wszelki wypadek pomidorom też zrobię bagno.
Za ich radą postanowiłem wstrzymać się z sadzeniem moich pomidorów w szklarni. Chciałem to zrobić jutro, przed moim wyjazdem.
- Wstrzymaj się! - Będą przymrozki, co prawda w szklarni ci nie padną, ale z powodu niskiej temperatury i tak nie będą rosły. - To poczekaj, będziesz spokojny i posadź po powrocie. - radzili oboje.
Z wieści różnych:
- wyniki tomografii komputerowej przyszły. Lekarka ma jakąś przepuklinę kręgosłupa Ale będę żyć. Zresztą na starość coś takiego ma prawo się pojawić! Gwałtownie zaprotestowałem w kontekście jej wieku, 58. lat, i określenia "starość",
- Syn Lekarki związał się z kolejną babą.
- Ja już się nie przywiązuję do kolejnej. - śmiała się. - Co najwyżej staram się zapamiętać imiona trzech ostatnich. - Ale czasami jest ciężko, bo gdy jedna nazywała się Sabina, a druga, na przykład, Sara... - Powiedziałam o tym synowi, nawet nie w formie przytyku.
- A co ty myślisz, mamo, że ja nie chciałbym jakiejś stabilizacji? - zaskoczył mnie.
- Lekarka wzięła trzy dni urlopu, pojechała w swoje rodzinne strony i załatwiła wszystkie sprawy związane ze spadkiem.
Opowiedzieliśmy im o naszej sytuacji, o młodych oglądaczach i o mojej kontuzji, i ustaliliśmy, że po ich powrocie z Rodos od nowa będziemy szukać terminu, aby do nich przyjechać.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Bear.
CZWARTEK (08.05) - Narodowy Dzień Zwycięstwa
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Z miejsca "rzuciłem się do temperatur". Wczoraj o 19.00 było: na zewnątrz +10, w szklarni +13. Różnica 3. stopni. Dzisiaj o 06.00 odpowiednio: +2 i +7,5. Różnica 5,5. Może dlatego większa, że przez całą noc w szklarni paliły się dwa znicze. Zobaczę jutro, jak będzie bez zniczy.
Gdy przed 07.00 przyszła Żona, od razu wymieniliśmy się naszymi stanami. Oba były podobne do siebie na zasadzie, że nas gnębiły. Przy czym żoniny dopadł ją w środku nocy, ale na szczęście krótko tak, że zdążyła bez problemów ponownie zasnąć. Mój zaś podstępnie zaatakował mnie rano psując mi poranny rozruch. Żona pojawiła się na dole wcześniej, niż bym zwyczajowo oczekiwał, więc niezwłocznie ją o tym poinformowałem i tak nam zeszło do 08.00. Pewne ciężary pospadały nam z serc i rozmowa obojgu zrobiła dobrze.
- Myślę, że trzeba już zakończyć, bo robi się w tym momencie bicie piany. - chyba propozycję przedstawiłem dość niefortunnie, bo Żona zareagowała błyskawicznie pokazując pazurki.
- A czy ja chcę, żebyś ty dalej ze mną rozmawiał?! - Nie przymuszam cię i nic takiego nie powiedziałam. - Będę teraz sobie sama myślała!...
Co ja takiego powiedziałem? Zachodziłem w głowę, ale z doświadczenia wiedziałem, że błyskawicznie nad tym trzeba przejść do porządku dziennego, bo myślowe bicie piany nic nie da, zwłaszcza u mnie.
Dopiero o 08.00 zasiadłem do laptopa. A i to na krótko, bo zaraz pognałem po paczki, do bankomatu i do Nowego Mechanika, żeby uiścić należność za... przedwczorajsze i wczorajsze wprowadzenie nas w dobry nastrój.
W trakcie I Posiłku skończyłem Blackout. Czytało się dobrze, a przedstawiona wizja porażała. Właściwie była nie do wyobrażenia. Tak tkwimy mocno w rzeczywistości z prądem elektrycznym.
Do południa zadzwonił Brat. Chciał się upewnić, kiedy do niego przyjadę. Zdziwił się ciężko, podobnie jak Siostra, że nie wiem, jaka jest afera z panem Nawrockim, kandydatem na prezydenta. Ale przede wszystkim chciał się poskarżyć, co go spotkało po 15. latach pracy w hurtowni. Otóż z godziny na godzinę "jego" portiernia, w której przez te lata spędził połowę swojego życia, dwoma zamachami potężnej koparki została zburzona. Hurtownia dzierżawiła teren od dewelopera, który od lat budował obok domy i teraz zaczął już blisko hurtowni. Żeby ciężki sprzęt mógł wjeżdżać na obecny teren budowy, mały i lichy budyneczek musiał zostać zburzony.
- Powiedzieli nam, że jeszcze przez 2-3 lata możemy "spokojnie" prowadzić działalność, ale potem na tym terenie staną kolejne domy.
Przykro mi się zrobiło. Z drugiej strony może wreszcie Brat przestanie się w tym wieku zarzynać robotą. Tylko co później z finansami?... I co z nim, skoro to jest jego cały świat?... Taka prawda.
- Ja najczęściej staram się nie odbierać telefonów od Siostry, żeby nie zwariować. - poinformował, gdy mu opowiedziałem, jak wyglądają moje z nią rozmowy. - Potrafi dzwonić rano, a potem po południu. - A co przez ten czas mogło się zmienić? - I powtarza to samo. - Ciężko... - dodał z westchnieniem.
Zaraz potem zadzwonił Syn. Przegadaliśmy mój przyjazd do nich na godziny, sytuację Córci oraz moje specyficzne rozmowy z Bratem i z Siostrą. Dzisiaj Syn miał jechać po swojego kolegę (pisałem już o nim), ojca chrzestnego Wnuka-I, do sąsiedniego miasta, aby odebrać go ze szpitala po operacji zmniejszenia żołądka.
- Tato, on już ważył 180 kg. - Nie wiem, czy to coś da, jeśli nadal będzie się utrzymywało to jego kompulsywne jedzenie.
Widziałem kolegę Syna ostatnio, bodajże na osiemnastce Wnuka-I. Już wtedy mnie przeraził, a przecież minęło 7 miesięcy.
Przegadaliśmy też maturę Wnuka-I, a przede wszystkim wstępnie obgadaliśmy możliwości przyjazdu Wnuków do nas, na wakacje. A ułożyć te klocki to jest dopiero sztuka.
Na koniec Syn był ciekaw postawy swojego Teścia, gdy zadzwonił do nas z podziękowaniami za prezent. Mieliśmy ubaw we troje opowiadając tę historię i ją wspominając.
Wczesnym popołudniem zażyłem szczyptę onanu sportowego, w tym więcej niż pobieżnie "obejrzałem" mecz Igi Świątek z Włoszką Elisabettą Cocciaretto w ramach właśnie rozpoczynającego się turnieju w Rzymie. Iga wygrała 2:0. Bez komentarza.
Bardzo wcześnie zjedliśmy II Posiłek. Prawie tak, jak w porządnym, katolickim domu. Żona postanowiła trochę zmienić interwały czasowe między I a II.
A potem nastąpiło to, co zwykle, czyli plany sobie, a życie sobie. O 16.53 napisała Córcia:
- Tato... dzieci mają jelitówke...i co teraz? Ręce opadają (pis. oryg.)
Najpierw byłem skłonny poczekać na ostatnią chwilę na kolejne wieści, czyli do soboty, potem jednak poszedłem po rozum do głowy.
(...)
Jelitówki nie mogę złapać, bo by zabiła mnie najpierw Żona, potem Brat, dalej Syn i Synowa, potem Krajowe Grono Szyderców, a na końcu Teściowa, którą wiozę do Uzdrowiska III do sanatorium. U nich wszystkich będę, gdybym miał siły dojechać i sraczka by mi umożliwiła. W razie czego znajdziemy inny najbliższy termin i wtedy przyjadę pociągiem tylko do Ciebie :) Więc spoko :) C'est la vie. (zmiany moje)
Na spacerze następowała dalsza modyfikacja planów. Napisałem:
- W razie czego mogę za dwa tygodnie. Wtedy sb u Ciebie, ndz u brata. A teraz bym go odwołał.
Córci pasowało, Brat zaakceptował. Tedy jadę do Metropolii w poniedziałek do Krajowego Grona Szyderców z krótkim zahaczeniem o Syna i Synową, a we wtorek po Teściową.
Tyle z nowych planów. Ciekawe, co może się jeszcze zmienić. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to ciśnienie Teściowej, czego jej absolutnie nie życzę. Ale różnych możliwości jest oczywiście co niemiara.
Wieczorem obejrzeliśmy "dwa" odcinki serialu Bear. Pierwszy trwał 35 minut, a ponieważ byliśmy w formie, zabraliśmy się za drugi. Po pewnym czasie poczuliśmy, że coś jest nie tak, że odcinek ten powinien był się skończyć już dawno, a on w najlepsze trwał. Żona przytomnie wyświetliła czas trwania i okazało się, że jesteśmy dopiero w jego połowie. Ta niespodzianka nas natychmiast nieprzyjemnie zmęczyła, bo organizmy były nastawione, przyzwyczajone do innych interwałów czasowych. Poza tym zmęczyła nas formuła tego odcinka - hałaśliwa, chaotyczna, szybka. Wyraźnie w ponad godzinę twórcy chcieli w sposób retrospektywny pokazać powiązania między poszczególnymi bohaterami w okresie sprzed pięciu lat i ten temat za jednym zamachem zamknąć. Drugą połowę zostawiliśmy sobie na jutro.
PIĄTEK (09.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Znowu z
miejsca "rzuciłem się do temperatur". Wczoraj o 19.00 było: na zewnątrz
+9, w szklarni +13. Różnica 4. stopni. Dzisiaj o 06.00 odpowiednio: -1 i +5. Różnica 6. W zasadzie taka sama, jak wczoraj, a w nocy znicze się nie paliły. Wniosek: palenie dwóch zniczy zdaje się psu na budę.
Ale i tak nie będę sadził. Znicze zaś wykorzystam, gdyby jednak nagle się ochłodziło, a pomidorki rosły już w szklarni. Zapalę wówczas od razu cztery. Jeśli nie, to wykorzystamy w Święto Zmarłych, które, tylko patrzeć, jak nadejdzie.
Ranek zacząłem od spokojnego pisania i tak dotrwałem do 09.00. Na tą godzinę miałem umówionego wulkanizatora - wymiana opon na letnie. Kosztowała 180 zł.
- Zaczynałem u pana od 160. - zauważyłem. - Co roku widzę, że dyszka do góry.
- Wie pan - szef zareagował - wolałbym mieć ceny usług te sprzed kilku lat i tamte koszty. - Teraz w kieszeni zostaje zdecydowanie mniej pieniędzy...
Pokiwałem ze zrozumieniem głową.
Stamtąd od razu pojechałem do myjni. Automatycznej, nie samoobsługowej. Młody facet za 23 zł najpierw umył wszystko ręcznie i spłukał dyszą, a potem puścił w ruch tę przerażającą maszynę. Tę, która potężnymi szczotkami glansuje powierzchnię auta, co jest jeszcze wizualnie przyjazne, ale potem, gdy najeżdża na nie potężna, metalowa dysza wydmuchująca powietrze, aby auto osuszyć, do śmiechu już nie jest. Ma się wrażenie, że za chwilę zedrze cały dach auta i nikt mi nie powie, chociaż myłem auta w takich myjniach setki razy, że kiedyś to się nie stanie, albo już się nie stało. Wystarczy przecież, że w jej bebechach coś się popieprzy z oprogramowaniem.
Ten przerażający widok postanowiłem zafundować Robaczkom, gdy przyjadą do nas na tydzień w lipcu. Do tego czasu Inteligentne Auto zdąży się zabrudzić, a gdyby nawet nie według moich, mocno tolerancyjnych standardów, to i tak pojedziemy. Ich ojciec raczej myje auta w myjniach samoobsługowych, więc mogli nigdy nie doświadczać takich wrażeń.
- Ostatni raz myłem z rok temu... - zagadałem do młodzieńca. - No, ale teraz jadę po teściową do Metropolii i wiozę ją do Uzdrowiska III... - Jest pan żonaty? - dopytałem, chociaż po jego reakcji Ale, facet, o co ci chodzi?, mogłem sobie pytanie darować.
- Nie. - odpowiedział.
Niczego nie tłumaczyłem. Nic by to nie dało.
Nie pamiętam, żeby Inteligentne Auto było kiedykolwiek tak dobrze i uczciwie umyte. Może, gdy wyjeżdżało z salonu. Jeden błysk. A jakie piękne felgi...
Żona jeszcze przed I Posiłkiem chciała jechać do sklepów Bo teraz jest najlepsza pora, zwłaszcza w kwestii mięs w DINO. Kolejka była długa (Żona ósma), bo mięsa dobre, sprawdzone I mielą i oczywiście jedna pani. Od razu do niej wystartowałem z pytaniem, czy nie mogłaby dojść koleżanka Bo kolejka długa, a panie mielicie?... Pani oczywiście nie odpowiedziała na proste pytanie uzmysławiając tępemu i jątrzącemu klientowi, że do tej pory był spokój i wszyscy karnie i pokornie stali, a wszystkie oczy kolejki skierowały się na mnie z jasnym przesłaniem Facet, hamujesz mielenie! Dopiero jeden pan z kolejki logicznie uciął temat rzucając Druga pani jest, tylko poszła po mięsa... Nie można było tak od razu? Skąd miałem wiedzieć, skoro dopiero przyszedłem.
- To może chce pan jeszcze trzecią koleżankę ?! - wyzłośliwiła się ta pierwsza ze stosowna miną.
- A możesz podejść? - Żona przywołała mnie dyskretnie. - To może ty idź załatwiać inne sprawy... - rzuciła znacząco. - I nie spieeesz się! - zaakcentowała cicho.
To mi było na rękę, bo co miałbym w tej kolejce robić? Patrzeć na to stado owiec? I odbierać zapewne wredne spojrzenia tej pierwszej?
Pojechałem do Buster Keatona po zaległe faktury, bo z tymi papierami ociągali się z rok. Musiałem go trochę przycisnąć. Był jego brat, więc trochę pogadaliśmy. Ja po to, żeby się nie spieszyć. Gdy podjeżdżałem na dinowski parking, Żona akurat wychodziła. Na mój widok na twarzy natychmiast pojawiła się mina niewróżąca niczego dobrego.
- Możemy się umówić na przyszłość, że gdy będziemy razem, to w ogóle nie będziesz zaczepiał sprzedających pań?! - Bo gdy będziesz sam, to dyskutuj sobie z nimi do woli. - Ta dzisiejsza, gdy podeszłam, łypała na mnie złośliwie, bo musiała mnie zapamiętać, skoro krótko z tobą rozmawiałam.
- Była opryskliwa, na pewno nie wybrała mi najlepszych porcji i poza tym zabrałeś mi przyjemność kupowania i wybierania.
Obiecałem. Nie chciałbym dopuścić do sytuacji, że w DINO wszyscy pracownicy będą mieli ukryte w różnych miejscach moje zdjęcia, a zrozpaczona Żona będzie błagać kierowniczkę (wiem z poprzedniej akcji, że to kobieta) Pani kierownik, to gdzie ja teraz będę robiła zakupy?! - Mąż poobrażał sie na wszystkie sklepy, pani DINO jest ostatnie! - Najbliższe jest w Zasikanym Mieście, a to blisko 20 km!...
- Nawet, żebym miał jeździć do Metropolii, to tutaj zakupów robić nie będę! - dodałbym wtedy (patrz Bareja - Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz).
Reszta w Uzdrowisku poszła gładko, zwłaszcza że weszliśmy na "wyższą kulturę obsługi". W bibliotece wypożyczyłem trzy książki, wszystkie sugerowane przez Żonę. Fajnie jest mieć co czytać.
Dopiero po powrocie zjedliśmy I Posiłek. Przez okno w kuchni co jakiś czas widziałem Inteligentne Auto stojące na zewnętrznym parkingu, które za każdym razem, ledwom spojrzał, kłuło mnie w oczy swoją nienaturalną czystością i działało na moje morale. W końcu się poddałem.
Wjechałem na podjazd z mocnym postanowieniem, że dobiorę się do jego wszelkich zakamarków i kątów jak nigdy dotąd. Ażeby to zrobić, musiałem z niego najpierw wszystko magazynowane i przechowywane wykiprować. Wokół auta zrobiła się z tego góra. A potem żmudnie odkurzałem i wycierałem różnymi środkami na mokro. A ile przy tym było schylania się i gimnastyki...
Zajęło to bite... 6 godzin. Mnie samemu wydaje się nieprawdopodobne. No dobra, była przerwa na rąbanie frakcji II i III oraz na II Posiłek, czyli niech będzie netto 5 godzin. Nigdy tak Inteligentnego Auta nie wysprzątałem. Ostatni raz, ale nie aż tak, w Wakacyjnej Wsi, 3-4 lata temu. Gdybym tego nie zrobił, głupio byłoby wsiadać do takiego syfu w środku. No i Teściowa.
Zrąbałem się ostro, a najgorsze były plecy.
- Matko! - usłyszałem Żonę, gdy przyszła zobaczyć. - Wysprzątane i przygotowane, jak na sprzedaż...
Miałem jednak na tyle sił, żeby zadzwonić do Wnuka-I wiedząc, że z takim doroślakiem rozmowa będzie rzeczowa, fajna, konstruktywna i że w każdej chwili będę mógł ją zakończyć. Twierdził, że anglik, w środę podstawowy pisemny, w czwartek pisemny rozszerzony i dzisiaj ustny, poszedł mu dobrze. Zaproponowałem mu swoje towarzystwo w poniedziałek zaraz po jego rozszerzonej matmie.
Zaskoczyłem go i się szczerze ucieszył. Dało się odczuć, że nie kitował, żeby dziadkowi sprawić przyjemność.
- Ale nic na siłę... - jednocześnie zastrzegłem.- Jeśli planujesz spotkać się z kolegami...
- Nie, nie dziadek... - zaczął się śmiać. - Spotkamy się po wszystkim, a teraz muszę wkuwać do ustnego polaka! - wybuchnął śmiechem.
Umówiliśmy się, jak sprawę kontaktu rozegramy w poniedziałek, ustaliliśmy, że gdzieś pójdziemy do knajpy, a potem razem pojedziemy do Sypialni Dzieci.
Prosto i łatwo.
Przed pójściem na górę ledwo zajrzałem do onanu sportowego.
Wieczorem oglądaliśmy serial Bear. Druga połowa tego długiego odcinka już nas tak nie zmęczyła, bo wiedzieliśmy, czego się spodziewać. No i wiedzieliśmy, po co został w ten sposób zrealizowany. Pokazywał toksyczną rodzinę i oczywiste skutki. Główni bohaterowie nie mogli być normalni i wszyscy byli uzależnieni. Jamie Lee Curtis świetnie zagrała rolę toksycznej matki i jej postać odbieraliśmy w podwójny sposób, bo przypominała nam, zwłaszcza mnie oczywiście, moją Siostrę i Ojca. To takie osoby z zerowym poczuciem humoru, do których w żaden sposób nie masz dostępu. Uproszczając, co byś nie zrobił, nie powiedział, zawsze będzie źle. Ściana, mur!
Następny odcinek, już normalny, bo 35. minutowy, być może był, jak dotychczas, najlepszy. Przez swoją mądrość. W nienachalny sposób, niełopatologiczny, pokazywał, jak mogą przebiegać zmiany w jednym z bohaterów, facecie 45. letnim, który sam o sobie myśli i tak się czuje, że jest już dla życia i dla szans, które ono daje, stracony. Pointa? - Nigdy nie jest za późno.
Żona zauważyła świetną, "nietypową" grę aktorów. Robią to tak dobrze, że wyglądają na naturszczyków.
SOBOTA (10.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.45.
Alarm miałem nastawiony na 06.30. Zwlekałem się ciężko. Inteligentne Auto dawało o sobie znać.
W drodze na dół zdjąłem flagę. Całkiem świadomie nie zdejmowałem jej wczoraj. Miała wisieć również 9. maja.
Po fizycznym rozruchu przełamującym ból mięśni pisałem. Aż do meczu Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins. Danielle już dawno wysforowała się na pierwsze miejsce tenisistek, których nie cierpię. Co ciekawe, jest na podium osamotniona, bo też już jakiś czas temu odpuściłem Sabalence doceniając jej świetną grę, a przede wszystkim zmiany, jakie w niej zaszły, na Ostapenko patrzę z przymrużeniem oka, bo oprócz tego, że czasami gra genialnie, to jednak dodaje kolorytu tenisowemu światu, a Azarenki jest mi po prostu żal, bo lata świetności ma już nieuchronnie za sobą.
Danielle jest po prostu wredną suką - z postępowania i z wyglądu.
Mecz tylko podglądałem. Iga przegrała 0:2 (1:6, 5:7). Spadła w rankingu już na 4. miejsce, ale to jeszcze nie koniec. Pisałem już o drugiej, a może i trzeciej dziesiątce. Według mnie powinna rzucić stary układ, cały obecny zespół z belgijskim trenerem włącznie i budować wszystko od nowa. Zastosować terapię wstrząsową licząc się z tym, że wyniki przyjdą dopiero za rok, dwa. Innej drogi nie ma. Obecnie wpadła w taki stan bez wyjścia i kręci się za własnym ogonem. Ciągle dziwi mnie konsekwentny komentarz naszych sprawozdawców.
- Gdzieś przeleciało mi przed oczami, że Iga grała jak za starych czasów... - wspomniała Żona tuż przed dzisiejszym meczem.
Wybuchnąłem śmiechem.
- Na pewno chodzi im o ostatni mecz z Włoszką. - Oczywiście, że tak mogła wyglądać, skoro grała z zawodniczką z drugiej setki.
Dzisiaj też udało mi się natrafić na kwiatuszka, gdy w rzadkiej chwili oglądania usłyszałem, że Danielle, jeśli wygra, to sprawi sporą sensację, bo przecież Iga była faworytką. Na jakim świecie ci komentatorzy żyją?
- Tak chyba każą im mówić telewizyjni szefowie... - skomentowała Żona, gdy głośno nie mogłem zrozumieć gadania fachowców.
W czasie meczu zadzwoniła Siostra. Tłumaczyła się, że wczoraj po pobycie w klinice, czuła się zmęczona i mogłaby zadzwonić dopiero o 20.00 Ale ty prosiłeś, żeby dzwonić do 19.00. To miłe, że pamiętała. Do tej dziennej kliniki hematologii będzie chodzić w piątki, dwa razy w miesiącu.
- Ale wcześniej mówiłaś, że dwa razy w tygodniu, we wtorki i w piątki.
Puściła to swoim zwyczajem mimo uszu. To raczej nie zwyczaj, tylko cecha charakteru, którą również posiada Brat i posiadała Mama. Jakby przyłapani na tym, co poprzednio mówili, milkną, niczego nie wyjaśniają, nie tłumaczą, nie mówiąc o "przepraszam". Jakby poczuwali się do winy, często wyimaginowanej, bo różne rzeczy i sprawy przecież od nich nie zależą/ nie zależały. Dla odbiorcy jest to uciążliwe i przykre, bo chciałbym ich różne wypowiedzi traktować poważnie, a nauczony tysiącami przypadków, nie mogę. Nie mogę się przywiązywać do tego, co mówią, nie mogę traktować tego serio. Oczywiście kiedyś się na takim moim podejściu natnę, bo akurat, to co powiedzą, będzie prawdą i to bardzo ważną, a ja ją zlekceważę. Potem zaś męczyć mnie będą wyrzuty sumienia.
- A powiedz mi - udało mi się wejść do "rozmowy" pod jej koniec - dlaczego mówisz mi o tym teraz już szósty raz, a o innych sprawach też już tyle razy?...
- Ale ty, bracie, jesteś nerwowy. - usłyszałem.
Ciężko.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki serialu Bear.
NIEDZIELA (11.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Piesek przez całą noc niedomagał. Coś mu dokuczało. Kręcił się i szukał sobie jakiegoś miejsca, żeby pozbyć się tego bólu(?), dyskomfortu. Według nocnej relacji Żony nawet przeszedł obok mnie, gdy spałem, i starał się ułożyć w naszej sypialnianej garderobie. Jak musiał być zdesperowany...
Żona przez ponad dwie godziny w nocy czuwała i była przy Piesku. Rano, gdy zszedłem, Piesek leżał na dolnym legowisku i w ogóle na mnie nie reagował. To znaczy nigdy nie reaguje, bo tak ma, ale gdy jednak się zbliżam, żeby go pogłaskać, to przynajmniej zawsze widzę ruch górnych brwi i łypanie oczu, bo przecież podniesienie wielkiego łba jest już zbyt dużym wysiłkiem, zwłaszcza rano. A dzisiaj nic. Dwa razy układał się w dziwnych pozach trochę "wisząc" poza legowiskiem szukając widocznie pozycji, która mogła przynosić mu ulgę.
Gdy przyszła Żona, dowiedziałem się, że Piesek musiał mieć problemy z żołądkiem, bo nieźle się w nocy nawyrzygał i w ogródku żarł trawę.
W Kalendarzu Świąt wyczytałem, że dzisiaj są imieniny... Berty.
Ranek spędziłem nad długim onanem sportowym.
Jeszcze przed I Posiłkiem udało się Pieska zaprosić do ogrodu, ale od tego momentu zaczął się zachowywać jeszcze dziwniej, bo zniknął nam z oczu zaszywszy się w chaszczach, w cieniu i w dość mocnym chłodzie. Ja bym go nie znalazł, ale Żona widziała moment, w którym się schował. Daliśmy mu spokój, ale po dłuższym czasie nawoływaliśmy go, żeby wyszedł. Łypał tylko na nas.
Żona wysłała mnie do Żabki po cztery kefiry Bo to powinno pieskowi zrobić lepiej.
- W końcu wyszła z cienia, trochę poleżała na słoneczku i wróciła do domu. - Nawet zjadła odrobinę... - relacjonowała Żona po moim powrocie.
Jednak postanowiliśmy dzwonić do weterynarza. Nikt nie odbierał. Niedziela. Jeśli taki stan się utrzyma, będziemy go wzywać jutro. Z tytułu stanu Berty zaproponowałem Żonie, że nie zostawię jej samej, więc w razie czego nie pojadę jutro do Metropolii z noclegiem u Krajowego Grona Szyderców, tylko wyjadę we wtorek rano po Teściową, by natychmiast wracać.
Zabrałem się do ogrodniczej roboty. Najpierw przymuszony przez nakazy Justusa Wspaniałego jednak przekopałem ziemię w szklarni i mocno ją podlałem. Po minucie pracy szybciutko zdjąłem polar, a po dwóch sweter. Ale, gdy zabrałem się za cisa, do swetra wróciłem, bo w cieniu to jeszcze zdrada i bardzo łatwo się przeziębić. Z cisa zrobiłem taką piękną buławkę brutalnie odcinając boczne odrosty, dzięki czemu z tarasu zrobił się ładniejszy i pełniejszy widok na ogród, a z ogrodu na taras. A potem przy kompostownikach wykonywałem to co niewdzięczne. Ciąłem bezlik cisowych gałęzi na mniejsze i pakowałem do worków.
I wtedy przyszła Żona.
Mocno zaciekawiona.
- Mogłabyś zrobić mi szklanicę wody z cytryną i z lodem? - skorzystałem z okazji, bo po szklarni pić mi się chciało, jak cholera.
Tu wyjaśnienie - czwarty dzień nie piję Pilsnera Urquella, ani, gdyby go nie było, Zateckiego lub Kozela. Mam zamiar tak pociągnąć do jutra włącznie. Detoks. Żona podziwia.
- A nie napiłbyś się kefiru? - Berta trochę wypiła... - "podparła się" Pieskiem.
Spojrzałem na nią oburzony. Nie, żebym miał coś przeciwko kefirowi, bo nawet lubię.
- No coś ty! - Jeszcze jakiś chłop mnie zobaczy z tym nabiałem przy męskiej robocie i co sobie pomyśli?! - Obciach na całego!
- Ale możesz powiedzieć, że to na kaca...
No, od razu mi się spodobało. Przecież każdy chłop, gdy mnie zobaczy z tym nabiałem, od razu będzie wiedział, że wczoraj musiałem zdrowo popić, skoro dzisiaj muszę się imać aż tak brutalnych metod. Ta Żona!
Kefirek wypiłem błyskawicznie i dobrze mi zrobił.
Potem, a wcale tego dzisiaj nie planowałem, zabrałem się za wyrywanie pokrzyw wokół kompostowników, jej cięcie na drobne i topienie 2 kg zielska w 20. litrach wody. Radochy miałem sporo, bo nie dość, że kilka razy się dla zdrowia poparzyłem mimo ciągłego uważania, to jeszcze tę odżywkę, nawóz dla pomidorów, robiłem pierwszy raz w życiu. Ponoć po dwóch tygodniach (tyle musi się kisić) będzie cuchnął niemiłosiernie i bardzo jestem ciekaw, czy mój chemiczny nos sprosta.
Na II Posiłek była dzisiaj jeszcze raz pomidorowa. Czyli z rosołu, który zrobiłem na szpondrze i kurczaku wyszło 5 obiadów. A wcześniej Żona podała udka z czymś tam. Nie pamiętam, bo to było... pięć obiadów wstecz.
Zaraz po nim zadzwonił pan z tej polskiej koleżeńskiej pary z Dortmundu. Okazało się, że pani w trakcie poprzedniego pobytu u nas była na jakimś zabiegu w tutejszej jakiejś klinice i teraz oboje przyjechali, ona do kontroli, i Czy mogliby przenocować dzisiaj?
Żona poinformowała, że na jedną noc gości nie przyjmujemy, ale pan zdawał się upierać. Poinformowała więc, że koszt pobytu musi być wyższy, bo ogrzewanie, pościel, a na dodatek oni mieli przyjechać "natychmiast", czyli, na przykład, za 1-1,5 godziny. Pan zdawał się przystawać na warunki, ale pani nie mogła sytuacji zrozumieć Bo przecież poprzednia jedna noc średnio wychodziła mniej...
Podziwiałem Żonę. Jej spokój i asertywność, kurwa!
- To może państwo znajdziecie nocleg w jakimś hotelu, gdzie mają inne zasady?... - Tylko proszę mi dać znać, jaka sytuacja.
Za niedługą chwilę pan napisał, że znaleźli i że dziękują. Chyba się ucieszyliśmy, bo po co nam wieczorem takie odium i widok skiszonej miny tej pani.
Po II Posiłku zabrałem się za zaległości sprzed roku. Wyniosłem na drugą stronę szklarni pięć betonowych płyt, które walały się przy ścieżce dla gości wtedy zrobionej przeze mnie i ileś nadmiarowej kostki. Pozostałym grysem wzmocniłem kawałek obrzeża ścieżki, a resztę rozgrabiłem. I żeby nie kuł oczu swoją szarością i grysowatością placek po nim oraz wzdłuż ścieżki przysypałem ziemią wyniesioną ze... szklarni. Po roku zapanował porządek. Dla rozrywki wyciągnąłem z różnych miejsc przy ścieżkach stare solary, pozostałość jeszcze po poprzednich właścicielach.
Przed pójściem na górę zdążyłem nawet przeprowadzić dość spory onan sportowy. Stało się - metropolialna drużyna po 17 latach spadła z ekstraklasy do I ligi. Trzeba będzie to przełknąć i oglądać jej mecze z drużynami z Pcimia Centrum, na przykład. Nie, żebym miał coś przeciwko temu sołectwu, no chyba że głosuje na PiS, bo to Małopolska.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezonu drugiego serialu Bear. Był trochę dłuższy od przeciętnej. Zakończył się mądrze i inteligentnie. "Od dawna" mamy dobre opinie i dobrze się nam ogląda, chociaż ja nawet w tym momencie w zasadzie nie znam imion i/lub nazwisk bohaterów. Nawet z głównymi mam problem i to, o dziwo, mi nie przeszkadza. Jakoś na bieżąco w danym odcinku udaje mi się odnaleźć.
- Kto by pomyślał - zagadnąłem Żonę, gdy wyłączyliśmy wszystko - że będzie mi się chciało oglądać serial de facto o gotowaniu, czyli kulinarny?...
- No, ale ty przecież stałeś się kucharzem... - miło zakitowała Żona.
PONIEDZIAŁEK (12.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Żona z racji Pieska była już na dole pół godziny później.
Noc była spokojna mimo pełni. Piesek spędził ją całą na dole.
Rano trochę pisałem, a trochę czasu spędziłem nad onanem sportowym. A potem zacząłem się odgruzowywać na 100%. Przy czym nie było ważne, czy pojadę dzisiaj, czy jutro.
Ostatecznie zapadła decyzja, że jadę dzisiaj. Żona wyszła z Pieskiem na dłuższy spacer (dał się wyciągnąć dopiero na mięsko) i według niej nie było źle. Nawet kot za płotem jemu się nie spodobał.
Tedy publikuję w poniedziałek po raz pierwszy tak wcześnie. Chyba, bo przecież minęło od pierwszego wpisu 7,5 roku.
W tym tygodniu cały czas, codziennie, wymieniałem się z Po Morzach Pływającym informacjami na temat temperatur u nich i u nas, na temat różnych roślinek I czy przeżyją chłody i przymrozki? oraz na temat naszych różnych uwarunkowań, taktyk i strategii. Czyli, jak napisał, Ale zabawa... i W życiu nie myślałem, że tak będę się przejmował pogodą i roślinami.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 10.42.
I cytat tygodnia:
Przyszłość nie jest tym czym zwykle była. - Yogi Berra
(właśc.
Lawrence Peter Berra, ur. 12 maja 1925 w Saint Louis, zm. 22 września
2015 w New Jersey - amerykański baseballista, łapacz drużyny New York
Yankees. Powszechnie uważa się, że postać z filmów rysunkowych, Miś Yogi
(ang. Yogi Bear), otrzymał imię na jego cześć. W listopadzie 2015
prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, odznaczył go pośmiertnie
Medalem Wolności. Słynął z przypisywanych mu malapropizmów i
paradoksalnych powiedzonek, zwanych „Yogi-isms”, choć niektóre z nich w
rzeczywistości są autorstwa innych osób. Jeden z najczęściej cytowanych
sportowców).