28.07.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 237 dni.
WTOREK (22.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Już o 06.40 z dołu zaczęły dobiegać pierwsze słodkie głosiki, a raczej głosik, by stopniowo przechodzić w gadulstwo.
Na dole byłem już przed siódmą, bo na co tu było czekać. Zrobiłem trzy Blogowe, powtórzone w drugim rzucie i na tarasie było o czym rozmawiać. Bo o 07.30 zadzwoniła ta oglądaczka, oszołomka przypominając się Żonie, że miała jej wysłać różne dane.
- Nazawraca głowę, powysyła ileś smsów, maili i powydzwania, a nic z tego nie będzie... - podsumowała Żona.
- Ale przynajmniej przetrzemy szlaki i z różnymi rzeczami na przyszłość będziemy przygotowani... - pocieszałem ją.
Z drugiej strony jest duża szansa na pozytywną finalizację sprawy. Tak mówi statystyka. Bo przy transakcjach trzech nieruchomości, które rzeczywiście dobiegły końca po naszej myśli, mieliśmy do czynienia po drugiej stronie z ewidentnymi wariatami. No może tylko z dwubiegunowcami. Tak było w przypadku Dzikości Serca i Naszego Miasteczka oraz w przypadku Naszej Wsi i Wakacyjnej Wsi. To dlaczego teraz miałoby być inaczej?... Widocznie przyciągamy takich typów.
Młodzi goście z dołu, ci bez auta, wyjechali przed 10.00. Wykupili sobie jeszcze w uzdrowiskowym biurze turystycznym autokarową wycieczkę do Pragi.
- Wyszło taniej od samego biletu na Intercity... - informowali.
Ten ich wczesny wyjazd był nam bardzo na rękę. Bo kolejni goście mieli przyjechać bardzo wcześnie, w południe, i tylko zostawić samochód, ale przecież dół kiedyś i tak trzeba byłoby im przygotować, a to byłoby w konflikcie z dzisiejszą naszą wycieczką do City. A tak do 12.00 zdążyliśmy wszystko zrobić i gości mieliśmy całkowicie z głowy.
Tym razem cała piątka zjadła ten sam I Posiłek. Wszystkim zrobiłem jajecznicę na boczku, kiełbasie i pomidorach (tych od gości). Córcia gwarantowała, że dzieciaki taki zestaw spokojnie zjedzą.
Przed wyjazdem wybuchła afera. Wczoraj dzieciaki delikatnie gdzieś tam poprzecierały sobie jakieś miejsca w stopkach, więc w aptece Córcia kupiła plastry. Doedukowałem się przy okazji kolejny raz. Zwykły zestaw kosztuje 5 zł, ale dzieci chciały takie z nadrukowanymi pieskami, kotkami, autkami, lalkami, T-rexami i Bóg wie z czym jeszcze. A te kosztowały już po 15. Trzeba mieć łeb do interesów wszędzie.
Oczywiście na rączkach i nóżkach pojawiło się od razu znacznie więcej przetarć i bub. No i dzisiaj rano plaster Wnuczki się odkleił, stał się bezużyteczny. Więc go już nie miała, to dlaczego brat miał go mieć? Niespodziewanie dla niego brutalnie mu go zerwała. A taki trzylatek już od dwóch lat co najmniej ma zaszczepione głębokie poczucie własności, jeśli go nie posiada od urodzenia. Więc natychmiast się rozdarł. Kara musiała być. Po ustnej reprymendzie Córcia Wnuczkę klasycznie odizolowała od stada i kazała jej za karę siedzieć od nas z daleka w Salonie, w kącie narożnika. Dobiegał więc nas stamtąd szloch i łkanie.
- Maaaa...muuuu...siuuuu, a moooo...żeeeesz mi...i...i...i dać o...o...o...osta...a...a...atnią sza...aaansę?!!!...
I bądź tu poważny w tak ważnym pedagogicznym momencie.
Na tarasie z kolei, gdy dzieci zajmowały się sobą, a dorośli sobą, w pewnym momencie Wnuczka odniosła się do czegoś, o czym rozmawialiśmy.
- A propos... - zaczęła, a ja już nie wiedziałem a propos czego to było, bo mnie zatkało.
Gdy wsiedliśmy do auta, przeprowadziłem prosty test, którego wynik znałem od kilkudziesięciu lat.
- To jak dojedziemy do City, to najpierw robimy zakupy, czy idziemy na lody? - zapytałem "wszystkich".
- Na looody! - odpowiedziały głosiki.
Nigdy przy dzieciach nie spotkałem się z inną odpowiedzią.
Cała piątka była zadowolona z lodów, bo pomijając że smaczne, to jeszcze ta młoda pani, ta cały czas gotowa na Halloween, nakładała, jak zwykle od serca.
Córci City bardzo się spodobało, bo mogło, mimo że jest zapyziałe. Widziała je pierwszy raz, a potencjał starego miasta musiał budzić podziw. Pokazałem jej popowodziowe zniszczenia.
Z zakupami uwinęliśmy się szybko. Tylko w Carrefourze byliśmy całą grupą, ale już w Biedrze i w Aldi tylko my z Żoną. Cała logistyka związana z wypakowywaniem i pakowaniem dzieci do fotelików oraz z chodzeniem z nimi po sklepie, czytaj posiadania oczu dookoła głowy, znacznie przekraczała czas potrzebny na krótkie wyskoczenie do sklepu i kupienie kilku drobiazgów. Stąd mimo upału Córcia na chwilę zostawała z Wnukami w aucie.
W drodze powrotnej Żona postanowiła jeszcze wpaść do DINO po mięsko dla Pieska.
- Te zakupy już mnie wykończyły, a jeszcze DINO... - ciężko westchnęła Żona.
- To odpuście sobie... - usłyszeliśmy poradę od Wnuczki, która ma dokładnie 6 lat bez trzech miesięcy.
Odpuściliśmy sobie o tyle, że Żonę zostawiłem samą, a z całą resztą pojechałem zawieźć pranie. I gdy wróciłem, Żona już czekała siedząc... na trawie przed sklepem. Nie kłamała.
W domu dorośli dochodzili do siebie każde na swój sposób. Dzieci dochodzenia nie potrzebowały.
Ja zniknąłem na górze, żeby porozmawiać z Siostrzeńcem. Wczoraj napisał, żebym zadzwonił, a nie chciał rozmawiać z Bratem Bo to panikarz!
- Wuja, z mamą jest bardzo źle. - zaczął bez ogródek. - Nie wiem, czy wiesz, że ma białaczkę?...
Oczywiście, że wiedziałem po wielu rozmowach z Siostrą i po opisie jej stanu. Ale nigdy nie użyliśmy słowo "białaczka", chociaż Siostra w każdej rozmowie ze smutkiem podkreślała, że Ojciec musiał przekazać jej genetycznie i tę cechę.
- Nie da sobie przetoczyć krwi zgodnie z naszymi zasadami... - wyjaśniał Siostrzeniec po mojej oczywistej uwadze.
- Ale mama już przecież nie należy do Świadków Jehowy!...
- Nie należy, ale stara się o ponowne przyjęcie, a za taki jej stosunek do sprawy ją szanuję... - wyjaśnił.
Nieźle to wszystko jest pojebane i co ludzie potrafią wymyślić. I co jeszcze wymyślą. Ojciec z białaczką żył 15-17 lat, ale on regularnie w szpitalu miał przetaczaną krew.
- Wuja, zastanówcie się z bratem, bo możecie już mamy nie zobaczyć. - Gdybyście ją teraz zobaczyli, to byście się przestraszyli! - Zawsze była mała, ale teraz zrobiła się taka malutka, ledwo chodzi i co kilkanaście kroków musi odpoczywać.
Obiecałem, że z Bratem porozmawiam i dam znać.
Natychmiast do niego zadzwoniłem. O wielu rzeczach dotyczących Siostry nie wiedział. Umówiliśmy się wstępnie, że do Hamburga pojedziemy pociągiem w drugiej połowie września. Wcześniej Brat nie będzie mógł. Pomyślałem, żeby na wyjazd "namówić" Syna.
Po południu wybraliśmy się do kebaba. Stawiała Córcia. Największym powodzeniem cieszyły się oczywiście frytki.
I stamtąd poszliśmy na tor saneczkowy. Z Córcią zjeżdżaliśmy naprzemiennie z maluchami. Nie było sposobu, żebym mógł się opanować i nie maltretować małych ciałek siedzących przede mną między moimi nogami wydając przy tym dziwne głosy. Wnuk-V kwiczał od różnego łaskotania, zaś Wnuczka zastosowała dialog między dorosłym a dorosłym, czyli z pełnym, jednoznacznym przekazem, logiką i ustaleniami.
- Dziadku, a możesz mnie w czasie jazdy nie dotykać w żadnym miejscu i nie wydawać żadnych dźwięków?....
Raczej nie było to pytanie. Obiecałem i słowa dotrzymałem, ale mocno z tego tytułu cierpiałem. Taka okazja.
- A kto jechał szybciej? - zapytałem Wnuka-V, gdy wracaliśmy. - Mama czy dziadek?
- Ja... - odparł po chwili namysłu.
W domu Córcia wykąpała maluchy, a ja musiałem obejść się smakiem. Bo było od razu wiadomo, że może to zrobić tylko mama. I gdy dzieci oglądały bajki na moim laptopie, dorośli mieli czas dla siebie i na odsapkę. Ja, na przykład, przypominałem Koleżankom i Kolegom, maruderom, o zbliżającym się terminie wpłaty na zjazd drugiej transzy. Niektórzy miło i uspokajająco informowali, że już właśnie..., inni wysyłali suchy komunikat "pamiętam", a kilkoro zatwardziałych nadal milczało. Ale i na takich mam sposoby.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek czwartego sezonu serialu The Bear. Zakończył się dosyć nieoczekiwanie. Mógł zamknąć całość, ale raczej otwierał drogę do sezonu piątego. Ale czy ten będzie, nie wiedzieliśmy.
ŚRODA (23.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
O 06.40 wszyscy byli już na nogach przez te słodkie głosiki.
Cała piątka plus Rhodesian siedzieli w chłodzie na tarasie, ale nikomu to nie przeszkadzało. Rhodesian dlatego, że też jest miłośnikiem kawy. Cierpliwie czekał swoją masą, zdecydowanie większą niż u Berty, aż pozwoli się mu wylizać kubek z jej resztek. Przy czym doskonale wiedział, że gdy wyliże jeden, to należy przenieść masę do kolejnego pijącego. Niby nic, ale presja jest. A Berta? Czy muszę pisać, że o takiej niepsiej porze miała na wszystko wywalone?
Jeszcze przed śniadaniem/I Posiłkiem zagraliśmy we troje (Wnuczka, Żona, ja) dwa razy w memo. Pierwszy raz byłem tuż za Żoną z niezłym, jak na 75-latka wynikiem, a drugi raz nawet pierwszy. A wiadomo, że w tej grze nie ma się szans z dziećmi. Jednak dwa razy Wnuczka była trzecia, bo cały czas się dekoncentrowała zajęta kłapaniem dziobem i prowadzeniem wymyślnych wywodów.
Po śniadaniu w piątkę poszliśmy do Zdroju. Córcia wymyśliła dla dzieci lody tajskie, których one nie znały, ale przecież w tym określeniu najważniejszy dla nich przekaz płynął od słowa "lody". Bardzo dokładnie obserwowały panią, która je przyrządzała. Ze wszystkim przenieśliśmy się do galaretkowego ogródka.
Bardzo szybko wybuchła afera. Wnuk-V zaczął ryczeć i z początku nie było wiadomo, o co chodzi. Z buźki lały się rzęsiste krople, z nosa gluty i w tym szlochu coś mówił, czego nikt z obecnych nie był w stanie zrozumieć. Jednocześnie połykał z łyżeczki porcję lodów, które podawała mu matka milknąc na chwilę, by natychmiast wrócić do poprzedniego stanu. Długo zastanawialiśmy się, co się stało. I w końcu doszliśmy. Wnuk-V czuł się oszukany, zrobiony w bambuko, bo miały być lody, prawdziwe, czyli gałka, w wafelku. Ewentualnie kręcone w wafelku też mogły uchodzić za lody. A tu dostał takie dziwo, ni psa, ni wydrę. Bo smakowały bezsprzecznie jak lody, ale wafelka ani śladu, samemu nie dało się jeść i matka podawała mu łyżeczką, a to duża strata przyjemności, jakieś dziwne ruloniki i to w kubeczku. A doszliśmy, o co mu chodziło, gdy przez szloch dotarło do nas, że on chce jeść sam i że chce taki lodowy rulonik wziąć sobie w rękę. Tłumaczenie, że tak się nie da, że lód się roztopi, powodowało jeszcze większy żal i szloch. Lodów nawet nie skończył.
Rozżalenie natychmiast ustąpiło, gdy zobaczył przed sobą pucharek z małymi galaretkowymi sześcianami, które łapką mógł sam nabierać i jeść. A całkowicie pogoda ducha wróciła mu, gdy kawałek dalej matka zafundowała dzieciom kręcone lody śmietankowe. Śladu rozżalenia nie było.
Prosty chłop. A Wnuczka wyrafinowana. Całą porcję tajskich zjadła ze stosownym komentarzem, oczywiście.
Dalej poszliśmy do Parku Szachowego. Żona została w Szachowej, a my żmudnie pięliśmy się pod górę do placu zabaw. I co dzieci chciały, gdy ledwo tam dotarliśmy? Kupę. Jedno i drugie. Córcia obrobiła Wnuczkę, ja Wnuka-V i można było spokojne posiedzieć sobie na ławce bacznie obserwując różne pomysły i porozmawiać.
W domu, w trakcie krótkiej odsapki, udało mi się znowu trochę popchnąć sprawy zjazdowe. Nieprzyjemnie zaskoczył nas z Żoną mail od kolegi, w którym informował nas, że swój przyjazd z żoną musi odwołać. A to jest ta para pierwsza z rozrywkowych. Tańce, driny, wino i whisky. Ta, która była u nas na chwilę w Tajemniczym Domu i ta, od której dostaliśmy ardizję. Kolega zaś to ten, który na poprzednim zjeździe załatwił kapelę Bo bez żywej muzyki to impreza jest do dupy!
W mailu wyjaśniał, że pod koniec sierpnia idzie na operację i do zjazdu na pewno nie dojdzie do siebie.
Myślał, że może operacja będzie wcześniej, ale niestety. Zmartwieni i, co tu dużo mówić, zasmuceni postanowiliśmy jutro do niego zadzwonić.
Całe popołudnie i wieczór spędziliśmy w ogrodzie. Najpierw przy grillu, a potem przy totalnej zadymie. Mięska i kiełbaski udały się nad podziw, więc dzieci miały skąd czerpać dodatkową energię.
We wstępnej fazie dymu miały do dyspozycji ogrodowe krzesła, trampolinę i dużą piłkę, na której na siedząco można było skakać. Ale gdy tego nie widziały, znienacka przyniosłem materac, taki składany z trzech części i go rozłożyłem niepostrzeżenie na trawie, żeby tym bardziej wzmocnić efekt.
Początkowe zdziwienie przeszło natychmiast w jego aneksję, przewalanie się po nim i w różne kotłowaniny. I chwilę przed tym, jak zainteresowanie tą formą dymu mogło się wyczerpać, pokazałem im inny sposób wykorzystania materaca. A w przypadku dzieci wyłapanie tego właściwego momentu, kiedy to za chwilę może pojawić się nuda i marudzenie, uważam za jedną z moich wielkich a niewykorzystanych zdolności, czyli matulu, chwalą nas! Na ich oczach ustawiłem materac w pionie tworząc taką zygzakowatą, w miarę stabilną konstrukcję, na jej końcu postawiłem krzesła plus trampolinę, wszystko nazwałem labiryntem i dzieci mieliśmy z głowy na pół godziny. Trzeba było tylko spoglądać, czy nie robią sobie krzywdy.
Ale kulminacja miała dopiero nadejść. Bo znowu w odpowiednim momencie materac ustawiłem tak, żeby jego dwie części tworzyły trójkątny "namiot". Trzecia część stabilizowała konstrukcję leżąc płasko na trawie. Na wlocie i wylocie ustawiłem dwa krzesła i "kazałem" im pokonywać na czworakach taki tor przeszkód - zacząć przełazić pod jednym krzesłem, potem pod namiotem, a na końcu pod krzesłem drugim. Ciekawe, bo nigdy nie zmieniły kolejności, nigdy nie czołgały się pod "prąd". Wyznaczony przeze mnie wlot był wlotem, wylot wylotem.
Dzieci bardzo szybko odkryły, że biwak, jak quasi-namiot nazwała Wnuczka, jest świetnym schronieniem i że stamtąd można bezkarnie wyzywać dziadka od Dziada Starego. Oczywiście wymyśliła to Wnuczka. Więc w ruch poszedł dziadkowy sandał. Trzymając go w ręce groziłem:
- A spróbujcie jeszcze raz tak powiedzieć!... - i machałem nim.
I gdy któreś tak powiedziało, a raczej robili to oboje naraz, zrywałem się i do tego dupska, czyli słodkiej pupci, która była ostatnia i nie zdążyła się w panice schować pod krzesłem, a potem w "bezpiecznym" biwaku, przyklejałem z głośnym plaśnięciem płaską część sandała przy jednoczesnym kwiku jej właściciela/właścicielki.
Inwencja dzieci poszła jednak dalej. Stwierdziły, że jeszcze lepiej będzie wyzywać dziadka z bezpieczniejszej pozycji. Stały więc na dole przy tarasowych schodach, po czym po "Dziad Stary" pryskały, ile fabryka dała, czyli "bardzo szybko", na zabicie się, w pełnej panice, po schodach tarasowych do góry, do domu, słysząc za plecami wrzask dziadka i dudnienie jego kroków.
Za którymś razem schowałem się koło szklarni, czyli nagle im zniknąłem, gdy z tarasu zaczęły schodzić. A to było bardzo podejrzane i niebezpieczne. Zaczęły się naradzać, co tu zrobić.
- Dziaaadku, dziaaadku! - Gdzie jesteś? - Wnuczka sprytnie przybrała bardzo słodki i przymilny tembr głosu
Podszyty jednak odrobiną drżenia
Z powodu tkwiącego w niej przerażenia.
Nie bacząc na ton głosu wyskoczyłem na nich z kijachem. I gdy "udało" im się uciec do domu, szybko schowałem się z drugiej strony, koło drewutni. Wołanie znowu się powtórzyło. To wyskoczyłem na nich tym razem z plastikowymi, "potężnymi" grabiami. Tego było już Wnuczce za wiele - widok takich strasznych grabiowych zębów.
- Poddaję się, poddaaaję! - krzyczała.
Wnuk-V ani myślał się poddać. Pryskał na górę, a każde szturchnięcie grabiami w tyłek wywoływało w nim salwy śmiechu. Raz, gdy go szturchnąłem trochę za mocno, stracił równowagę i glebnął się o schody podpierając się rączkami. I o to chodziło. Dopiero wybuchnął śmiechem i "prysnął" ponownie karkołomnie łapiąc równowagę.
Tak można było bez końca.
Wieczorem, gdy aura się wyciszyła, zagraliśmy we czworo w rekiny. Wygrała Żona, a tylko dlatego, że gdy Wnuczka miała okazję ją pożreć, tego nie robiła, tylko ciągle czaiła się na dziadka. Babska solidarność. W końcu go zżarła.
Wieczorem tylko trochę poczytaliśmy i tedy spać.
CZWARTEK (24.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Starałem się na górze trochę pisać, ale już o 06.20 dobiegł mnie głosik Wnuka-V.
"Tradycyjnie" zasiedliśmy z Blogowymi na tarasie. Przy +13 stopniach.
- O matko! - Żona zareagowała odruchowo, gdy pojawiła się na tarasie. - Jaki tu ziąb!...
Ale wytrwała.
I Posiłek w związku z wyjazdem Córci był stosunkowo wcześnie. I zaraz po nim poszliśmy we czworo na tor saneczkowy, żeby ostatni raz się z nim pożegnać. W pierwszej turze jechałem z Wnuczką i znowu mając ją przed sobą nie mogłem się oprzeć "maltretacji".
- Dziadku, a możemy się umówić, że przez cały przejazd nie będziesz mnie dotykać? - zareagowała na swój sposób z chłodem i logiką dorosłej kobiety. Co by mi dało tłumaczenie To kiedy mam cię maltretować, jeśli nie teraz? Gdy będziesz nastolatką, albo starą babą?!
Wnuk-V nic sobie nie robił z "maltretacji". Wyraźnie już przyzwyczajony snuł jakiś długi wywód, chyba a propos kilku dinozaurów, które w tym sezonie postawiono na terenie toru. Ni cholery nie rozumiałem.
- Podoba ci się ten plan? - na szczęście to zrozumiałem.
Co miał mi się nie podobać? - że zastosuję łagodnie filozofię Edka. Głośno potwierdziłem ku wyraźnemu zadowoleniu Wnuka-V.
Gdy po dwóch przejazdach zbieraliśmy się do wyjścia, jeden z panów otworzył "prywatną" furtkę i machnął na nas.
- Proszę, jeden przejazd gratis... - Dla stałego klienta... - popatrzył na mnie ze śmiechem. - Też mam dzieci... - No i nie ma szefa...
Radocha była dla wszystkich. Tłumaczyłem później Córci, że faktycznie zostałem zapamiętany, bo tylko ja, Dziad Stary, zjeżdżam z różnymi moimi wnukami.
W ostatnim przejeździe Córcia jechała z Wnukiem-V i wyraźnie nas dogoniła. Wnuczka podziwiała mamę.
W drodze powrotnej było kolejne pożegnanie. Ze Stylową i z lodami. Córcia fundowała. Tym razem nikt Wnuka-V nie zrobił w konia. Dostał gałkę "prawdziwego" loda i był przeszczęśliwy. Ja też zamówiłem skromnie, jedną gałkę, pomny upomnień Żony.
Córcia z dziećmi i z Rhodesianem wyjechali w południe. Podziwiałem organizację wyjazdu i Rhodesiana, który na krok nie odstępował pani bojąc się, że o nim się zapomni i co wtedy? Uspokoił się dopiero w momencie, gdy ciężko opadł w bagażniku i gdy klapa się nad nim zatrzasnęła.
Dół zrobiliśmy błyskawicznie. O 13.00 przyjechali kolejni goście, para, według statystycznych standardów dziwna, bo on był karłem, a ona "normalną", 20+ dziewczyną. On na dodatek prowadził auto specjalnie przystosowane, jak później podejrzałem. Poza tym byli normalni, czyli z niczego nie robili problemu. Jak się dowiedzieliśmy, przywieźli ze sobą elektryczne hulajnogi, bo rzeczywiście on miał dodatkowo trudności z poruszaniem się. O nic więcej, broń Boże, nie dopytywałem. Na co mi to?...
Dopiero po wszystkim mogliśmy zabrać się za naszą codzienność. Najpierw pisałem, w przerwach zrobiłem dwa prania, a potem pojechaliśmy do Uzdrowiska w sprawach. Zrobiliśmy drobne uzupełniające zakupy pod przyjazd Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, oddałem w bibliotece przeczytaną książkę i przedłużyłem termin oddania drugiej oraz odebraliśmy pranie.
W domu, po powrocie, ustaliliśmy telefonicznie z Gołąbkami, że odbierzemy ich na dworcu w City, bo będzie łatwiej, a poza tym i jedna strona, i druga musi jeszcze zrobić spożywcze zakupy i tzw. spożywcze.
A potem zadzwoniliśmy do mojego kolegi ze studiów, tego, który odwołał swój przyjazd z żoną. Spokojnie i bez emocji wszystko nam zrelacjonował. Jakiś czas temu poszedł na kolonoskopię i wykryto mu guza na jelicie grubym. Zdaje się, że niezłośliwego.
- A w tej sytuacji, jak działa firma? - dopytywałem, bo ją dawno temu założył i prowadzi z sukcesem do tej pory.
- Normalnie, działa, chodzę do pracy, bo przecież jestem sprawny. - A zaliczkę, którą wpłaciliśmy, przeznaczcie na cele zjazdowe. - usłyszeliśmy na do widzenia.
No i smutek...
Wieczór spędziłem na pracach relaksacyjnych. Podlałem pomidory, obrzępoliłem winogrona na tarasie i "pokazałem" im, w którym kierunku mają rosnąć oraz udrożniłem ścieżki wycinając zieleninę, żeby można było przejść. I nawet zasiadłem po dłuższym okresie przerwy przed onanem sportowym. Zasłużyłem sobie.
Na wieczorny deser tylko skromnie sobie poczytaliśmy.
PIĄTEK (25.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Planowo.
Nawet dobrze spałem, bo to po Wnukach. Co prawda Fafik darł ryja już o 05.00, "ale" tylko przez chwilę, potem znowu przez chwilę o 06.00 i byłem ciekaw, czy też zrobi tak przez chwilę o 07.00, itd. Ciekawe, że żadna z tych szczekliwych sesji mi nie przeszkadzała, a na pewno nie ta, gdy już byłem na nogach. Wczoraj wieczorem przyszedł Sąsiad z Lewej, że właśnie dzisiaj o piątej wyjadą z synem do medycznej kontroli i że będą musieli Fafika wypuścić.
- Ale to tylko ten jeden dzień... - mnie uspokajał.
Żona przyszła o 07.00 i Fafik... szczekał.
- Ale to nie ten Fafik, co przedtem... - wyjaśniała. - Pamiętasz, gdy co chwilę wydawał z siebie dwa trzy szczeki, takie bez sensu, kompletnie debilne? - Wtedy wszystko opisałam Sąsiadce z Lewej, że nie da się spać, że goście również nie mogą i ona musiała zareagować. - Może mu daje jakieś tabletki na uspokojenie?...
Gdy to pod tą szerokością geograficzną życie się toczyło w ten sposób, spod innej, o 05.34, napisał Po Morzach Pływający.
No to przez najbliższe kilka miesięcy będziesz odbierał wiadomości o takiej porze.
Pozdrowienia z morza.
Pozdrowienia z morza.
PMP (zmiana moja)
Odpisałem:
-Mój Boże.
Znów morze?...
Swoją drogą, jak on w tej sytuacji "poważnie" rozpatrywał przyjazd do nas?
O 08.11 zareagował.
Raczej...O mój Neptunie 😁
Zabawa w ogrodnika była przepyszna... dosłownie. Spróbowałem trochę wychodowanych warzyw.
Czegoś się nauczyłem. Czarnej Palącej właściwie pozostało tylko zbierać dojrzewające warzywa.
Udało się z pomidorami mimo, że wyrosły z nasion z co najmniej miesięcznym opóźnieniem...
Czosnek zimowy również wyrósł pięknie zważywszy, że po raz pierwszy go sądziłem. Groszek dojrzewa i mam nadzieję, że trochę go będzie....
Tak czy inaczej spędziłem miło czas w domu.
Zabawa w ogrodnika była przepyszna... dosłownie. Spróbowałem trochę wychodowanych warzyw.
Czegoś się nauczyłem. Czarnej Palącej właściwie pozostało tylko zbierać dojrzewające warzywa.
Udało się z pomidorami mimo, że wyrosły z nasion z co najmniej miesięcznym opóźnieniem...
Czosnek zimowy również wyrósł pięknie zważywszy, że po raz pierwszy go sądziłem. Groszek dojrzewa i mam nadzieję, że trochę go będzie....
Tak czy inaczej spędziłem miło czas w domu.
(zmiana moja, pis.oryg.!)
Od rana starałem się pisać. Jedyną, za to poważną przeszkodą był ból mięśni na pograniczu kości udowej i miednicy. Na tyle mocny, że nie dało się siedzieć w komforcie, ciągle trzeba było szukać pozycji z mniejszym bólem, albo wstawać i miejsca bolące rozmasowywać. Rano, po raz pierwszy miejsca te posmarowałem Wojskowym, ale będę mógł do niego wrócić dopiero w poniedziałek po wyjeździe Gołąbków. A dlaczego? A dlatego, że znowu muszę po posmarowaniu paradować przez 20-30 minut na golasa i to od pasa w dół, czyli z pokazywaniem newralgicznych części ciała, które na pewno nie byłyby akceptowane przez gości.
W południe dostałem polecony od "obcego" listonosza. Pan wyjaśnił, że ten nasz jest na urlopie. Przyszło pismo z sądu, do którego się odwołałem, po odmownej decyzji ZUS-u w sprawie przyznania mi ryczałtu energetycznego. W piśmie informowano mnie, że sprawę moją będzie prowadziła taka to a taka sędzina i że wobec takiego składu sędziowskiego mogę wnieść zastrzeżenia w ciągu 7. dni od otrzymania tego pisma. Już lecę i wnoszę...
Po Gołąbki wystartowaliśmy do City ze sporym zapasem czasu, który ostatecznie zmniejszył się do kilku sekund i to tylko dlatego, że pociąg miał 4 minuty opóźnienia. Bo, gdy ledwo weszliśmy na peron, pociąg nadjechał. A wszystko przez to, że gdy z Uzdrowiska chcieliśmy się wbić na drogę krajową prowadzącą do City, ujrzeliśmy wielokilometrowy korek. Natychmiast zawróciliśmy i do City pojechaliśmy przez Łańcuchową Wieś. Takich mądrych było na kopy, więc na tej trasie takiego ruchu, w jedną i w drugą stronę, nie widzieliśmy nigdy. Ale przynajmniej jechaliśmy i to płynnie.
Po zakupach w Carrefourze wracaliśmy tą samą drogą. Tak na wszelki wypadek. Ruch był nadal duży, czyli że krajówka musiała być nadal zatkana.
Po jakim takim ogarnięciu się wyruszyliśmy w świetnych nastrojach do Lokalu z Pilsnerem II. Zawsze, gdy tam idziemy, obojętnie w jakim składzie, mamy dobre humory. Teraz dodatkowo jeszcze dlatego, że Konfliktów Unikający miał dzisiaj imieniny i całe spotkanie wszystkim fundował.
Wieczorem długo siedzieliśmy na tarasie. Konfliktów Unikający kupił Trybunał Eksport.
- Chciałem, żebyś spróbował, bo jest bliski Pilsnerowi Urquellowi...
Miałem prawo mu wierzyć. Rzeczywiście, nie zawierał w sobie śladu słodyczy, a poza tym posiadał goryczkę. Ona jednak nie zostawała zbyt długo na kubkach smakowych i znikała, poza tym piwo było zbyt esencjonalne i posiadało za dużą, jak dla mnie, zawartość ekstraktu. Ale piłem z przyjemnością, przy czym drugiego, jednego po drugim, już bym nie chciał. A Pilsnera Urquella?..., że zapytam głupio.
Spać poszliśmy o 22.00.
SOBOTA (26.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Pół godziny po planie.
Od razu na górze pisałem. Co prawda na dole nie było Głosików, ale za to były Gołąbeczki. Wczoraj umówiliśmy się, że pojawię się o 08.00.
Po Morzach Pływający przysłał pierwsze szersze wieści z mórz już o 05.37.
Postaram się nie zamęczać Ciebie szczegółami życia na statku, ale fajnie jest wysyłać maile o 0425.
Wachta szybciej mija.
Wachta szybciej mija.
Początek kontraktu wydaje się spokojny.
(...) Z ciekawostek historycznych statek będzie cumował w porcie w którym nagrywano film " Okręt"
Za naszą rufą będzie widoczny kompleks bunkrów w których podczas II WW stacjonowały niemieckie okręty podwodne.
(...) Z ciekawostek historycznych statek będzie cumował w porcie w którym nagrywano film " Okręt"
Za naszą rufą będzie widoczny kompleks bunkrów w których podczas II WW stacjonowały niemieckie okręty podwodne.
(...) Z ciekawostek celebryckich niedaleko naszej pozycji kotwiczenia znajduje się słynny Fort Boyard znany z popularnego programu rozrywkowego.
To tyle na dzisiaj wiadomości
PMP
PS.
Port La Pallice, zachodnie wybrzeże Francji (zmiana i skróty moje, pis. oryg.)
PMP
PS.
Port La Pallice, zachodnie wybrzeże Francji (zmiana i skróty moje, pis. oryg.)
Na dole byłem brutalnie punktualnie o 08.00.
- Wydaje mi się, że chyba specjalnie podkręciłeś ten blender, żeby warczał dwa razy głośniej... -
Zza nowej kotary, z Bawialnego
Dobiegł mnie głos Konfliktów Unikającego.
Było po spaniu. Poranna pogoda dopisała nam na tyle, że z wielką przyjemnością siedzieliśmy przy Blogowych na tarasie i rozmawialiśmy. Aż szkoda było iść i robić I Posiłek.
Goście z góry, para z nastolatką, wyjechali przed 11.00.
- Jedziecie państwo prosto domu?
- Niestety... - pan westchnął i się skrzywił.
Wszystko im się udało zrealizować w czasie tygodniowego pobytu I nawet pogoda nam dopisała, chociaż codziennie straszono deszczem!
Kilka razy zapewniali mnie, że zostawili porządek A rzeczy ułożyliśmy tak, jak prosiła żona i wyraźnie byli zawiedzeni, że nie chcę się pofatygować na górę i odebrać od nich apartamentu. To jeszcze musieli dokładnie mnie poinformować, jak posegregowali śmieci.
Po I Posiłku zabrałem się za górę. Rzeczywiście porządek był idealny. Z Gołąbkami umowa była taka, że oni w tym czasie, gdy my będziemy sprzątać, pójdą na uzdrowiskowe szlaki.
Gdy zwolniłem miejsce dla Żony, zabrałem się za pisanie. Zawsze coś do przodu.
Żona z kolei, gdy skończyła swoją działkę, wybrała się do Zdroju po... piwo. Niedawno na tyłach pijalni, obok kebaba, otwarto kolejny punkt gastronomiczny, w którym sprzedają piwo, ale tylko na wynos. Nie można konsumować na miejscu, bo lokal nie posiada toalety. Fajnie byłoby to robić obok przy spożywaniu kebaba na kebabowskich stolikach, ale ten z kolei nie ma koncesji na dystrybucję i spożywanie alkoholu. Jest więc jak jest.
Pomysł na prezent imieninowy dla Konfliktów Unikającego, wczorajszego solenizanta, był Żony, stąd jej inicjatywa. Nowy lokal gastronomiczny charakteryzuje się między innymi tym, że sprzedaje piwo niepasteryzowane z pobliskiego lokalnego browaru z Krzywego Miasteczka. Na miejscu pan wlewa je do specjalnych półlitrowych plastikowych butelek, każdą etykietuje i ręcznie opisuje.
- Mamy trzy rodzaje... - poinformował mocno specyficzny, na swój sposób sympatyczny. - Ale teraz nalewam tylko jedno, bo szefostwo jest na urlopie i nie dowiozło.
Biznes ma się rozkręcać, bo będzie też sprzedawane piwo w szklanych butelkach i chyba coś jeszcze.
Życzymy im jak najlepiej, bo fajnie, po pierwsze, że pojawia się coś nowego, sensownego i, po drugie, że lokale na tyłach pijalni nie stoją puste i nie straszą czarnymi pustymi witrynami. Ale jeśli "szefostwo nie będzie dowoziło", tylko jeździło sobie na urlopy, to czarno widzę. Byłoby szkoda.
Żona kupiła dwie butelki. Wiedzieliśmy, że takie piwne wynalazki spodobają się Konfliktów Unikającemu, który zawsze próbuje czegoś nowego.
Z pisania wyrwał mnie telefon Konfliktów Unikającego. Myślałem, że z wycieczki wrócą później i że chce mnie o tym poinformować.
- Trzeźwo Na Życie Patrząca prosiła, abym ci powiedział, cytuję: U wrót Twoich stoję Panie.
Zdrowo ubawiony rzuciłem się na dół z kluczami, aby im otworzyć. Mogła jeszcze dorzucić Czekam na Twe zmiłowanie, ale i bez tego efekt był świetny i prowokujący.
Złożyliśmy życzenia, wręczyliśmy prezent i natychmiast przystąpiliśmy do degustacji. To znaczy solenizant i Żona. Trzeźwo Na Życie Patrząca nie gustuje, a ja podziękowałem. Już wcześniej poznałem smak, owszem dobry, ale żeby tak od razu zmieniać upodobania?...
Jakoś w tym momencie przyjechali kolejni goście na górę. Dwie panie, siostry, lat 55-58. Sympatyczne, ale stonowane. O Uzdrowisku wiedziały sporo, bo to był ich już trzeci pobyt. Okazało się, że poprzednio mieszkały w sąsiednim pensjonacie przy Pięknej Uliczce.
Zanim rozpoczęliśmy grillowanie, musieliśmy jeszcze z Konfliktów Unikającym zrobić małą wycieczkę. On do Intermarche, aby uzupełnić bufet o piwo i Baczewskiego, ja po cztery paczki, które akurat się skumulowały.
Zaczęliśmy szykować grilla mimo że zachmurzone niebo wcale do tego nie zachęcało. Ale na wszelki wypadek stół i krzesła ustawiliśmy pod świerkiem, który gwarantował solidne zadaszenie w przypadku małego deszczyku. Deszcz był duży i nieprzelotny. Padało stosunkowo długo. Ale to nam wcale nie przeszkadzało. Odwrotnie, dodało romantycznego smaczku.
Odziani w kurtki z kapturami konsumowaliśmy dary boże. Na mokrych talerzach karkówka i pierś z kurczaka smakowały znakomicie, do tego ogórki, w połowie małosolne, w połowie już kiszone, zrobione przez Konfliktów Unikającego i pyszny sos czosnkowy na bazie jogurtu zrobiony przez Żonę (dip - wyjaśnienie dla zdezorientowanej młodzieży) rozcieńczony siłą rzeczy przez deszcz, co w żadnym momencie nie odebrało mu smaku. To wszystko było wsparte piwami i Baczewskim (panowie) dozowanym z umiarem, ale wiadomo, jak może się skończyć takie mieszanie wywoływacza z utrwalaczem.
Nie pamiętam, o której położyłem się spać. Jakoś tak między 19.00 a 20.00. Przy czym "położyłem się" jest w tym przypadku sporym nadużyciem. Po prostu padłem, jak kłoda. Jutro miałem usłyszeć od Żony: Spiłeś się, jak świnia! Żenujące! Próbowałem się słabiutko bronić, ale słabiutko i króciutko.
NIEDZIELA (27.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Na lekkim kacu po wczorajszym grillu. Na dworze padało. Jak te pomidory mają dojrzeć?... Wkurzające!
Do ósmej pisałem, a potem zszedłem na dół i brutalnie robiłem Blogowe. I przy nich rozkręciliśmy się z gadkami przy kuchni. Gadki trwały dalej, gdy zabrałem się za I Posiłek. I trwały sporo po nim. W międzyczasie wyjechali goście z dołu. Ten karzeł ze swoją dziewczyną, jak się okazało. Bo, gdy poszedłem robić wstępne porządki, odkryłem, że zostawili swój ręcznik. Żona natychmiast zadzwoniła do niego z pytaniem, czy by jeszcze nie wrócili.
- Moja dziewczyna mówi, że nie i że trudno. - Ale dziękujemy, że pani zadzwoniła.
Do czasu wyjazdu Gołąbków zaplanowaliśmy sobie godzinę na Stylową. Były tłumy ludzi, bo taka pora i deszcz, ale gdzieś po pół godzinie wyraźnie się rozładowało zgodnie ze specyfiką uzdrowiskową. We wszystkich sanatoriach nadeszła pora obiadu.
Gołąbki i Żona spokojnie kończyli swoje desery (my skromnie dwie gałeczki lodów, oni potężne desery bezowe plus napitki wzmacniane rumem), a ja poszedłem po Inteligentne Auto. Nie mogliśmy dopuścić, aby nasi goście idąc na piechotę na kolejowy dworzec przemokli, mimo posiadania tzw. kurtek przeciwdeszczowych (przepuszczały wodę po 5. minutach) i w takim stanie jechali do Metropolii narażając się na przeziębienie.
Do odjazdu pociągu było jeszcze 15 minut, więc się pożegnaliśmy. Według późniejszych relacji pociąg przyjechał z pięciominutowym opóźnieniem, a ten w City na nich nie czekał. Bo po co? Na szczęście dość szybko był inny, też jadący przez City do Metropolii. Kolejowa paranoja.
W domu od razu zabraliśmy się za sprzątanie dolnego apartamentu. Około 19.00 miała przyjechać para. Rzecz normalna, tylko że oni mieli do pokonania ponad 650 km na... motocyklu. Przy tej pogodzie i to tylko na dwie doby. Słabo się robiło na samą myśl.
Po zrobieniu swojej działki od razu zabrałem się za pisanie czując oddech poniedziałku.
Pod wieczór zadzwoniłem do Syna. Rozmowa była dosyć trudna, bo Syn wiedział lepiej i w sporym stopniu mnie pouczał. A dotyczyła stanu zdrowia Siostry i mojej propozycji, abyśmy we trzech (on, Brat i ja) pojechali do Hamburga w drugiej połowie września. Dyskusja, raczej jego monolog, toczyła się wokół Ale tato, to może być już za późno! Reagował na zasadzie "czarne-białe" nie dopuszczając do siebie całego mnóstwa szarości z obszaru różnych uwarunkowań tych trzech osób, które dodatkowo, każde na swój sposób, były uwikłane od dziesięcioleci w trudne relacje. Ciężki temat. Umówiliśmy się na kontakt w najbliższym czasie.
Potem zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Żona Dyrektora obchodziła imieniny. Rozmawialiśmy aż 43 minuty, a głównym tematem była ich obecna, mocno skomplikowana sytuacja zawodowa. Już teraz, ale równie dobrze za rok, czy dwa mogą wdepnąć w porządny kanał i pewne ich zamierzenia, zwłaszcza Żony Dyrektora, musimy wybić im z głowy posiadając spore doświadczenie w sprawach. A tego nie da się zrobić telefonicznie. Trzeba osobiście mając do dyspozycji przynajmniej dwa dni. Stąd ustaliliśmy, że przy pierwszej nadarzającej się okazji trzeba spotkać się gdzieś w połowie drogi, jak bywało jeszcze kilka lat temu.
Od kilku dni Krajowe Grono Szyderców "zasypuje" nas zdjęciami i filmikami z Pucusia. A to słodkie dzieciaki szaleją w Rynku na fontannach lub w parku linowym, a to sterują statkiem wycieczkowym pływającym po zatoce ubrane w strój kapitański, a to siedzą w knajpach bardziej lub mniej zajęte.
Krajowe Grono Szyderców przysyła też wyrafinowane zdjęcia, takie służące torturom, pokazując różne miejsca i panoramy lub wreszcie zbliżenia różnych potraw i deserów. A to jest już duże "świństwo!"
Wieczorem obejrzeliśmy polską komedię z 1979 roku Słodkie oczy z Witoldem Pyrkoszem, Dorotą Fellman i Igą Cembrzyńską. Jakoś tak nas naszło. Oglądało się z sympatią, wróciły realia z tamtej epoki, wzruszenia i wiedzieliśmy, że pokolenie naszych dzieci, nie mówiąc o wnukach, zupełnie by nie zrozumiało, dlaczego my ten film oglądaliśmy. Takie nudy...
Jutro postanowiliśmy obejrzeć Wielkiego Szu z 1982 roku, z Janem Nowickim.
PONIEDZIAŁEK (28.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Pół godziny przed planem.
Mogłem posmarować nękające mnie miejsca i po kilku tygodniach wrócić do pełnego zestawu gimnastyki.
Dłuższy czas pisałem na dole, by później wynieść się na górę, do "biura", praktycznie na cały dzień, ku wielkiej uldze Żony. Od razu oddałem się onanowi sportowemu. Miałem okropne zaległości. Najpierw "musiałem" wrócić aż do pierwszej kolejki ekstraklasy i I ligi, obejrzeć mnóstwo skrótów, bo się działo, potem przejść do innych dyscyplin, by wreszcie przelecieć różne "wstrząsające" i ogłupiające tytuły z cyklu "wieści z Polski i ze świata". Z góry po jakimś czasie wypędził mnie głód.
Wyjrzało słoneczko, więc I Posiłek zjadłem w ogrodzie. I zaraz potem wróciłem na górę do onanu sportowego. Było już południe, a ja go nie skończyłem. Musiałem zrobić przerwę, bo miałem przesyt. Poza tym panie ruszyły auto spod Klubowni, więc otworzył mi się front robót. Wywiozłem do PSZOK-a kolejny śmietnik. Stamtąd pojechałem do pralni z praniem i zawitałem w DINO. Żona dała mi zlecenie na 3 kg łopatki dla Pieska.
Gdy wróciłem do domu, wróciłem do onanu sportowego. O 15.00 byłem z nim wreszcie na bieżąco.
Nadszedł wreszcie czas, aby zabrać się za konstruowanie muzyki na zjazd. Z mojej Listy 100 wybrałem 58 utworów. Do tego Żona dołoży swoje trzy grosze, ja może jeszcze grosz tak, żeby wyszło około 7. godzin muzyki non stop. Efektem finalnym (nośnik, chmura) ma zająć się Żona, bo ja nie mam o tym bladego pojęcia i mieć nie chcę.
Gdy zszedłem na II Posiłek, bardzo szybko uzmysłowiłem sobie, że wpadłem w pewną specyficzną pułapkę czasową. Blog miałem na tyle gotowy, że mogłem publikować od ręki, ale było na tyle wcześnie, że publikowanie nie miało sensu. A przez to "wcześnie" nieprzyjemnie pchały mi się do głowy różne pomysły Co to ja jeszcze dzisiaj mógłbym zrobić?, a niczego specjalnego robić mi się nie chciało. Więc co miałem robić? Frustrujące.
To oczywiście sam przed sobą symulowałem różne "prace". A to niby porządkowałem zjazdowe drobiazgi, które tego wcale nie wymagały, a to robiłem quasi-porządki w papierach, które wcale ich nie potrzebowały. W końcu widząc jałowość tych czynności odważyłem się wyjść do ogrodu.
Ostatecznie nie żałowałem. Przy wejściu do szklarni zrobiłem totalny porządek, parę rzeczy przerzuciłem do Klubowni, by tam czekały na swoją pszokowską kolej i narwałem kilogram pokrzyw, które zalałem 20 litrami deszczówki. Za dwa tygodnie będzie jak znalazł.
Prace umiliła mi Siostra, a potem rozmowa z Synem. Mieszając obie było tak:
- Ciotka się pytała mnie, dlaczego do niej nie zadzwonisz? - poinformowałem z przyjemnością Syna. - Nie wiem, gdy przyjedziemy, to go zapytasz... - odpowiedziałem. - Cieszysz się? - dopytałem sadystycznie.
- Tato, ja przed przyjazdem zrobię manewr wyprzedzający. - Kilka dni wcześniej zadzwonię do ciotki, gdy już będzie o czym gadać konkretnie, i w ten sposób już na miejscu nie będzie mi suszyć głowy.
- Ale wiesz, że z ciotką rozmawiałem pół godziny, a tobie wyciskam z tej rozmowy 5 minut...
- Chyba raczej trzy... - Syn się uśmiał.
- W każdym bądź razie bardzo się ucieszyła z naszego przyjazdu, oczywiście na swój sposób, daleki od spontaniczności. - Zabroniłem jej przygotowywać i ścielić łóżka Przecież sami sobie pościelimy a ty się nie przemęczaj, a posiłki też sobie przygotujemy! Usłyszałem, że ja niczego nie rozumiem.
Ustaliłem z Synem, że w okolicach połowy sierpnia zaczniemy ustalać termin naszego wyjazdu do Hamburga.
Dzwoniłem do Brata w tej sprawie. Nie odbierał.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.54.
I cytat tygodnia:
Pamiętaj, że najciemniejsza godzina jest tuż przed świtem. - Thomas Fuller (angielski duchowny i historyk z XVII wieku)