poniedziałek, 4 sierpnia 2025

04.08.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 244 dni.
 
WTOREK (29.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pół godziny przed planem.
Wczoraj  Wielkiego Szu, ani innego nie oglądaliśmy. Jakoś tak nagle zrobiło się późnawo, że nie za bardzo dało się rozpędzić z oglądaniem. Tedy trochę poczytaliśmy. 
Przy Blogowych wycyzelowałem  wpis i, gdy się już miałem wynieść na górę z całym majdanem, goście motocyklowi zaczęli wyjeżdżać. Przed sobą mieli jeszcze bogate plany. Podziwiałem.
Zrobiłem wstępne sprzątanie i mogłem zniknąć na górze. Sporo posiedziałem przy onanie sportowym.
W końcu zadzwonił Brat. Zdziwiłem się, bo po swojej nocce powinien był spać. Wyjazd w drugiej połowie września, na trzy noce, pasował mu całkowicie. W pracy będzie miał zastępstwo, a kotami zaopiekuje się sąsiadka. I pasował mu, jak pozostałej dwójce, pobyt w środku tygodnia.
 
Po I Posiłku zabraliśmy się za sprzątanie dołu. Następne będzie dopiero za 10 dni, więc trochę od niego odetchniemy. Do przyjazdu kolejnych gości zabrałem się za wycinanie zielska. Najpierw tego wzdłuż chodnika. Na granicy naszej posesji nie było tego dużo, bo robię to na bieżąco, ale przy Sąsiadce z Prawej zebrał się cały wór. Trudno mieć pretensję do wiekowej pani, chyba dziewięćdziesięcioletnej, że wielu rzeczy nie widzi, a nawet jeśli, to nie przykłada do nich znaczenia, chociażby dlatego, że teraz to już praktycznie nie wychodzi z domu, albo zwyczajnie już nie ma sił.
W jednym miejscu jej brabanty tuje tak się rozrosły, że w pewnym momencie, żeby dalej przejść, trzeba było zejść z chodnika na ulicę. No niby nic takiego.
Dodatkowo przed naszą/gościową furtką natychmiast natknąłem się na psią kupę. Jakiś nieszczęśnik, może nieszczęśnica, na przykład któraś z naszych pań z góry, wdepnął i to solidnie. Na tyle, że jej główną część mocno wbił w chodnik, a resztę umiejętnie po nim rozwlókł. Solidna szczotka kupy się nie imała, bo ta zdążyła wyschnąć i mocno przywrzeć do betonowej kostki zwiększając swoją siłę przywarcia przez fakt, że się ulokowała we wgłębieniu, na łączeniu kostek. Musiałem uruchomić ryżową szczotkę i duże wiadro wody. 
Takiemu chujowi albo piździe natychmiast sądownie "przyznałbym" sterylizację. I nie mówię tu o psie lub suce!... 
Ze ścinaniem zielska przeszedłem potem na teren wewnętrzny i nad szklarnią ukróciłem rozpasanie winobluszczu. Na koniec, żeby porządnie poczuć pracę fizyczną, z igieł wymiotłem podjazd i chodnik. A ta czynność zawsze dobrze daje mi w kość. 
 
Goście  przyjechali przed 15.00. Córka z rodzicami. A rezerwował mąż, czyli zięć. Nasze doświadczenie mówiło, że to może pachnieć komplikacjami. Bo mieliśmy takie przypadki, że dzieci fundowały rodzicom/teściom pobyt na zasadzie niespodzianki, a beneficjenci często nie wiedzieli, dokąd jadą. I okazywało się, że obraz urlopu wymyślony przez młodsze pokolenie mocno różnił się od tego "starszego". Bo Wywieźliście nas na taką wiochę i co my tutaj będziemy przez tydzień robić?!, albo Jak to, nie ma telewizora, nie ma żelazka?! (wpisać dowolnie) i odium niosło się przez cały pobyt.
Dzisiaj sytuacja była inna. Nie dość, że córka była na miejscu i podjęła się korzystać ze wszystkich "niedogodności" razem z rodzicami w ten sposób się uwiarygadniając, to na dodatek goście byli już kilka razy w Uzdrowisku, więc przyjeżdżali świadomie z dobrym nastawieniem. Nie bez znaczenia  mógł być też fakt, że córka mieszka w Nowym Jorku (chyba z mężem), a to zawsze musi otworzyć klapki. Co zresztą demonstrowała luzem i bezpośrednim sposobem bycia. Rodzicami (na oko 65 lat) też się nie zawiodłem. Sympatyczni, kontaktowi, nie robiący problemów. Mogli być takimi z charakteru, ale też zapewne odwiedziny u dzieci w Stanach swoje wniosły.
 
Po II Posiłku znowu dopadł mnie stan Nic nie mam do roboty!
- Teraz już tak zawsze po południu będziesz jękolił? - Żona nie wytrzymała.
Tłumaczyłem jej, że oczywiście mam, ale dzisiaj już nic fizycznego nie chce mi się robić.
- Jestem zmęczony... 
Poszedłem na górę i z jednego segregatora wyrzuciłem wszystkie nieaktualne papierzyska po  poprzednich właścicielach. Postanowiłem w chwilach, kiedy "nie mam" niczego do roboty w ten brutalny sposób porządkować papiery, czyli likwidować kolejne bastiony "przydasi". Poprzedników i nasze.
A gdy Żona zaproponowała spacer z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi, wstąpiła we mnie nadzieja, że jakoś do końca dnia dotrwam. 
 
Wieczorem obejrzeliśmy Wielkiego Szu. 
 
ŚRODA (30.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Nie dotrwałem do 06.00. 
Ranek poświęciłem onanowi sportowemu, a potem odgruzowałem się na 90%. 
Wreszcie w przyrodzie zapanował lazur nieba z białymi chmurkami, więc postanowiliśmy zrobić sobie dawno zaplanowaną wycieczkę. Żona wymyśliła zwiedzanie kolejnego zamku-pałacu, których w okolicach kotliny citizańskiej jest bezlik, a który swego czasu bardzo podobał się Zaprzyjaźnionej Szkole. Zwiedzania nie żałujemy na zasadzie Fajnie było? - Tak. - Chcesz jeszcze? - Nie. Bo jednak sporo się zawiedliśmy i drugi raz już nie pojedziemy. Ale polecać będziemy, bo rzecz jednak sama w sobie ciekawa. Porównywaliśmy do zamku w Orańskim Miasteczku, do którego chętnie drugi raz pojedziemy, najlepiej z jakimiś znajomymi, bo potem temat można fajnie przegadać.
Zataczając koło zahaczyliśmy o City i o drobne zakupy. W domu byliśmy sporo po 15.00.
 
Dla "relaksu" zabrałem się za sprawy zjazdowe, które na tym etapie finiszują. Jutro miał minąć termin wpłaty II transzy, więc co do pewnych osób wolałem się upewnić (telefony, maile, smsy) i skonfrontować moją listę wpłat z menadżerami naszego ośrodka. Różnice były, a to dlatego, że ja się świetnie poruszałem w nazwiskach panieńskich koleżanek, a oni, siłą rzeczy, się gubili. Wszystko jednak zostało wyjaśnione i ustalone.
Po II Posiłku zabrałem się za podlewanie pomidorów roztworem drożdży. Sam czułem, że krzaczki są mi wdzięczne. Ten zapach, no i świadomość, co drożdże potrafią, bardzo mnie do sprawy nastawiały pozytywnie.
 
Wieczorem oczekiwałem meczu Igi z Chinką Hanyu Guo rozgrywanego w turnieju w Montrealu. Miał się rozpocząć o 18.30 naszego czasu (6 godzin różnicy), więc dla polskiego kibica idealnie. Dosyć szybko się okazało, że nie rozpocznie się wcześniej niż o 20.00. To czekałem zbierając siły między innymi poprzez drzemkę w Salonie. A o 20.00 na ekranie laptopa zobaczyłem mokry i pusty kort i jeszcze załapałem się na pożegnania naszych komentatorów Wrócimy za godzinę. Nauczyłem się w to nie wierzyć już dawno i bez specjalnego żalu odłożyłem oglądanie na jutrzejszą poranną retransmisję.
Ponieważ zrobiła się wieczorna "oglądalna" luka, wypełniliśmy ją polskim filmem z 1996 roku Dzieci i ryby. Oczywiście widzieliśmy go wcześniej ze dwa razy. Teraz jednak w kontekście dopiero co oglądanych Słodkich Oczu (1979) i Wielkiego Szu (1982) było widać, jak zmieniła się rzeczywistość. W sposób naturalny, bo upływ czasu, no i na skutek zmiany ustroju. Wystarczyło 6 lat. Mogliśmy porównać siermiężność czasów roku 1979, częściową sztuczność "realiów" z 1982 wyeksponowanych na potrzeby fabuły i tworzący się "świeży" kapitalizm. A w nim wszystko już było inne - budynki, samochody, stroje i przede wszystkim zachowanie ludzi.
 
CZWARTEK (31.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Nie rzucałem się od razu na retransmisję meczu Igi, bo jeśli miał być, to porannie niczego to mi nie mogło zmienić. A jeśli miało go nie być, to podobnie. Ale był. Wczoraj rozpoczął się o 20.45. Gdybym był nawet tego pewien, nie czekałbym. Iga wygrała 2:0.
Rano sporo posiedziałem nad onanem sportowym i jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za szklarnię. Po rozmowie z Justusem Wspaniałym postanowiłem wszystkim krzakom pomidorowym uciąć stożki wzrostu. Nie dość, że przez pogodę (brak słońca) nie wiadomo, kiedy zawiązane już owoce dojrzeją, to wszystkie krzaki niepomne tego faktu dalej produkowały kolejne zawiązki nie bacząc na to, że nie zdążą przed "prawdziwymi" chłodami. A ponieważ zabawiłem w szklarni spory kęs czasu, to od razu nie spodobały mi się gałązki białej winorośli, która, jak pomidory szła na całego nie bacząc na nic. Ściąłem. Zebrał się razem prawie jeden wór.
Przy okazji krótkiej rozmowy z Justusem Wspaniałym, a za chwilę z Lekarką (byli w Powiecie w sprawach) dowiedzieliśmy się, że młode koty zniknęły. A to nawet nas zaniepokoiło, bo wiadomo kot nie pies. Swoimi drogami chodzi, chociaż młody, i cholera mogła wiedzieć, co się stało. Istniała jedna nadzieja, że w końcu zgłodnieją i... Ale z wieczornej relacji Lekarki nadal wynikało, że ich nie ma.
 
I Posiłek zjadłem w ogrodzie, bo zrobiło się ciepławo i trzeba było momencik wykorzystać. Ale za chwilę posiłek i chyba spadające ciśnienie przymusiły mnie do krótkiej drzemki. To mogłoby mi się przysłużyć przy oglądaniu ćwierćfinałowego meczu panów w ramach Ligi Narodów w chińskim Ningbo Beilun, ale meczowa adrenalina wystarczyła, zwłaszcza ta z I seta. Japońce grali świetnie, ale to my ostatecznie wygraliśmy 25:23. W drugim secie też było nieźle, bo wygraliśmy na przewagi, za to  trzeci set był balsamem dla polskiego kibica. Roznieśliśmy ich do 12. To taka siatkarska miazga.
W sobotę zagramy w półfinale z Brazylią. Wprost pięknie.
 
Po meczu wybraliśmy się z Pieskiem do Zdroju. Pogodziliśmy piękne z pożytecznym, bo gdy Piesek co rusz się zawieszał na długo przy każdej gałązce i słupku wąchając skrupulatnie, Pan mógł wykorzystać ten czas inaczej. Z Saperskim Menadżerem, przed jego wyjazdem na urlop, ostatecznie skonfrontowaliśmy listę wpłat i umówiliśmy się na połowę sierpnia na ustalanie menu. W niepowtarzalnej aurze miejsca i w poczuciu dobrze załatwionej sprawy mogliśmy odpocząć w Amfiteatralnej i rozkoszować się goryczką (ja).
 
Znowu po II Posiłku zrobiła się niebezpieczna wyrwa czasowa, taka ni pies, ni wydra. Za późno, żeby z czymkolwiek się rozpędzać (posiłek też potencjalne zapędy hamował), za wcześnie, żeby poddać się schyłkowości i pójść na górę. Niespodziewanie dla samego siebie zabrałem się za tarasowe schody.
Do trzech razy sztuka. Dwa razy planowałem, aby je robić z Konfliktów Unikającym, bo dwóch chłopów to nie jeden, a cztery ręce, to nie  dwie. Za pierwszym razem przyjazd Gołąbeczków nie wypalił, a w trakcie ich ostatniego pobytu znaleźliśmy przyjemniejsze sposoby na spędzenie czasu.
Ze schodami chodziło o to, że poszczególne stopnie (potężne płyty betonowe) były względem siebie nierówno ułożone i nie  dawało się znaleźć chociaż dwóch miejsc o dwóch takich samych wysokościach między stopniami. Szczególnie był wkurzający pierwszy stopień przy tarasie o zeskoku chyba z 30 cm, by przy kolejnym stopniu ten zeskok wynosił 5. A polska norma mówi, że to powinno być 15-17,5 cm. Należało dwa stopnie podnieść do góry. A to nie w kij dmuchał. W ruch poszły narzędzia proste - kilof, łom i szpadel, czyli to, co lubię najbardziej. Wyrzuciłem nadmiar ziemi i zacząłem płytę podnosić w miarę ekwilibrystycznie, bo miałem do dyspozycji tylko dwie ręce. Jedną, stosując dźwignię i podpierając łom na specjalnie przyniesionym kamieniu, podnosiłem płytę z jednego jej końca, albo z drugiego (trzeba było oczywiście zachować poziom stopnia), a drugą starałem się wsadzać pod nią przyniesione różne kostki. A każde dziecko wie z fizyki, że im dłuższe ramię dźwigni, tym łatwiej ciężar podważyć. Dosyć szybko odbiłem się się od problemu, gdy odległość przekroczyła długość. Po płyta była elegancko podnoszona, ale co z tego, skoro drugą ręką nie sięgałem do dziury.
Siłą rzeczy musiałem skrócić ramię dźwigni. I poszło. Płyta została ustawiona o dobre 15 cm do góry, ale na tym etapie wykazywała jeszcze pewne nieprzyjemne gibanie się, zwłaszcza gdy się na niej stawało. Rzecz  jednak była nieskończona, bo jutro, czy pojutrze miałem pod nią wsypać piasek lub ziemię.
 
I na to wszystko przyszła Żona, bo coś długo mnie nie było. Jej pretensje poleciały w dwóch kierunkach. Pierwszy, że to jest skandal, że robię to sam, bo to jest za ciężka robota, za ciężka w ogóle I możesz zrobić sobie krzywdę! oraz Specjalnie to zrobiłeś "po cichu", bo wiedziałeś, że bym się nie zgodziła!... Drugi dotyczył braku konsultacji z nią I przecież bym ci pomogła!...
Tu nawet ona dostrzegła oczywistą sprzeczność, bo jak mogłaby mi pomóc, skoro od razu by mi zabroniła? 
I rozpoczęła się dyskusja, po części kwadratowa, a po części konstruktywna. Upierałem się, że ta robota nie była ciężka i ponad moje siły i nie groziła mi żadną krzywdą. W opozycji stawiałem przykład zrobienia ścieżki od furtki do schodów, która to praca była naprawdę ciężka, żmudna, wielodniowa i przy której mogłem sobie zrobić krzywdę, na przykład w kolanach.                
- I wtedy jakoś nie protestowałaś!...
Ten argument trochę nadwyrężył jedynie słuszną linię Żony. 
Potem w dyskusji zahaczyłem o temat, że ja przecież muszę mieć dla mojej kondycji psychicznej i fizycznej jakieś wyzwania, jakieś porządne męskie roboty, a nie tylko porządkowanie segregatorów, na co Żona zapytała retorycznie-prowokująco To co z tobą będzie w przyszłości, jeśli jednak już tak pracować nie będziesz mógł? Na koniec się czepiła, że płyta jest niestabilna, że na niej nie stanie, bo nie budzi zaufania i gdy któryś raz to powtórzyła, zdenerwowałem się.
- Przecież, do cholery jasnej, powtarzam, że robota jest nieskończona, że raptem poświęciłem na nią 1,5 godziny, i gdy dosypię ziemi, to się ustabilizuje! 
Miłym, konstruktywnym akcentem było ustalenie, że już przy drugim stopniu, który teraz należy podnieść względem tego podniesionego, zawołam ją do pomocy. Bo już zabronić mi nie będzie mogła.
Teraz czekam tylko, kiedy Żona mi powie, że przeprowadziłem tę całą hecę tylko po to, żeby mieć o czym pisać na blogu. Jakbym nie miał...

Oczywiście na górę poszliśmy w lekko skiszonej atmosferze, ala zaraz na początku oglądanego filmu, nie  zostało po niej śladu. Znowu był to polski film (ale nas naszło), Konsul, z Piotrem Fronczewskim w roli głównej, z 1989 roku. 
(fabuła oparta na życiorysie Czesława Śliwy - jednego z największych oszustów w czasach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Jego największym osiągnięciem było założenie we Wrocławiu jesienią 1969 roku fałszywego konsulatu Austrii, gdzie przez trzy miesiące udawał konsula austriackiego, oszukując lokalne władze, hotele i obywateli, wyłudzając przy tym setki tysięcy złotych. Jego mistyfikacja została zdemaskowana, gdy dyrekcja hotelu „Monopol” skontaktowała się z austriacką ambasadą w Warszawie w sprawie nieopłaconych rachunków. Został aresztowany 28 listopada 1969 roku i skazany na 7 lat więzienia, gdzie zmarł w niejasnych okolicznościach po połknięciu metalowego przedmiotu przy próbie uzyskania przeniesienia do lepszej jednostki penitencjarnej.)
Znowu mogliśmy się przyjrzeć kolejnym peerelowskim realiom. O tyle ciekawym, że wprowadzonym przez ówczesnego  ministra, Mieczysława Wilczka.
(... minister przemysłu w latach 1988–1989. Uwolnił ducha przedsiębiorczości wśród Polaków. Był pierwszym przedsiębiorcą, który trafił do rządu PRL. Chemik, nawiasem mówiąc. Gdyby nie on, późniejszy „plan Balcerowicza" byłby dużo trudniejszy do przeprowadzenia. Zasłynął z wprowadzonej w 1988 roku ustawy o podejmowaniu działalności gospodarczej, która upraszczała procedury zakładania prywatnych firm i zniosła górny limit zatrudnienia. Nowe przepisy wprowadziły zasadę: co nie jest prawem zabronione, jest dozwolone. W komunistycznym kraju to była rewolucja. W krótkim czasie zarejestrowało się trzy miliony prywatnych podmiotów gospodarczych.)
Te czasy pamiętam doskonale i nie wiem, czy kiedykolwiek dysponowaliśmy taką mądrą wolnością gospodarczą. 

A sam film? Oglądało się bardzo dobrze, bo sentyment, znani aktorzy no i, co jest niezwykłą rzadkością w polskich filmach, nawet w obecnych, świetny dźwięk. Rozumieliśmy każde słowo, każdy dialog. A to duża przyjemność, gdy nie trzeba domyślać się sensu z kontekstu.
 
PIĄTEK (01.08) - Narodowy Dzień Pamięci Powstania Warszawskiego
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem niebieskie niebo z chmurkami. Bo tego ostatnio, jak na lekarstwo. Poza tym planowaliśmy kolejną wycieczkę, chyba do Tyrolskiej Wsi, bo ostatecznie jeszcze się nie zdecydowaliśmy. Ale już po godzinie się zachmurzyło i zrobiło się do dupy. Załamka!...
Pisałem, a potem trochę dopiąłem się do onanu sportowego. 
Żona jednak przy tej pogodzie wymyśliła wycieczkę do Złotego Miasteczka. To zadzwoniłem do kolegi ze studiów, który tam mieszka, z propozycją, abyśmy się spotkali w Rynku, w jedynej tamtejszej kawiarni. Kolega był jednak w środku potężnej roboty polegającej na tym, że przerabiał do słoików moc jabłek ze swojej działki i tej roboty przerwać nie mógł. Rozumiałem go doskonale, zwłaszcza że nie miał letniej kuchni, tylko wszystko robił w mieszkaniu, w bloku. Wiedziałem, jaki musiał panować bajzel.
 
Wyjechaliśmy późno, bo w okolicach 13.00, a w Złotym Miasteczku byliśmy jeszcze "później", bo po drodze w City zrobiliśmy drobne zakupy.
Od razu zawitaliśmy do kawiarni, w której byliśmy raz, rok temu, i bardzo się nam podobało. Wówczas, jako jedyni goście, swobodnie mogliśmy porozmawiać z właścicielami i ich historie z uruchamianiem zapadły nam w pamięci. Bo wiadomo, łatwo nie było. Urzędy, zezwolenia, lokal oraz mentalność małomiasteczkowych lokalsów. Dzisiaj też sporo porozmawialiśmy, mimo że przewijali się inni goście, ale z synem właścicieli, dziewiętnastolatkiem. Zrobił na nas bardzo dobre wrażenie. Nie dość, że sympatyczny i kulturalny, to swobodny w obejściu w taki naturalny sposób i profesjonalny w branży. Ciekawe, bo od razu wierzyłem we wszystko, o czym mówił, a całkowicie uwiarygodnił się, gdy poinformował nas, że te zamówione przez nas marcinki robi sam osobiście Bo firma jest rodzinna i żadna zatrudniona osoba nie będzie tak pracować, jak właściciele. Potrafił też wiele powiedzieć o piwach z lokalnych browarów i innych ich produktach.
- A rodzice wrócili z urlopu? - zapytałem, bo wcześniej Żona wyczytała, że to pierwszy dzień otwarcia kawiarni po przerwie. Ale mogło tak nie być, skoro był syn i kawiarnia działała profesjonalnie, czyli w sezonie nieprzerwanie.
- Tak, ale mają jeszcze drugą firmę przygotowującą torty i właśnie realizują kolejne zlecenie. 
Młody, gdy miał luz w gościach, sam do nas przyłaził i zagadywał. Oczywiście jego poglądy na pewne sprawy były czasami naiwne, ale sumarycznie zdroworozsądkowe.
- Ciekawe, jak się panu potoczy życie za 5 lat?... - zastanawiała się Żona.
- Sam jestem ciekaw... - odparł z refleksem i ze śmiechem. 
Potrafił nam polecić różne miejsca do obejrzenia w Złotym Miasteczku i nawet podał przybliżoną liczbę mieszkańców. A to rzadkość, bo przeważnie na moje pytanie tubylcy, bez względu na wiek, odpowiadają Nie wiem, czasami z uzupełnieniem, aby "wytłumaczyć" swoją niewiedzę Nie interesuje mnie to!... wypowiadanym tonem pewnej wyższości wskazującym, że takimi bzdetami trudno się interesować. Podobnie jak nazwiskiem jakiejś postaci, której nazwę nosi ulica, przy której taki trep, jeden z drugim, mieszka. Oczywiście znają odpowiedź na moje pytanie A kto był Jan Paweł II patrząc przy tym na mnie, jak na wariata.
Na koniec było najlepsze, bo okazało się, że jego dziewczyna rozpocznie studia na tym samym kierunku, co Wnuk-I. 
Złote Miasteczko obeszliśmy i przy ładnej pogodzie, i w czasie sporego deszczu. Bardzo nam się spodobało i dziwiliśmy się, że poprzednim razem w zasadzie niczego ciekawego nie zauważyliśmy.
 
Gdy wracaliśmy, o 17.00 zawyły syreny. Zatrzymałem auto... 
W domu byliśmy o 17.30. Późno, a na dodatek "po ciemku", bo gdy się zachmurzyło w Złotym Miasteczku, to im bliżej Uzdrowiska, tym było gorzej. II Posiłek jedliśmy, jak w listopadzie. Przy świetle elektrycznym. Od razu moje myśli uleciały ku pomidorom.
Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Dyskusje o Złotym Miasteczku i jego różnorodnych aspektach zajęły nam tyle czasu, że nie było sensu rozpędzać się z oglądaniem. Tedy tylko trochę poczytaliśmy. 
 
SOBOTA (02.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Noc była dosyć kiepska, chyba przez myśli o Złotym Miasteczku. A nad ranem dopadły mnie jeszcze  kolejne o meczu Igi Świątek, bo bałem się, że jego retransmisja mi "ucieknie". Stąd wstałem pół godziny przed czasem, jakby to miało cokolwiek zmienić. Paranoja!
Mecz mi nie "uciekł". Iga wygrała z Niemką ukraińskiego pochodzenia, Evą Lys, 2:0. A potem kontynuowałem onan sportowy, ale dość szczątkowo.
 
Wczoraj, a raczej dzisiaj, bo 2 minuty po północy, Kolega Inżynier(!) przysłał mi mmsa o promocji piw w Biedronce, w tym Pilsnera Urquella z tekstem Trochę się zagapiłem, ale może się jeszcze uda... Dla mnie istotny był fakt, że Kolega Inżynier(!) żyje, bo ostatnio zupełnie nie dawał żadnych oznak.
Jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem zobaczyć, tak dla spokoju sumienia nie łudząc się, bo wiadomo, że oszukują. 
- Niech pan przyjdzie później - zareagowała pani kierownik na moje pytanie - bo widzi pan, mamy sam mikst na paletach i nie wiadomo, co jest w środku.
Tej pani kierownik wierzę. Rzeczywiście na paletach widniało napojowe szwarc, mydło i powidło, a zajrzeć brutalnie się nie dało, bo wszystko było jeszcze ostretchowane (chyba lepiej ostreczowane).
Meldunek i podziękowania Koledze Inżynierowi(!) złożyłem. 
 
Po I Posiłku trochę "ruszyłem" tarasowe schody, tak dla rozgrzewki, bo zaraz czekał mnie półfinałowy mecz Ligi Narodów Polska - Brazylia. Chciałem tradycyjnie wystartować z rzeczową smsową korespondencją a propos z Konfliktów Unikającym, ale okazało się, ku mojej zgrozie i powiększającej  się kibicowskiej pogardzie, że najpierw był na zakupach z Trzeźwo Na Życie Patrzącą, a potem razem wybrali się na rowerową wycieczkę. Wszystko w trakcie takiego meczu.
Wygraliśmy po emocjach 3:0. A taki wynik z Brazylią to sama przyjemność. Jutro w finale zagramy z Włochami. Nie odezwę się do Konfliktów Unikającego dopóty, dopóki on sam tego nie zrobi udowadniając, że ogląda. Nie chcę kolejnego rozczarowania.
 
Po meczu zabrałem się za schody "na poważnie". Podnosiłem łomem potężne płyty, a Żona swoimi pianistycznymi dłońmi ubranymi w rękawice robocze wkładała pod nie kolejne cegły, kamienie i płytki. W ten sposób przesunęliśmy do góry trzy płyty. Zostały jeszcze trzy i wtedy stopnie, jeden względem drugiego, będą miały mniej więcej jednakową wysokość. Boki każdej obsypywałem ziemią, aby je ustabilizować, no i żeby miało na czym rosnąć zielsko, bo oczywiście nie obyło się bez narzekań. 
- A bo teraz zrobiło się tak łyso!... - Te płyty tak dominują.... - Poprzednio były ładnie zarośnięte roślinkami.
"Pocieszałem" Żonę Za dwa tygodnie wszystko z powrotem zarośnie, tak bardziej pro forma, wiedząc, że to nic nie da. Trzeba spokojnie przeczekać.
 
Po takiej robocie nie chciało mi się już jechać do  Biedronki w sprawie Pilsnera Urquella. Jeszcze, gdybym był pewny na 100%, to tak... Za to chciało mi się odgruzować na 40%, bo w takim popłytowym stanie nie byłbym w stanie wleźć do łóżka.
Wieczorem obejrzeliśmy polską komedię z 1973 roku w reżyserii Stanisława Barei z Wojciechem Pokorą w roli głównej Poszukiwany, poszukiwana. Co z tego, że znaliśmy ją na pamięć...
 
Dzisiaj z Pucusia wróciło do domu Krajowe Grono Szyderców. 
 
NIEDZIELA (03.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Całą noc lało. Rano "tylko" padało. Pomidory! 
Przez blisko dwie godziny prowadziłem onan... złotomiasteczkowy, by potem zacząć pisać. Najlepsze, że Żona prowadziła niezależnie ode mnie ten sam onan i w ten sposób się nimi wymienialiśmy.
Po I Posiłku naszła mnie senność, której na chwilę musiałem się poddać. A gdy jako tako doszedłem do siebie, analizowaliśmy moje dolegliwości biodrowe. 
 
O 13.00 rozpoczął się finał Ligi Narodów Polska -Włochy. Konfliktów Unikający znowu mnie denerwował wysyłając wiadomość, że rozpocznie oglądanie od II seta. Niepoważne...
Emocje były, a jakże, bo to finał, no i Włosi, prowokatorzy, kłamcy, zawsze pokrzywdzeni przez sędziego lub przeciwnika, sami bogu ducha winni, zasrani dyskutanci mamma mia, przecież ja niewinny! Wygraliśmy 3:0 w pięknym stylu, a w trzecim secie ich zdeklasowaliśmy. Wszystkie trzy mecze tych finałów (wcześniej Japonia i Brazylia) wygraliśmy po 3:0, co jest pierwszym takim  wyczynem w historii. Wprost cudownie!
 
Po II Posiłku wysłałem do koleżanek i kolegów zjazdowy meldunek - III. Przedstawiłem w nim aktualny stan działań oraz liczbę uczestników. Deklarację złożyło poprzez wniesienie pełnej opłaty 58 osób. Może będzie jeszcze pięćdziesiąta dziewiąta, ale to się okaże pod koniec sierpnia, gdy przyjdzie decyzja o przyznaniu jej sanatorium lub nie. Niestety tak się porobiło, że teraz status sanatoryjny jest wyższy niż zjazdowy. Do dupy z takim interesem!...
Mogło być o 4 osoby więcej, ale ostatecznie musiały one zrezygnować z powodu nieprzyjemnych, mówiąc eufemistycznie, zaskoczeń związanych ze swoim zdrowiem. Do dupy z takim interesem!... 
 
Wieczorem przed pójściem na górę zrobiliśmy sobie we troje przyjemny spacer do Uzdrowiska Wsi.
A po powrocie obejrzeliśmy pilot amerykańskiego serialu Rekrut z 2018 roku. Postanowiliśmy obejrzeć odcinek drugi I się zobaczy...
 
PONIEDZIAŁEK (04.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Chyba przez kolejny mecz Igi z Dunką Clarą Tauson nie dotrwałem w spaniu do 06.00. 
Zanim zacząłem oglądać, odczytałem smsową wiadomość wysłaną wczoraj wieczorem przez Syna. Rzecz dotyczyła Konkursu Kompozytorskiego Notatnika Pianistycznego "Chopinowskie inspiracje".
W Kategorii Otwartej Syn, jako jeden z czworga, uzyskał wyróżnienie utworem "Prelude in D minor". 
 
Retransmisja meczu była. Iga przegrała 0:2. To co zwykle - niski procent pierwszego serwisu. A Clara grała bardzo dobrze. 
Trochę zniesmaczony przedłużyłem sobie, za przeproszeniem, onan sportowy.
Potem oglądałem kilka filmików, które przesłała mi Żona. Wszystkie dotyczyły ćwiczeń mięśni, a zwłaszcza gruszkowatego, którego nie podejrzewałem, że jest w moim organizmie. A to on, zdaje się, jest przyczyną moich bóli pośladkowych, które dokuczają mi, gdy siedzę. A siedzę, wbrew pozorom sporo, w opozycji do licznych prac fizycznych, które wykonuję. Bo laptop, a w nim onan, blog i cała korespondencja oraz posiłki z czytaniem książek. Teraz będę musiał przekonstruować cały zestaw moich dotychczasowych ćwiczeń, nowych się nauczyć i w siebie wdrukować, żeby mieć odpowiednie odruchy.
 
Po I Posiłku nagle mnie zmogło i musiałem się położyć na narożniku w Salonie. Jak mogło być inaczej po jedzeniu i przy szarości dnia z niskim ciśnieniem. Załamać się można było. Pół godziny drzemki mnie zregenerowało. To wyskoczyłem do Biedry i zatankowałem przed jutrzejszą jazdą do Metropolii. U Krajowego Grona Szyderców ma być rodzinny paczworkowy zjazd, bo jutro dokładnie Q-Wnuk kończy 11 lat.
 
Po południu pisałem, na szczęście niewiele. To taka swoista przyjemność. I wreszcie zrobiło się słonecznie. Ale mocno wiało. Zastanawialiśmy się, czy ten wiatr odpędzi wreszcie chmury, czy dorzuci nowe. Pod koniec spaceru z Pieskiem, na który wybraliśmy się do Zdroju po II Posiłku, na niebie zapanował lazur. Powiało, nomen omen, optymizmem. Znowu nasze myśli uciekły do biednych pomidorków...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.30.
 
I cytat tygodnia:
Nie możesz mieć lepszego jutra, jeśli ciągle myślisz o wczoraj. - Charles Kettering (amerykański rolnik, nauczyciel, mechanik, inżynier, naukowiec, wynalazca i filozof)