poniedziałek, 11 sierpnia 2025

11.08.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 251 dni.
 
WTOREK (05.08)
No  i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Ale już od czwartej przewracałem się z boku na bok.
Dzień rozpoczął się pięknie, słonecznie, ale sierpniowo, bo po zimnej nocy było +8. I jak te pomidory mają... 
Ranek  poświęciłem onanowi sportowemu,  a potem cyzelowaniu. 
Wczoraj wieczorem Rekruta jednak nie oglądaliśmy. Stwierdziliśmy, że za "płaski". 
- Widziałeś, jak ten obraz "latał", gdy policjanci biegali?... - Irytujące... - Żona przybiła gwóźdź do serialowej trumny.
Za to obejrzeliśmy pierwszy odcinek amerykańskiego serialu z 2022 roku Prawnik z Lincolna oparty na książce o tym samym tytule i późniejszych. Postanowiliśmy kontynuować, bo jak stwierdziła Żona Dobrze mi się ogląda. Też nie miałem uwag.
 
O 05.27 napisał Po Morzach Pływający.
Krótko i na temat. 
Kiedyś popełniłem błąd i samodzielnie zdecydowałem, żeby obciąć gałęzie modrzewia .Od tamtej pory tego już nie robię. Jeżeli szefowa się zgodzi na mój pomysł to wtedy robię,a tak się nie dotykam strefy poza ogrodem.
Dobrej pogody i miłego dnia.
PMP
Zszokowałem się. Nie treścią, bo opisany scenariusz jest tak znany i zrozumiały dla mężczyzn posiadających żony, że szkoda się rozwodzić, nomen omen. Ale podpisem. Bodajże po raz pierwszy Po Morzach Pływający podpisał się pod treścią maila swoją blogową ksywą. Dopytałem, gdzie obecnie jest. Na kotwicy niedaleko Rotterdamu odpowiedział. Zaciekawił mnie ten "brak" precyzji wyrażony słowem "niedaleko", a może jest to właśnie specyficzna marynarska precyzja? Bo wobec niezmierzonych przestrzeni morskich te parę mil wte czy wewte nie zasługuje na specjalną dokładność.
A może nie zasługuje na nią szczur lądowy, tu reprezentowany przez moją osobę. 
 
Powoli przygotowywaliśmy się do wyjazdu - domykanie spraw, odgruzowywania się i I Posiłek. W drogę wyruszyliśmy o 12.15. Bez specjalnych przygód, z dwoma korkami po drodze, u Lekarki byliśmy o 14.05. Umówiliśmy się u niej w pracy w Sąsiednim Płd Powiecie. Sam ośrodek zdrowia, Gminne Centrum Medyczne, wypasiony, po remoncie, robił dobre wrażenie. Nawet puściłem mimo oczu różne sympatyczne hasła typu "Dbamy o zdrowie mieszkańców przez cały rok". Gabinet pani doktor mieścił się na II piętrze. Był standardowy w dobrym tego słowa znaczeniu,  ale jedna ciekawostka mnie zaintrygowała.
- A na tę kozetkę kładziesz pacjenta i go też badasz na leżąco? - zaciekawiłem się, chociaż wiedziałem, że jest to pytanie retoryczne. 
Uzyskałem oczywiste potwierdzenie.
- I co, nagle do gabinetu wchodzi ci jakaś osoba... - Żadnego parawanu...
- A nie, nie...,  nie wejdzie. - Z tamtej strony nie ma klamki.
- O, to fajne rozwiązanie...  
- No, nie do końca. - Gdyby mi się coś stało, z zewnątrz nikt nie pospieszy na ratunek. - A moja koleżanka raz została napadnięta przez pacjenta, którego przyjmowała... - A skakać z II piętra jakoś mi się nie widzi....
Nie pomyślałem o tym. Inspektor bhp odbierający budynek zdaje się też nie.
 
Miałem okazję skorzystać z darmowej i sympatycznej usługi lekarskiej. Zważyłem się i zmierzyłem wzrost. Waga 71 kg, rewelacja!
- Bo ty nigdy nie byłeś gruby... - Żona natychmiast przystąpiła do gaszenia mojej euforii. - Tylko ten brzuch... - wzrok skierowała na to moje miejsce. - Gdybyś przestał... - nie  dokończyła widocznie widząc mój wzrok.
Nad wzrostem zatrzymaliśmy się medycznie dłużej. "Zawsze" miałem 171 cm, co oznaczało, że byłem i jestem kurduplem, a tę moją "wysokościową" cechę określałem mianem "wzrostu siedzącego psa". Ten 1 centymetr przez lata mi "doskwierał", bo różni szydercy widząc takiego kurdupla naśmiewali się i naigrywali przy różnych okazjach, najczęściej na imprezach, bo "było wiadomo", że ten 1 centymetr to specjalnie dodaję, żeby poprawić sobie samopoczucie. Nawet w tym względzie nie pomagał mi mój stary dowód osobisty, ten książeczkowy. W nim było wszystko. W pewnym sensie historia życia. Bo oczywiste dane - ładne, nie biometryczne zdjęcie, imię i nazwisko, data urodzenia i miejsce, wzrost właśnie i kolor oczu (piwne), imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki, jak i mnóstwo nieoczywistych - blizna na czole (po upadku z II piętra), kolejne miejsca zamieszkania i/lub meldunku, kolejne miejsca pracy, imiona i daty urodzenia dzieci, a nawet różne wpisy, pieczątki i naklejki, że oto dzieci były szczepione na to, czy na tamto, że pobrałem kolejną porcję Bebiko lub tetrowych pieluch, a nawet w stanie wojennym zaznaczone było, że w danym miesiącu wyczerpałem limit zakupu cukru... Wprost pięknie!
 
Szkoda, że przy wymianie na to plastikowe barachło, nie zgłosiłem na policji (może trzeba było wcześniej - na milicji) sztucznego faktu jego zagubienia lub kradzieży, bo teraz miałbym niepowtarzalną pamiątkę. No i dowód, nomen omen, że mój wzrost wynosił 171 cm. Bo teraz to już nikt mi nie uwierzy, zwłaszcza że się nieodwracalnie kurczę i zapadam w sobie. Bo Lekarka swoim precyzyjnym okiem odczytała, mimo mojego heroicznego prężenia się do góry, że mój aktualny wzrost wynosi 170,2 cm. Czyli zniknęło mnie 8 mm.
- Eee, to nic... - nawet mnie specjalnie nie pocieszała, tylko podeszła do sprawy rzeczowo. - Wszystko w normie. - No gdybyś zmalał o 5 cm, trzeba byłoby bić na alarm.
I zaczęła opowiadać o kościach, jakie z nich potrafi się zrobić rzeszoto Że aż strach pacjenta dotykać! i że... Nie daliśmy się jej jednak rozwinąć. Były przyjemniejsze tematy, poza tym  specjalnie nie mieliśmy czasu, a i ona chciała już lecieć do domu, do kotów, piesków, jeża może, i do Justusa Wspaniałego, może. 
O ile Justus Wspaniały towarzyszy jej bodajże od 10, czy 11 lat, to jeż jest świeżym nabytkiem. Został przyłapany w biały dzień i sfotografowany, jak bezczelnie przypiął się do kociej miski i wpieprzał zostawione przez nie chrupki. Ich rozgniatanie oraz mlaskanie docierało przez szybę aż do środka domu.
 
Do przyjazdu do Krajowego Grona Szyderców mieliśmy jeszcze sporo czasu i trzeba było go jakoś zabić. Bo po pierwsze cały paczworkowy zjazd był utrzymywany przed Q-Wnukiem w tajemnicy, a po drugie można było przyjechać nie wcześniej niż o 15.30, bo dopiero wtedy Pasierbica miała się pojawić w domu z Ofelią. Dom więc był pusty, bo Q-Zięć specjalnie wyszedł po coś z Q-Wnukiem, żeby ten po powrocie wszystkich zastał i miał niespodziankę.
Wybraliśmy się więc do pobliskiej galerii po wkładki do kapci dla Żony, a ponieważ byliśmy w strefie obuwniczej (Deichmann i CCC), to Żona bez nadziei patrzyła na damskie obuwie szukając coś dla siebie. A to coś jest bardzo specyficzne. Nie mogą to być klasyczne tenisówki, ale wyrób tenisówkopodobny, nie mogą być na "grubej słoninie", no i nie mogą być wsiórskie, z klamerkami i złotymi ozdóbkami.
- Dlaczego takie rzeczy produkują dla dzieci? - Żona trzymała małe cacko, które by natychmiast kupiła, gdyby nie rozmiar.
I ja taką rzecz znalazłem. Żona nie wierzyła.
- W życiu bym na to nie spojrzała. - Jakaś siateczka i wydawało mi się, że jest gruba słonina. - Są niesamowicie wygodne... - dodała po przymierzeniu.
Kupiliśmy. Byłem z siebie cholernie dumny. Nawet namawiałem Żonę, żeby od razu wzięła drugą parę, ale nie było tego rozmiaru. 
 
U Krajowego Grona Szyderców byliśmy pierwsi, to znaczy przed pozostałymi gośćmi, a nawet przed gospodarzami. Żonie to bardzo odpowiadało. Za chwilę, od strony drugiego wejścia do budynku, pojawiła się Ofelia, a za nimi Byli Teściowie Żony. 
Ofelia była niezwykle ważna. Nie dość, że otwierała kluczem wszystkie drzwi, to prowadziła za sobą pradziadków, a potem nas, nie dość, że wpuściła wszystkich sama do mieszkania, to jeszcze mogła przekazać gorące wieści bez wcinania się brata.
- Mama jest w garażu. - Ledwo dojechała, bo na autostradzie w aucie coś strasznie zaczęło trzeć i hałasować...
Pasierbica pojawiła się za chwilę wymęczona psychicznie jazdą.
- Nagle  rozległ się łomot, na autostradzie nie mogłam się nigdzie zatrzymać i cudem dojechałam pasem awaryjnym...
Za jakąś chwilę przyjechała Policjantka i Przewodnik i zaczęliśmy w pośpiechu przygotowania do uroczystości - wywieszenie stosownego napisu, dmuchanie baloników, wystawianie na stół ciast i ciasteczek oraz tortu-sernika baskijskiego(?), specjalnie upieczonego przez Pasierbicę, w którym tkwiło 11 świeczek.
 
Ledwo zdążyliśmy, wrócili Q-Zięć z Q-Wnukiem. Tego ostatniego zamurowało z wrażenia i było to niezwykle hecne oglądać go w takim stanie. Bo prawie nic nie mówił, był jakby oszołomiony i w pewien sposób nieswój. Chyba po raz pierwszy nie za bardzo wiedział, jak się w tej sytuacji zachować, bo nie był na nią przygotowany, więc przyjął postawę oszczędnego i wyważonego wysławiania się, a to u niego rzadkość, żeby nie powiedzieć pierwszy raz w jego życiu. Mogło to również oznaczać, że z pewnym charakterystycznym impetem wszedł w nastolatkowość, czyli teraz będzie się odzywał mało, bo po co, skoro wszystko jest głupie. Gdy na boku na ten temat po cichu dyskutowałem z Q-Zięciem, uspokoił mnie.  
- O niego się nie martwię... - Gorzej będzie za parę lat z nią... - wskazał dyskretnie głową na córkę.
Trudno było uwierzyć, bo gdy spojrzałem, ona sama sobą w żadnym elemencie (emelencie) tego "gorzej" nie zapowiadała. Siedziała słodka na podłodze czymś zajęta emanując cały swoim tajemniczym ofeliostwem. Ale zdawałem sobie sprawę, że Q-Zięć miał rację. Może być ciężko...
 
W ogóle Q-Wnuki zrobiły się jakieś takie "duże" i w pewnym sensie... "obce". "Nagle" powstał w nich  taki znaczący skok, trudny do zdefiniowania. Bo niby takie same, ale jakieś takie bardziej dojrzałe, niby dzieciuchy, ale czuło się, że już nie tak do końca. Wytwarzało to we mnie trochę dyskomfortowe samopoczucie, które "kazało" mi uważać na pewne słowa, albo poczynania, które do tej pory uchodziły za naturalne, swobodne i oczywiste. Cholera, co się porobiło?! 
Ale, gdy wychodziliśmy po dwóch godzinach pobytu, nadal zachowywały się normalnie. Żegnały się ciepło, przytulały... Może jestem przeczulony, a może jednak mój odbiór się wyostrzył, bo przecież nie mamy ich na co dzień.
 
W domu byliśmy o 19.15. Ostatnie pół godziny drogi jechaliśmy w ulewie. Paranoja! 
Sąsiadka z Lewej oddała klucze do domu i zrelacjonowała nam, że Pieska o 16.00 wypuściła na ogród Berta wyszła bez problemów i że zaraz potem dała jej jeść i pić. 
- Było wszystko w porządku... - zapewniła nas przejęta na swój sposób. 
Piesek na nasz widok ucieszył się niemożebnie, czyli w swoim stylu, który przez innych psiarzy go nieznających mógłby być uważany za chłodny, a jeśli nie, to przynajmniej za wyważony. Ale my wiedzieliśmy, że Piesek szalał z radości. Robił  stonowane kółka, chodził ode mnie do Żony wykręcając się odpowiednio na swojej długości i napierając masą na nasze nogi, żeby go klepać i czochrać i każdego z nas, nawet mnie, starał się szturchać i zaczepiać swoim wyprostowanym szczudłem z rozcapierzonymi pazurami na jego końcu.
 
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna
- Śpisz? - zapytałem pod koniec bardziej pro forma, bo nawet ja nie wyłapałem charakterystycznych  objawów.
- Nie... - odpowiedziała Żona całkiem przytomnym głosem, by jednak za kilka sekund dodać:
- A możemy dokończyć jutro?... - Bo chyba jednak ostatni dialog jakoś mi umknął... - No, wiesz, dzień był taki pełen wrażeń...
Tłumaczenia musiały być, a one zawsze mnie rozbawiają. 
 
ŚRODA (06.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Dzień znowu rozpoczął się pięknie, słonecznie i chłodno. Na dworze było +9 stopni. 
Po porannym rozruchu zabrałem się od razu za pisanie. Już o 08.00 musiałem z nim i z ostatnią Blogową uciec na górę. Nie było standardowej, porannej, sprzyjającej rozleniwieniu, aury. Bo Żona zamiast oddać się swojemu zwyczajowemu 2K+2M od razu zaczęła gotować jedną porcję jedzenia dla Pieska. Namawiałem ją, żeby zaczęła robić to później Bo przecież zdążysz, ale usłyszałem Nie. Teraz, żebym była spokojna. W ten sposób spokojny nie był nikt. Ruszyła reakcja łańcuchowa. W ogólnym gotowalnym zamieszaniu robiłem Żonie Blogowe i siłą  rzeczy zeszło na wczoraj kupione za 112 zł buty. Oboje podziwialiśmy. Żona przymierzała, i stwierdziliśmy, że po jednym, czy drugim spacerze, musi w trybie internetowym pilnie kupić jeszcze jedną taką parę, jeśli się da, w innym kolorze, żeby na wiele lat mieć spokój i żebym nie musiał później, co jakiś czas, podszywać rozprucia, żeby jeszcze można było trochę pochodzić w czymś, co tylko nadaje się do kubła.
 
A gwóźdź do trumny porannego spokoju i nicnierobienia przybił Piesek. Spałby na górze spokojnie do 10.00, jeśli nie do 11.00. Ale to, co Pani niespodziewanie i nadprogramowo wyczyniała, było ponad jego siły. A priorytety Matka Natura już dawno ustaliła. Więc Piesek najpierw słyszał cywilizacyjne odgłosy - tłuczenie się garnkami, deskami do krojenia, włączanie kuchenki, a przede wszystkim krojenie różnych składników, a przede wszystkim mięska, a potem, a chyba raczej przedtem, wyczuł swoim nochalem wykształconym przez setki tysięcy lat, jeśli nie miliony, jego zapach. Zszedł więc rączo natychmiast do kuchni i zaczął swój terror popiskiwaniem i trącaniem swoim nochalem w łokieć Pani Bo przecież skoro..., to dlaczego nie można od razu...
Tego było mi za wiele, więc nadprogramowo wcześnie uciekłem. A i tak z dołu dobiegało mnie popiskiwanie Bo przecież skoro..., to dlaczego nie można od razu... 
Ostatni raz, kiedy Żona rano gotuje. Cokolwiek! 
 
Po długim pisaniu zszedłem do kuchni. Oczywiście był spokój. Piesek zjadł, a Żona siedziała przy swoim, przesuniętym w fazie, 2K+2M. Zszedłem oczywiście nie po to, żeby swoją obecnością i hałasem wytwarzanym przez siebie mścić się na Żonie i na Piesku. Zwyczajnie zgłodniałem. A coraz piękniejsza aura przymuszała mnie do pewnego pospiechu z wyjściem z I Posiłkiem do ogrodu, bo ostatnio tak jest codziennie, że rano jest pięknie, chmurki i niebieskie niebo, by za chwilę się zachmurzyć, zaszarzyć i zasiąpić.
Przy okazji zajrzałem do szklarni. Już wczoraj zauważyłem, a dzisiaj tym bardziej się potwierdziło, że pierwsze pomidory się zażółciły, a niektóre nawet zapomarańczowiły. 
Gdy przyszła Żona
Zaciekawiona,
oboje stwierdziliśmy, że naszym pięknym pomidorom, bawolim sercom, daleko do klasycznej wielkości bawolich serc, ale pal diabli, niechby tylko do zimy zdążyły dojrzeć.
- Jeszcze tylko cztery, pięć dni słońca i będziemy mogli pierwsze nasze pomidory jeść... - dodawałem sobie i Żonie otuchy i nadziei. 
 
Żal było nie skorzystać z pięknej pogody, uwaga, ciągle się utrzymującej, i nie pójść na spacer do Zdroju. Piesek też był zadowolony, bo oprócz wąchactwa mógł się wyczochrać w pięknej, chłodnej trawie. No i pójść z nami do Stylowej gdzie Żona ma zawsze dla niego smaczki, żeby mu nie było żal, że Państwo jedzą lody, a on nic.
W domu Żona natychmiast zamówiła drugą parę tenisówek(?), ale w innym kolorze.
- W tych się czułam świetnie. - Jakby ich nie było na stopach... 
Musiałem trochę odsapnąć, a potem zabrać się za trzepanie dywaników i odkurzanie dołu, bo istniała możliwość, że dość nieoczekiwanie dzisiaj najdą nas kolejni oglądacze. Zadzwonili, gdy byliśmy w Stylowej. Jechali aż ze Stolicy. Gdy zamknąłem temat dołu, góra nie dawała mi spokoju. Nie mogłem jej tak zostawić i nie sprzątnąć. Ale w tym wszystkim nawet specjalnie się nie uharałem (nie wiedziałem, że jest to regionalizm poznański będący synonimem zmęczenia ciężką pracą).
 
Gdy w ogrodzie odpoczywałem przy II Posiłku i książce, na tarasie pojawiła się Żona.
- Napisali, że będą za 10-15 minut. 
Błyskawicznie się zerwałem, żeby się przebrać i uciec z domu. Dobrze, że zdążyłem spokojnie zjeść. 
Z książką i przy Pilsnerze Urquellu z blisko godzinę posiedziałem sobie niezwykle sympatycznie w Amfiteatralnej. I później nawet trochę pospacerowałem po Zdroju czując się na wpół mieszkańcem, a na wpół turystą. Fajnie.
Do domu wróciłem na smsowy sygnał od Żony Możesz przychodzić :) Przy bramie natknąłem się na dwie panie, które wychodziły z Tajemniczego Domu. Ten końcowy akord wizyty oglądaczy zupełnie mi nie przeszkadza. Jest nawet miły, bo można ich zobaczyć, przedstawić się, czyli uwiarygodnić, że jest ktoś taki, jak mąż i zamienić kilka zdawkowych, grzecznościowych zwrotów i Do widzenia oraz Być może..., czyli takie kulturalno-cywilizacyjno-dyplomatyczne zachowania. I wielka ulga, że mam to już za sobą.
Od razu poszliśmy z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska Wsi. Był czas na pełną relację Żony z pobytu pań, ich zachowań, wrażeń i na podsumowania. 
 
Wieczorem skończyliśmy oglądać wczorajszy odcinek serialu Prawnik z Lincolna i podołaliśmy następnemu, ale na ostatnich nogach. Jeszcze z 5 minut i oboje byśmy zasnęli.
 
CZWARTEK (07.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.50. 
 
Na dworze panowało +7 stopni. Na poranny obchód ogrodu wyszedłem w polarze. Patrząc na pomidory po raz pierwszy pogodziłem się z myślą, że bawole serca będą własnym zaprzeczeniem, że będą takimi pomidorowymi mamucimi wypierdkami Ale niech chociaż dojrzeją!
Rano siedzieliśmy przy Blogowych, Żona przy niczym nie zakłóconym 2K+2M, ja przy pisaniu. 
 
I Posiłek zjedliśmy bardzo wcześnie, by już o 09.40 być w drodze do Złotego Miasteczka. Było fajnie i ciekawie, ale wracaliśmy na tarczy. To znaczy ja, bo Żona twierdziła, że wszystko było pouczające i stawało się dla niej kolejnym paliwem. Ja zaś oklapłem, zeszła ze mnie energia, ale stać mnie było jeszcze, aby aktywnie uczestniczyć po drodze w zakupach. Najpierw w City, a potem w naszym DINO. I gdy już wjeżdżaliśmy do Uzdrowiska, Żona niespodziewanie dała mi paliwa. Błyskawicznie ożyłem.
Objechaliśmy i obeszliśmy kolejne "dzielnice" Uzdrowiska. 
 
Po II Posiłku pisałem odwołanie do Sądu Pracy. Przysłał mi stanowisko ZUS-u uzasadniające, dlaczego odmawia mi się przyznania dodatku energetycznego.Trzeba było dobrze się wgryźć w treść, przeczytać wiele razy, żeby zrozumieć ten prawniczy bełkot zawierający sporo błędów (stosowany wymiennie "statut" ze "statusem", mieszanie formy męskiej z żeńską, co tylko świadczyło o stosowaniu szybkiej i niechlujnej formy "kopiuj-wklej") nieprzystających powadze urzędu oraz licznym jego prawniczym przedstawicielom opłacanym z naszych podatków. Z dołączonego pełnomocnictwa naliczyłem ich aż jedenaścioro. A to był przecież tylko jeden oddzialik z niezliczonych w Polsce. Za pieniądze im wypłacane byłem straszony na różne sposoby, w tym poniesieniem kosztów postępowania sądowego i zniechęcany do  dalszego upierania się, że mam rację, a wszystko to w ramach szczytnych założeń i ideałów "urząd służy petentowi", wcześniej, w komunie, "urząd służy obywatelowi". Oprócz tej drobniutkiej kosmetycznej zmiany nie zmieniło się nic. Podziwiałem też sprytną taktykę siebie wartych partnerów - ZUS - jego prawnicy. Otóż podpisana pani radca prawny zarzucała mi, że ponadto informuję, że ubezpieczony do odwołania nie załączyć (! - wykrzyknik mój; rozbawił mnie ten suahilski sposób mówienia po polski - moja mieć, twoja być) żadnych dokumentów, w szczególności wskazanych w treści odwołania kopii decyzji (...). Otóż przy składaniu odwołania w ZUS-ie dokumenty te miałem i upierałem się je dołączyć.
- Ale po co ma pan je ponownie dołączać, skoro wcześniej, do wniosku, je pan dołączył. - Cały pakiet, który posiadamy, zostanie wysłany przez nas do sądu. - dałem się omamić, wydawałoby się logicznym argumentom pani urzędnik.
Zniechęcić się nie dałem, a do odwołania znowu dołączyłem kopie dokumentów, których wcześniej "nie dostarczyłem". Przy tym wszystkim zabawne było jeszcze to, że w stanowisku ZUS-u przedstawianym przez tę panią, radcę prawną (prawniczą ?), powoływała się ona na te "niedostarczone" dokumenty podając ich daty, sygnatury i nawet cytując pewne fragmenty. 
 
Żeby nie zwariować po napisaniu pisma, w którym siłą rzeczy musiałem zastosować podobny bełkot i "podszyć się pod prawnika", na dodatek skorygowanego przez Żonę, która brutalnie wyeliminowała moje wszelkie nieprofesjonalne złośliwości punktujące niedouczenie i niechlujstwo, i żeby odreagować, poszedłem do szklarni. Jako do miejsca pierwotnego, oczywistego i naturalnego. Pomidorki wymagały podlania i zasilenia. Oprócz tego z pietyzmem i wielkim uczuciem podwiązywałem kolejne łodygi, które "łamały" się pod ciężarem owoców. Czynię to już od kilku dni,  często przy pomocy Żony, która jednak w szklarni przebywa zdecydowanie rzadziej, a więc zielenina nie zlewa się w jej oczach w całość i stąd może swoim świeżym wzrokiem sfokusować się na takiej, czy innej ugiętej gałązce, której ja już nie dostrzegałem, mimo wielokrotnego chodzenia koło niej i nawet patrzenia. Czyli patrzyłem, a nie widziałem.
Zdecydowanie wróciłem do równowagi. 
 
Zaproponowałem Żonie, aby dzisiaj niczego nie oglądać, bo chciałbym skończyć książkę. Zostało niewiele, a jutro był ostatni dzień, żeby przed weekendem ją oddać i żeby przede wszystkim pożyczyć coś nowego, żeby było co czytać, zwłaszcza że zbliżała się sobota i niedziela. Książkę skończyłem.
 
PIĄTEK (08.08)
No i dzisiaj wstałem o... 04.40.
 
Przy walnej pomocy Żony z dołożeniem pełni.
Wczoraj, gdy byliśmy w Złotym Miasteczku, w naszej ulubionej i jedynej kawiarni w Rynku, jadłem sernik - serowo-chałwowy. Oczywiście Żona była ciekawa takiego zestawu, więc ode mnie podjadała.
Ja zareagowałem dość szybko z racji wrażliwości mojego żołądka, bo już po jakiejś pół godzinie, Żona zaś właśnie dzisiaj nad ranem. To u niej tak nietypowe, że od razu wzmogło moją czujność i mnie rozbudziło. Nie było sensu dłużej leżeć w łóżku, bo sen został skutecznie wypędzony, do tego dołożyła się za chwilę dyskusja i przypomnienie sobie, że dzisiaj pełnia. Można powiedzieć, że Złote Miasteczko dołożyło kolejny elemencik (emelencik), by mieć pełniejszą świadomość "powrotu na tarczy". 
 
Tedy do dnia.
Rozpocząłem go od pisania, a potem siedziałem nad onanem sportowym, który ostatnio, tak się składa, znowu zaniedbałem. Zaraz potem zabrałem się za sprzątanie dołu. Wczoraj pod naszą nieobecność wyjechali "Amerykanie". 
Po I Posiłku wyjechaliśmy w Uzdrowisko w sprawach:
- z Żoną obejrzeliśmy kolejny kawałek Uzdrowiska i patrzyliśmy na nie pod różnym kątem, zresztą bardzo pozytywnym,
 
- w bibliotece oddałem przeczytaną książkę i "wypożyczyłem" cztery kolejne. Cudzysłów wziął się stąd, że książki wypożyczyła Żona, która do rozmowy z niezwykle sympatyczną panią bibliotekarką była przygotowana profesjonalnie. Miała w smartfonie sfotografowane tytuły książek, które chciała wypożyczyć i ich autorów, a ja uważałem, że wybierze najlepiej na świecie, bo zna mój gust i poczucie humoru,
 
- odwieźliśmy pościel do prania, 
 
- odwiozłem Żonę do domu tylko dlatego, że przed budynkiem poczty ujrzeliśmy wianuszek interesantów, którzy czekali, aż ten przybytek postkomunistyczno-usługowy otworzy swoje podwoje po jakiejś tam, rodem z PRL-u, przerwie,
 
- kupiłem trzy skrzynki Socjalnej u tej młodej pani, z tym charakterystycznym makijażem. Przy czym po raz pierwszy przyjąłem postawę cyborga, bo po wielu "kontaktach" z tą panią wyszło mi, że tak będzie lepiej dla mojego zdrowia. Więc nie wychylałem się z żadnym słowem, żadną słowną inicjatywą lub, broń Boże, luźnym podejściem do sprawy. Ograniczyłem się do standardowego "dzień dobry", by natychmiast zamilknąć i tylko zimnokrwiście czekać na jej pytania i jej reakcję.
- Słucham.
- Poproszę dwie skrzynki niegaz i jedną gaz.
- Płatność gotówką czy kartą?
- Kartą.
- Potwierdzenie?
- Nie, dziękuję.
Po czym nastąpiło noszenie skrzynek do auta i moje "dziękuję, do widzenia" i jej "do widzenia". Żadnego cienia uśmiechu albo miłego spojrzenia. Ja pierdolę!
 
- krótko pobyłem w Biedrze. Z promocji piw butelkowych o niezwrotnych butelkach był tylko szajs w postaci Heinekena. Dlaczego tak bezczelnie robią ludzi w...
 
- zatankowałem trochę paliwa.
- Proponuję panu naszą aplikację. - odezwała się młoda pani, gdy podałem jej zbyt starodawną, plastikową, lojalnościową kartę do zliczania punktów. 
- A skąd pani wie, czy mogę ją  zainstalować, skoro mój stary telefon na to nie pozwala? 
- Nie wiedziałam... - spłoszyła się, gdy zobaczyła mój wredny wyraz twarzy. 
 
- wysłałem list do sądu. Na poczcie była tylko jedna osoba, więc poszło sprawnie. 
A twierdzą, że na emeryturze to się dopiero będzie miało mnóstwo czasu i powstanie uciążliwy  problem, jak go "zabić". 
 
Tuż po 14.00 przyjechali goście do dolnego mieszkania. Para w wieku mojego Syna z dwudziestoletnim synem, studentem. Tacy sympatyczno-poczciwi a la nasz Piesek. Gość jeszcze 20 lat temu mieszkał w City, a pracował w... Uzdrowisku. Poznał przyszłą żonę i wyemigrował. Od tamtego czasu był tutaj pierwszy raz. A wiele się  zmieniło...
Miałem wolny czas na miesięczne i bieżące uporządkowanie papierów. Uciekłem z  tym na górę.
Przed i po II Posiłku pisałem.
Pod wieczór znowu zasiliłem pomidory nawozem i je podlałem nie licząc już, że wyrosną na prawdziwe bawole serca. Niechby te, co są i jakie są, dojrzały. 
A potem relaksacyjnie wybraliśmy się we troje na spacer do Uzdrowiska Wsi.
 
Do końca kolejnego odcinka serialu Prawnik z Lincolna nie dotrwaliśmy. Czuliśmy pismo nosem, więc co jakiś czas jedno drugie pytało z zaskoczenia i wybudzająco Śpisz? Dawało to efekt do momentu, gdy Żonę nagle wybudził dziwny dźwięk wydany przez nią samą, po którym, zaskoczony, trochę bezceremonialnie i stanowczo zacząłem szykować się do wyłączania i moszczenia się do snu. Protestów nie było.
 
SOBOTA (09.08)
No i dzisiaj zostałem obudzony alarmem o 06.00.
 
A zwlokłem się o 06.20. Organizm wiedział swoje.
Tradycyjnie rano otwieram Kalendarz Świąt, żeby postudiować, kto dzisiaj obchodzi imieniny, a raczej żeby się zetknąć z imieninowymi dziwami często budzącymi śmiech, albo zgrozę, obrzydzenie lub współczucie Biedne dziecko! I dzisiaj od razu dopadł mnie imieninowy niesmak, bo wśród wymienionych imion nie dojrzałem imienia Kolegi Inżyniera(!). A przecież od dziesiątków lat (dwadzieścia to już dziesiątki) tego dnia zawsze mu składam życzenia, a on niezmiennie twierdzi, że on sam o nich nie pamięta, że w ogóle to nikt nie pamięta Tylko ty. Być może tak jest nadal i nic się nie zmieniło nawet w sytuacji "pojawienia się" kilka lat temu Modliszki Wegetarianki. Bo ta, jako poddana Jego Królewskiej Mości, takich dziwolągów nie obchodzi, tylko jak przystało na kraje o kulturze zachodniej, wyłącznie urodziny z tych uroczystości osobistych.
Rzuciłem się do  Google i wyczytałem, że owszem te imieniny są 9. sierpnia, ale popularniejszym terminem jest 15. września. Ok, ale co im szkodziło dopisać w dniu dzisiejszym, zwłaszcza że to imię bardzo szlachetne, a "oni" często umieszczają różne imieninowe badziewia lub wymysły. Żłoby jedne! 
Tak czy owak miałem oczywiście zamiar dzwonić, tylko trzeba było dać Koledze Inżynierowi(!) szansę na wyspanie się, albo, jeśli był w pracy, szansę na spokojne, godne i relaksacyjne przyjęcie życzeń. Czyli należało zadzwonić po południu. Mogło być też tak, że był akurat w Anglii u Modliszki Wegetarianki, albo w ogóle gdzieś z nią w świecie. Nadal w tym względzie jest mocno tajemniczy i sczajony i gdyby nie jego informacje co jakiś czas wysyłane do mnie o promocjach piwa, w tym niby Pilsnera Urquella (przytyk do Biedronki), to można by zadawać sobie pytanie, czy w ogóle żyje (przytyk do Kolegi Inżyniera<!>). Oczywiście te informacje mogłyby sugerować, że jest w Polsce, ale to już nie ten porządek, co drzewiej, kiedy telefon stacjonarny określał jednoznacznie miejsce aktualnego pobytu rozmówcy i nie wpuszczania adwersarza w lokalizacyjne maliny. Tak się porobiło, że pojęcie "telefon stacjonarny" odchodzi do lamusa i że, gdy się ma współczesnego smartfona i odpowiednią apkę, można otrzymywać i wysyłać informacje będąc samemu na końcu świata, na południowych krańcach Patagonii, na przykład, czy w Nowej Kaledonii.
Tak czy owak postanowiłem po południu Kolegę Inżyniera(!) dopaść choćby był, nie wiem gdzie. 
 
O 05.35 napisał Po Morzach Pływający.
Mieliśmy wyjść z portu  o 1600 w dniu wczorajszym, ale fabryka się zepsuła i teraz  właśnie wychodzimy . Trochę kiepsko jeżeli chodzi o porę dnia,ale za to weekend na kotwicy i pełny relaks do poniedziałku.
No to miłego weekendu
PMP  
Zareagowałem. 
Jako szczur lądowy nie za bardzo złapałem. Dzisiaj jest sobota, czyli środek weekendu. Dzisiaj wychodzicie, jak piszesz, czyli w morze, jak rozumiem. To po to, żeby być na kotwicy, a nie płynąć?. Wydawało mi się, że po wyjściu w morze się płynie, a nie stoi na kotwicy. Ale, jak napisałem, jestem marnym szczurem lądowym...
To fajnego pływania albo stania na kotwicy :)
Emeryt
Przysłał, powiedzmy, wyjaśnienie: 
Czasem nie ma ładunku i dlatego rzucamy kotwicę i czekamy. A że wczoraj nie dostaliśmy żadnych
 " orderów" czyli następnej podróży to armator polecił rzucić kotwicę i czekać.
Tym się wyróżnia żegluga kabotażowa, że płyniemy kiedy jest ładunek albo stoimy kiedy go nie ma.
(zmiana moja, pis. oryg.)
To dowyjaśniam: 
Żegluga kabotażowa, inaczej zwana kabotażem morskim, to rodzaj żeglugi odbywającej się między portami tego samego państwa. Może być podzielona na mały kabotaż (w obrębie jednego morza) i duży kabotaż (między portami na różnych morzach). 
 
Na dworze po początkowym zachmurzeniu zrobiło się pięknie, więc sporu czasu zasiedziałem się w ogrodzie. Najpierw wycinając różne suchacze źle wpływające na doznania estetyczne, a potem przy I Posiłku. I w obliczu zbliżającego się poniedziałku zabrałem się za śmieci. Nasze i gości. 
Niektórym gościom to można mówić długo i namiętnie, a i tak zrobią po swojemu i mają prośby, sugestie i wskazania gospodarzy w dupie. Tym razem podejrzenie padło na "Amerykanów", skądinąd sympatycznych, ale co z tego. Przy okazji wyrzucania naszego worka ze zmieszanymi "natknąłem" się na dwa pełne kubły, nasz i sąsiadów, na tyle pełne, że nie zamykały się klapy. W obu na wierzchu leżały te same worki co do rodzaju i koloru, więc musiał to być ten sam sprawca. I w obu było wszystko. A nie jest przyjemnie takie worki rozwiązywać, zwłaszcza latem, nawet takim obecnym, chłodnym, bo natychmiast w nozdrza uderza gnilna woń i nie jest przyjemnie za chwilę grzebać w tej ogólnej mazi wyławiając plastik i szkło. Na to wszystko napatoczył się Sąsiad z Lewej z  pytaniem-stwierdzeniem Oni wrzucają śmieci także do naszego kubła. Przy czym podszedł do sprawy ze swoistą rezerwą, z humorem, jak chyba do wszystkiego w swoim życiu.
- Nie trzeba było tego robić... - śmiał się, gdy "nasz" worek usunąłem z jego kubła.
Wyjaśniłem mu, że goście na "dzień dobry" otrzymują wszystkie informacje, w tym "śmieciowe" I co z tego?! 
- Powiedz im, że będą płacić po 500 zł mandatu... - ubawił się. 
 
Ta bezrefleksyjność, to niewidzenie, że przecież coś jest nie tak, są irytujące i osłabiające, bo nic z tym nie można zrobić. To taka walka z wiatrakami. Od lat obserwuję chcąco-niechcący zachowanie panów w toaletach w różnych przybytkach użyteczności  publicznej. Jeśli już umyją ręce, a to nie zawsze, i jeśli nie korzystają z suszarki (ja nie lubię) i jeśli są papierowe ręczniki, to używają ich bezrefleksyjnie. Wyrywają bezmyślnie z pojemnika po 5-6 listków, ledwo nimi maźną ręce i taką rozprężoną papierową kulę wrzucają do pojemnika na odpady. Dwa, trzy razy i kubeł jest "pełny". Ani oni, ani tym bardziej kolejni nie pofatygują się, aby papier wgnieść do środka. Efekt jest taki, sam w sobie obrzydliwy, że kolejni "nie mają gdzie" zużytego papieru wrzucić, więc nadal wrzucają w to "pełne" miejsce tworząc taką górę papierowego śmiecia walającego się wokół kubła. Niestety chorobliwie nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego i przed umyciem rąk najpierw papier z dużym obrzydzeniem wciskam do kubła (zawsze okazuje się, że jest zapełniony raptem w połowie, góra), a potem ponadwymiarowo szoruję ręce.
W kubłach było podobnie. Wystarczyło worki wcisnąć, by stwierdzić, że jest jeszcze sporo miejsca. 
Sprawa nie dotyczyła pań-sióstr z góry. Przez 15 dni pobytu mógłbym nawet nie zauważyć, że "produkują" śmieci, gdyby nie wystawiany przez nie co jakiś czas w woreczkach, zgodnie z umową koło kubła na śmieci, oddzielnie plastik, a oddzielnie szkło. Bo są ludzie i ludziska. Szkoda, że tych ostatnich jest więcej.
 
Śmieci i całe to odium wokół nich, nomen omen, na tyle mnie zniesmaczyły, że musiałem pójść na górę na godzinne  spanie.
W miarę wypoczęty  psychicznie i fizycznie byłem zdolny pójść z Żoną i z Pieskiem na spacer do Zdroju. W drodze powrotnej odebrałem paczkę, a w niej zamówiony przez Żonę roller, średni (po polsku rolka albo walec; rolka stworzona jest w taki sposób, aby zapewnić głęboki ucisk i rozbić zrosty na tkance, które powodują gorszą wydajność pracy mięśni). Średni, żebym podołał ćwiczeniom i wytrzymał ból, który towarzyszy mi chyba od 3-4 tygodni i który będzie się przecież przy ćwiczeniach najpierw wzmagał, by zniknąć. Taką mam nadzieję.
Po powrocie przygotowywałem sobie stanowisko do ćwiczeń. Porządnie wytarłem z kurzu składany materac, który swego czasu był główną bazą do chronienia się Wnuczki i Wnuka-V przed dziadkiem.
Miejsce do ćwiczeń wytypowałem w Salonie, za narożnikiem, bo nie dość, że tamtędy praktycznie się nie chodzi, to jeszcze przez niego zasłonięte zupełnie nie rzuca się w oczy. 
Fakt, że tamtędy się nie chodzi i że go nie widać, został za chwilę brutalnie potwierdzony. Bo chcąc złożyć materac na podłodze ujrzałem niby podejrzane, ale przecież jednoznaczne ślady. A doświadczenie w tym względzie miałem mając Pieska i jego popis w Wakacyjnej Wsi, kiedy to któregoś ranka w salonie ujrzałem trzy potężne kupy i pół podłogi "zaścielonej" wyschnięta sraczką. Wówczas sprzątanie w oparach gówna zajęło mi 2 godziny.
Teraz nie było tak źle. Wyschnięta sraczka obejmowała tylko jakiś metr kwadratowy. Po namoczeniu tej powierzchni pojawił się jednak zapach gówna, którego nie dało się uniknąć, i zapachu i gówna, bo musiałem być nad nim ciągle nachylony, zwłaszcza że jednak było tak wyschnięte, że trzeba je było najpierw delikatnie skrobać. Delikatnie tylko dlatego, żeby nie porysować parkietu. Dopiero potem mogłem wielokrotnie powierzchnię wycierać. 
Oczywiście dociekaliśmy, kiedy to mogło się stać. Ja typowałem wtorek, kiedy wyjechaliśmy do Metropolii na urodziny Q-Wnuka, Żona zaś jakieś mgliste późniejsze terminy Bo to niemożliwe, żeby tak od wtorku... 
Stanowisko do gimnastyki miałem przygotowane.  
 
Od 17.00 oglądałem pierwszy mecz Igi Świątek z Rosjanką Anastazją Potapową w turnieju rangi WTA 1000 w Cincinnati. Bez specjalnych emocji, bo Iga wygrała 2:0 grając słabo, a Rosjanka jeszcze gorzej. Może jedyną "atrakcją" meczu były powiększone, rybie usta Rosjanki, które zachłannie i z obrzydzeniem obserwowałem w momentach jej serwisu, kiedy kamera na dużym powiększeniu pokazywała jej twarz. Praktycznie przez połowę meczu nie mogłem się na nim skupić, tak ta "rybość" mnie przyciągała. A przecież Anastazja była ładną kobietą, zanim zaczęła poprawiać swoją urodę w kierunku jej upiększania, bo i dość ciekawa twarz, i zgrabna sylwetka...
 
Wieczorem zadzwoniliśmy do Kolegi Inżyniera(!). Głos miał nieciekawy, więc od razu dałem wyraz swojemu zaniepokojeniu szybko i na wszelki wypadek składając imieninowe życzenia. Żona też wykazała się refleksem i się dołączyła, bo potem mogło być różnie, a wiadomo Kolega Inżynier(!) tajemniczy jest...
- Oj, coś ten głos jest taki niemrawy, bez życia... - Nie strasz nas! - Coś się stało?! - A jesteś w domu, czy w Anglii?
- No cóż, w Anglii byłem ostatni raz...
- Czy ja dobrze rozumiem... - starałem się wejść mu w słowo.
- ... dostałem czarną polewkę.
Nie powiem, trochę nas zatkało. 
Wyjaśniając młodszym: 
"Dostać czarną polewkę" to frazeologizm oznaczający otrzymanie odmowy, zazwyczaj w kontekście starania się o czyjeś względy, zwłaszcza o rękę kobiety. 
Raczej nie podejrzewaliśmy Kolegi Inżyniera(!) o starania się o rękę Modliszki Wegetarianki, zwłaszcza po jego małżeńskich przejściach, ale cholera wie. Może się starał, a może nie, a trzeba było?... Nie dowiemy się, bo Kolega Inżynier (!) był i jest tajemniczy.
Przy okazji, receptura na czarną polewkę, gdyby ktoś się uparł i przebrnął przez współczesne możliwości zaopatrzenia i kulinarne.  
1/2 szklanki świeżej krwi kaczki, gęsi lub prosięcia, 1/2 szklanki octu 6-procentowego, podroby z kaczki lub gęsi, 15 dag mięsa wieprzowego, 10 dag łazanek, 1 marchewka (10 dag), 1 pietruszka (10 dag), 1 cebula (10 dag), 3 liście laurowe, 4 goździki, 4 ziarna ziela angielskiego, 10 suszonych... (zdziwienie i niezrozumienie moje).
 
"Ostateczne", telefoniczne rozstanie nastąpiło w sobotę, 14, czerwca. Samo to świadczy o tajemniczości Kolegi Inżyniera(!), bo do tej pory o tym nie wiedzieliśmy.
- Ale w lipcu, w zaplanowanym grubo wcześniej przez nas terminie, byliśmy razem w Edynburgu i było fajnie. - wyjaśnił, jeśli "wyjaśnił" jest adekwatnym słowem. Raczej zdrowo nam mieszającym w głowach. Podobnie jak fakt, że Modliszka Wegetarianka praktycznie codziennie dzwoni do Kolegi Inżyniera(!) Bo ja już do niej nie dzwonię.
W pracy u Kolegi Inżyniera(!) też się pokomplikowało, bo szef, a zarazem kolega, ze względów finansowych przymusił jednego z inżynierów, bliskiego partnera Kolegi Inżyniera(!), z którym ten miał świetnie rozdzieloną pracę i kompetencje, do zwolnienia się. Z kadry inżynierskiej został tylko Kolega Inżynier(!) i jego szef, też inżynier, którego teraz trzeba powoli i żmudnie z powrotem przyuczać do zawodu, bo jako szef już dość dawno temu odszedł od niego i odszedł od codziennych inżynierskich realiów.
- Czasami się czuję, jakbym był szefem mojego szefa. - Pyta mnie o wszystko... 
W rodzinie niby normalnie, ale z córkami kontakt słaby, zwłaszcza z młodszą, Krawacikiem.pl. Kolega Inżynier(!) nad tym mocno boleje. Zaś ze starszą, Stefanem Kotem Biznesu, niby kontakt jest, ale też niesatysfakcjonujący. W zbliżającym się roku szkolnym dziewczyna będzie w klasie maturalnej. Nie zdziwiła nas informacja, że siostry żyją ze sobą, jak pies z kotem.  
To widocznie taki czas czarnych polewek u Kolegi Inżyniera(!). Stąd nic dziwnego, że i my, niejako rykoszetem, dostaliśmy od niego czarną polewkę. Na nasze nieustające zaproszenie do Uzdrowiska odparł:
- Ostatnio to nie przepadam za ludźmi. - Może przyjadę na przełomie października i listopada, gdy wybiorę się na samotną wyprawę.
Rozumieliśmy go, bo od dawna wiemy, że ogólnie rzecz biorąc, ludzie to chuje! Taki swoisty paradoks tego gatunku.
 
Ale trzeba przyznać, że jak to on, czyta bloga i interesuje się naszymi sprawami. Był na bieżąco dopytując o szczegóły, których, siłą rzeczy, nie mogłem na blogu umieścić. Miłe.
Na koniec zapytałem, czy wszystko to mogę opisać. 
- Zawsze ci powtarzam... - usłyszałem. - Pisz, bylebyś pisał prawdę. - Może to sobie zapisz na jakiejś kartce?... 
Stwierdziłem, że po tych mocnych wiadomościach zapisywać nie muszę, bo tak mną wstrząsnęły, że instrukcja wdrukowała się już na amen. Problem  jest tylko jeden, że, jak mówią górale, są trzy rodzaje prawdy - świnto prawdo, tys prawdo i gówno prawdo. Postanowiłem niczego nie wnosić od siebie, nie interpretować, tylko pisać zgodnie ze "świnto prawdo". 
Rozmawialiśmy 46 minut. Nie dziwne to. Pisałem, że jest tajemniczy? 

Wieczorem skończyliśmy wczorajszy odcinek serialu Prawnik z Lincolna i rozpoczęliśmy kolejny, mimo moich sugestii, żeby na tym poprzestać. Żona się jednak uparła. Po dwóch trzecich oglądania brutalnie włączyłem światło. Patrzyła na mnie półprzytomna.
- Bo jak mam obejrzeć cały odcinek, gdy dany zawsze zaczynam w połowie? - przytomniejąc odezwała się tonem pytającym i wyjaśniającym podszytym pretensją. 
 
NIEDZIELA (10.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Znowu organizm wiedział swoje, bo nie chciał wstać na alarm o 06.00. 
Od rana krótko siedziałem przy onanie sportowym, a potem zabrałem się za pisanie.
W zaawansowanym poranku napisałem długiego smsa do Kolegi Inżyniera(!). Elaborat, jak stwierdziła Żona. Oprócz mojego słowotwórstwa i elementów (emelentów) natury filozoficznej zawierał on konkretne pytanie dotyczące czasu trwania partnerskiego związku Kolegi Inżyniera(!) z Modliszką Wegetarianką. Ja stawiałem na 4 lata, Żona na trzy.
Na angielskiej ziemi wylądowałem po raz pierwszy 2 kwietnia 2022 roku..., - zaczął niczym Ryszard I Lwie Serce, gdy wrócił do Anglii po trzeciej wyprawie krzyżowej. - ... a zaczynem był SMS z życzeniami wysłany 1 stycznia tamtegoż roku. Czyli mniej-więcej 3,5 roku - tak, że w zasadzie oboje macie rację... (pis. oryg.)
 
Panie z góry wyjechały przed 11.00. Obie tej samej krwi, siostry, były w dalszym ciągu oszczędne w słowach eufemistycznie mówiąc. Przy pożegnaniu dominowały pojedyncze słowa "dziękujemy", "do widzenia" i "... takie lato", gdy odważyłem się zagadać "Miały panie pogodę w kratkę". "Konwersację" zamknąłem standardowym "szerokiej drogi", by z wnętrza auta usłyszeć kolejne "dziękujemy". Na górze zostawiły błysk łącznie ze zdjętą pościelą ułożoną w kostkę, jakby wyszła prosto z pralni.
Za sprzątanie zabrałem się po I Posiłku celebrowanym w ogrodzie przy nowej książce. 
Nowi goście  przyjechali o 15.00. Para, przed czterdziestką, z czternastolatkiem. Złego słowa nie mógłbym rzec, ale nie nasi goście. Ta olbrzymia, czarna i agresywna Audica...
 
Zacząłem ponownie oglądać filmik instruktażowy, czyli po naszemu tutorial, dotyczący zastosowania wałka do ćwiczeń i do pozbycia się bólu. I po raz pierwszy zacząłem ćwiczyć na materacu. Wałek nieźle dał mi w kość, a w zasadzie w pośladki, a w zasadzie w mięsień gruszkowaty. Poczułem ulgę, nie powiem, tylko że ona w ostatnich tygodniach tak czy owak przychodziła po południu. Więc jutro rano się zobaczy. 
W pewnej jednak euforii wybrałem się z Żoną i z Pieskiem na wieczorny spacer do Uzdrowiska Wsi.
Po drodze dowiedzieliśmy się od dwóch sąsiadów, oldboyów, że trzeci przetarg na remont Orlika doszedł do skutku i że boisko będzie otwarte w... październiku. Szkoda, że nie w listopadzie albo w grudniu.
- Będzie remontowana płyta boiska? - zapytałem, bo taki rodzaj remontu sam się nasuwał.
- Nie!... - panowie się uśmiali. - Ogrodzenie i oświetlenie... 
- Ale przecież dotychczasowe jest w porządku, to po co?... - zdziwiłem się, chociaż nadmiar pieniędzy w Uzdrowisku powinien mnie już przestać dziwić.
- Dostali jakieś fundusze... - panowie wzruszyli ramionami wyraźnie się ze mną zgadzając.
Jednak jest to pewnego rodzaju paranoja. 
 
Wieczorem dokończyliśmy wczorajszy odcinek serialu Prawnik z Lincolna. I dalej mieliśmy się nie rozpędzać zgodnie z sugestią Żony. Taka była umowa. Lecz, gdy odcinek się skończył, stwierdziła, że mogłaby chętnie obejrzeć kolejny. Wyrwałem brutalnie z gniazda wtyczkę od rutera i drugą, od telewizora z uwagą, że się nie dam nabrać.
- Ale ja jestem w dobrej formie i chętnie  obejrzałabym następny!... - upierała się.
- Nic z tego!
- Ale to jest nie do przyjęcia! - zareagowała gwałtownie między innymi dlatego, że zastosowałem technikę działań brutalnych, a nie łagodno-perswazyjno-tłumaczącą, że przecież... - Gdybym wiedziała, że tak będzie, to bym została na dole, a ty sobie możesz spać! - Bo co ja teraz będę robiła?...
- Poczytaj sobie, czyli posłuchaj, a spać trzeba iść z kurami. - To zdrowo. - Trzeba się wysypiać.
-  Ja się wysypiam. - A przecież dopiero jest dwudziesta, to bez przesady. -  Na przyszłość mnie uprzedź, to zostanę sobie na dole. 
O 20.30 oboje już spaliśmy. 
 
PONIEDZIAŁEK (11.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Od rana od razu zabrałem się za onan sportowy. 
Ból w pośladkach był może minimalnie mniejszy niż ostatnio. Mogła to być jednak autosugestia. Jakieś wnioski będzie można wyciągnąć dopiero po kilku dniach ćwiczeń. Zabrałem się za nie jeszcze przed I Posiłkiem.
Spociłem się, jak mysz, zwłaszcza w momentach, gdy według filmiku instruktor-fizjoterapeuta zalecał "znalezienie na wałku miejsca bólu i "jeżdżenie" na nim pośladkiem dokładnie w tym miejscu przez 1,5 - 2 minuty. Ból był sakramencki. Pot również. Dotrwałem może do minuty.

A potem pisałem. O dzisiejszym dniu publikacji skrzętnie przypomniał mi Po Morzach Pływający i to w swoim stylu, bo już o 05.23. Człowiek nie ma czasu zipnąć...
I Posiłek zjadłem w ogrodzie. Od kilku dni pogoda jest jak drut. Rano temperatura +9 - +15 stopni, a w dzień ciepło, ale nieupalnie, niemęcząco, z błękitem nieba. Stąd dzisiaj nastąpiła historyczna chwila i po pozytywnej opinii Żony zerwałem pierwszego pomidora. Swoją wielkością był zaprzeczeniem gatunku "bawole serce", bo kubaturowo mógł być z pięć razy mniejszy niż jego normalni pobratymcy. Ale poza tym niczego mu nie brakowało. Żona zrobiła mi do jajecznicy taką sałatkę - pokrojony delikwent wymaczany w sosie winegret z musztardą, z dodatkiem oliwy, octu, soli, pieprzu, wyciśniętego czosnku i pokrojonej cebuli. Palce lizać.
 
W trakcie, gdy sobie jadłem, wyjechali goście z dołu. Zajęła się nimi Żona. Miło, zwłaszcza że do pożegnań z nimi się nie paliłem. Ale Żona stwierdziła, że na "do widzenia" bardzo sympatycznie sobie z nimi porozmawiała.
W kontekście 15. sierpnia, które to święto jakoś umknęło mi z tego tygodnia, pojechałem do pralni zawieźć i odebrać pranie. Za chwilę będzie spory ruch, spora rotacja gości i z pościelami moglibyśmy się obudzić z ręką w nocniku. 
Po drodze zajrzałem do biblioteki. To takie nasze bibliotekarskie powiatowstwo. Pani zadzwoniła, że dwie z książek, o które poprzednio dopytywała się Żona, wróciły od czytelników i że ona je blokuje dla nas i że można je wypożyczyć. Nie przeszkadzał fakt, że na naszym stanie były już cztery wypożyczone za poprzednim pobytem.
 
No i wpadłem do DINO. W mięsnym obsługiwał pan, któremu poprzednio powiedzieliśmy, że bardzo nam odpowiada, gdy on jest na mięsnym i że wtedy poprawia się nam humor. Trudno, żeby nas nie zapamiętał, zwłaszcza że ucięliśmy wtedy sympatyczną pogawędkę.
- Jeśli w ladzie nie ma szynki, to znaczy, że nie ma w ogóle, czy może jest na zapleczu? - głośno zapytałem krzątającego się pana.
- Stój pan! - Jest, tylko nie zdążyłem przynieść. - A ile pan potrzebuje?
- Cztery kilogramy.
- Jest! - Stój pan!
Ten prosty dialog ożywił pięcioosobową kolejkę. Niektórzy ze stojących, oczywiście ci starsi, sugerowali, że towar dostanę spod lady.
Gry przyszła moja kolej, pan przyniósł kawał zwalistej szynki, 6 kg, i precyzyjnie odważył 4.004 kg.
- Tu ma pan kawałek na pieczeń, a tu...
- A nie, nie! - przerwałem mu. - To wszystko jest dla pieska! - ręką pokazałem jego potężną masę, żeby usprawiedliwić te 4 kilogramy.
Pan, jak i pięć pań za mną się zdziwili, więc pospieszyłem z wyjaśnieniem. 
-  Żona kocha pieska, więc karmi go szyneczką. - A mąż... - machnąłem ręką - zje to, co ona mu da. 
Panie się ubawiły starając się po sobie nie dać poznać, że się duszą ze śmiechu. 
- O?! - To by chyba trzeba zmielić? - zasugerował pan.
- A nie, nie... - natychmiast zareagowałem. - Ostatnio Żona wymyśliła, że lepiej pieskowi będzie smakować krojone. - Więc na dodatek wszystko kroję ja, bo Żona nie cierpi tego krojenia.
Panie nadal się dusiły. 
 
Gdy wróciłem, natychmiast zabrałem się za sprzątanie dołu. Nowi goście mieli przyjechać o 15.00. Byli punktualnie. Co za para! Młode małżeństwo, lat około 25. Kontaktowi, kulturalni, bezpretensjonalni, otwarci, inteligentni i ciekawi. Oni sami i ciekawi świata. Tak chciało się porozmawiać, że naprawdę zdrowo musiałem się hamować. Ona uczy w przedszkolu i zajmuje się dziećmi upośledzonymi, on jest... rybakiem i pływa na kutrze. Oboje byli zachwyceni, że znamy ich tereny. Rozumieliśmy się w lot w wielu aspektach. Jak to możliwe przy takiej różnicy wieku? 
 
Potem już, przed II Posiłkiem i po nim, pisałem. Na plecach czułem oddech Po Morzach Pływającego.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i raz się skarżył smsem, że próbował się do mnie dodzwonić. Biedny taki...
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.36.
 
I cytat tygodnia:
Zauważyłem, że im ciężej pracuję, tym bardziej sprzyja mi szczęście... - Charles Kettering (amerykański rolnik, nauczyciel, mechanik, inżynier, naukowiec, wynalazca i filozof)