18.08.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 258 dni.
WTOREK (12.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Po drobniutkim onanie sportowym od razu zabrałem się za cyzelowanie. Humor trochę mi się zepsuł, bo w oglądanym skrócie meczu kamera wiele razy pokazywała siedzącego na trybunach pana Karola Nawrockiego z racji tak(!) istotnego faktu, że tak(!) "znamienity mąż stanu" "uhonorował" swoją obecnością to widowisko.
O 07.49 napisał Po Morzach Pływający. Późno, jak na niego.
Skoro tyle narzekań na " mój styl" godzinowy to zmieniam to już dzisiaj.
Moje pomidory niestety załapały coś i Czarna Paląca zerwała zielone, przeznaczając je na jej kultową sałatkę z zielonych pomidorów. Jest jeszcze niewielka szansa , że jakieś pomidory dojrzeją, ale musi być więcej słońca.
Nadal na kotwicy precyzując...kotwicowisko 4East pozycja L, na redzie portu Rotterdam.
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Teraz wreszcie zrozumiałem, gdzie był... :)
Postanowiłem się popisać i rozszyfrować tajemnicze skróty. Wszystko kulą w płot. Wyjaśnił:
4 East to nazwa kotwicowiska ponieważ leży na wschodzie redy portu Rotterdam, L to nasza pozycja kotwiczenia. (pis. oryg.). Rzeczywiście, wiele mi to "wyjaśniło"...
Jeszcze przed I Posiłkiem ćwiczyłem na wałku rozgniatając ból w pośladkach. Trzeba dużej woli i wysiłku, żeby najpierw, według zaleceń fizjoterapeuty ból "znaleźć", a potem na nim "jeździć" przez 1,5 - 2 minuty. Tyle masochizmu nie byłem w stanie wytrzymać, więc narzuciłem sobie bardziej przystępny system, łatwiejszy do akceptacji przez psychikę, i zaciskając zęby wykonywałem na każdym pośladku po 30 ruchów. Razem na każdym po 60 dźgań w ból. Bo tam i z powrotem. Po każdej takiej sesji padałem z ulgą na materac, zmęczony i spocony. A takie niby nic. Reszta ćwiczeń, rozciąganie i "przypominanie mózgowi" do czego służy mięsień gruszkowaty, to mały pikuś. Ogólnie rzecz biorąc ćwiczenie daje w dupę, tu, rzadki przypadek, w przenośni i dosłownie.
Jeszcze przed I Posiłkiem zrobiliśmy sobie małą wycieczkę po Uzdrowisku połączoną z drobnymi zakupami. I zastanawialiśmy się nad... Uzdrowiskiem. Humor, dosyć w tamtym momencie spsiały, niespodziewanie mi się poprawił, gdy smsowo przypomniała się ta pani, u której byliśmy z krótką wizytą w ostatniej, nomen omen, drodze do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Było o czym dywersyfikacyjnie myśleć, więc jako tako wróciłem do równowagi. Dodatkowo humor poprawiły mi dwa pomidorki zerwane do I Posiłku. Żona miała swój, ja swój. "Dalej" były pyszne.
Kolejnym elementem (emelentem) poprawiającym mi nastrój było wspólne zasiądnięcie nad zjazdowym zestawem muzycznym. Żona jakiś czas temu przygotowała swoją część, więc teraz po kolei odsłuchiwaliśmy każdy utwór ustalając "nadaje się - nie nadaje się" i jednocześnie dyskutując nad pięknymi latami siedemdziesiątymi i osiemdziesiątymi budząc w sobie wiele wspomnień. Ale uniknęliśmy pułapki charakterystycznej dla oglądania starych zdjęć, od których, gdy tylko zacznie się je oglądać, trudno jest się oderwać. Taki nostalgiczny mechanizm połączony z niewiarą Tak było naprawdę? Aż niemożliwe!... A gdzie to było? albo Kiedy to mogło być? I godziny zlatują. Więc po góra 30. sekundach słuchania, siłą woli, udawało się nam przejść do kolejnego utworu.
Jakiś szkielet zestawu powstał. Ale już dalej nasze podejścia do sprawy były mocno rozbieżne. Żona uważała, że teraz to sprawa potoczy się szybko Bo tylko zrobię..., a ja słysząc to złudne, wpuszczające w maliny, demoralizujące i demobilizujące "tylko" wyraźnie akcentowałem fakt Uspokoję się dopiero wtedy, gdy jeszcze przed przyjazdem pod koniec sierpnia Q-Wnuków będę miał w dłoni dwa(!) pendrive'y ostatecznej(!) wersji zestawu.
Dobry humor nie mógł trwać wiecznie. Postanowiłem zrobić drugą sesję ćwiczeń na wałku. Lekko wycieńczony mogłem w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zjeść w ogrodzie II Posiłek. I zadzwonić do Syna i Córci. Oboje byli w Dziurze Marzeń. Brat przyjechał, żeby przerzucić i ułożyć kilka ton peletu, a na deser przerzucić na jakieś miejsce wymyślone przez siostrę Bo tak będzie lepiej! "trochę" drewna. W tym czasie Wnuki były gdzieś na rubieżach Polski ze swoim ojcem.
Córcię złapałem akurat na koszeniu trawnika i była okazja, aby porozmawiać krótko na temat koszącego automatu.
- Tato, w tym roku nie kupię...
Nie powiem, lekki kamień spadł mi z serca.
Syn z całą rodziną (6 osób) i z dwoma psami 18. sierpnia wyjeżdża na urlop. Do 30 sierpnia. Nie widział problemu, aby w tym czasie spokojnie ustalić ostateczny termin naszego wyjazdu do Hamburga.
Pod wieczór znowu zabrałem się za zestaw muzyczny, ten wybrany przeze mnie. Do sprawy podszedłem mocno krytycznie, więc wywaliłem z niego trzy utwory, a aż 11 zaznaczyłem Żonie, żeby obecne wersje zmieniła. Bez tych charakterystycznych cech koncertowych, tych improwizacji i długich rozbiegówek. Na zjeździe mamy tańczyć, a nie podziwiać popisy muzyków i umierać na parkiecie z nudów nie wiedząc, co w takim momencie robić Bo niby grają, ale przecież gołym uchem słychać, że to taki pies, ni wydra.
Pod wieczór z dużą przyjemnością poszliśmy z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska Wsi.
A wieczorem bez żadnych ekscesów obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
ŚRODA (13.08)
No i dzisiaj wstałem o... 06.45.
Tak, jak chciałem.
Rano sporo poczytałem o... polskich miastach w ramach swoistej edukacji związanej z faktem, że przyjeżdżają do nas goście z całej Polski i ciekawość mnie pchała, aby zobaczyć gdzie i jak żyją.
A potem pisałem.
W sposób dość mocno zdyscyplinowany jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za ćwiczenia na wałku. Przy stałym współczuciu i podziwie Żony. I jeszcze przed I Posiłkiem udało mi się zrobić wstępne sprzątanie na górze. Goście wyjechali trochę wcześniej, niż zapowiadali. Wszystko zostawili bez zarzutu. Do całości pobytu nie mógłbym mieć cienia uwag czy pretensji. Nawet przy pożegnaniu zachowywali się już na dużym luzie cechującym tych, którzy poznali Uzdrowisko i okolice, mieli sporo pozytywnych wrażeń i przyzwyczaili się do gospodarzy. Ale jednak to nie byli nasi goście. Ta Audica, palenie papierosów (oboje), a przy rozmowach o ich terenach delikatnie dźwięczało mi pisowstwem, więc nie brnąłem dalej.
I Posiłek zjadłem w ogrodzie w rozpoczynającym się upale. Pod koniec doszlusowała Żona i miło sobie posiedzieliśmy przy stole, a to rzadkość, bo ona preferuje taras. Pretekstem spotkania był oczywiście Piesek, który domagał się wyjścia do Pana z nadzieją, że coś mu skapnie. Oczywiście ulokował się w pełnym słońcu, więc postanowiliśmy obserwować, co będzie. Do samego końca, do upadłego działał instynkt stadny. Więc Piesek najpierw leżał na trawce z paszczą złożoną między przednimi łapami. Potem słoneczko zaczęło go miło "rozbierać", więc położył się na boku maksymalnie go wydłużając o wyciągniętą paszczę. Minęło raptem kilka chwil, gdy Piesek usiadł i wywiesił język. A znowu za kilka zaczął dyszeć z wywieszonym jęzorem tak mocno, że fala dyszenia przenosiła się płynnym ruchem przez całą masę aż do ogona.
W końcu widząc, że Państwo nie mają zamiaru uciec do domu, zdecydował się na rejteradę w krzaki, w cień. A ponieważ Państwa tam nie było, to jednak za chwilę do stada wrócił. I cały cyrk zaczął się powtarzać - paszcza między łapami i wczuwanie się w ciepełko, "rozbieranie" na boku, siadanie z wywieszonym językiem i dyszenie z jęzorem. W końcu się nad Pieskiem zlitowaliśmy. Nie zastanawiał się ani chwili po tym, gdy zrobiliśmy pierwsze kroki w stronę domu.
Zaraz potem zabrałem się za sprzątanie góry. Trzeba było zdążyć przed najgorszym, bo popołudniowym słońcem, które o tej porze dnia i roku bierze w swoje władanie całą zachodnią część apartamentu. Po pracy z przyjemnością wróciłem na dół, gdzie zawsze jest zdecydowanie chłodniej. I przy dwóch szklanicach wody z sokiem z bzu, z cytryną i z lodem pisałem. A potem wreszcie oddałem się onanowi sportowemu.
I gdy od siedzenia zaczęły mi doskwierać półdupki, zabrałem się za ćwiczenia. Ulga była wyraźna.
Goście na górę przyjechali o 16.00. Ze wschodnich rubieży Polski. Para, lat około czterdziestu, on energetyk Od 15 tysięcy volt w górę, ona nauczycielka polskiego Uczyłam w ogólniaku, a teraz w podstawówce. On normalny, inżynier, ona taka idealna w wyglądzie (dbałość o każdy szczegół), jak również w sposobie bycia, tchnąca postawą nauczycielki, co się czuło. Sympatyczni, ale z naszym luzem, czytaj, moim, trzeba było uważać. Dwóch synów, 12 i 8 lat, mieściło się w oczywistych standardach.
II Posiłek zjadłem w ogrodzie i spokojnie zdążyłem na mecz Igi z Rumunką Soraną Cirsteą. Iga wygrała 2:0, ale nadal nie mogłem niczego jednoznacznego powiedzieć o jej grze. Z wyjątkiem, powtarzam to jak mantrę, że należy poprawić pierwszy serwis.
Zaraz potem czekała mnie przykra niespodzianka. Facet od licznika gazu przysłał smsa z prośbą, aby mu odczytać aktualny stan i przesłać smsem. Liczników, trzech (...Mam na przedmieściu domek, a w domku wodę, światło, gaz, Powtarzam zatem jeszcze raz...), nie spisywałem półtora miesiąca, co wcześniej robiłem regularnie, nawet codziennie w okresie zimowym (ile kocioł i goście zżerają gazu), a później raz na tydzień. Nie chciało mi się, zwłaszcza że zużycie tych mediów było mocno powtarzalne. To był błąd o tyle, że gdy zszedłem do garażu, aby odczytać wodę, przy skrzynce z zaworem głównym stała kałuża, a wewnątrz skrzynki było wszystko nią nasączone i nasycone i dało się słyszeć nieprzyjemne ciurkanie. Nie wiedziałem, od kiedy ta woda na jednym ze śrubunków cieknie, to raz, a dwa, co gorsza, dokąd uchodzi. Bo kałuża stanowiła wielkość constans w miarę mojej obserwacji, czyli tyle wody, ile naciurkało, tyle znikało pomijając tę z wnętrza skrzynki, która sobie znanymi przejściami gdzieś ściekała, a to mi się bardzo nie podobało, bo przy ściekaniu nie mogła ominąć fundamentów budynku. O metrach sześciennych, które wraz ze złotówkami poszły przez ten czas w błoto, nomen omen, nawet nie chciało mi się myśleć.
Zadzwoniłem do Fachowca. Udało mi się za drugim razem i odetchnąłem z ulgą, bo przecież mógł być na urlopie. Był w pracy. Ostatecznie udało mi się go przekonać, żeby jutro rano po jakiejś swojej drodze, wpadł do nas i zobaczył, co da się zrobić. Tedy przystąpiłem do konstruowania sprawdzonego systemu. Żona znalazła jakieś stare prześcieradło, uciąłem z niego solidny kawałek, splotłem wokół własnej osi i takim sznurem owiązałem śrubunek. Po czym przy pomocy Żony i jej doradztwie sznur napiąłem tak, żeby po drodze niczego nie dotykał i jego koniec umocowałem na podłodze garażu, blisko ściekowej kratki. Woda zachowała się elegancko. Powoli nasączała sznur, by po zamknięciu tego etapu karnie ściekać na podłogę, a potem do kratki. Przestało się lać do wnętrza skrzynki.
W miarę uspokojony odgruzowałem się na 60% (zaczęły mnie uwierać paznokcie) i mogliśmy
wieczorem obejrzeć bez żadnych zawirowań kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
- Ale jeszcze z 5 minut i mogło być różnie... - śmiała się Żona.
Dzisiaj o 20.11 napisał Po Morzach Pływający.
Dzisiaj otrzymaliśmy nową podróż. Do portu czyli Rotterdamu wchodzimy dopiero w niedzielę,a załadunek w poniedziałek. Z ładunkiem idziemy do Marsylii. Do przebycia 2140 mil morskich czyli 3894.8km ze średnią prędkością 9.6 węzła czyli 17.5km/h i zajmie nam to około 9 - 10 dni.
Co potem trudno powiedzieć. Może być każdy port w zasięgu....i każdy ładunek oprócz powietrza i pszczół.
PMP
CZWARTEK (14.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
Planowo.
Cisza i stosowna aura mogła zapanować dopiero po wyjeździe Fachowca. Przyjechał, jak obiecał, po 07.00. Uprzedził telefonicznie, że jest już na parkingu. Wczoraj prosiłem go, żeby nie używał dzwonka przy furtce, bo potężny gong postawiłby na nogi cały dom. My byliśmy już postawieni, ja zwyczajowo, a Żona zeszła wcześniej Bo to już nie ta aura, gdy się czeka na Fachowca.
Do garażu przeszliśmy przez dom i piwnicę, bo strach było się przeciskać koło wyraźnie szerszego od innych aut i niemożliwie wypasionego Volvo wczorajszych gości. Gdyby tak niechcący zarysować...
- Nieźle napierdala... - odezwał się Fachowiec, gdy zobaczył ciurkanie, a takie słowa w jego ustach to rzadkość.
Widocznie według jego oceny nieźle napierdalało. To mnie wcale nie wystraszyło, bo Fachowiec ma to do siebie, że swoją postawą uspokaja. Od razu chciał dokręcić śrubunek i zobaczyć, czy przestanie cieknąć.
- A ma pan może odpowiedni klucz?... - zaskoczył mnie.
- Nie mam, a pan nie ma?
Pokiwał przecząco głową, więc się zdumiałem, bo zawsze w aucie miał "wszystko". No i okazało się, że zlikwidował swoją działalność, teraz pracuje na etacie w City na trzy zmiany i... gnie rurki do samochodów. Naszła mnie refleksja i podziw To ile takich rurek pogiętych trzeba, skoro aż się pracuje na trzy zmiany? i Chyba ta firma wstrzeliła się idealnie w rynek, skoro trzeba pracować na trzy zmiany?
- Polski Ład mnie wykończył. - Teraz pracuję na trzy zmiany po 8 godzin od poniedziałku do piątku i mam święty spokój. - wyjaśnił.
Jakby przydał się minister Wilczek...
Ustaliliśmy, że gdy dzisiaj będzie jechał do pracy na 14.00, wpadnie z kluczem i spróbuje śrubunek dokręcić. Gdyby nie przyjechał Dam znać telefonicznie, albo gdyby po dokręceniu nadal ciekło, to przyjedzie w niedzielę. Do tego czasu miałem kupić nowy śrubunek, a poza tym przy okazji mechaniczny filtr wody, który Fachowiec również by wymienił.
Gdy zamknąłem drzwi i z powrotem owinąłem szmatę na śrubunku, poranna aura wróciła. Tedy od razu pisałem.
Przed I Posiłkiem na materacu "szukałem" bólu i go "wzmacniałem". Dzisiaj rano wstałem wyraźnie mniej połamany.
- To może być efekt twoich kilkudniowych ćwiczeń, a może też faktu, że skorygowałeś dwa ćwiczenia, które źle wykonywałeś. - A ile razy ci mówiłam, żebyś ponownie obejrzał filmik? - Ale ty nie chciałeś... - Żona nie mogła nie zareagować.
- Nie to, że nie chciałem, bo chciałem, ale przecież filmik nie zając... - zareagowałem stoicko.
O 10.00 wyjechali młodzi z dołu. Żegnałem się z nimi sam z pozdrowieniami od Żony, która starała się chociaż trochę doznać porannej aury. Znowu pogawędkom nie było końca.
- Nic się nie stało... - zapewniali mnie, gdy się krygowałem, że opóźniam ich wyjazd.
- Tak się składa - wyjaśniali - że my bardzo lubimy porozmawiać z fajnymi ludźmi, a to miejsce, od razu tak stwierdziliśmy, jest nasze z racji wszystkiego wokół i z racji przyjęcia od gospodarzy. - My jesteśmy tacy młodzi-starzy... - śmiali się. - Mamy znajomych, ale oni tylko by imprezowali, a my wolimy w domu, przy herbatce... - Najczęściej utrzymujemy kontakt z czterdziestolatkami...
Komplementowałem ich postawę, naturalny sposób zachowania I dobrze państwu z oczu patrzy! Umieli się znaleźć. Przy okazji zaskoczyłem ją, bo z jej wiekiem (25 lat) idealnie się wstrzeliłem A mąż jest trochę młodszy. Na koniec jej życzyłem Jak najmniejszej liczby rodziców-idiotów a jemu Obfitych połowów i szczęśliwych powrotów do portu.
Sporo przed 14.00 ponownie przyjechał Fachowiec. Dokręcał śrubunek i dokręcał, a woda jak napierdalała, tak napierdalała.
- Złe dojście... - zakomunikował. - I jednak będę musiał przywieźć jeszcze inne klucze. - Niech pan kupi ten śrubunek, będę jutro o 07.00, ale wcześniej zadzwonię.
Znowu na cieknący śrubunek założyłem powróz z prześcieradła by odprowadzać wodę na garażową podłogę.
Po I ogrodowym Posiłku pojechaliśmy z Żoną w Uzdrowisko w sprawach. Pralnia do i z, odbiór dwóch paczek i drobne zakupy, w tym w DINO. Żona tam zajrzała sama, a ja równolegle kupiłem śrubunek - 1" mosiężny, jak przykazał Fachowiec.
- Wszystko przetrzebione przed długim weekendem... - poinformowała, gdy z powrotem spotkaliśmy się przed sklepem. W rękach trzymała jakieś nieduże, marne zmielone.
Dobrze, że w śrubunkach nie było trzebienia.
W trakcie naszego miotania się zadzwoniła Facetka z Budapesztu. Koleżanka ze studiów, ta, która z mężem, z Facetem z Budapesztu, byli w naszej specjalizacyjnej ósemce. Po studiach zaczęli pracować w Stypendialnym Mieście i w nim zostali. Ona jest jedną z czołowych dansiorek i żadnego zjazdu nie przepuszcza.
- Mam połamane trzy lewe żebra... - z delikatnym śmiechem, bo przy szczelnie owiniętej klatce piersiowej nie może się porządnie śmiać, kichać, kaszleć, odchrząkiwać, że nie wspomnę o normalnym oddychaniu, zakomunikowała na "dzień dobry".
W Stolicy, będąc w odwiedzinach u siostry, jechała autobusem komunikacji miejskiej. W pewnym momencie na podłogę spadła jej karta płatnicza, więc się schyliła, żeby ją podnieść. A w tym samym momencie kierowca gwałtownie i mocno zahamował nie chcąc staranować jadących przed nim aut, przed którymi z kolei do ruchu, na chama, włączył się jakiś motocyklista.
- Poleciałam na łeb, który sobie stłukłam, no i te trzy żebra. - Najlepsze było u doktora, po prześwietleniach i bandażowaniu. - Bo pytam Panie doktorze, za miesiąc mam zjazd i czy będę mogła tańczyć?... - Popatrzył na mnie, jak na wariatkę i wyraźnie się wstrzymywał, żeby się nie popukać po głowie. - W żadnym wypadku! - usłyszałam - co najmniej przez dwa miesiące żadnego szarpania, gwałtownych ruchów!... - Więc raczej nie przyjadę, ale na początku września będą kolejne badania... - Może mnie przywiezie syn, żeby się zobaczyć ze wszystkimi. - usiłowała się śmiać. - Jeśli lekarz dopuści tak długą podróż... - Ale Facet z Budapesztu przyjedzie na pewno...
Upał nas wykończył. Na kanapie (Żona) i na narożniku (ja) oraz przy napojach dochodziliśmy do siebie, by odzyskać siły na sprzątanie dołu. W trakcie korespondowaliśmy z Gołąbeczkami, którzy wraz z córkami Trzeźwo Na Życie Patrzącej byli na urlopie nad naszym morzem. Widocznie Trzeźwo Na Życie Patrząca nie czytała ostatnio bloga, bo nic nie wiedzieli o Koledze Inżynierze(!) i wiadomości ich zszokowały.
- Ja pier... - odpowiedział w pierwszym, słusznym zresztą, odruchu Konfliktów Unikający. I niech to posłuży za cały komentarz. No może jeszcze drugi: - Cały Kolega Inżynier(!)... I ewentualnie trzeci, po moich uzupełniających szczegółach: - Powiem jeszcze raz: Ja pier...!
II Posiłek uparłem się jeść w ogrodzie, w kompletnym zaduchu. Jakoś przetrwałem. Zaraz potem przyjechali goście, sympatyczna para, lat około 44, z siedemnastoletnim synem.
Mogliśmy więc pójść z Pieskiem na relaksacyjny spacer do Uzdrowiska Wsi, bo upał i zaduch wyraźnie zelżały.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
PIĄTEK (15.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Żona zaś sporo wcześnie, bo nie mogła wytrwać w łóżku w obliczu potencjalnego przyjazdu Fachowca.
Przyjechał zaraz po siódmej. Pałował się dwie godziny, a ja nad nim i przy nim stałem... dwie godziny umierając co jakiś czas ze stresu. Przede wszystkim w tych momentach, gdy wyrzucał z siebie w swoim stylu, czyli spokojnie, bardziej pod nosem, co robiło na mnie jeszcze większe wrażenie, bo wydawało mi się, że jakąś niemożliwość chce przede mną ukryć, jakieś brzydkie słowo. A to u niego jednak rzadkość, jak mogliśmy ocenić po dwóch latach kontaktów. Najpierw trzeba było zamknąć główny zawór, trochę felerny śrubunek poluzować, żeby z rozszczelnienia zaczęła wypływać woda z domowego obiegu. Ciurkało jak krew z nosa, więc zaczął szarpać całym rurowym układem tak, że serce mi stawało i w wyobraźni widziałem już sytuację, kiedy to goście obudziwszy się nie mają wody i mieć jej nie będą przez kolejne... dni. Bo już widziałem w wyobraźni konieczność prucia ściany, powiększania otworu, kupowania potrzebnych nowych części oraz rur (jutro?!, z niedzielą po drodze?!)... I co z gośćmi. Masakra!
- Niech mi pan powie - zagadałem głupio, żeby choć trochę wyrzucić z siebie napięcie - dlaczego ten śrubunek nie walnął, na przykład, w listopadzie, kiedy w zasadzie nie ma gości? - Nie mielibyśmy wody przez jakiś czas, ale przecież dla nas nie stanowiłoby to problemu?... - A goście, wiadomo, są, zapłacili i co z tym fantem zrobić? - Ci, co mają dzieci, wiedzą, że gdy były małe, to nie chorowały, jeśli już musiały, w tygodniu, tylko "zawsze" upatrywały sobie sobotę, niedzielę, kiedy ani lekarza, ani apteki...
- Napięcie zawsze musi być! - odparł filozoficzne stękając przy dobieraniu się do śrubunku, aby go usunąć, po omacku, na wyczucie, bo przez idiotyczną konstrukcje skrzynki nie dało się na niego patrzeć i jednocześnie przykładać doń klucze.
Po godzinie mój stresowy stan nie uległ zmianie. Bo, co prawda, stary śrubunek został usunięty, więc mógłbym odetchnąć z ulgą, ale się nie dało, bo upływ czasu i świadomość, że oto tam w apartamentach wstają goście, bo piękna pogoda i trzeba jak najszybciej wyjechać na wycieczkę, i odkręcają krany...
Na dodatek popełniłem błąd nie spodziewając się takiej reakcji Fachowca. Najpierw przypomniałem mu, że nowy śrubunek kosztował 33 zł, a nie 15, jak wczoraj sugerował i od słowa do słowa przeszliśmy od mini gospodarki do geopolityki gospodarczej. Zacietrzewił się tak, że wstał z klęczek, nomen omen, i dosyć głośno perorował przerywając robotę. A czas leciał. Na szczęście, za którymś razem wyrzucania z siebie kolejnych brzydkich słów, "pierdolić" powiedział na tyle głośno, że odchodząc od niego znacząco pokazałem nad nami balkon z uchylonymi drzwiami. Sugestywnie patrzyłem do góry, więc wrócił do roboty. Pocieszałem się tylko, że ci goście, jeśli już nie spali, wiedzieli, że gospodarze robią wszystko, aby woda wróciła i uwiarygadniali się fachowcem, który używał żywego i jędrnego języka.
Potem zapytałem go o sprawę osobistą. Otóż od początku naszej znajomości na lewej powiece miał taką sporą brązową, brzydką narośl wielkości pięćdziesięciogroszówki. A teraz nie było po niej śladu.
- Usunąłem w szpitalu w Metropolii. - Na NFZ, ale po znajomości! - uśmiechnął się znacząco, a ja się pilnowałem, żeby nie rozkręcać tego wątku. - Nie chciałem tego robić, ale pierwszy chirurg mnie przekonał Bo później będziemy musieli panu tyle wybrać z powieki, że oko nie będzie się już zamykało.
- Operował mnie inny na znieczuleniu miejscowym... - Wyśmiał panią anestezjolog, która szykowała się do pełnego znieczulenia. - Wszystko słyszałem i nic mnie nie bolało. - A teraz pana zaboli! uprzedził lekarz i nagle jak mnie nie pierdolnęło (znowu znacząco spojrzałem na balkon) - uśmiał się. - Ale byłem przypięty pasami, ręce też, żebym nie mógł przyładować chirurgowi tracąc przy tym oko. - Pobrali kawałek skóry z szyi i wstawili ją w miejsce po narośli. - Nic nie widać. - Po dwóch tygodniach zdjęli szwy... - Teraz muszę co jakiś czas chodzić do kontroli, no i trzeba uważać.
Siłą rzeczy opowiadał o tym z przejęciem, a mnie nie wypadało mu przerywać i przypominać, że...
Po dwóch godzinach Fachowiec odkręcił główny zawór. Nic nie napierdalało. Ulga niesamowita.
- To ile się należy?
- 150 zł.
- Dam panu 200.
- Ale dlaczego? - zapytał w swoim spokojnym stylu.
- Bo pan sobie nie zdaje sprawy, co to dla nas znaczy i co byśmy mieli za stres i problem, gdyby w środku sezonu, gdy goście porezerwowali i opłacili pobyt, nie było wody?!
- Nie trzeba, 150 wystarczy.
Umówiliśmy się, że jutro wpadnie po drodze do pracy i się z nim rozliczę.
- Bo dzisiaj nie mam gotówki... - wyjaśniłem. Czy robił z tego problem?...
Gdy się pakował, zajrzałem do nowego śrubunku i ujrzałem jedną kroplę wody.
- To za jakiś czas kamień wodny uszczelni...
- Co byłby ze mnie za hydraulik - przerwał mi ze śmiechem - gdybym liczył na kamień?...
Śrubunek dociągnął dwoma kluczami wyjaśniając Poprzednio nie dałem kontry.
Dopadła mnie niesamowita ulga, spadła adrenalina i oczywiście pojawiły się pierwsze oznaki bólu głowy. Klasyk. Ale ból się nie rozwinął. Może dlatego, że od razu zacząłem szukać innego, tego na pośladkach, gdy zacząłem gimnastykę. Udało mi się natychmiast. Wywnioskowałem, że mózg ma przecież swoją określoną pojemność bólową, a jeśli nie, to preferencje w danym momencie i jeśli musi już dać w kość organizmowi, to jednak jednym konkretnym bólem. Tu zmusiłem go do prezentowania bólu pośladków. Nieźle nap...
Gdy jako tako doszedłem do siebie, zadzwonił kolega ze studiów. Ten, któremu wypadła akurat przed zjazdem operacja i w związku z tym z żoną nie przyjedzie. To ta para, która nas przez chwilę odwiedziła w Tajemniczym Domu i w prezencie zostawiła ardizję.
Zmierzali akurat na długi weekend do Uzdrowiska, które odwiedzają dość często. Zaprosili nas na jutro, na 11.00, do Stylowej Na kawkę...
Wreszcie mogłem w wielkim komforcie zjeść I Posiłek w ogrodzie. Aura, luz i nadmiar czasu spowodowały, że postanowiłem różnym takim przypomnieć, że dzisiaj są dwa święta:
- Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny ustanowione z oczywistych pobudek na podstawie
wyimaginowanych okoliczności
oraz
- Dzień Wojska Polskiego ustanowiony na pamiątkę zwycięskiej Bitwy Warszawskiej w 1920 roku stoczonej w czasie wojny polsko-bolszewickiej, zwanej Cudem nad Wisłą, co jest oczywistą bzdurą, ale my, Polacy przy pomocy Kościoła Katolickiego, już tak mamy.
Dla sympatycznego wsadzenia kija w mrowisko napisałem:
Też potrafię uczcić, mimo żem ateista, Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. W najlepszy możliwy sposób, a katorżniczy dla mnie - obiecałem Jej, że przez trzy dni nie wezmę do ust ani dożylnie Pilsnera Urquella, zwłaszcza że go nie mam, i piw wszelakich. Dzisiaj kulminacja - trzeci dzień detoksu!!! Wytrwywam :))) w postanowieniu. Wiem, że Panienka dodaje mi sił...
Trzeba powiedzieć, że wszyscy korespondenci zachowali się adekwatnie, każde w swoim stylu, z poczuciem humoru, nawet Syn. Oto ich odpowiedzi w kolejności reakcji (wszędzie pisownie oryginalne):
- Q-Zięć - Uśmiałem się! Pozdrawiam.
- Kolega Inżynier(!) - Łomatko :) A ja myślałem, że detoks to picie Budweisera... :))) W taki skwar nie pić... Szaconek👍
- Konfliktów Unikający - Amen :)
- Trzeźwo Na Życie Patrząca - Cieszy mnie Twoje postanowienie i silna wola, tylko żeby nie było jak w tym skeczu "silna wola" :)
- Pasierbica - Brawo Gratuluję :) Niech panienka doda Ci sił :)
- Czarna Paląca - Wygrałeś! Ja świętuję Dzień Wojska Polskiego bez piwa, za to próbuję odstawić dzisiaj CocaColę... Czy mi się uda?
- Syn - ... P.S. Gratuluję detoksu. Nie wiem jak skomentować Twoje religijne doświadczenia, więc może... nie będę komentować.
- Córcia - Może też się umów do psychiatry po różowe tabletki, już widzę że wszyscy powariowali :)
Do innych nie pisałem, bo albo by nie zrozumieli, albo się oburzyli, albo wreszcie nie byłoby końca w wymianie zdań.
Już o 11.00 wyjechali goście z góry. Chcieli po drodze do domu jeszcze pozwiedzać. Od razu zabraliśmy się za sprzątanie, żeby uniknąć upału i duchoty. A potem w niesamowity skwar poszedłem do Zdroju wybrać gotówkę dla Fachowca i kupić dla niego w Żabce czteropak piwa. Wiedziałem, że na pewno go przyjmie.
Po powrocie musiałem natychmiast wziąć prysznic, żeby nie zdechnąć. Bo co z tego, że do bankomatu wlokłem się noga za noga maksymalnie oszczędzając energię i wracałem w podobny sposób?...
Zrelaksowany uciąłem sobie sporą korespondencję z Synem. Jadą na urlop w powiat pucki, więc namawiałem go, aby jeden dzień poświęcili Pucusiowi, bo przy krótkim, pobieżnym pobycie nie złapią jego zróżnicowanego klimatu. Więc przedstawiałem różne atrakcje, w tym kulinarne, w tym deser, który zajmuje na naszej liście polskich deserów, tych, z którymi się spotkaliśmy, czyli kosztowaliśmy, drugie miejsce. Zaraz za parfait chałwowym księżnej Daisy z Pszczyny. Oczywiście deser był z Pszczyny, a księżna wiadomo...
Od 17.15 zacząłem oglądać mecz Igi Świątek z Rosjanką Anną Kalinską. W dużym dyskomforcie,
Bo na górze
W swoim "biurze".
W gorącuchu
I w zaduchu.
Ostatni raz tak robię przy tych temperaturach.
Emocji nie było, między innymi przez moje temperaturowe otępienie. Iga wygrała 2:0. Trudno cokolwiek powiedzieć o jej formie, bo wszystkie zawodniczki meczą się w... upałach w Cincinnati.
Piesek też był otępiały. Stąd wieczorem, mimo że wyraźnie zelżało, po krótkim powłóczeniu łapami sam z siebie chciał zawracać do domu.
Nowi goście, szachiści, mieli przyjechać o 18.00-19.00. Napisali, że będą później, bo nie spodziewali się, że tyle czasu zajmie im rejestracja do corocznego turnieju szachowego. Stąd wieczór trzeba było niespodziewanie przeorganizować i odłożyć oglądanie serialu.
Korzyść jest taka, że przyjeżdżają na 9 dni, a to zawsze oznacza mniej pracy i luz.
Przyjechali o 20.00. Para, między 35 a 40, z dwiema córkami. Starsza, lat 10, ma II kategorię szachową (nawet bym nie startował do niej z propozycją zagrania partii), a młodsza, lat 8, posiada kategorię IV (jakieś szanse bym miał). Inteligencja w oczach, zwłaszcza u tej starszej. Bez problemów i szybko rozwiązała "moje" standardowe zadanie Ile to jest 2+2x2? Młodsza zaś "dodatkowo" uczy się grać na wiolonczeli. Rodzice oczywiście "też" grają w szachy, a poznali się na jakimś turnieju. Ona ma kategorię 1+, a on ma tytuł nadany przez FIDE, a jaki, nie byłem w stanie zapamiętać.
Najlepsze, że rodzice nigdy między sobą nie grali, (może to i dobrze dla małżeństwa), bo wiadomo Panie kierowniku, że jest tyle roboty, że nie ma czasu załadować. Oboje bardzo sympatyczni i nawiedzeni. Ewidentnie szachowi wariaci. Jeżdżą po Polsce z córkami od turnieju do turnieju.
Pochwaliłem się swoimi szachami z autografami szachowych polskich gwiazd uzyskanymi rok temu i zostawiłem im samotnika, żeby poćwiczyli i próbowali rozwiązać w trakcie pobytu Oczywiście jeśli państwo będziecie mieli ochotę i czas... Nie znali.
Wieczorem zrobiło się zdecydowanie za późno na oglądanie. Tedy czytaliśmy i słuchaliśmy.
SOBOTA (16.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Rano czekaliśmy na Fachowca. Mimo że nie było już napięcia, bo czekały nas same przyjemne rzeczy, w tym pozbycie się 150. złotych, aurę poranka szlag trafił. Dość późno porannie zadzwonił, że zapomniał i dzisiaj nie przyjedzie.
- Przyjadę w poniedziałek rano. - Wcześniej zadzwonię.
Mogliśmy więc spokojnie zjeść I Posiłek i przygotować się na spotkanie (ja odgruzowanie się na 80%).
Kolega z żoną czekali już na nas w Stylowej. Od razu wynieśliśmy się do ogródka. Przesiedzieliśmy ze dwie godziny. Konwersacja była o tyle nietypowa, że oprócz wielu rozlicznych wspólnych tematów, gdy mówiła jedna osoba, a reszta słuchała, w większości rozmawialiśmy parami. Ja z kolegą, Żona z żoną kolegi i najlepsze było to, że niezależnie od siebie poruszaliśmy te same tematy. W końcu zdecydowaliśmy się na spacer i na pokazanie im Serca Zdroju. Byli ciekawi, mimo że przecież mieli nie przyjechać. Tak się trafiło, że akurat na dyżurze był Saperski Menadżer, który od razu zaproponował nam kawę, piwo i co tam chcieliśmy. Obsłużył nas elegancko i nie chciał żadnej zapłaty, co, przyznaję, miło nas zaskoczyło. Później, gdy już siedzieliśmy na tarasie, wyjaśniłem naszym gościom, że boję się i jest mi głupio przychodzić tutaj w sprawie kolejnych ustaleń, bo Saperski Menadżer od razu proponuje mi piwko i nie pozwala uregulować rachunku Bo pan wszystko tak organizuje, że ja nie mam przy waszym zjeździe niczego do roboty.
Zeszły kolejne dwie godziny. Taki fajny czas i taka świadomość towarzyszyła mi do końca dnia.
Przed rozstaniem się z kolegą i jego żoną (do domu mieli wracać jutro) odgrywałem scenę, moją rozmowę telefoniczną z ordynatorem szpitala, w którym kolega miał być operowany. Przedstawiałem się lekarzowi z imienia i nazwiska i tłumaczyłem całą otoczkę zjazdową oraz wyjaśniałem, dlaczego kolega i jego żona na zjeździe muszą być.
- Rozumiem, że nie będzie żadnego problemu organizacyjnego oraz medycznego, jeśli pan przesunie termin operacji po 11 września, tak żeby kolega mógł być na zjeździe w Uzdrowisku?...
Dowcip ich bawił i się śmiali, ale jednak trochę niepewnie. Czyżby mnie jednak znali lepiej, niż myślałem?
Do domu wróciliśmy na chwilę, żeby Pieskowi skrócić czas rozłąki, wypuścić na ogród i dać żwaczka.
I zaraz potem poszliśmy ponownie, już tylko we dwoje, w Uzdrowisko.
- Ale wiesz, co się dzisiaj będzie działo? - Sobota długiego weekendu... - Żona wolała uprzedzić.
Wiedziałem. Od czasu do czasu napada mnie ochota taka stadna, pierwotna, polska, aby zanurzyć się w tym uzdrowiskowym tłumie, przepychać się między ludźmi, stać się cząstką turystyczną tych wszystkich "atrakcji", słuchać skomplikowanego zgiełku wytwarzanego przez wszelakie rodziny, dzieci zwłaszcza oraz pieski, obserwować to wszystko i się domyślać oraz tworzyć różne scenariusze. I tylko czekać, żeby ktoś nas zaczepił jakimś pytaniem, żeby zaczepiającemu odpowiedzieć i dodać mimochodem, z niewinnym uśmiechem, My tutaj mieszkamy na stałe...
Nie zawiodłem się w żadnym momencie. Żonie też chyba się spodobało, ale wracaliśmy do Tajemniczego Domu, jak zwykle po takich razach, z niezwykłą ulgą. Na jakiś czas byliśmy nasyceni.
Z tych wrażeń w domu natychmiast dopadła nas schyłkowość. Trochę rozruszał nas Fachowiec, który niespodziewanie zadzwonił z pytaniem Jest pan w domu?, a po moim potwierdzeniu usłyszałem To ja zaraz będę.
- Ale pan uparty!... śmiał się, gdy wręczałem mu czteropak Piasta. Umówiliśmy się na telefon w kwestii wymiany mechanicznego filtra do wody, bo ten obecny jest tak zabity, że to cud, że w ogóle mamy wodę. Wolę, żeby zrobił to on, chociaż niby sprawa jest prosta. Ale nic, co wydaje się proste, takim nie jest. Poza tym filtr znajduje się w tej samej skrzynce-otworze, co nowy śrubunek, a z tego tytułu mam traumę i do sprawy podchodziłbym w sporym napięciu i przedmioty martwe by to "czuły". I wiadomo, że, według jednego z praw Murphy'ego byłoby tak: Jeśli coś ma się nie udać, to się nie uda.
Wieczorem byliśmy tak zmęczeni nadmiarem wrażeń, że w grę nie wchodził żaden spacer z Pieskiem ani oglądanie. Tylko trochę poczytaliśmy i posłuchaliśmy. Ja skończyłem bardzo smutną książkę Profesor Stoner Johna Williamsa (1922-1994) poleconą oczywiście przez Żonę. Tak ją charakteryzowałem już po I rozdziale przy pewnym jej niezgadzaniu się, ale po jakimś czasie była podobnego zdania.
Napisana i tłumaczona świetnym językiem, więc czytało się bardzo dobrze. Tylko ten smutek, beznadzieja i samotność tchnące z każdego rozdziału... Mocno przytłaczające. Ale ani przez moment nie żałowałem, że było mi dane zetknąć się z tym naprawdę genialnym utworem.
NIEDZIELA (17.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
Dwadzieścia minut się zwlekałem i było ciężko. Rano poświęciłem się niedużemu onanowi sportowemu.
W południe miała nas odwiedzić Trzy Siostry Mająca. Była gdzieś w Kotlinie Citizańskiej na kilkudniowych zabiegach i w drodze powrotnej do domu, do Metropolii, chciała nas odwiedzić wraz ze świeżo poznaną koleżanką. Wcześniej w tej sprawie dzwoniła do Żony. Ucieszyliśmy się, bo według mnie nie widzieliśmy się z 5 lat, a według Trzy Siostry Mającej to nawet z osiem. Tak czy owak szmat czasu. Przypomnę - Trzy Siostry Mająca to pierwsza i, jak na razie, jedyna żona Konfliktów Unikającego. Mają wspólne dzieci, dorosłe - Teatralna, 23 lata i Misiek, 21 lat.
Dziewczyny były już w okolicach 11.00. Ochom i achom, pierwszym wygłupom i chaosowi nie było końca. Koleżanka Trzy Siostry Mającej, lat w okolicach 55, trzeba powiedzieć, w tym całym zamieszaniu się znalazła i czuła się dość swobodnie, więc chociażby z tego tytułu zrobiła dobre wrażenie. Istotne było też to, że pracowała jako terapeutka, miała więc codzienny kontakt z ludźmi i z ich problemami, i najwyraźniej miała do czynienia nie z takimi, jak ja.
Przy kawach oprowadzenie po Tajemniczym Domu i ogrodzie było obowiązkowe. Zresztą dziewczyny były ciekawe same z siebie. A potem w salonie oddaliśmy się chaosowi informacji o każdej ze stron oraz chaosowi wspomnień. Zakopywaliśmy spore luki w naszej wiedzy o nas samych i o wspólnych znajomych, chociażby o Koledze Inżynierze(!), swego czasu, ni mniej ni więcej, szwagrze Trzy Siostry Mającej.
Jego ówczesna Żona
To ta, Skrycie Wkurwiona.
Tak, tak... Samo życie, panie kochany, albo może Sama radość, panie kochany! jak mawiał Górkowy.
W końcu na kategoryczne żądanie Żony, żeby przerwać mój słowotok, wyszliśmy na spacer tak, żeby goście co nieco ze Zdroju łyknęli, żeby za bardzo się nie zmęczyli i żeby doszli do Panoramicznej. Tam przy piwach oraz zapiekankach (dobrych, przygotowanych w ceramicznych naczyniach) przesiedzieliśmy bite dwie godziny. I znowu panował chaos rozmów i wspomnień. A z nich wyszło, między innymi, że w trakcie wieloletniej znajomości i licznych naszych kontaktów Były trzy takie momenty, że cię nienawidziłam!
- I żadnego nie pamiętam! - Trzy Siostry Mająca wybuchnęła śmiechem.
Ale my z Żoną jeden taki pamiętaliśmy. Swego czasu odwiedziliśmy Trzy Siostry Mającą i Konfliktów Unikającego, którzy byli z dziećmi na urlopie nad morzem. I gdy tak któregoś wieczoru miło przy piwie siedzieliśmy sobie w ich domku, w którymś momencie nie wytrzymałem, gdy zobaczyłem, że Trzy Siostry Mająca maluje sobie paznokcie, czy coś w tym rodzaju, czyli pindrzy się, żeby co?! Żeby wyjść na chodnik biegnący wzdłuż wszelkich nadmorskich bud z wszelkim, takim samym wszędzie, badziewiem? Żeby co?! Porównałem ją w tym postępowaniu do naszej wspólnej znajomej, Pani Doktorowej słynącej ze szpanu, pod tytułem Egipt, basen, kremy, stroje, pokazywanie zdjęć siebie w tysiącach ujęć i gadanie o tym godzinami. To taki specjalny gatunek żony - Pani Doktorowa, Pani Pułkownikowa, Pani Mecenasowa, Pani Dyrektorowa, itd., itd. Nie do strawienia.
Wtedy nie mogłem wiedzieć, że jestem bliski śmierci. Trzy Siostry Mająca miała mord w oczach i wybuchła afera, że zacytuję Konfliktów Unikającego, jak skurwensen.
Dwóch pozostałych nienawidzeń nikt sobie nie mógł przypomnieć. A szkoda, bo miło byłoby powspominać.
Zaczęliśmy wracać do Tajemniczego Domu, bo nas przyszpilał przyjazd nowych gości, a dziewczyny miały jeszcze przed sobą stosunkowo długą drogę. Zostawiliśmy je w połowie powrotu, bo w licznych sklepach chciały kupić pamiątki swoim bliskim.
W domu od razu zabraliśmy się za przygotowanie dolnego apartamentu. I w jego trakcie dziewczyny wróciły, ale nie wchodziły już do środka. Żegnaliśmy się z umawianiem się "na szarpaną wołowinę", bo, jak się okazało, Teatralna nie takie rzeczy przyrządza. Tylko jak to zrobić, mimo że przecież(?!) jesteśmy na emeryturze i mamy mnóstwo czasu?...
Uważałem, że spotkanie było niezwykle sympatyczne, tak samo, jak to wczorajsze.
- Wczorajsze było fajniejsze, bo można było porozmawiać i poruszyć wiele aspektów. - Mógł każdy z każdym, spontanicznie, jak wypadło. - zareagowała Żona. - A dzisiaj był występ jednego aktora... - spojrzała na mnie. - Rozumiem, że musiałeś zaistnieć przed koleżanką Trzy Siostry Mającej, ale nie mam ci tego za złe. - podsumowała.
Coś mogło być na rzeczy.
Goście przyjechali przed 18.00. Para, lat około trzydziestu, z dwoma pieskami, swego czasu wziętymi ze schroniska. Ja takich twarzy nie widziałem, w dodatku dwupłciowo zmultiplikowanych. Jedynym najwłaściwszym słowem, które je określało, a które przychodziło mi do głowy, to było "dobroduszne".
Zwłaszcza u niego rzucało się to w oczy, bo u niej wydawało się to być od biedy naturalnie kobiece. Ale u niego?! Wysoki chłop, przystojny... Na dodatek miał blond włosy idealnie konweniujące z krągłościami jego twarzy.
Do tego dochodziły adekwatny sposób bycia, nie robienie z niczego żadnych problemów, ponadnormatywne dostosowywanie się do zaleceń gospodarzy (czytaj: gospodarza), a przy tym naturalny kontakt i brak onieśmielenia.
Świadkowie Jehowy, czy jaki diabeł?!...
Zaraz po zagospodarowaniu się przez gości, Żona wróciła i kazała otwierać szklarnię z drugiej strony. Bo ustaliła z nimi, że fajnie byłoby, aby pieski się poznały. Więc na naszym ogrodzie pieski się poznawały, ale było z tym różnie, bo po pierwszych oczywistych obwąchiwaniach się wróciły do swoich spraw. Goście penetrowali nieznany im teren, a Piesek bardzo szybko miał na wszystko wywalone. Ale jakaś socjalizacja była.
Od 19.00 rozpoczął się pierwszy półfinał pań w Cincinnati. Iga Świątek grała z Jeleną Rybakiną, a to miał być mecz, że nie w kij dmuchał. Pomijając fakt, że Rybakina mecz wcześniej wyeliminowała Sabalenkę, i to w brutalny sposób, to reprezentuje ona taki poziom i styl gry, który kazał mi sporo wątpić w zwycięstwo Igi. Miał to więc być mecz, po którym wreszcie byłbym w stanie rzetelnie powiedzieć cokolwiek o poziomie gry Igi.
Iga zagrała bardzo dobrze i wygrała 2:0. Nie ustrzegła się jednak wielu błędów, ale jej pierwszy serwis był już znacznie lepszy. Zaimponowało mi to, co zwykle - kondycja i przede wszystkim odporność psychiczna. W pierwszym secie Iga przegrywała już 3:5 i wystarczyłby jeden gem, aby Rybakina wygrała seta. Iga jednak dała radę, wygrała kolejne cztery gemy i całego seta 7:5. A to spowodowało, że w następnym Rybakina nie była już sobą i ostatecznie popełniała mnóstwo błędów przegrywając 3:6 i oczywiście cały mecz. Więc duży szacun dla Igi.
Po tym meczu byłem na 100% pewien, że w jutrzejszym finale Iga wygra.
Gdy kładłem się spać (Żona dość późno poszła na górę), naszła mnie ciągle powtarzająca się refleksja: A mówią, że na emeryturze to się ma mnóstwo czasu i nie wiadomo, co z nim zrobić, więc trzeba go jakoś zabijać.
PONIEDZIAŁEK (18.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Pół godziny przed czasem.
Od razu oddałem się onanowi sportowemu. A potem pisałem.
Jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem sam w Uzdrowisko w drobnych sprawach - zakupy Socjalnej, w Biedrze, oddałem w bibliotece książkę, przywiozłem i odebrałem pranie. Chłonąłem jak zwykle poranną uzdrowiskową aurę, o tyle przyjemną, że od soboty nie ma upałów.
A po I Posiłku (między innymi sałatka z pomidorów zrobiona przez Żonę) w ogrodzie poddałem się popołudniowej sjeście i na godzinę zaległem na narożniku w Salonie.
Resztę popołudniowego czasu spędziłem na pisaniu. Ale miałem kilka przerywników. Żona judziła mnie różnymi zdjęciami nieruchomości, a po II Posiłku podlałem pomidorki.
Dzień zakończyliśmy spacerkiem z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Niewątpliwie w ogromnej desperacji, bo fakt, że nie mogła dostać się do domu dopadł ją w piątek, bodajże w apogeum upału. Państwo zachowało się niefrasobliwie. Najpierw Pan zszedł do ogrodu z I Posiłkiem, a za nim Piesek nęcony różnymi smaczkami (salcesonikiem, chociażby), na końcu zaś Pani ciekawa zachowań Pieska. I gdy Pan kończył, Pani o tym wiedziała i wróciła do domu. Piesek nie wiedział i nadal czekał. W końcu się zorientował, że już nic z tego, więc też wybrał się do domu. Bardzo szybko rozległ się piękny lampucerowaty jednoszczek domagający się natychmiastowego wpuszczenia. Pani zamknęła tarasowe drzwi, może automatycznie, a może świadomie, żeby nie wpuszczać do środka powietrza "jak z suszarki". Pieska wpuściła natychmiast niezwykle rozradowana. Mnie też się bardzo podobało. Po tylu tygodniach, a może i miesiącach...
Godzina publikacji 19.14.
I cytat tygodnia:
Interesuję się głównie przyszłością, ponieważ to w niej spędzę całą pozostałą część swego życia. - Charles Kettering (amerykański rolnik, nauczyciel, mechanik, inżynier, naukowiec, wynalazca i filozof)