25.08.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 265 dni.
WTOREK (19.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Po standardowych porannych czynnościach od razu zacząłem oglądać finał w Cincinnati - Iga Świątek kontra Włoszka Jasmine Paolini. W czasie rzeczywistym było już dawno po nim, bo rozpoczął się o północy naszego czasu, ale mi dla emocji zupełnie wystarczała retransmisja. Zresztą, gdybym nawet oglądał go zarywając nockę, specjalnych emocji nie miałbym. Bo po pierwsze, byłem tak pewien wygranej Igi, że stawiałbym każde pieniądze, a po drugie, gdyby wygrała Jasmine, też bym się cieszył z powodów oczywistych. I chyba przez nie darzę ją wielką sympatią.
Iga wygrała 2:0, ale mecz był wyrównany ze stałą fluktuacją poziomu gry a to jednej, a to drugiej. Jednak w żadnym momencie nie wydawało mi się, żeby Jasmine mogła wygrać. Dzięki tej wygranej Iga wróciła na drugie miejsce w światowym rankingu. Powoli zaczyna odzyskiwać moje nadszarpnięte zaufanie, bo szacun i podziw były zawsze.
O 06.04 napisał Po Morzach Pływający.
My już idziemy na południe w kierunku Marsylii. Załadunek generalnie był spokojny, ale ze względu na niepełny ładunek 7350t musiałem uważać,żeby nie przekroczyć obliczonego zanurzenia. Dobrze się mówi, gorzej z wykonaniem kiedy statek ciągle się kołysze, wiatr tworzy drobne fale, a przepływające barki jeszcze większe. Nie mniej jednak się udało. Przekroczyłem limit zaledwie o 19 ton co jest akceptowalne zwłaszcza, że to tylko 1 cm jeżeli chodzi o zanurzenie. Nie ma szans żeby precyzyjnie to zrobić. Z drugiej strony płacą nam za ilość ładunku, a nie precyzję.
Przed nami 9 dni podróży i mam nadzieję, na kilka dni postoju w porcie zwłaszcza, że zależy mi na odwiedzeniu sklepu kolonialnego w którym...mydło, szydło i powidło,a na pewno przepyszne izraelskie daktyle. Tak się składa, że rosną tylko w Izraelu... Są duże, mięsiste i wystarczy zjeść 3 sztuki żeby się napełnić " pod korek".
W sklepie jest dosłownie wszystko włącznie że słynnym marsylskim mydłem sprzedawanym na wagę, a krojonym z kawałka o wadze 100kg.
Poza tym zazwyczaj stajemy w porcie z którego niedaleko do miejsc gdzie nagrywano słynnego Francuskiego Łącznika z Hackmanem w roli głównej.
Poza tym zazwyczaj stajemy w porcie z którego niedaleko do miejsc gdzie nagrywano słynnego Francuskiego Łącznika z Hackmanem w roli głównej.
U nas pomidory niestety już się kończą, ale za to drzewko brzoskwiniowe ugina się pod ciężarem owoców.
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.)
PMP (pis. oryg.)
Jeszcze przed I Posiłkiem przygotowywałem się do spotkania z Saperskim Menadżerem. Wszystkie podsumowania, wątpliwości, czy nowości (ruch w liczbie uczestników) spisałem na kartce, żeby o niczym nie zapomnieć. Miało mi to posłużyć w przyszłym, kolejnym meldunku, który zaplanowałem wysłać do koleżanek i kolegów za kilka dni.
I Posiłek zjadłem wyjątkowo w ostatnich dniach w kuchni, bo oglądałem równocześnie bardzo ciekawy link przysłany mi przez Żonę. Co innego oglądać różne rzeczy na oficjalnych, w jakimś sensie skostniałych stronach Wikipedii, a co innego na żywej, osobistej relacji typu podróżniczy blog.
Po Południu wyjechaliśmy Inteligentnym Autem do Serca Zdroju, bo stamtąd od razu mieliśmy jechać do City. Spotkanie było jak zwykle bardzo sympatyczne, ale wydawało mi się, że bardziej konkretne niż dotychczasowe. Chyba po raz pierwszy wszyscy poczuli tak poważnie oddech zjazdu. Nawet został sprawdzony sprzęt grający wyraźnie nieużywany od dłuższego czasu, bo na poczekaniu trzeba było wymienić baterię w pilocie. Ot taki drobiazg, a jednak...
- Wszystkie ręce na pokład... - Saperski Menadżer użył terminologii Po Morzach Pływającego odpowiadając na moje pytanie A kto w dniach zjazdu będzie w recepcji? - Ja i druga menadżerka, ale też szefowa kuchni i cały personel...
Byłem, być może, spośród całej trójki osobą, która najbardziej czuła oddech zjazdu, bo ta informacja, zamiast mnie całkowicie uspokoić, tylko mnie podkręciła. Paranoja!...
W City zakupy oblecieliśmy bardzo szybko świadomie rezygnując z różnych drobiazgów, które mogły poczekać, chyba po to, żeby wracając przez Łańcuchową Wieś zdążyć odebrać pranie, no i po drodze zajrzeć do DINO. Żona wróciła do poprzedniego systemu Lepiej chyba jednak dla Pieska mięso mielone niż krojone, więc nie chciałem przy tym być, i, gdy ona "mieliła", ja zdążyłem odebrać pranie.
W domu przeprowadziłem szeroki onan sportowy. Po nim i po II Posiłku... nie zabrałem się za cyzelowanie ostatniego wpisu. Co za demoralizacja i brak profesjonalizmu...
Wieczorem zaczęliśmy oglądać sezon drugi serialu Prawnik z Lincolna. Wczoraj bez problemów zakończyliśmy pierwszy.
ŚRODA (20.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Do 06.00 nie dotrwałem przewalając się na łóżku już od 04.00. Nie umiałem tego stanu niczym wytłumaczyć. Aby porannie dobrze się rozruszać, od razu zająłem się onanem sportowym. I nawet nie po nim, ale jeszcze po wielu drobnych czynnościach zabrałem się za cyzelowanie ostatniego wpisu. Bez specjalnych chęci. Efekt nasycenia, efekt demobilizacji i demoralizacji związany z faktem, że nie zrobiłem tego w normalnym, zakodowanym trybie?...
Po późnym I Posiłku (ja w ogrodzie; A zobacz, nie chciałbyś tutaj na tarasie, takie piękne słoneczko?... - próbowała Żona) poszliśmy tylko we dwoje do Zdroju. Na dłuższy spacer i na uczczenie emerytury. Dało się wyczuć różnicę między z Pieskiem a bez Pieska. To pierwsze powoduje, że cały czas czujemy się bardziej mieszkańcami Uzdrowiska, a dzisiaj zdecydowanie czuliśmy się turystami. A tych było mnóstwo. Mogliśmy więc zasiąść w ogródku Lokalu Bez Pilsnera (ukłon w stronę Żony) i pławić się w widoku chodzących wte i wewte różnych takich i różnie się zachowujących. A to jest bardzo ciekawe.
Ciekawa była też rozmowa na kanwie mojego smsa wysłanego dzisiaj do Pasierbicy, która raniutko mnie zaskoczyła pisząc Będę jechać tramwajem :))). A to oznaczało, że trzeba się sprężyć i do niej napisać, bo rano jadąc tramwajem do pracy lubi poczytać o swoich dzieciach. Wysmarowałem olbrzymi tekst o zacięciu filozoficznym. W sumie, ogólnie rzecz biorąc, nic odkrywczego, bo cały wywód ocierał się o banał, skoro istota sprawy powtarza się od zarania dziejów i była, i jest wałkowana przez miliardy ludzi i przez miliony pokoleń. Ale jeśli ją odniosłem do konkretu, do Q-Wnuków, to już zrobiła się inna bajka.
W wywodzie dominowała nieuchronność i bezpowrotność, wszystko na bazie nieubłaganego upływu czasu.
- Powinieneś to napisać wierszem... - No, no... - Żona nie ukrywała podziwu.
I długo rozmawialiśmy na ten temat dzieląc włos spokojnie na co najmniej 32.
Powrót z różnych względów był ciekawy i mocno humorystyczny. No, dawno już tak nie było...
W domu zjedliśmy II Posiłek i dobry humor nadal nas nie opuszczał. Podkreślaliśmy Ho, ho, ho, co to my dzisiaj nie mieliśmy zrobić, jakie były plany i z satysfakcją wymienialiśmy kolejne rzeczy i sprawy, które zostały dzisiaj zarzucone ze świadomością, że po południu czas nam wyciekł przez palce, a to nam jeszcze bardziej poprawiało humor.
Oczywiście po takim siedzeniu w Lokalu Bez Pilsnera, po takim powrocie, po takiej głupawce i po II Posiłku musiała nas dopaść schyłkowość, ale udało się nam zmobilizować i jeszcze wyjść z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska Wsi. I ten element (emelent) wieczoru przy pięknej pogodzie nadal podtrzymał w nas świetny nastrój.
Przed pójściem na górę odezwał się Kolega Kapitan. Najpierw mailowo do wszystkich, a potem zatelefonował. Na 21. września zaplanował nasz coroczny klasowy zjazd. Z terminem wstrzelił się idealnie, bo bez kolizji ze studenckim zjazdem i z wyjazdem do Hamburga. Czy już pisałem o tym, jak emeryt ma zbyt dużo czasu i go zabija?...
Wczesnym wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Jeden z lepszych...
CZWARTEK (21.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.10.
Nie było szans dotrwać do 06.00.
Od 03.45 wierciłem się na łóżku jak potępieniec "szukając dziury w całym". Gdy się zwlokłem i gdy zacząłem jako tako "trzeźwo" myśleć, uświadomiłem sobie, że ten stan wynika ze zjazdu. "Mielę" w głowie, jak jakiś idiota, ileś spraw z nim związanych, tych realnych, już załatwionych i tych do załatwienia, ale obgadanych i ustalonych, wiele z nich już poza mną, w gestii Saperskiego Menadżera i Serca Zdroju, oraz wyimaginowanych, tworzonych w "chorym, perfekcyjnym mózgu" Bo do zjazdu jeszcze 19 dni, szmat czasu i niby szmat czasu i cholera wie, co się jeszcze może wydarzyć i co jeszcze wyskoczy?... Jak mówi jedno z praw Murphy'ego Jeśli coś ma się wydarzyć, to na pewno się wydarzy!
I jak tu spokojnie spać?...
Korzyść z poranka była taka, że po raz pierwszy od kilku miesięcy wstałem przed wschodem słońca. Widok pięknego brzasku mógł wszystko wynagrodzić.
Po krótkim onanie sportowym pisałem. A potem od razu zabrałem się za sprawy... zjazdowe. Jego cyzelowanie nie zaszkodzi i może mózg się uspokoi. To znaczy na jawie na pewno, tylko co z tym snem?...
Żona jakby dostosowała się do wczesności stawania i na dole pojawiła się już o 06.40 ku pewnej mojej zgrozie.
- Gdzie te czasy, gdy w Naszej Wsi wstawałaś o dziewiątej?... - westchnąłem.
- Jak porządny biały człowiek... - uzupełniła. Po czym nastąpiła cisza.
Gdy się nią nasyciliśmy, zabraliśmy się za analizę wszelkich terminów wrześniowych z pogodzeniem zjazdu, spotkania klasowego, wyjazdu do Hamburga i przyjazdów gości. Niezła łamigłówka. Udało się wytypować dwa względnie optymalne hamburgowe terminy i w rozmowie z Synem został zaakceptowany ten późniejszy, czyli 27-30. Przy okazji Syn zdał relację z urlopu i z wypoczynku. Zdaje się, że największe wrażenie wywierają na nim poranne spacery, samotne lub z pieskami.
- Hektary lasu i żywego ducha...
W tej sytuacji potwierdziłem swoją obecność na klasowym spotkaniu i od razu wybrałem menu. Zasada jest prosta - każdy z nas obiad finansuje sobie sam, a poza tym kuchnia wcześniej, a potem od początku spotkania wie, co przygotować i zaserwować.
Po I Posiłku mnie zmogło. Po takiej nocce... Spałem godzinę w sypialni w kompletnym nocnym zestawie. Zawsze ten "przebieralny wysiłek" mi się opłaca, bo organizm jakby lepiej śpi i wypoczywa.
I rzeczywiście, zregenerowanego, stać mnie było na kilka rozmów wyjaśniająco-uzupełniających ze zjazdowiczami, a potem z Bratem. Hamburgowy termin idealnie mu pasował, więc mogłem zadzwonić do Siostrzeńca i potwierdzić.
- Zapiszę sobie... - zareagował konkretnie. - Ale do mamy zadzwonię jutro, bo gdybym to zrobił dzisiaj, zaraz by do ciebie zadzwoniła, mimo że prosisz o telefon z jej strony jutro.
- Wybacz, że tak się złożyło - kontynuowałem - że w trakcie naszej obecności zaliczymy niedzielę... - po drugiej stronie panowała cisza. - Bo wy wtedy macie swoje zebrania, ale mam nadzieję, że Jehowa będzie w tej sytuacji wyrozumiały i wam wybaczy?...
- Wuja, nie troskaj się o to... - zareagował ze spokojem, z pewnym lekceważeniem mojej osoby i z pewnością siebie.
Siła wiary i przekonań...
Pod wieczór wybraliśmy się z Pieskiem na sympatyczny spacer do Zdroju i po drodze odebraliśmy paczkę.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
PIĄTEK (22.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Tuż po 04.00 myślałem, że będzie powtórka z rozrywki, bo się obudziłem i znowu zacząłem się przewalać z towarzyszącą mi, uciążliwą myślą, przeświadczeniem Syna, że może faktycznie starzy ludzie potrzebują mniej snu?... I tylko w tym wszystkim jedno mi się nie zgadzało - przecież ja nie jestem stary! Ale potem jakoś przewalanie się w miarę się uspokoiło i dotrwałem do szóstej. Czyli wyciągając "logiczny", milicyjny wniosek z czasów PRL-u - nie jestem stary!
Rano trochę posiedziałem nad onanem sportowym, by jeszcze przed I Posiłkiem pojechać z Żoną w Uzdrowisko na zakupy w kontekście obecności u nas od niedzieli Q-Wnuków.
Po I Posiłku zabrałem się kolejny raz za PSZOK. Z gośćmi z dołu wczoraj ustaliłem, że dzisiaj w okolicach 11.00 na jakieś 15 minut przeparkują swoje auto, abym mógł z Klubowni zapakować kolejny raz do Inteligentnego Auta piwniczne śmietnisko. Tym razem miała to być stara, a więc w pełni żelazna taczka, z wyjątkiem opony oczywiście, żelazny stolik i sporo boazerii, która została po naszych remontach. Na miejscu nie było żadnych problemów.
Po południu zabrałem się za sprawy zjazdowe. Wysłałem Meldunek-IV, chyba ostatni przed zjazdem. Jak na mnie stosunkowo krótki, ale wiadomo - im coś bardziej zwięzłego, tym więcej na to potrzeba czasu. Więc strawiłem go sporo. Poczułem ulgę, że mam to już za sobą.
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Jakieś 10 minut przed jego końcem Żona patrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem, gdy delikatnie jej uświadomiłem, że...
- Jak to się stało? - Oglądałam i oglądałam, i nagle...
SOBOTA (23.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Co prawda nie dotrwałem do 06.00, ale postęp był taki, że przewalałem się w łóżku " tylko" od 05.00.
Na dworze było szaro i ponuro. Do dupy z takim latem!
- Tegoroczne lato jest zimne... - zagadałem do Żony przerywając jej 2K+2M.
- Ale ty jesteś mainstreamowy... - odcięła się.
Tak brutalnie odcięty siedziałem nad onanem sportowym.
Po I Posiłku zabrałem się za odsłuchiwanie listy przygotowanej przez Żonę. Narzuciłem sobie ostry reżim słuchania - początek, środek i koniec każdego utworu, żeby sprawdzić, czy nie siedzi w nim jakaś kicha. Nie ta wersja, zbyt długa rozbiegówka, niepotrzebne popisy solowe muzyków, itp. Żona starała się już to uwzględnić na swoim etapie, ale przy tej masie utworów mogła coś przegapić. Pomijam oczywistą kwestię gustów.
W południe wyjechali goście z dołu, ci młodzi, z dwoma pieskami, poczciwi. Po wstępnym sprzątaniu wybrałem się do Serca Zdroju, do Saperskiego Menadżera. Ocknąłem się, że jednak jest jeszcze kilka spraw niedogadanych i dziwiłem się, dlaczego ich nie dogadaliśmy poprzednio. Wiedziałem od jego koleżanki z pracy, że dzisiaj ma dyżur. Nie chciałem go uprzedzać o swoim przybyciu, tylko "wziąć go" z zaskoczenia, bo sprawa miała zająć 5 minut, nie chciałem jej odkładać i nie chciałem natknąć się na inne czasowe jego propozycje wiedząc, że jeśli swoim przybyciem postawię go przed faktem dokonanym, to sprawę załatwimy. I rzeczywiście załatwiliśmy, przy czym zajęło to pół godziny, bo oczywiście w trakcie ustalania szczegółów finansowo-konsumpcyjnych niewinnie tkniętych pojawiały się kolejne Bo jeśli tak, to w tej sytuacji... lub To może zróbmy tak, ale wtedy...
Po powrocie do domu natychmiast zabrałem się za swoją działkę sprzątania dołu. I znowu siadłem do listy. Jednym ciągiem nie dawało się jej przejrzeć z różnych względów, ale najważniejszy to zmęczenie, bo niby rzecz miła, ale przecież jest jakaś jednorazowa pojemność słuchania, na dodatek wnikliwego.
Z listy ostatecznie wyrzuciłem cztery utwory uważając, że ich umieszczenie w zestawie to jednak spore przegięcie. Dwa moje, dwa Żony. Teraz ona przejmie pałeczkę. Docyzeluje wersje i wszystkie utwory wymiesza losowo, czyli na chybił trafił. Ale potem jeszcze taką listę musi ponumerować i nagrać na dwa pendrive'y. I z obu losowo odsłuchamy niektóre utwory na sprzęcie Serca Zdroju. Lipy być nie może. Na końcu lista zostanie wydrukowana.
Pod wieczór było totalnie szaro, ciemno i lało. Na szczęście, gdy przyjechali goście, przestało. Była 19.00. Lat około 45-50, raczej przy tej dolnej granicy, ale jacyś tacy szarzy, ziemiści, mało rozmowni, jakby bez energii, nijacy, ale uważnie słuchający naszych informacji. W aucie siedziała siedemnastolatka, która, zaspana, nie kwapiła się do wysiadania. Też jakaś taka bez życia. Wszystko to było dziwne, zwłaszcza zachowanie rodziców w stosunku do niej, bo wyglądało na to, że gościna to matka, a on?... Jakby niczym niezainteresowany. Nawet nie prowadził auta i nie parkował.
Wieczorem dokończyliśmy wczorajszy odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Na więcej nie było nas stać, zwłaszcza mnie, bo byłem schyłkowy. Żona nie protestowała.
NIEDZIELA (24.08) - 102 lata temu urodził się Ojciec.
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Dziesięć minut przed planem.
A kotłowałem się w łóżku już od 04.45. Jedynym wytłumaczeniem takiego stanu rzeczy mógłby być dzisiejszy wyjazd do Metropolii via Mała Metropolia, ale tylko mógłby. Bo głowa wcale nie była nim zaprzątnięta, tylko przewalały się przez nią durnowate sny i myśli wcale z nim niezwiązane. Rano jakbym sobie przypominał, że mogły dotyczyć zjazdu. Paranoja!
Prawie natychmiast stać mnie było na pisanie, bo zdawałem sobie sprawę, jak będzie wyglądał dzisiejszy dzień, stracony dla tej formy obowiązków, czy rozrywki... Jak zwał, tak zwał. Ale drobinę czasu znalazłem dla onanu sportowego.
W ramach przygotowań do wyjazdu odgruzowałem się na 45%, a potem przeszkoliliśmy u nas w domu Sąsiadkę z Lewej na okoliczność naszej, tym razem dłuższej nieobecności (zakładaliśmy 7-8 godzin). Bo w jej trakcie Piesek miał być dwa razy wypuszczony na ogród i miał dostać pić i jeść.
Do Małej Metropolii wyjechaliśmy już o 08.50. Od początku zakładaliśmy, że na miejscu zjemy śniadanie i od razu wybraliśmy miejsce, urokliwą kawiarnię-restaurację, która serwowała śniadania od 09.00.
Na miejscu byliśmy o 10.20. Tylko dlatego trochę później niż zakładaliśmy, bo po drodze natknęliśmy się na dwa objazdy, o których nasza Złowieszcza nie mogła żadną miarą wiedzieć, bo w swoich strukturach nawigacyjnych skostniała prezentując nam trasy z 2015 roku, a przecież od tego czasu sporo się zmieniło.
Pomijając wnętrze lokalu i smaczne potrawy dla nas było ważne jeszcze to, że lokal żył i przewijało się przez niego sporo turystów.
- Bo szkoda byłoby, żeby przestał działać... - Żona, jak zwykle się martwiła, że jakieś fajne przedsięwzięcie gastronomiczne może paść z klasycznego powodu - małej miejscowości i nawyków Polaków Chodź do domu, sernika ci też mogę upiec, a kawę też ci zrobię...
Zawsze kibicujemy właścicielom, bo wiemy, co za tym stoi. Ostatnim przykładem jest kawiarnia w Złotym Miasteczku.
Na szczęście Mała Metropolia nie jest taka mała i potrafiła nas wielokrotnie zaskoczyć. Na przykład Rynkiem i przylegającymi ulicami. Rynek duży, kamienice piękne i odremontowane, podobnie uliczki tylko gdzieniegdzie spaskudzone peerelowskimi architektonicznymi pomysłami. Samych kawiarń i restauracji z ogródkami naliczyliśmy z dziesięć, na każdej pierzei po kilka, wszystkie... czynne. A w samym mieście było ich znacznie więcej, co mogliśmy stwierdzić objeżdżając teren.
Wszędzie zielono, nawet w Rynku rosły odpowiednio prowadzone lipy. Zresztą one wyraźnie wszędzie dominowały i można było zachwycać się starymi drzewami i całkiem młodymi. Podobała się nam taka lipowa polityka włodarzy miasta.
Wyjeżdżaliśmy pod dużym wrażeniem. A przecież można powiedzieć, że Małą Metropolię ledwo "dotknęliśmy".
W dużej, czyli w Metropolii byliśmy o 13.45. U Krajowego Grona Szyderców mieliśmy zabawić krótko, ot zapakować wszystko i jechać. Ale zeszło znacznie dłużej, wszystko przez fakt planów życiowych Krajowego Grona Szyderców i czekających ich, na pewno, zawirowań. Bo planują przenieść się do innej części Metropolii, żeby całe swoje życie zlokalizować maksymalnie blisko szkoły dzieci, pracy Pasierbicy i blisko dziadków.
- My praktycznie w domu nie mieszkamy... - Tylko śpimy, rano wcześnie wychodzimy, późno wracamy, bo po szkole dzieci mają jeszcze różne zajęcia, a przerwy między nimi są na tyle krótkie, że nie opłaca się jechać do domu, bo nie zdążylibyśmy wrócić. - Pozostają tylko weekendy i to nie zawsze całe. - oboje narzekali wyraźnie przybici.
Swoje mieszkanie planują sprzedać i kupić coś innego. A to nie jest proste z kilkunastu powodów. Bo zawsze będzie jakieś "ale", idealnego rozwiązania na pewno nie będzie, trzeba będzie sprawę optymalizować, czyli nieuchronnie czekają ich różne kompromisy i niektóre z nich trzeba będzie przełknąć. Znamy to doskonale, dlatego od razu weszliśmy w temat. "Na szczęście" są młodzi, więc mogą jeszcze wiele razy w życiu optymalizować kwestie mieszkaniowe i pomniejszać niewygodne kompromisy.
Przed Tajemniczy Dom zajechaliśmy o 16.45. Sąsiadka z Lewej już czekała z kluczami i z relacją w sprawie Pieska.
- Nie chciała wracać z ogrodu... - śmiała się.
Nic dziwnego, skoro na wcześniej przysłanym przez Sąsiadkę zdjęciu było widać, jak Piesek leży na trawce ogrzewany słoneczkiem i ani myśli się ruszać. Bo słoneczko w ostatnim czasie to rarytas.
Po opanowaniu wstępnej zadymy natychmiast poszliśmy do... kebaba. Robaczki wiedziały wszystko i musiały mi przypomnieć, co brałem poprzednio (oboje precyzyjnie) i doradzały mi, co mogę zamówić innego, bo tamto mi nie odpowiadało.
- I weź sobie, dziadek, na talerzu... - Zjemy na miejscu. - pamiętały, że poprzednio wziąłem na wynos, a ten rodzaj konsumpcji za bardzo mi nie odpowiadał.
Tylko Ofelia wzięła w boksie.
- Bo tak mi poprzednio smakowało... - oznajmiła z odpowiednia miną i pewnością siebie.
Od Babci i ode mnie chętnie przyjmowały frytki. Dowolną ilość.
Po powrocie do domu zabrałem się za śmieci. Bo jutro poniedziałek, dzień odbioru. Ubabrałem się niesamowicie. Bo co z tego, że gościom na wstępie przekazuję prosty komunikat Szkło proszę wkładać do jednego worka a plastik do drugiego, oddzielnie. Resztę, wszystko do zmieszanych. I pokazuję, gdzie te worki mają odstawiać A ja później się nimi zajmę. Wszyscy, bez wyjątku, kiwają głowami ze zrozumieniem, a nawet potwierdzają. To dlaczego później w każdym worku jest i szkło, i plastik?! Muszę je rozdzielać wpuszczając z obrzydzeniem rękę do środka i szukać plastiku wśród szkła lub szkła wśród plastiku (łatwiej) co rusz natykając się na jakieś lepkie bryje, bo wylewanie resztek cieczy z butelek to jeszcze inna bajka.
I żeby przyszły tydzień z Q-Wnukami rozpocząć na kompletnym luzie nastawiłem jeszcze zmywarkę i pralkę, a wyprane ręczniki rozwiesiłem na "naszym" balkonie. Wbrew pozorom było tego trochę, jeśli jeszcze dodać wstępne sprzątanie góry.
A jakie zmiany w Robaczkach? Przede wszystkim mnóstwo. To taki klasyczny powakacyjny mechanizm. Mam prawo tak pisać, skoro de facto wakacje się kończą. Ogólnie rzecz biorąc jakoś zawsze po nich wszystkie dzieci są wyższe, dojrzalsze i wypełnione różnymi "mądrościami" przywiezionymi ze wszystkich miejsc, w których były, a zwłaszcza tymi wziętymi od koleżanek i kolegów.
O tym, że Robaczki wyrosły, już pisałem. Że są mocno samodzielne też. I że w rozmowach z nimi widać, jak zmienił się ich sposób komunikacji na taki doroślejszy. Nie chodzi tu już nawet o bardziej rozbudowane słownictwo, ale o sposób przedstawiania sprawy, mimikę i gestykulację.
A z konkretów? Ofelii dziób się nie zamyka, o wszystkim musi opowiedzieć i wypowiedzieć się na każdy temat. Mówi więcej niż jej brat, a jego to naprawdę trudno w tym względzie prześcignąć. On z kolei jakby stał się bardziej oszczędny w gadulstwie i może za chwilę tak być (rok, dwa), że będzie klasycznie dukał jak każdy nastolatek. Hitem końca wakacji jest wzajemne wyzywanie się. Przez Q-Wnuka przywiezione z obozu, co sam potwierdził, a w przypadku Ofelii, to nie wiadomo skąd to wzięła. Więc oboje z dużą satysfakcją i ze śmiechem relacjonowali, jak się wyzywają.
- Ja do niej mówię Zdzisław, Zdzisława, Janusz i Johan (Johann?)...
- A ja do niego "Dzban nad dzbanami" i "Pajac nad pajacami".
Najlepsze, że żadne się nie obraża i natychmiast się odwdzięcza drugiej stronie. I tak potrafią bez końca.
Imienia "Janusz" już od dawna rodzice nie nadają swoim synom z oczywistych względów, a teraz widzę, że przyszedł czas na Zdzisława i Zdzisławę.
Wieczorem nastał czas moich "przenosin" na górę. Robaczki mi pomagały doskonale pamiętając, co trzeba przenieść. Nosiliśmy kilka razy całą "poranną" kuchnię. Gdyby nie one, o kilku akcesoriach bym zapomniał i rano bym się wściekał, że muszę po nie zejść na dół przy okazji budząc Żonę.
Rozstaliśmy się dość późno. Dzieci na dole grały, Żona domykała swoje sprawy, a ja wreszcie po dniu pełnym wrażeń mogłem zalec w łóżku.
Poczytałem w spokoju. Lampę zgasiłem o 21.30. Na dole od jakiegoś czasu panowała głęboka cisza.
PONIEDZIAŁEK (25.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Wbrew wszelkim wczorajszym założeniom i nastawieniom alarmu. Bez sensu!
Bardzo szybko zacząłem pisać, żeby dzisiaj ta konieczność nie dyszała gdzieś tam za mną.
Dopiero przed... dziewiątą przyszła na górę Duża Ofelia. Robiłem jej kawę, a ona opowiadała mi, jak to było wczoraj wieczorem, gdy się rozstaliśmy.
- Gdy im powiedziałam, że już dosyć z grami, to sobie czytali. - Oczywiście zasnęłam, a gdy się obudziłam, była 22.00. - Oni dalej czytali i szeptem ze sobą rozmawiali. - Wynegocjowali, że jeszcze trochę. - Oczywiście się zgodziłam, bo przecież wakacje. - Ale o 22.30 same z siebie zgasiły światło...
Nic dziwnego, że rano Robaczków u mnie nie było i nie było.
Była 09.20, a one nadal spały. W końcu zszedłem na dół, bo ile można? Wcale nie spały, tylko każde z nich czytało. Mówiłem o zmianach po wakacjach?... Nawet przeszkadzanie im, czyli moje brutalne gilgotanie, jakieś takie było inne. A może byłem przewrażliwiony?...
I Posiłek zjadłem w ogrodzie jakimś cudem naprzemiennie ogrzewany słoneczkiem i chłodzony jego brakiem. Chłód dał mi się we znaki do tego stopnia, że na spacer do Zdroju wyszedłem ogacony w sweter i kurtkę. Żona podobnie, ale Robaczki już zdecydowanie lżej.
Zatrzymaliśmy się w Galaretkowej, przy czym ja przy jasnym Kozelu, reszta przy tajskich lodach.
Po powrocie do domu od razu zabraliśmy się za górne mieszkanie. I, ponieważ skończyłem wcześniej, rozpocząłem przygotowanie II Posiłku. Żona dokończyła.
Późne popołudnie spędziliśmy nad rekinami (w pierwszej grze rybka Ofelii dotarła do mety pierwsza, a w drugiej Q-Wnuka) i na oczekiwaniu na gości. Planowo mieli być pierwotnie o 17.25, za kilka dni plan mówił, że o 18.25, a godzinę przed tym drugim planem przyszedł sms, że Flixbus jest opóźniony i że będą o 19.30. A tak marzyłem o wczesnym łóżku.
W międzyczasie zadzwoniła Siostra. O dokładnym terminie naszego przyjazdu dowiedziała się od Brata. Jej Syn od środy się o tym nie zająknął. A obiecał. Tak czy owak trudne ścieżki miałem przetarte i niczego już Siostrze nie musiałem tłumaczyć. Rozmowa więc przebiegła w miarę gładko.
Goście przyjechali, a raczej doszli z dworca autobusowego o... 20.00. Para, lat pod siedemdziesiąt, klasycznych turystów z walizkami, co to im brak samochodu niestraszny. Takich zadowolonych ze wszystkiego, bo jak mogłoby być inaczej, skoro wreszcie dotarli, no i ujrzeli to, co ujrzeli. Trzeba było salwować się ucieczką z apartamentu, bo mimo swojego ewidentnego zmęczenia strasznie chcieli nam opowiedzieć, jak już kilka razy i gdzie byli w Uzdrowisku, opowiedzieć co jest i gdzie Bo my te tereny bardzo dobrze znamy! Mnie było łatwiej uciec, bo to Żona oprowadza gości po wnętrzach, ale i jej stosunkowo szybko udało się wrócić.
- Musiałam ucinać rozmowę, zwłaszcza z tą panią. - Normalnie to i nawet fajnie by się porozmawiało, ale...
Ale dzisiaj ich podróżne zmęczenie zderzyło się akurat z naszym codziennym podlanym obficie q-wnukowym. Z ulgą uciekłem na górę, by wreszcie odsapnąć i trochę poczytać.
Dzisiaj o 08.43 napisał Po Morzach Pływający.
Morze Śródziemne. Wychodzisz na zewnątrz i już jest 24c, a to dopiero 7 rano.
PMP
I gdzie tu sprawiedliwość?...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.32.
I cytat tygodnia:
Karabin składa się z trzech części. Szkoda, że je połączono. - Jean-Paul Sartre - (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964, której przyjęcia odmówił).