sobota, 28 października 2017

28.10.2017 - sb

Mam 66 lat i 329 dni.

No i halibuta szlag trafił!
A z nim cały, misternie ułożony, plan obiadowy na czas mojego pobytu w Metropolii. W przeddzień wyjazdu rozpisaliśmy z Żoną 12 dni mojej nieobecności uwzględniając fakt, że nie przepadam za obiadami niedomowymi, z wyjątkiem chwil uroczystych - siła wyższa i że dwa obiady zjem w trakcie podróży (tam i z powrotem) - siła wyższa. Bo wolę samemu gotować, często przy pomocy mojej Żony, konsultując się z nią telefonicznie, niż jeść w restauracji.
Tego dnia miałem, z powodu wyjazdu, przez cały dzień spieprzony humor, chociaż starałem się sam przed sobą do tego nie przyznawać. Wyjeżdżałem przecież na 12 dni i miałem nie widzieć mojej Żony po raz pierwszy od 17 lat przez tak długi okres czasu. Więc w tym dniu martwiłem się o Nią, jak da sobie radę w tak wielkim mieszkaniu, jakby to miało jakieś znaczenie, jak wyjdzie na spacer z naszą Sunią, jak zrobi zakupy, a Żona o mnie - czy wsiądę do właściwego pociągu, co sobie ugotuję, w jaki sposób wrócę.
Więc, gdy sporządziliśmy Dwunastodniowy Plan Obiadowy, mocno nas to uspokoiło.
Miało być tak:
27.10 - pt - obiad na stacji przesiadkowej. Żona wynalazła mi fajną knajpkę, 6 min. od dworca piechotą, a ponieważ miałem 1,5 godz. do następnego pociągu, więc plan się powiódł. Oczywiście młode dziewczę tamżesz pracujące zapytałem, czy wie, ilu mieszkańców ma miasto, w którym mieszka. Nie wiedziało, wykręcając się tym, że mieszka tutaj dopiero od kilku dni. Ale wszystko poza tym było bez zarzutu.
28.10 - sb - halibut, którego szlag trafił, ale o tym za chwilę.
29.10 - ndz - obiad u mojego Brata. Jadę wcześniej (co to w ogóle znaczy?) na grób rodziców do Rodzinnego Miasta chcąc uniknąć tego zbiorowego szaleństwa, któremu na imię Wszystkich Świętych, a powszechnie Święto Zmarłych. Wolę to drugie. Jadę z Córką i Synem, którzy jadą do Wujka, jakby nie wiedzieli, że to jest Stryj, Stryj, Stryj! Wszystko trzeba upraszczać! Co za czasy!
30.10 - pn - Moja Potrawa, czyli jedna ze specialite de la maison.
31.10 - wt - Mój Rosół, czyli kolejna specialite de la maison.
01.11 - śr - ten sam Rosół, ale lepszy, bo "przegryziony".
02.11 - czw - makaron spaghetti z pikantnym sosem pomidorowym zrobionym przez moją Żonę, a przywiezionym cało przeze mnie w słoiczku. Do tego koniecznie czerwone wytrawne wino. Świetnie łagodzi szaleństwo pikantności.
03.11 - pt - halibut. Może się uda.
04.11 - sb - Moja Potrawa.
05.11 - ndz - schabowy. Tu się odbędzie NBM, czyli Nieokrzesany Bal Murzynów z oczywistym dodatkiem Luksusowej.
06.11 - pn - pizza zrobiona w wiejskim piecu, na drewnie, przez "naszych" Gospodarzy, którzy teraz zarządzają wszystkim w Naszej Wsi.
07.11 - wt - coś na trasie, gdy będę jechał obładowanym Terenowym. Czyli siła wyższa.

Ja widocznie bardziej się uspokoiłem niż Żona, bo wieczorem, do śledzika, wypiłem 2 kieliszki Luksusowej i zaintonowałem mocnym głosem: Na pożegnanie wszyscy razem, hip, hip, hura, hip, hip, hura, hip, hip, hura!... A potem wzięło mnie jeszcze bardziej, bo nuciłem przewodnią melodię (piosenka w wykonaniu Seweryna Krajewskiego - Czerwone Gitary) z serialu "Jan Serce" z Kazimierzem Kaczorem.
Nie wiem, co mi się stało?! Chyba zagłuszałem wyjazd.

No i ten halibut...
Po drodze z pracy - ze szkoły zahaczyłem o Wielką  Galerię, czego nie cierpię. To jaskrawe światło, ten harmider, ta muzyka od Sasa do lasa, w każdym przybytku inna, to przepychanie się w tłoku, te "wspaniałe" zapachy, te kilometry do pokonania tam i z powrotem... No i wreszcie sobota - takie piękne, wspólne, rodzinne, wzruszające spędzanie czasu razem. Ale nie miałem wyjścia, bo zbyt wiele rzeczy musiałem kupić. Najlepiej niech zaświadczy lista zakupów:
- halibut, na planowany obiad (receptura Żony)
- ocet jabłkowy, w celu przygotowania Płynu Nocnego (receptura Żony)
- ziemniaki, na przyszłe obiady
- ser kozi, twardy, na przyszłe obiady
- kasza jaglana, na poranny Posiłek Energetyczny (receptura Żony)
- skarpety, bo przecież nie będę je woził czyste/brudne tam i z powrotem. Jak mieszkaliśmy w Naszej Wsi, w ogóle nie miałem takiego problemu. Jak dobrze poszło, to potrafiłem ciągnąć o jednych majtkach i skarpetach przez tydzień, oczywiście nie przyznając się Żonie, a nawet jak Coś do niej docierało, to nie przyjmowała tego do wiadomości twierdząc, że to niemożliwe! A jednak...
- majtki - jak wyżej
- szminka - idzie zima, usta pękają, trzeba smarować (oczywiście lepiej brzmi: pomadka do ust)

Zacząłem od majtek i skarpet. Zara (właściciel Hiszpan, bodajże najbogatszy) mnie zniechęciła, bo skarpety były w jakieś dziwne wzory, gwiazdki bodajże, czy coś takiego. Więc na majtki nie patrzyłem bojąc się, że może być podobnie. W sąsiednim sklepie(?), pawilonie(?), punkcie(?) - nazwy nie jestem w stanie odtworzyć (jakieś Pin Choops, a może Pip Shoops), tuż obok, wybór był z kolei tak duży, że w kasie poprosiłem kogoś do pomocy do Bielizny Męskiej. Młoda dziewczyna, w wieku mojej wnuczki, której nie posiadam, ale przecież nie o to chodzi, w pełni profesjonalna, więc nie czułem zażenowania pytając o różnice między slipami a bokserkami, wiedząc przy tym dobrze, o co mi chodzi i czego w życiu nie kupię. W końcu kupiłem 9 par skarpet po 11 zł każda nie wiedząc, czy to drogo, czy przyzwoicie. Majtki miałem kupić w rozmiarze M - tak mi przykazała Żona. Były tylko 3 sztuki nie licząc tych w dziwne, nie wiem, po co , wzorki, no i takie po 90 zł za sztukę. Chyba z samej świadomości ceny parzyłyby mnie w trakcie noszenia. Moje kosztowały 30 zł za sztukę i pani zapewniała, że to jest dobra cena względem jakości. Uwierzyłem, gdyż, jak wspomniałem, mogłaby być moja wnuczką.
Poszedłem do Rossmanna. Pomadek było całe mnóstwo. Przez chwilę przymierzałem się do waniliowej, bo jem tylko lody waniliowe, piję tylko herbatę waniliową, jak w Hydrozagadce ("Palę tylko..., Piję tylko..., Czytam tylko...), ale w końcu wybrałem standardową, czyli jak zwykle, z napisem ORIGINAL CARE, a z drugiej strony walca z napisem "#jedyna"(?).
Ku mojemu zaskoczeniu natknąłem się na ...majtki. Rossmanna kojarzyłem wyłącznie z kosmetykami, może z chemią gospodarczą, ale żeby... Znalazłem trzy opakowania mnie interesujące. Byłem czujny, bo niektóre miały podejrzany rozmiar ML, a o takim Żona nie wspominała.  Na każdym opakowaniu były fajne, różne kolory, ale w środku same szare. Wziąłem. Po drodze nagabywałem panią z obsługi o różne rzeczy, więc gdy ją spotkałem przy kasie, było bardzo miło. Może "po starej znajomości", a może są takie procedury, a może zobaczyła, że wyglądam, jak wyglądam, dość że zaproponowała mi w prezencie dwie saszetki kremu z witaminą C do pielęgnacji skóry twarzy. Grzecznie, ale kategorycznie odmówiłem. Jeszcze bym dostał od tego jakichś liszajów na twarzy, a dostałbym na pewno, bo emanuję negatywną energią i nie cierpię takich gówien.

Ale, jak mówi moja druga Teściowa, "revenons a nos moutons", czyli do halibuta..
Poszedłem do Tesco. Już w środku skonstatowałem, że przecież moją Świętą Torbę Dyrektorską mam zapełnioną skarpetami i majtkami, nie licząc rzeczy biurowych, i jeśli do tego wcisnę halibuta, to wszystko nim przejdzie. A zaparłem się, że bez samochodu nie będę nosił więcej bagaży niż sztuk jedna. Więc wmówiłem sobie, że na pewno na stoisku rybnym halibuta nie ma, poza tym nie zdążę go zrobić, bo co prawda już go dwa razy robiłem pod telefonicznym nadzorem Żony, ale raz mi się rozsypał, co mi nie przeszkadzało go ze smakiem zjeść, a drugi raz wyszedł mi idealnie, ale przecież nie pamiętam, jak to robiłem, więc musiałbym znowu dzwonić do żony, co wydłużyłoby znacznie czas przygotowania posiłku. Więc kupiłem twardy ser kozi i trochę ziemniaków.
W mieszkaniu, na osiedlu, w Metropolii, zrobiłem sobie dość szybko Moją Potrawę.

Sumując: Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz Mu o swoich planach!"

Dzisiaj Bocian przysłał mi wzruszający list.