30.10.2017 - pn
Mam 66 lat i ciągle 331 dni.
No i rosół pyka, ręce przyjemnie pachną selerem. Można pisać.
Żebym chociaż miał 332 dni, a tu ciągle 331. Wiem, jutro będzie 332, ale kto wie, co będzie jutro. Lepiej 332 mieć dzisiaj. To mi przypomniało rysunek Mleczki, nie wiedzieć czemu. Za biurkiem siedzi w pozie "arogancko-rozwalonej" urzędnik, poważnej postury, a przed biurkiem stoi petent, o posturze dość mizernej, wyraźnie przepraszający, że żyje. Nad urzędnikiem chmurka z napisem: "Codziennie Wam powtarzam - Przyjdźcie jutro! A Wy ciągle przychodzicie dzisiaj!"
Oczywiście ten stan mojego ducha, ta łapczywość na posiadanie kolejnych dni nie dorównuje Żoninym. Od kiedy jesteśmy razem, ciągle chciała mieć 50 lat. Bo wtedy będzie poważniej traktowana. Więc gdy miała 46 lat, to wszystkim, a przede wszystkim mnie, mówiła, że ma już 50., co dosyć dobrze tłumaczyło osobom postronnym wiek Jej Córki względem Matki, czyli mojej Żony.
Ale jest coś na rzeczy, bo chwilę wcześniej i w tym roku, gdy wreszcie skończyła 50 lat, traktuję Ją poważniej.
Wczoraj w moim Rodzinnym Mieście pojechaliśmy z Bratem na grób moich Rodziców, z Córą i Synem na grób Ich Dziadków i z dwoma Wnukami na grób Ich Pradziadków. Nawet zapaliłem dwa znicze, bo normalnie, jak jestem sam lub z Bratem, jeden, dla Matki. Traktuję to wszystko instrumentalnie, rzeczowo, czyli chłodno. Rodzice nie przekazali mi ciepła i nawet nie mam do nich o to pretensji. Tak po prostu było. Nawet wspominam swoje dzieciństwo, jako piękne i niepowtarzalne. Z całą psychozą codzienności. Na pewno w makroskali bilans uczuć, jak i wszystkiego, wychodzi na zero. Bo każdy, dowolny układ, dąży do równowagi.
Syn mi mówi, żebym coś z tym zrobił i nigdy nie powiedział tego głośno, ale boi się, że wyląduję w wariatkowie. W sumie nie byłoby to złe, bo jeśli się czegoś boję, to ułomności fizycznej. Dzisiaj, jadąc na cmentarz, widziałem całe stada ludzi starych, o laskach, kulach i balkonikach, walczących o utrzymanie pionu w tramwaju, o siedzące miejsce, o dotarcie do swoich bliskich, którzy już odeszli. Czy coś takiego mnie czeka?
Brat przygotował obiad. Góra schabowych, do tego jakieś twarde, dobrze zrobione kule mięsne, a la pulpety, ziemniaczki tłuczone z masełkiem, buraczki na ciepło i surówka z białej kapusty. Stara szkoła. Wszyscy wcinali z dokładkami.
W międzyczasie Syn wynajdował, za pomocą różnych aplikacji (chyba się to tak mówi?) z Internetu różne utwory, na życzenie. Ponieważ ja w większości nie pamiętam tytułów, ani wykonawców, więc dotarcie do moich oczekiwań jest dość trudne. Ale mimo tego udało mi się swego czasu stworzyć Moją Listę Setki, czyli 100 utworów, które, gdy ich słucham, kroją mi serce na różne sposoby. Ta lista by nie powstała, gdyby nie tytaniczna praca mojej Żony, mojej Pasierbicy, mojego Quasi-Zięcia i Jego Ojca oraz, chyba w jakimś stopniu, mojego Szwagra.
No więc w końcu dotarliśmy, że moim oczekiwaniem jest "Gdybym" Voo Voo ze starym Waglewskim. Miałem to na płycie, którą dostałem od Żony, ale ją zgubiłem. Płytę na szczęście! Jest to utwór z grupy "dołuj mnie na maksa!" Lubię od czasu do czasu, słuchając, świadomie się zdołować. O tym kiedyś więcej. Muszę, odświeżając "100" i ją modyfikując, w pewnym sensie uaktualniając, ten utwór dokooptować. Syn stwierdził, że nie będę miał "100" na jakichś 7. płytach CD (a może to są DVD?), tylko zrobi mi to porządnie, czyli skompresuje na mp3 i będę miał słuchania na ponad 7 godzin non stop. I że nie wyłapię spadku jakości. Ok, jak mówi mój trzyletni Quasi-Wnuk. To jeszcze muszę dokooptować Lacrimosę Mozarta. Genialny i wcale mnie nie dołuje.
Córa zaś, w ogólnym przedobiadowym harmidrze, dopytywała się, jak żyję w nowej sytuacji, czyli Naszego Miasteczka. Opowiedziałem Jej na skróty, wyrywkowo, bo inaczej się nie dało. I skoncentrowałem się na podróży, czyli jeździe pociągiem do Metropolii. Mówię, że było fajnie, mogłem pójść do WARSu (uprzedzam, że wiem, że to jest stara nazwa, chyba niefunkcjonująca tak, jak np. CPN) i napić się piwka siedząc przy laptopie. Mówię, że zapytałem panią, czy w pociągu jest wi-fi, na co Córa wydarła się do Brata:
- Słuchaj, słuchaj, co Ojciec mówi!
Więc musiałem powtórzyć budząc u moich Dzieci fałszywo-ironiczny aplauz.
Syn zaraz "się wyłączył" (syndrom poświęcania się własnym dzieciom tu i teraz), więc dalej kontynuowałem Córze, że pani odpowiedziała, że niestety nie ma. To ja na to, że nie szkodzi, że sobie udostępnię z własnego smartfona. Na co Córa ponownie się wydarła:
- Słuchaj, słuchaj, to jeszcze nie koniec!
Więc musiałem zacytować samego siebie, po czym rozległo się:
- Wow!!!
I tak przy błazenadzie moich Dzieci (skądś to mają) i darciu łacha ze swojego Ojca zszedł nam czas do obiadu.
A rosołek, jak mówią nasi brothers in arms, ist fertig!
Dzisiaj Bocian nadal nic nie przysłał!