31.10.2017 - wt
Mam 66 lat i 332 dni. Nareszcie! Bo wczoraj się dłużyło.
No i zjadłem pyszny rosołek.
Jak się ugotował, wystawiłem go na balkon, żeby sobie spokojnie stygł. Gdy wróciłem dzisiaj ze Szkoły, było go dziwnie mniej, a przecież był przykryty solidną pokrywką, żeby się nie dostało żadne cholerstwo. Wyparował? Zagotowałem w czajniku wodę i dolałem wrzątku, zanim rosół się zagotował. Kłóci się to chyba ze sztuką, ale lepiej tak, niż gdyby wszystkie mięska, kapustki, pory, selery, marchewki i pietruszki miały się przypalić! I tak, jak zwykle, był pyszny.
Tym moim rosołkiem nieraz ratowałem życie różnym ludziom, w tym mojej Żonie-WtedyNieŻonie, gdy Bidulka wracała przed laty z uczelni do Naszego Domku w Metropolii po ciężkich zajęciach, cały dzień o jakimś suchym, paskudnym prowiancie. Albo mojej, wówczas in spe, Pasierbicy, gdy zaległa na jakieś 2-3 dni złożona niemocą w mieszkaniu, w którym mieszkała razem (o zgrozo!) ze swoją Babcią, obecnie moją Teściową. Babcia wtedy akurat wyjechała, my już mieszkaliśmy w Naszej Wsi, a przyszły mąż mojej Pasierbicy In Spe, obecnie Quasi-Zięć, studiował gdzieś za granicą, w kolejnym kraju. Więc pomocy znikąd, ale na szczęście napatoczyłem się ja ze swoim rosołkiem.
Przyjeżdżałem dosyć systematycznie do Metropolii z racji prowadzonej Szkoły i wtedy pomieszkiwałem z Teściową In Spe i z Pasierbicą In Spe. Było ciekawie. Zamykaliśmy się w pokoju i obgadywaliśmy szeptem Babcię, albo w poniedziałki na Polsacie oglądaliśmy Rąbany. Był to przeważnie gatunek filmu z cyklu "Zabili go i uciekł", ale nam to bardzo odpowiadało. Jedynym mankamentem był fakt, że film zaczynał się o 21.00 i trwał, z reklamami, które często skutecznie nas usypiały, do 23.00. Więc nie mogliśmy przy odpowiednim natężeniu słuchać częstych wybuchów i strzelaniny, bo Babcia o 21.30, kładąc się spać, protestowała, a oglądanie takiego filmu, przy mocno przytłumionej fonii, znacznie obniżało jego rangę artystyczną , bo przecież podstawowym środkiem wyrazu były właśnie owe wybuchy i strzelanina.
Oczywiście przesadziłem z ilością rosołu i makaronu. Nic się nie stało, bo zamiast dwóch dni, będę jadł przez cztery, ale wcale się tym nie martwię, bo mam naturę Psa, z tą jego codzienną bezproblemową powtarzalnością (Żona ma naturę Kota), a poza tym Żona na pewno mi coś wymyśli, bo ma taki imperatyw - Myślenie W Każdej Sytuacji, no a przy tym ma rację i potem ja jestem zadowolony. Tylko wkurza mnie ten makaron, bo nie lubię go z lodówki i że następnego dnia, zimny i lekko wysuszony, udaje świeżego!
Ten brak umiaru chyba mi się wziął z dzieciństwa, kiedy z rodzeństwem cierpiałem głód. Pod koniec każdego miesiąca, na przednówku, jakieś trzy dni przed wypłatą, gar kamionkowy, w którym Matka składała zapas zwyczajnego smalcu na cały miesiąc, był kolejny raz przez nas wyskrobany i wylizany. Pamiętam, jako najstarszy, jak w dniu wypłaty, siedzieliśmy w pokoju i nasłuchiwaliśmy kroków Matki. I jak wyjmowała z siatki (wtedy były siatki) zwyczajną kiełbasę i chleb. Może też stąd wziął mi się NBM - Nieokrzesany Bal Murzynów, teraz bardziej bogaty i wyrafinowany, ale jednak pierwotny.
Dzisiaj rano tradycyjnie poszedłem do szkoły. Było pięknie. Sznur samochodów, korki, a ja idę sobie niespiesznie i "zdanżam na czas". A popołudniu, gdy wracałem, było jeszcze piękniej! Padał deszcz i korki były x 2. A ja sobie chodniczkiem, wzdłuż samochodów, z zakupami, tzn. z 10. Pilsnerami Urquellami, dalej niespiesznie, bo ciężko. Stawy, co prawda, w kolanach i przegubach dłoni, lekko wysiadały, ale za to za jednym zamachem miałem zapas na kilka dni!
Dzisiaj Bocian nadal nic nie przysłał, ani nie dzwonił.