24.11.2017 - pt
Mam 66 lat i 356 dni.
No i jadę do Naszej Metropolii.
Siedzę sobie w wagonie restauracyjnym przy piwku i piszę. Aż chce się śpiewać "Wesołe jest życie Staruszka, cha, cha! Wesołe, jak piooosnka ta!" Często zresztą to śpiewam w różnych sytuacjach ku autentycznej uciesze Żony.
Wi-Fi w pociągu nadal nie ma, ale sobie udostępniłem za pomocą takiego malutkiego rozsiewacza - rutera. Te wszystkie urządzenia naciskowo-dotykowo-przesuwalne z gruntu traktuję z buta, jeśli uważam, że, np. za długo czekam, aż łaskawie coś wreszcie wykonają.
Wczoraj Żona przeprowadziła krótki instruktaż, jak to gówienko obsługiwać. Jak skończyliśmy, chciałem go wyłączyć przed wygaszeniem ekranika, bo ile można czekać, na co Żona wpadła w panikę:
- Matko! Poczekaj! Ty się rzeczywiście nadajesz tylko do łopaty!
A wcześniej sprawdziła prognozę na najbliższe dni i mówi:
- U Nas, w Małym Miasteczku, będzie ładnie, a u Was podobnie.
U WAS???!!! Załamać się można!
Na dworzec szliśmy piechotą, bo u NAS było ładnie.
- Będziesz miała fajnie! Niczego nie będziesz musiała robić! - nawiązuję do mojego wyjazdu i staram się wykrzesać z niego jakieś pozytywy.
- Będę robiła to, co zwykle.
- Ale nikt Ci niczego nie będzie narzucał, kazał.
- Gdyby Mąż, będąc w domu, niczego nie narzucał Żonie, byłoby tak samo fajnie.
- A propos! Jak przywiozą stół, to go wytrzyj z kurzu? - wypsnęło mi się jakoś tak samo.
- No właśnie! A jakby tak trochę zaufania do Człowieka...
- Do Człowieka? - chyba się zdziwiłem.
- No dobrze! Do Żony - zakończyła Żona pojednawczo. Widocznie przez ten wyjazd.
Na dworcu:
- Ale pilnuj rzeczy! Nie zostawiaj ich i nie idź w drugą stronę! - mówi Żona, ale już bez takiej ekspresji, jak przy pierwszym wyjeździe. Widocznie z poprzedniego wyjazdu wróciłem ze wszystkimi rzeczami, więc chyba się trochę uspokoiła.
W pierwszym pociągu, przed przesiadką, miła pani konduktor sprawdzała bilety.
Miałem wydrukowany na Naszej drukarce, którą wreszcie uruchomiliśmy, co oczywiście ułatwia Nam życie. Jest ona jednym z niewielu tych współczesnych urządzeń, które lubię. Ma fajny dizajn, bez wodotrysków, czego nie cierpię, ładnie przygotowuje się do pracy wydając sympatyczne dźwięki i drukuje w kolorze. Ponadto skanuje. No i nic nie gada. Jak kończy pracę, czekam cierpliwie, aż wszystko wygaśnie i dopiero wtedy ją wyłączam i przykrywam kolorowym płótnem, żeby zabezpieczyć przed kurzem.
- Po co mam okazywać dowód osobisty? - pytam. - Bo mnie to frapuje.
- Bo to jest bilet imienny - odpowiada, było, nie było, logicznie pani konduktor.
- To wiem, że skoro jest imienny, to powinienem okazać dowód osobisty, ale też chyba nie musiałbym, bo co to zmienia? - Bo Ja nie rozumiem, po co on jest w ogóle imienny?
- Jeśli pan nie chce imiennego, to może pan kupić w kasie, na dworcu. - dalej logicznie pani konduktor.
- To wiem, ale nie chodzi o to! - brnę dalej.
- Chodzi o to - odpowiada pani konduktor - żeby wiedzieć, czy osoba imienna rzeczywiście jechała tym pociągiem. Zgodnie z biletem.
Zauważyłem błysk w oczach pani konduktor, bo znalazła wytłumaczenie.
- Ale po co?! - nie dawałem za wygraną. - Przecież bilet jest opłacony, więc czy ktoś jedzie na niego imienny czy bezimienny, nie ma znaczenia. Kolej i tak nic nie traci!
- Proszę pana, taka jest polityka!
- No tak! - pokiwałem ze zrozumieniem głową. Jak polityka, to polityka!
W następnym pociągu, przy sprawdzaniu biletów, już o tę kwestię nie pytałem. Po prostu: "Taka jest polityka!"
Ta sytuacja skojarzyła Mi się z Q-Wnukiem.
Po przywiezieniu Go do domu z przedszkola, Żona zmienia spodnie.
- Babcia, a dlaczego zdejmujesz spodnie?
- Żeby zmienić je na domowe.
- Bo?!
- Żeby było mi wygodnie.
- A dlaczego?
....
To daje Mi do myślenia. Wiadomo, że stary człowiek dziecinnieje. Ale żeby aż tak stawał się podobny do kilkuletniego dziecka?! Według Mnie jest duża zbieżność zachowań, ale...
Ale osoby trzecie takie zachowanie u dziecka nazywają "DOCIEKLIWOŚCIĄ", u staruchów "UPIERDLIWOŚCIĄ"!
Jadę, a pociągiem trzęsie. Więc oczywiście w którymś momencie jakoś tak zatrzęsło moimi palcami, że coś się zaznaczyło na niebiesko i, zanim się zorientowałem, pół tekstu mi skasowało. W ogóle nie wpadłem w panikę ani w żadną nerwację, bo pamiętałem od Żony, że coś można kliknąć i zrobi się krok do tyłu. Ale co? Tego nie pamiętałem. Muszę się pochwalić, że wykazałem dużą przytomność umysłu i natychmiast przestałem czegokolwiek dotykać. Żadnych moich ulubionych metod "na małpę" - za duże ryzyko!
Przy sąsiednim stoliku siedział młody chłopak, jakieś 21 lat, oczywiście "zawieszony na drutach". Stanąłem nad nim, więc szybko ściągnął słuchawki. Wyłuszczyłem problem i że zapraszam do mojego laptopa. Niezwykle uczynny, zerwał się, w coś kliknął z uśmiechem , i wcale nie pobłażania, i dodał:
- CtrlZ i po problemie.
No i wiadomo skąd się wzięło powiedzenie "Podróże kształcą".
Teraz wiem od młodego człowieka, że: CtrlZ = krok wstecz, a od Żony, bo to pamiętam, że: CtrlA = zaznacz, CtrlC = kopiuj, CtrlV = wklej. Podejrzewam, że Żona o tym CtrlZ też mi mówiła, ale te grube warstwy...
Strach pomyśleć, że przy tym Ctrl zostały wykorzystane raptem cztery litery alfabetu. To co może być przy pozostałych?...
W międzyczasie, w kolejnej Metropolii, do restauracyjnego dosiadło się mnóstwo ludzi. Ponieważ było widać, że jestem tutaj zasiedziały i że jestem godny zaufania, bo mam siwe włosy, siedzę przed laptopem, na stole 'leży Lem", no i przede wszystkim piję piwo "Korona Olbrachta", rzemieślnicze z Piotrkowa Trybunalskiego, wiec błyskawicznie sformułowało się w czworoboku specyficzne "Koło Gospodyń Wiejskich (mój kolega z dawnych lat zawsze zadawał taką zagadkę: Co to jest? Tańczy, śpiewa, podskakuje! Daje dupy i haftuje!) z moim doradczym głosem w sprawie piwa. "Korona Olbrachta", goryczkowe, ale trochę za słodkie, wiadomo, Pilsnerem Urquellem nie jest, ale z pełnym przekonaniem polecałem. Chyba zszedł cały pociągowy zapas, ale przezornie zdążyłem wypić trzy.
Atmosfera boska. W życiu bym tego nie miał jadąc samochodem.
Do Nie Naszego Mieszkania na Naszym Osiedlu w Naszej Metropolii dotarłem bez problemów. Nawet się wzruszyłem tym gwizdem aut i hałasem.
Z Naszego Miasteczka przetransportowałem wiele wiktuałów, które Żona umiejętnie zapakowała. Wieczorem na pierwszy ogień poszły pyszne śledziki z grubą fasolą i z dwoma kieliszkami Luksusowej. Ale nie był to Nieokrzesany Bal Murzynów. Nie ta atmosfera.
Aha, byłbym zapomniał. W Mieście Przesiadkowym znowu poszedłem na obiad do tej samej, co poprzednio, knajpki. To samo młode dziewczę nadal nie wiedziało, ilu mieszkańców liczy Miasto, w którym mieszka i pracuje. Ale już byliśmy starymi znajomymi, więc z uśmiechem obiecało, że za trzecim razem sprawdzi i Mi powie. Ja wiem, ale...
Dzisiaj Bocian wysłał dwa smsy. Zrobiło się tak domowo.