03.12.1950 - ndz
Mam 67 lat!
No i wieje zgrozą!
Fajnie było, gdy miało się 66 lat. Człowiek czuł się młodo, pełen wigoru i chęci do życia. A teraz? Nie wiadomo. I trzeba z tym 67 męczyć się przez cały rok.
Gdy byłem nastolatkiem większość wolnego czasu, a mieliśmy go z innymi Kolegami, Naszą Bandą, bardzo dużo, spędzałem w Moim Rodzinnym Mieście nad rzeką lub na ulicy. Dosłownie. Cieszę się, że wychowała Mnie ulica, jak np. Tuska, a nie co innego, jak np. Kaczyńskiego.
To nas rozwijało.
Co roku, tuż przed wakacjami, budowaliśmy na naszej rzece Tamę. Po dnie pchaliśmy ogromne głazy i wszelakie kamienie, bo było lżej. Woda, normalnie ledwo do pasa, przed Tamą stawała się głębią, że można było skakać na główkę. Cała okolica się schodziła. A woda czyściutka - ryby, które sprytnie łowiliśmy na słoik z przynętą w środku, było widać gołym okiem. Za Tamą duży, poważny i szemrzący wodospad. Byliśmy dumni.
Fakt, że część tych głazów wyrywaliśmy chyba z wyregulowanego nabrzeża, bo co roku, ale na szczęście po wakacjach, przychodziła ekipa, która szpetnie klnąc (oj, uczył się człowiek, uczył; i chłonął) burzyła Tamę i naprawiała nabrzeże. Trwało to latami.
Albo na podwórku mieliśmy w opuszczonym magazynie na I piętrze swoją Twierdzę. Była ona oczywiście trudno dostępna (wchodziliśmy po wciąganej drabinie), ale wymagała pewnych udoskonaleń. Obok, na sąsiednim podwórku, jacyś murarze coś budowali, więc gdy w sobotę poszli po pracy do domu, przerzuciliśmy cegły, piasek i cement, i w ciągu jednej niedzieli wybudowaliśmy wewnątrz piękny mur. Wieść o naszej Twierdzy rozeszła się błyskawicznie po okolicy i gdzieś przez tydzień różne bandy nas napadały. Twierdzy nigdy nie zdobyły.
Jednak po tygodniu wybuchła afera, bo murarze wrócili do pracy (chyba, jak to w socjalizmie, byli na jakiejś fusze), a tu nie ma materiałów. Po śledztwie odkryli prawdę, ale zamiast Nas złajać, podziwiali Naszą robotę.
- No patrz, kurwa, Heniek! Takie łebki, a taki mur postawili i to w jeden dzień!
Mur rozebrali i było to dla nas straszne, gdy tak staliśmy i patrzyliśmy.
Straciliśmy do Twierdzy serce, bo została zbrukana. I tak Twierdza upadła. Nigdy już do niej nie wróciliśmy.
Nikt Nam tego wszystkiego nie kazał robić i to było piękne. Tyle wolności i swobody.
Ale większość wolnego czasu, ponieważ jednak byliśmy normalnymi nastolatkami, spędzaliśmy nad rzeką grając do upadłego w piłkę. Przekrój wieku: 6 - 16 lat. Mecze rozgrywaliśmy w różnych konfiguracjach i na ogół obywało się bez konfliktów. Kłótnie wybuchały jedynie wtedy, gdy trzeba było ustalić, czy jest bramka, czyli gol, czy jej nie ma. Bo za bramkę robiły dwie cegły, a przecież strzelało się w okienka i pod poprzeczkę.
Zdarzało się, że rozgrywaliśmy mecze z jakimiś staruchami, którzy przychodzili nad rzekę wypić piwko albo wódeczkę i nachodziła ich chętka zagrania z łebkami. Mogli mieć po 30 lat i był to dla Nas wiek niewyobrażalny, a jak mówiliśmy o roku 2000, to o jakimś Kosmosie.
Staruchy regularnie dawały Nam łupnia, co było przyczyną niezmiennej frustracji i niezrozumienia.
Jak to?...
A dzisiaj?
Jest równie pięknie. Za oknami cudowna pogoda, niebieskie niebo i słoneczko. Wracam do Żony, Suni i do Naszego Miasteczka i się cieszę, jak jakiś nastolatek!
I nie popsuł Mi humoru konduktor-kierownik pociągu, skądinąd bardzo sympatyczny. Sprawdzał mój bilet, ten wczoraj wydrukowany w Szkole. Okazałem, a jakże dowód osobisty, nie pytając po co to muszę robić i czekałem. Minęły trzy minuty, a konduktor dalej stoi na korytarzu i trzyma Mój bilet. Zacząłem się lekko niepokoić i irytować, ale umiem w takiej sytuacji wyrobić w sobie mechanizm obronny w postaci ironii, śmiechu i cynizmu.
- Uczy się go na pamięć, czy co? - pomyślałem. - Tylko po co?
Wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak było, bo nauczyłem się, że nad danym systemem nie ma co się zastanawiać, a na pewno nie nad takim, który nadzoruje tzw. służby mundurowe. One kierują się logiką inaczej.
Ponieważ dalej to trwało, więc pan konduktor wszedł do przedziału i przysiadł na wolnym miejscu wpatrując się ciągle... w Mój bilet. Zacząłem czytać ostentacyjnie książkę czując się dosyć głupio, bo się nie odzywał, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Zresztą po co?
- Czy coś się stało?! - może miałem zapytać debilnie, jak nie przymierzając Nasza Quasi-Gospodyni, która z Nami mieszkała przez trzy lata w Naszej Wsi, skoro widać, że coś się stało. Ona nigdy tego nie widziała i to, sumarycznie, coraz bardziej było nie do wytrzymania.
Już szykowałem ciężkie armaty w postaci mojego wieku, intelektu, cynizmu i logiki, gdy wybuchła bomba.
- Obcięło Panu numer na bilecie! - wreszcie się odezwał. - Ale znalazłem Pana i dopisałem ręcznie, żeby kolejni moi koledzy przy sprawdzaniu nie musieli ponownie szukać.
A tak unikałem kafelka! Strach pomyśleć, co Mi może jeszcze obciąć przy wydruku biletu. Chyba z powrotem wrócę do normalnych kas biletowych. Niczego Mi nie utnie i nie będę musiał zadawać głupich pytań, dlaczego muszę okazywać dowód osobisty.
Gdy już się uspokoiłem, ze zgrozą dotarło do mnie, że przecież na drugi odcinek podróży, po przesiadce, również mam bilet! Wydrukowany! Więc jeśli w nim coś obcięło, to konduktor "mnie będzie szukał", a ponieważ trasa jest krótka, to nie zdążę wysiąść na dworcu w Naszym Miasteczku. I co mam wtedy powiedzieć?
- Ale na dworcu czeka Żona!
Olśniła mnie jeszcze jedna rzecz. Wpis na początku! Gdy piszę "03.12.", to dalej jest automat. Więc raz do roku niech taka anomalia zostanie.
Dzisiaj Bocian, jak do tej pory, nie odezwał się wcale.