05.12.2017 - wt
Mam 67 lat i 2 dni. Nadal.
No i nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Żona, w celu zrekompensowania strat moralnych, jakie poniosłem w Rossmannie, przygotowała wykwintny obiad.
Wszystko, o czym piszę poniżej, jest jakimś ułamkiem wiedzy, którą pozyskałem tylko w trakcie samego delektowania się obiadem. Nie byłem w stanie spamiętać wszystkiego, zwłaszcza że przed oczami i nosem miałem, to co miałem, i Moja podzielność uwagi pomiędzy Wiedza Żony a Talerz Obiadowy, zazwyczaj niska, teraz wynosiła zero. Uważam, że i tak dużo zarejestrowałem.
Otóż jadłem gicz wołową (ossobuco - kość z dziurką), co w samo w sobie było przyczyną lekkiej zgryzoty Żony, bo:
1) lepsza byłaby gicz cielęca,
2) wszystko byłoby lepsze na Naszej Kuchni opalanej drewnem w Naszej Wsi.
Mięso było duszone przez 6(!) godzin, na małym ogniu. Mięciutkie, aż do kulinarnego bólu.
Dodany ocet balsamiczny, miód, cebula, marchew i przyprawy - liść laurowy, czosnek, ziele angielskie, rozmaryn i Bóg wie, co jeszcze.
Na talerzu mięso polane (posypane) gremolatą - wyciśnięty czosnek, posiekana zielona pietruszka i starta skórka z cytryny (ekologicznej!). W kości z dziurką pyszny szpik.
Do tego wino czerwone, wytrawne, chilijskie - Petirrojo, szczep Carmenere.
W knajpie jakieś 7-8 dych, bez wina! I jeszcze, wyjątkowo, Sunia się załapała na kość z dziurką i też to doceniła, bo zniknęła z kuchni na jakąś godzinkę.
Czy można się dziwić, że nie palę się do wyjazdów do Metropolii?!
Przy tym wszystkim Żona złamała Zasadę Sztuki i podała Mi do tego ugotowane dwa ziemniaczki - saute, bo wie, jak kocham Komórki Ziemniaczane, zwłaszcza takie prosto z wody, bez niczego.
- Boże, a Ja już myślałem, że ziemniaczki do mięska to tylko w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, jak jestem sam! - wydałem się.
Nie zareagowała, więc kontynuowałem z westchnieniem:
- I porównać ten obiad do moich w Nie Naszym Mieszkaniu!
- A właśnie! Nic mi nie mówiłeś, jak udał Ci się pstrąg?
No tak.
Wszystko przeprowadziłem oczywiście zgodnie z instrukcją Żony.
A więc zakupy. Najpierw sprytnie kupiłem pstrąga, hamując się żeby nie był za duży, bo bez niego nie byłoby sensu kupować czosnku, zielonej pietruszki i marchewki z groszkiem ("koniecznie w słoiku, bo będziesz miał najprościej!"). Z tym słoikiem był problem, bo nie mogłem go znaleźć. Krążyłem systematycznie wokół regałów eliminując jeden po drugim, aż natknąłem się na panią, która coś układała, czyli PRACOWAŁA! Moje pytanie o groszek z marchewką spotkał się z jej aroganckim spojrzeniem, którym ostentacyjnie zmierzyła mnie od stóp do głowy, jak jakiegoś Kosmitę-Idiotę, i bez słowa wskazała ręką za mnie. A tam cały regał marchewki z groszkiem.
Robiąc często zakupy, stwierdzam, że obsługa Kauflanda jest niegrzeczna, a Carrefour arogancka. Przynajmniej tam, gdzie ja kupuję.
W Nie Naszym mieszkaniu zdałem krótką relację Żonie.
- A kupiłeś tuszę?
- Tuszę, że tuszę!
Najpierw tuszę lekko poszerzyłem nożem, bo nie chciała się w środku zmieścić sensowna ilość zgniecionego czosnku i niebotyczne ilości posiekanej drobniutko pietruszki. Co włożyłem pietruszkę, to taka sama ilość wracała przyklejona do moich rąk. Wszystko dookoła, czego się nie dotknąłem, było w pietruszce. Nie wiedziałem, że pstrąg może być taki kleisty.
Gdy się z tym jako tako uporałem, wrzuciłem tuszę na patelnię z olejem kokosowym. Ogon pstrąga wystawał poza patelnię, więc tuszę wygiąłem księżycoidalnie (w III kwartę) i wszystko grało. Tylko pokrywkę niechcący tak ustawiłem, że taka w niej mała dziureczka, chyba po to, żeby ułatwiać proces odparowywania, była akurat obok oka pstrąga, więc patrzył na mnie podwójnym okiem, do tego z rozdziawioną gębą. Przy przewracaniu tuszy na drugi bok starałem się tego widoku unikać, bo był dość makabryczny.
Na talerzu ogon wystawał poza, więc natychmiast go urwałem, a za chwilę to samo zrobiłem z głową, bo nie mogłem znieść tego patrzenia, nawet jednoocznego, i widoku tej gęby.
Pstrąg z podgrzaną marcheweczką z groszkiem, z odrobiną masełka, był pyszny, miękki i soczysty.
Tylko mnóstwo rzeczy pozostało w posiekanej, przyklejonej pietruszce - mydło w łazience, ręcznik, blaty, krzesła, słowem wszystko czego się w trakcie dotknąłem, chcący czy niechcący.
Ale, jak przyjedziemy z Żoną i Sunią w połowie grudnia do Metropolii, to się sprzątnie.
Bocian nie odezwał się do końca dnia.